powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LXXV)
kwiecień 2008

Miecz dla króla
T. H. White
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Rozdział II
Przez dobrą chwilę chłopcy szli za zdegustowanym, nadętym jastrzębiem od drzewa do drzewa, gwiżdżąc i wabiąc go na przynętę, aż wreszcie Kay stracił cierpliwość.
– Jak chce, to niech sobie ucieka – powiedział. – I tak żaden z niego pożytek.
– Och, nie! Nie możemy go zostawić! – krzyknął Wart. – Co powie Hob?
– To mój jastrząb, a nie Hoba – rozzłościł się Kay. – Nic mnie nie obchodzi, co powie Hob. Hob jest sługą.
– Ale Cully to dzieło Hoba. Nam może być wszystko jedno, czy go zgubimy, czy nie, bo nie musieliśmy siedzieć przy nim trzy noce z rzędu, nosić go całymi dniami, i tak dalej. Nie wolno nam stracić jastrzębia Hoba. Zachowalibyśmy się podle.
– Dobrze mu tak. Hob jest głupcem, a ten jastrząb to ścierwo. Na co komu paskudny, głupi jastrząb? Jak ci tak na nim zależy, to zostań tu sobie sam. Ja idę do domu.
– Zostanę – westchnął smutno Wart. – Tylko przyślij tu do mnie Hoba.
Kay ruszył w przeciwną stronę, niż należało, wściekły jak nie wiem co, bo wiedział, że wypuścił ptaka za wcześnie. Wart musiał wołać za nim, w jakim kierunku ma iść. Potem siadł pod drzewem, spoglądając na Cully’ego jak kocur na jaskółkę, a serce biło mu bardzo szybko. Kayowi było wszystko jedno, ponieważ nie pasjonował się sokolnictwem, traktując je po prostu jako jedno z zajęć narzuconych młodzieńcowi o określonej pozycji społecznej; za to Wart, obdarzony duszą sokolnika, wiedział, że nie ma gorszego nieszczęścia niż utrata jastrzębia. Wiedział też, że Hob pracował nad Cullym po czternaście godzin na dobę, żeby go przyuczyć do polowań, i że była to praca na miarę walki Jakuba z Aniołem. Bez Cully’ego Hob nie byłby już tym samym Hobem. Wart drżał na samą myśl o pełnym wyrzutu spojrzeniu, jakim bez wątpienia obdarzyłby go sokolnik, któremu chłopcy zawdzięczali wszak całą swoją wiedzę o jastrzębiach.
Co miał robić? Postanowił nie ruszać się z miejsca przy ułożonej na ziemi przynęcie, w nadziei, że Cully w końcu się uspokoi i sam do niego przyjdzie. Cully jednak ani myślał spełnić tych nadziei. Poprzedniego dnia wieczorem został suto nakarmiony, więc nie zależało mu na przynęcie. Upał wprawił go w podły humor. Gesty i poświstywania chłopców, którzy go tropili od drzewa do drzewa, wywołały zamęt w jego i tak niezbyt lotnym umyśle. Chwilowo sam nie był pewien, czego chce – ale z całą pewnością nie chciał tego, czego od niego oczekiwano. Mógłby na przykład upolować teraz cokolwiek – tak na złość.
W jakiś czas potem Wart stanął na skraju puszczy właściwej, gdyż Cully znalazł się w jej obrębie. Szaleńczymi zrywami, których inicjatorem był Cully, zbliżali się tam cały czas. Chłopiec jeszcze nigdy nie zapuścił się tak daleko od zamku.
