II wojna światowa to nie tylko czas ludobójstwa na masową skalę niemającego równych we wcześniejszych dziejach ludzkości, to również pojedyncze ludzkie losy, wojenne życiorysy, mające przemożny wpływ na późniejsze życie. Większość z nich podobna jest do siebie: działalność podziemna w latach hitlerowskiej okupacji, po wyzwoleniu prześladowanie przez władzę ludową, w końcu rehabilitacja. A jednak schemat ten nie powinien przysłaniać jednostkowych tragedii, czynów bohaterskich i zdradzieckich. Obok nas wciąż jeszcze żyją ludzie, którzy brali udział w tych wydarzeniach. Jednym z nich jest mieszkaniec wielkopolskiego Mieściska, kapitan Armii Krajowej Kazimierz Tański. Gdybyśmy przyjrzeli się bliżej jego życiu, mogłoby nam się zdawać, że czytamy scenariusz sensacyjnego filmu. „Świat ten cmentarzem z łez, ze krwi i błota…” Przed II wojną światową  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W latach międzywojennych Mieścisko było prowincjonalnym miasteczkiem leżącym na obrzeżach powiatu wągrowieckiego. Czas płynął leniwie, a wiadomości o wielkich wydarzeniach w świecie docierały z niemałym opóźnieniem. Prasę przywożono bowiem z Wągrowca raz w tygodniu, w dniu jarmarku, a nie wszystkich stać było na własny odbiornik radiowy. Dni upływały więc na pracy, zaś najważniejszym wydarzeniem niedzieli było obowiązkowe uczestnictwo we mszy świętej. Antoni Tański zajmował się murarstwem, był budowlańcem. Miał za sobą, jak większość mężczyzn z jego pokolenia, frontową przeszłość. W czasie wielkiej wojny światowej, którą po latach historycy określili mianem pierwszej, wcielony został do armii pruskiej i wysłany na front zachodni, do Francji. Udało mu się stamtąd wrócić cało, co jego rodzina uznała za szczególne zrządzenie losu. Akurat zdążył na czas – w Wielkopolsce wybuchło właśnie antyniemieckie powstanie. Odzyskanie niepodległości i wcielenie ziem byłego Wielkiego Księstwa Poznańskiego do Polski nie oznaczało jednak końca walk; granice państwa nadal były bardzo płynne. Odradzającej się II Rzeczypospolitej zagroziło na wschodzie nowe niebezpieczeństwo – Armia Czerwona. Antoniego Tańskiego wcielono więc do oddziału poznańskich Czwartaków i wysłano na front. Bił się dzielnie; ranny w nogę odesłany został wreszcie – w stopniu sierżanta – na tyły. Po ustaniu wojennej zawieruchy Antoni na stałe już wrócił do Mieściska. Założył rodzinę. 5 stycznia 1924 roku urodził mu się syn, któremu na chrzcie dano Kazimierz. Rok później rodzina Tańskich cieszyć mogła się z narodzin drugiego syna, Feliksa, a w 1930 roku – córki Walentyny (ostatnie dziecko, córka Janina, urodziło im się tuż po zakończeniu II wojny światowej, w 1945 roku). – Nie żyło nam się przed wojną źle – wspomina po latach pan Kazimierz. – Ojciec był dobrym murarzem. Miał odpowiednie uprawnienia. Wraz z innymi kolegami, po dwóch, po trzech, organizowali się w spółki i pracowali w mieście, na wsiach. W sezonie, czyli od wiosny do jesieni, zarobić musiał tyle, by zapewnić rodzinie utrzymanie także w okresie zimowym. Dlatego musiał dorabiać. Miał spółkę z właścicielem restauracji. Łowili ryby w rzece. Odsprzedawali je potem gospodarzom, wozili do Wągrowca. Pozostałością po służbie wojskowej było u ojca nad wyraz celne oko. Był świetnym strzelcem, należał do koła łowieckiego. Niejeden raz bywał zapraszany przez okolicznych dziedziców na polowania, w których udział brali również specjalni goście z zagranicy. Nierzadko przynosił potem w nagrodę do domu dziczyznę.