Czy naprawdę jedynym marzeniem współczesnej kobiety jest znalezienie przystojnego faceta na życiowego partnera? Niespecjalnie w to wierzę. Podobnie jak w to, że tak wystrzałowa laska, jak grająca główną rolę w filmie “27 sukienek” Katherine Heigl, ma z tym jakiekolwiek problemy. Za bardzo nie wierzę też w dylematy postaci. I w Edwarda Burnsa. I w iskrzenie między bohaterami. Jedyne, w co w filmie Anne Fletcher wierzę, to szczery uśmiech Jamesa Marsdena.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Największą wadą “27 sukienek” nie jest nie najlepszy dobór aktorów, zbyt schematyczna fabuła czy brak ironicznego spojrzenia na sprawdzoną formułę. Najgorsze jest to, że między głównymi bohaterami nic się nie dzieje, bo też na rozwój romantycznych relacji nie ma za bardzo czasu. Cenne minuty zostają tu poświęcone wzdychaniu Jane do nijakiego szefa (Burns) i całkowicie angażującemu bohaterkę cierpieniu, gdy jej wyzwolona siostra (Malin Akerman) zawłaszcza sobie ów rzekomo idealny obiekt westchnień. James Marsden w roli Kevina, od początku przeznaczonego przez scenarzystów dla pięknej Jane, przewija się w pierwszej połowie filmu gdzieś na drugim planie, przez co ani my, ani nasza droga bohaterka nie mamy szans lepiej go poznać. Kiedy wreszcie następuje konieczny zwrot w jej sympatiach, wypada to sztucznie i niewiarygodnie, bo niby w którym momencie Kevin i Jane mieli czas zrozumieć się nawzajem i polubić, o miłości już nie wspominając? Jednym słowem postaci zachowują się w ten sposób bynajmniej nie dlatego, że dysponują porządnymi motywacjami, ale ponieważ tak jest w scenariuszu. Komedia romantyczna ma poprawiać nastrój i dostarczać rozrywki, przedstawiając pięknych bohaterów, którym można wierzyć i kibicować, oraz poddając pod nos prostą, ale wciągającą historię z happy endem. Taki film zwyczajnie musi dawać nadzieję i chwile radości. A niestety, “27 sukienek” nie przynosi nawet romantycznego wytchnienia, bo nie skupia się na głównych bohaterach, za których można by trzymać kciuki. Znana z “Wpadki” Heigl nie pasuje do końca do swojej postaci, ale jest śliczna i czarująca, więc można spodziewać się, że wkrótce zobaczymy ją w wielu innych, lepszych filmach. James Marsden strzela rozbrajającymi uśmiechami i nie próbuje grać, bo wie, że jego bohater został tylko ledwo zarysowany na potrzeby koniecznie szczęśliwego zakończenia perypetii Jane. Więc po co się starać? Jane i Kevin mieliby szansę na zostanie bardzo sympatyczną parą ekranu, gdyby pozwalała im na to fabuła. Niestety, w obecnym kształcie scenarzystka szasta nimi na prawo i lewo, nie pozwalając na prawdziwie romantyczne uniesienie. Jedyne świeże sceny, radosne i przyjemne, to te, w których Jane przymierza tytułowe sukienki oraz śpiewa z Kevinem piosenkę Eltona Johna w przydrożnym barze. Natomiast o Edwardzie Burnsie i Malin Akerman nie wspominam, bo nie ma o czym – przez pół seansu są w centrum uwagi, mimo że mocno przynudzają samą obecnością na ekranie. Choć jakby na to spojrzeć z innej strony, to “27 sukienek” może się spodobać. Tym, na których działa uroda Heigl i czar Marsdena. Najlepszych cech gatunku brakuje, dlatego tym bardziej nasuwa się myśl, że lepiej by było, gdyby Anne Fletcher zatrzymała się na “Step up”.
Tytuł: 27 sukienek Tytuł oryginalny: 27 Dresses Rok produkcji: 2008 Kraj produkcji: USA Dystrybutor: Forum Film Data premiery: 14 lutego 2008 Czas projekcji: 107 min. Gatunek: komedia Ekstrakt: 30% |