Dzisiejszy angielski las nie przeraziłby Warta ani trochę, ale staroangielska puszcza to była całkiem inna sprawa. I to nie tylko z powodu dzików, które o tej porze roku buszowały bezczelnie całymi stadami, ani też nie tylko z powodu oblizującego się łakomie wilka, który mógł w każdej chwili wychynąć zza drzewa. Groźne i podstępne zwierzęta nie były bynajmniej jedynymi mieszkańcami rojnych ostępów. Kryli się tam również ludzie, nie mniej od dzikich bestii groźni i podstępni, ludzie wyjęci spod prawa, drapieżni jak dzikie bestie i równie zajadle ścigani. Wart przypomniał sobie człowieka imieniem Wacuś, którym wieśniacy straszyli dzieci. Ten Wacuś mieszkał kiedyś w obrębie zamku Sir Ectora, Wart pamiętał go jeszcze. Wacuś zezował, nie miał nosa i uchodził za głupka. Dzieci rzucały w niego kamieniami. Pewnego dnia Wacuś uznał chyba, że ma tego dość, bo złapał jednego z dzieciaków, ryknął dziko i odgryzł mu nos. Po czym dał drapaka do puszczy. Od tej pory dzieciaki rzucały kamieniami w tego z odgryzionym nosem. Powiadano, że Wacuś żyje gdzieś w puszczy, że odziewa się w skóry i biega na czworakach.
W owych legendarnych czasach w puszczy mieszkali także czarodzieje i niezwykłe zwierzęta, nieznane współczesnym przyrodnikom. Grasowały tam zorganizowane bandy anglosaskich banitów – zupełnie innych niż Wart – którzy zakładali osady, ubierali się na zielono i nigdy nie chybiali z łuku. Żyło tam nawet kilka smoków, z tych mniejszych, które gnieździły się pod kamieniami i potrafiły świszczeć jak czajnik, w którym za chwilę zagotuje się woda.
Na domiar złego zaczęło się robić ciemno. W puszczy nie było ścieżek, a co jest po jej drugiej stronie nie wiedział nikt. Zapadła wieczorna cisza: niebotyczne drzewa stały na baczność i milcząco wpatrywały się w Warta.
Wart wiedział, że bezpieczniej byłoby zawrócić do domu, póki jeszcze zna drogę – ale serce miał mężne i nie lubił się poddawać. Wiedział też i to, że jeśli Cully prześpi noc na wolności, obudzi się nazajutrz z powrotem dzikim jastrzębiem i nie będzie już mowy o odzyskaniu go. Cully miał duszę włóczykija. Ale Wart był pewien, że jeżeli wyśledzi miejsce, w którym ptak zagnieździł się na noc, i jeżeli Hob dotrze do niego z latarnią, będą mieli duże szanse na pojmanie zbiega: wespną się na drzewo, oślepią go latarnią i zdejmą z gałęzi. Wart mniej więcej zgadywał miejsce kryjówki Cully’ego – o jakieś sto jardów dalej, w gęstwinie, bo tam właśnie skupiła się przed odlotem na nocleg banda gawronów.
Wart naznaczył drzewo na skraju puszczy, w nadziei, że dzięki temu odnajdzie później drogę powrotną do domu, po czym zaczął przedzierać się przez zbite chaszcze. Głosy gawronów dały mu znać, że Cully natychmiast przefrunął głębiej w las.
Zapadła noc, a mały chłopiec dalej mocował się z kolczastymi krzakami. Parł do przodu z maniackim uporem i cały czas nadstawiał ucha: uniki Cully’ego stawały się coraz senniejsze i krótsze, aż w końcu, tuż przed nastaniem absolutnej czerni nocy, Wart dojrzał nad sobą na tle nieba zgarbioną sylwetkę ptaka na gałęzi. Chłopiec cichutko przycupnął pod drzewem, żeby nie zdenerwować zasypiającego jastrzębia, Cully zaś ustawił się do snu na jednej nodze i w ogóle nie zwracał na niego uwagi.
– A może – powiedział sam do siebie Wart – nawet jeżeli Hob nie przyjdzie, a nie wiem doprawdy, jak miałby mnie odnaleźć w tych bezdrożach, zdołam sam wspiąć się na drzewo, gdzieś tak około północy i zdjąć Cully’ego z gałęzi? Powinien tam jeszcze siedzieć około północy, bo przecież będzie spał. Zawołam go cichutko po imieniu, żeby pomyślał, że jak zwykle siedzi zakapturzony na swojej żerdzi w ptaszarni, a ja po prostu po niego przyszedłem. Trzeba się będzie wspinać bardzo cicho. Jeżeli mi się to uda, będę musiał jeszcze odnaleźć drogę do domu. No i most zwodzony zastanę zamknięty… Ale może ktoś tam na mnie czeka, jeżeli Kay powiedział, że zostałem w lesie. Ciekawe, jak tam trafić? Szkoda, że Kay zawrócił do domu.