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pod okupacją Rok 1939 od początku nie wróżył dobrze. Nad Europą zawisły czarne chmury, zbierało się na burzę. We wrześniu wybuchła wojna. Młodemu Kazimierzowi szedł właśnie szesnasty rok życia. A wokół tyle mówiono o okrucieństwie Niemców – że mordują wszystkich mężczyzn zdolnych im zagrozić, że bez litości obchodzą się z tymi, którzy przeciwko nim wystąpili jeszcze w poprzedniej wojnie. Antoni Tański wraz z najstarszym synem postanowili uciec, przeczekać pierwszą nawałnicę w jakimś w miarę bezpiecznym miejscu. Ale mieli tylko jeden rower. – Ojciec wiózł mnie na ramie. Jechaliśmy zatłoczonymi szosami, bocznymi drogami pełnymi uciekających przed niemieckim wojskiem cywilów – opowiada pan Kazimierz. Ta szeptana propaganda miała swój cel: Niemcom chodziło o to, by utrudniać przemarsz polskim wojskom. I tak się w rzeczywistości działo. Tańscy dotarli na rowerze do Kutna, gdzie dogonili ich Niemcy. – Wszystkim uciekinierom kazali wracać natychmiast do domów, więc wróciliśmy z powrotem do Mieściska – kończy starszy pan. Trzeba było teraz ułożyć sobie życie w nowej sytuacji. Pan Antoni został „szosowym”. Pilnował wytyczonego odcinka szosy, do jego obowiązków należało również nadzorowanie jej napraw. Standard życia pięcioosobowej wówczas rodziny Tańskich obniżył się na tyle, że pracę musiał podjąć także najstarszy syn: – Sadziłem drzewa w lesie, rugowałem stare pnie. Płacono mi w drewnie, co nie było takie złe, bo bardzo potrzebowaliśmy opału na zimę. Mniej więcej w rok po wkroczeniu hitlerowców do Polski, jesienią 1940 roku, w rodzinie Tańskich zdarzyło się pierwsze nieszczęście: – Pewnego dnia przyszedłem z pracy i zastałem matkę całą we łzach. Pytam: „Co się stało?”. A ona na to: „Gestapo przyszło i aresztowało ojca”. Wraz z innymi aresztowanymi tego samego dnia mężczyznami zamknięto go w sklepie przy rynku, po czym na wozach wywieziono do Wągrowca. Stamtąd już transportem kolejowym prosto do Niemiec do obozu koncentracyjnego w Oranienburgu, później w Dachau. Podobny los spotkał też innych byłych powstańców wielkopolskich. Po paru miesiącach niepewności przyszedł pierwszy list z obozu. Od tamtej pory co jakiś czas rodzina posyłała do Dachau list i paczkę, która zgodnie z przepisami nie mogła przekraczać wagi dwóch kilogramów. Antoniemu Tańskiemu udało się przeżyć, co zawdzięczał głównie swoim murarskim kwalifikacjom. Wrócił z obozu jeszcze podczas wojny, w 1944 roku. – W Dachau ojciec pracował jako budowlaniec, w grupie więźniów rozbudowujących obóz – wyjaśnia pan Kazimierz. – Aby dobrze pracować, musieli mieć siły, a więc otrzymywali zwiększone racje żywnościowe. Inni, niewykwalifikowani, nie mieli takiego szczęścia, robili przede wszystkim za siłę pociągową zamiast koni. Często umierali z wycieńczenia bądź, niezdolni do pracy, zabijani byli przez Niemców. W zakładach Cegielskiego Po aresztowaniu ojca młody Kazimierz Tański zmienił pracę. Musiał zarabiać więcej, teraz bowiem głównie na jego barkach spoczął ciężar utrzymywania całej rodziny. Zatrudniony został w firmie budowlanej, która w Mieścisku istniała już przed wojną, po 1939 roku przeszła jednak w ręce niemieckie – jej właścicielem został niejaki Arnold, sprowadzony do Kraju Warty znad Morza Czarnego. Po jakimś czasie Kazimierz otrzymał wezwanie do Arbeitsamtu do Poznania, co mogło grozić wywózką na roboty do Niemiec. Szczęście mu jednak sprzyjało: – Niektórzy