Tak rozmyślając, Wart mościł się między korzeniami i szukał dogodnego miejsca, w którym twarde drewno nie uwierałoby go między łopatkami.
– Wydaje mi się, że droga prowadzi koło tego wysokiego świerka ze sterczącym czubem. Powinienem zapamiętać, po której stronie zachodziło słońce: wówczas, gdy nastanie nowy dzień, szedłbym z powrotem, pilnując, żeby zawsze mieć je po tej samej stronie. Czy coś się poruszyło pod tamtym świerkiem, czy też tylko tak mi się przywidziało? Mam nadzieję, że nie spotkam tego strasznego wariata, który odgryza chłopcom nosy! Ależ mnie denerwuje ten Cully: sterczy sobie na jednej nodze jakby nigdy nic!
Wtem świsnęło coś w powietrzu i strzała wbiła się w pień drzewa między palcami prawej dłoni Warta. Wart cofnął rękę, pewien, że coś go ukąsiło – i dopiero wtedy stwierdził, że to strzała. Potem wszystko zaczęło się dziać bardzo wolno. Wart miał dość czasu, żeby przyjrzeć się strzale i ocenić, że wbiła się w masywny pień na głębokość trzech cali. Była to czarna strzała w żółte prążki – przez co przypominała osę – z żółtym piórem na końcu. Dwa pozostałe pióra miały kolor czarny. Były to farbowane pióra gęsie.
Wart stwierdził, że boi się lasu tylko do chwili zetknięcia z niebezpieczeństwem: kiedy już przyszło co do czego, strach minął, jak ręką odjął. Chłopiec poderwał się z ziemi – chociaż jemu samemu zdawało się, że wstaje bardzo wolno – i ukrył za drzewem. W tej samej chwili nadleciała z wielkim świstem i furkotem druga strzała: ta jednak aż po brzechwę wbiła się w trawę i stanęła tak nieruchomo, jakby nigdy przedtem nie drgnęła.
Za drzewem Wart znalazł stos chrustu, wysoki na sześć stóp. Kryjówka była świetna, lecz miała jedną wadę: chrzęstem gałązek zdradzała schowanego. Do uszu Warta dobiegł świst kolejnej strzały, koszącej kity traw, oraz wypowiedziane męskim głosem przekleństwo – ale z niezbyt bliska. Po chwili ten, kto przeklinał, wściekle deptał chrust. Odechciało mu się widocznie strzelać dalej z łuku, jako że każda strzała była, bądź co bądź, cenna, a w leśnym poszyciu niełatwo dawała się znaleźć. Wart posuwał się jak wąż, jak królik, jak niema sowa. Był mały, więc tamto drugie stworzenie nie miało przy nim w tej grze żadnych szans. Po pięciu minutach Wart stanął na bezpiecznym gruncie.
Bandzior pozbierał strzały i oddalił się, pomstując pod nosem, Wart zaś uprzytomnił sobie, że łucznik co prawda już mu nie zagraża, za to on sam zgubił i drogę do domu, i jastrzębia. Nie miał zielonego pojęcia, gdzie się znajduje. Pół godziny przeleżał wciśnięty pod pniem zwalonego drzewa, które tak świetnie go ukryło, dając napastnikowi czas na oddalenie się, a jemu samemu na odzyskanie zwykłego rytmu serca. Kiedy się zorientował, że napastnika już nie ma, serce poczęło z powrotem walić jak młot.
– Ojejku – zmartwił się. – Teraz to już naprawdę zgubiłem się w puszczy i na pewno ktoś mi odgryzie nos albo strzała podobna do osy przeszyje mnie na wylot, albo pożre mnie ziejący ogniem smok, czy inny wilk, dzik, albo czarownik – jeżeli, naturalnie, czarownicy żywią się chłopcami, ale podejrzewam, że tak. Najlepiej od razu zacznę żałować za grzechy, za to, że bywałem niegrzeczny, że denerwowałem panią guwernantkę, kiedy nie mogła dojść do ładu z astrolabem, i że nie kochałem mojego drogiego opiekuna, Sir Ectora, tak mocno, jak na to zasługiwał.
Pod wpływem tych melancholijnych myśli, a zwłaszcza na wspomnienie Sir Ectora z widłami w garści i czerwonym nosem, oczy nieszczęsnego Warta napełniły się łzami i chłopiec leżał pod powalonym pniem pogrążony w czarnej rozpaczy.
Odważył się wstać dopiero wówczas, gdy słońce, długo nie mogące się rozstać z ziemią, posłało jej na pożegnanie ostatnie promienie, a nad osrebrzone czuby drzew wytoczył się wielce majestatyczny księżyc. Wart wylazł spod kłody, otrzepał kaftan z gałązek i ruszył w nieznane, obrawszy drogę najwygodniejszą i poleciwszy się Bogu. Wędrował tak z pół godziny i chwilami humor mu się poprawiał, bo lipcowy las w blasku księżyca był doprawdy wspaniale chłodny i piękny – gdy wtem ujrzał najcudniejszą rzecz, jaką oglądał w swoim krótkim życiu.
Miał przed sobą polanę, przykrytą kobiercem wysrebrzonej księżycem trawy. Białe promienie padały wprost na pnie drzew rosnących w drugim końcu polany. Były to brzozy, których pnie wyglądają najpiękniej w perłowym świetle nocy. Między nimi zaś Wart zauważył ledwo dostrzegalny ruch i usłyszał brzęk metalu. I nagle tam, gdzie przed chwilą widać było tylko brzozy, ukazał się rycerz w pełnej zbroi, rycerz tkwiący nieruchomo, niemo i nieziemsko wśród majestatycznych pni drzew. Siedział na niesamowicie wielkim białym koniu, zamarłym w bezruchu tak samo jak jego pan, a w prawej dłoni, wspierając czubek o strzemię, dzierżył długą, smukłą kopię, która wznosiła się wysoko, wysoko, ponad drzewa, a jej koniec rysował się wyraźnie na tle aksamitnego nieba. Wszystko razem skąpane było w blasku księżyca, srebrzyste i nieopisanie piękne.
Wart nie wiedział, jak ma się zachować. Nie był pewien, czy bezpiecznie będzie zbliżyć się do rycerza: w puszczy roiło się, bądź co bądź, od potworów, więc i rycerz mógł okazać się widmem. Nawet wyglądał jak widmo, kiedy tak stał i medytował na granicy światła i posępnego mroku. W końcu jednak chłopiec doszedł do wniosku, że nawet jeżeli widzi ducha, to jest to duch rycerza, a rycerza obowiązywał ślub niesienia pomocy słabym i nieszczęśliwym.
– Bardzo przepraszam – przemówił, stając tuż pod tajemniczą postacią. – Czy byłby pan tak dobry i wskazał mi drogę do zamku Sir Ectora?
Na to duch podskoczył tak, że o mało nie spadł z konia, a spod przyłbicy dobyło się stłumione „beee”, podobne do głosu barana.
– Bardzo przepraszam… – powtórzył Wart, lecz zaraz umilkł przerażony.
Duch bowiem uniósł przyłbicę, odsłaniając parę wielkich, jakby zamarzniętych oczu i zakrzyknął nerwowo:
– Co to? Co to?
Potem zdjął oczy, które okazały się być okularami w rogowej oprawie, zasnutymi mgłą oddechu wewnątrz hełmu, podjął próbę wytarcia szkieł o końską grzywę – co im tylko zaszkodziło – uniósł ręce nad głowę, próbując wytrzeć okulary o pióropusz hełmu, upuścił kopię, upuścił okulary, zlazł z konia, żeby poszukać okularów – w trakcie której to czynności zatrzasnęła mu się przyłbica – uniósł przyłbicę, schylił się po okulary, wyprostował się, bo przyłbica znów opadła i pełnym żałości głosem zawołał:
– Ajajajajaj!
Wart znalazł okulary, przetarł szkła i wręczył okulary duchowi, który natychmiast założył je na nos (przyłbica zaraz się zatrzasnęła) i jął się pośpiesznie gramolić z powrotem na konia. Skoro się już znalazł na końskim grzbiecie, wyciągnął rękę po kopię, którą Wart posłusznie mu podał i, czując się już całkiem pewnie, lewą dłonią uniósł przyłbicę i przytrzymał ją nad czołem. Z uniesioną do hełmu ręką spoglądał na chłopca jak marynarz, wypatrujący lądu z bocianiego gniazda. Wreszcie zawołał:
– No, no, no! I cóż my tu widzimy, ha?
– Za pozwoleniem – rzekł Wart – jestem podopiecznym Sir Ectora.
– Fantastyczny gość – odparł rycerz. – Nie znam go, niestety.
– Czy mógłby mi pan wskazać drogę do jego zamku?
– W żadnym razie. Sam jestem nietutejszy.
– Zgubiłem się – wyznał Wart.
– A to ci heca! Powiem ci w zaufaniu, że ja się zgubiłem siedemnaście lat temu. Zwę się Król Pellinore – wyjaśnił po chwili rycerz. – Może o mnie słyszałeś, hę? – Przyłbica zatrzasnęła się z hukiem, jak echo owego „hę?”, lecz natychmiast znów została otwarta. – Na Świętego Michała minie dokładnie siedemnaście lat, odkąd tropię Bestię Dyżurną. To bardzo nudne zajęcie.
– Nie wątpię – przytaknął Wart, który nigdy nie słyszał ani o Królu Pellinorze, ani o Bestii Dyżurnej, ale uznał, że w sytuacji, w której się znalazł, najlepiej będzie niczemu nie zaprzeczać.
– Ta Bestia to przekleństwo rodu Pellinore’ów – oświadczył z dumą rycerz. – Tylko Pellinore może złapać Bestię Dyżurną; albo jego najbliższy krewny, oczywiście. Wszyscy Pellinore’owie są specjalnie szkoleni w tym kierunku. Dość ograniczony zakres nauk, przyznaję. Ogranicza się do rozpoznawania odchodów i śladów.
– Chodzi o odchody tropionego zwierza, prawda? – ożywił się Wart, gdyż o tym akurat słyszał. Myśliwi nosili je w specjalnym rogu, żeby móc w każdej chwili zademonstrować swemu panu. Na podstawie odchodów określało się, czy bestia jest akurat dozwolona do odstrzału, czy nie i jaka jest jej ogólna kondycja.
– Inteligentne dziecko – zauważył rycerz. – Nawet bardzo. Co do mnie, nie rozstaję się z odchodami. Niehigieniczny to zwyczaj, przyznaję – dodał po chwili i mina nieco mu zrzedła. – A do tego całkiem bezsensowny. Jest przecież tylko jedna Bestia Dyżurna, więc co do możliwości jej odstrzału nie ma dwóch zdań.
W tym miejscu rozmowy przyłbica zaczęła opadać z taką częstotliwością, że Wart postanowił zapomnieć o własnych kłopotach i spróbować rozweselić rozmówcę, zadając mu pytania na jedyny temat, w którym tamten wydawał się być ekspertem. Nawet pogawędka z zagubionym w lesie monarchą była lepsza niż samotne błądzenie po chaszczach.
– Jak wygląda Bestia Dyżurna?
– Nazywają ją Bestią Glatisant – wyjaśnił monarcha, robiąc uczoną minę i przybierając ton dość wyniosły. – Bestia Glatisant, przez nas, Anglików, zwana inaczej Bestią Dyżurną; ty możesz ją nazywać jak wolisz – wtrącił łaskawie. – Otóż Bestia ta ma łeb żmii, korpus jaszczura, łapy lwa i kopyta rogacza. Idąc, wydaje z głębi trzewi odgłos podobny do ujadania trzydziestu par psów gończych.
– Oczywiście, jeżeli akurat nie pije – dodał Król po chwili.
– To musi być straszny potwór – szepnął Wart, popatrując niespokojnie dookoła.
– Straszny – przyznał Król. – Właśnie taka jest Bestia Glatisant.
– A jak pan ją tropi?
Nie było to chyba zbyt fortunne pytanie, bo Pellinore znów zrobił nieszczęśliwą minę.
– Mam suczkę rasy wyżeł – rzekł żałosnym głosem. – Jest tam, widzisz ją?
Wart spojrzał w kierunku wskazanym dramatycznym gestem i ujrzał potężny zwój liny, omotany wokół drzewa. Koniec liny przyczepiony był do siodła Króla Pellinore’a.
– Nie widzę jej za dobrze.
– Pewnie się zaplątała po tamtej stronie drzewa. Zawsze ciągnie w odwrotnym kierunku niż ja.
Wart zaszedł drzewo od drugiej strony i trafił na spore białe psisko, drapiące się energicznie z powodu pcheł. Na widok Warta suka zaczęła wić się radośnie i odsłaniać kły w uśmiechu, dysząc przy tym od uporczywych a bezowocnych prób polizania go w nos, mimo uwięzi. Zaplątała się tak beznadziejnie, że nie mogła dać ani kroku.
– To niezła suka – powiedział Król Pellinore. – Żeby tylko tak nie dyszała i nie zaplątywała się co parę kroków. No i żeby nie ciągnęła w przeciwną stronę niż ja. Tu ona, tu przyłbica – człowiek doprawdy sam czasami nie wie, za co się łapać.
– Dlaczego jej pan nie puści luzem? – zapytał Wart. – Na pewno szłaby za Bestią nie gorzej niż teraz.
– Problem, widzisz, polega na tym, że ona ucieka i czasami nie wraca przez cały tydzień. A bez niej czuję się nieco samotny – dodał po chwili. – Nie jest przyjemnie ścigać Bestię w pojedynkę, nigdy nie wiedząc, gdzie się zawędrowało. Pies to zawsze jakieś towarzystwo.
– Zdaje się, że jest dosyć przyjaźnie usposobiona?
– Aż za bardzo. Nieraz mam poważne wątpliwości, czy ona naprawdę tropi tę Bestię.
– A co robi, kiedy ją zobaczy?
– Nic.
– Niech się pan nie przejmuje – pocieszył Króla Wart. – Na pewno z czasem obudzi się w niej zainteresowanie.
– Szczerze mówiąc, ostatni raz widzieliśmy Bestię osiem miesięcy temu.
W miarę jak rozmawiali, głos rycerza stawał się coraz smutniejszy. Wypowiadając ostatnią kwestię, Król niedwuznacznie pociągnął nosem.
– To przekleństwo rodu Pellinore’ów! – zawołał przez łzy. – Szwendać się i szwendać za tą rozbestwioną Bestią! Co z niej w ogóle za pożytek? Człowiek staje, wyplątuje sukę, spada mu przyłbica, potem się okazuje, że okulary zaparowały. Nie masz gdzie przenocować, nigdy nie wiesz, gdzie jesteś. Zimą reumatyzm, latem udar słoneczny. Zakładanie tej przeklętej zbroi trwa całe godziny. A kiedy ją w końcu założysz, to albo się wędzisz, albo zamarzasz na kość. Wszystko na tobie rdzewieje. Całymi nocami siedzisz i polerujesz przeklętą skorupę. A ja tak bym chciał mieć własny, przytulny domek, z łóżkiem, z prawdziwą poduszką, z prześcieradłami… Kupiłbym sobie taki domek, gdybym był bogaty… Prawdziwe łóżko, z prawdziwą poduszką i prawdziwym prześcieradłem… można sobie w nim leżeć… Przeklętego konia odesłałbym na łąkę, przeklętą sukę puściłbym wolno, niech lata, a tę przeklętą zbroję wywaliłbym za okno i niech się przeklęta Bestia sama tropi. Tak bym zrobił.
– Szkoda, że nie umie mi pan pokazać drogi do domu – odparł chytrze Wart. – Jestem pewien, że Sir Ector przenocowałby pana w łóżku.
– Naprawdę? – wykrzyknął Król. – W łóżku?
– Puchowym.
Oczy Króla zrobiły się okrągłe jak spodki.
– W puchowym łożu! – powtórzył, smakując każde słowo. – Z poduszkami?
– Puchowymi.
– Z puchowymi poduszkami! – szepnął Król, wstrzymując oddech. Za chwilę, uczyniwszy gwałtowny wydech, zawołał: – Twój pan musi mieć wspaniały dom!
– To nie może być dalej niż dwie godziny drogi stąd – drążył temat Wart, czując, że jest na dobrej drodze.
– I ten dżentelmen rzeczywiście wysłał cię do mnie z zaproszeniem? – (Król Pellinore całkiem zapomniał o tym, że Wart zgubił się w lesie). – To bardzo uprzejmie z jego strony, bardzo uprzejmie, trzeba przyznać, nie ma co.
– Nasze przybycie bardzo go ucieszy – zapewnił Króla, zgodnie z prawdą, Wart.
– To doprawdy wielce uprzejmy dżentelmen! – zawołał Król, mocując się z pułapkami, których miał na sobie bez liku. – Świetny pan, nie wątpię, tylko taki może mieć puchowe łoże!
– Na pewno będę musiał spać z kimś? – zatroskał się po chwili.
– Dostanie pan łóżko tylko dla siebie.
– Puchowe łoże! Tylko dla siebie! Z prześcieradłem i poduszką… może nawet z dwiema poduszkami… albo z poduszką i podgłówkiem… I nie trzeba będzie rano wstawać do śniadania… Czy twój opiekun wstaje do śniadania?
– Nigdy – zapewnił go Wart.
– Pchły w łóżku?
– Ani jednej.
– Ha! – rzekł Król Pellinore. – Muszę przyznać, że to brzmi aż nazbyt pięknie. Puchowe łoże, bez odchodów… Mówiłeś, że jak długo tam się idzie?
– Dwie godziny – odparł Wart, ale musiał wrzasnąć po raz drugi wielkim głosem, bo tuż obok nich rozległ się nagle przeokropny hałas. – Co to było? – krzyknął.
– Baczność! – wrzasnął Król.
– Litości!
– To Bestia!
W jednej chwili rycerz zapomniał o wszystkim oprócz swojej misji. Zaczął gorliwie wycierać okulary o siedzenie spodni – jedyny kawałek tkaniny, jaki akurat miał pod ręką. Wściekły ryk nasilał się. Ledwie Król Pellinore zdołał osadzić okulary na czubku swego wydatnego nosa, przyłbica zatrzasnęła się, jak na zawołanie. Król chwycił kopię w prawą garść i puścił się galopem w kierunku, skąd dobiegał ryk. Po chwili wrócił, ściągnięty z powrotem przez zaplątaną wokół drzewa linę – nieszczęsna suka przez cały czas poszczekiwała żałośnie – i z przeraźliwym szczękiem blach zwalił się z konia. Zaraz poderwał się na jedną nogę – Wart pomyślał z przerażeniem, że z okularów na pewno nic nie zostało – gdyż druga noga tkwiła nadal w strzemieniu siodła białego konia. Przez dłuższą chwilę Król skakał w miejscu na jednej nodze. Rzemienie wytrzymały próbę i oto, nie wiadomo doprawdy jakim cudem, Król znalazł się z powrotem w siodle i, ściskając kopię kolanami, galopował wokół drzewa w przeciwną stronę, niż zaplątała się suka. Okrążył drzewo o trzy razy za dużo, gdy tymczasem suka, skowycząc, gnała w drugą stronę. Po czterech, pięciu takich gonitwach uwolnili się od pnia.
– Do ataku! – wrzasnął Król Pellinore, wymachując kopią nad głową i z nadmiaru emocji kiwając się energicznie w siodle. Zniknął w mroku puszczy, a na drugim końcu długiej liny podążała za nim nieszczęsna suka rasy wyżeł.
powrót do indeksunastępna strona

11
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.