z kolegów pojechali do Reichu, jeden trafił nawet do pracy w kamieniołomach w austriackich górach Tyrolu. Ja dostałem nakaz pracy w byłych zakładach Hipolita Cegielskiego. Przymusowych pracowników Cegielskiego zakwaterowano na terenie obozu w Janikowie, skąd codziennie pieszo udawali się do i z pracy. Jeśli ktoś miał jednak taką możliwość, mógł zamieszkać prywatnie w mieście. Kazimierz wprowadził się więc do trzypokojowego mieszkania swojej ciotki, pracującej w innym zbrojeniowym (produkującym na potrzeby Luftwaffe) zakładzie w podpoznańskich Krzesinach. W Cegielskim pracowano systemem tygodniowym na trzy zmiany, pracownicy posiadali zatem odpowiednie przepustki, które zezwalały im na poruszanie się po Poznaniu w czasie obowiązywania godziny policyjnej. – Byłem szlifierzem. Wyciskałem i szlifowałem kule do karabinów, inni wypełniali je ołowiem – wspomina pan Kazimierz. Praca Polaków znajdowała się pod nieprzerwaną obserwacją; w halach produkcyjnych bez przerwy nadzorowano i kontrolowano produkcję. – Każda nasza niedoróbka groziła przecież zniszczeniem broni. Nic więc dziwnego, że Niemcy bardzo obawiali się sabotażu. Jeśli przyłapali kogoś na fuszerce, mogli go aresztować i wywieźć do obozu. Ale i wśród Niemców trafiali się dobrzy ludzie. – Miałem dobry układ z majstrem, który był volksdeutschem. Nie był za bogaty, dlatego godził się na różne interesy z Polakami. Czasami dorabialiśmy sobie na boku, robiąc na szlifierkach różne ozdoby z metalu, pierścionki, bransoletki. Polacy wynosić tego typu rzeczy z fabryki nie mogli. Gdyby mnie z tym przyłapano podczas rewizji, od razu trafiłbym do więzienia. Ale to właśnie on je wynosił. Wiozłem je potem raz w tygodniu do domu, do Mieściska, gdzie u gospodarzy wymieniałem na boczek, kiełbasę, drób. I odpłacałem się majstrowi żywnością – wspomina pan Tański. Bywało czasami, że ów volksdeutsch nadstawiał nawet głowę za swego polskiego „wspólnika”: – W soboty po pracy jeździłem do domu, wracałem zaś w poniedziałki rano. Niejeden raz zdarzyło się, że pociąg się spóźniał. Wówczas majster odbijał moją kartę, w hali uruchamiał maszynę, a kiedy kontrola pytała, gdzie jestem, odpowiadał na przykład, że właśnie poszedłem do ubikacji albo on gdzieś mnie wysłał. „Jak pieśń nadziei w godzinie konania…” Pseudonim „Kanarek”  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Rok 1943 niósł nadzieję. Na początku lutego wojska niemieckie zostały rozbite pod Stalingradem; Sowieci prawie natychmiast, wykorzystując zaskoczenie i podupadłe morale hitlerowców, przeszli do ofensywy. Zaatakowali na szerokim odcinku od Woroneża po Kaukaz. W lipcu natomiast rozpoczęła się największa bitwa pancerna w dziejach II wojny światowej, na Łuku Kurskim. W tym samym roku Niemcy wyparci zostali z północnej Afryki, jesienią zaś armie sprzymierzonych dokonały desantu na południe Włoch i dotarły aż do linii Gustawa, gdzie zbrojny opór stawiły im wciąż jeszcze silne na Półwyspie Apenińskim wojska niemieckie. I chociaż Polakom na okupowanych terenach nie wolno było posiadać odbiorników radiowych, informacje te docierały niezwykle szybko do żądnych frontowych nowości rodaków. Podziemne organizacje, w czym prym wiodła przede wszystkim Armia Krajowa, regularnie wydawały ulotki i biuletyny, szczegółowo pisząc o wydarzeniach na wszystkich frontach. Resztę czyniła propaganda szeptana. Niejednokrotnie sukcesy armii sprzymierzonych bywały wyolbrzymiane, ale nikt tego nie prostował. Zdarzało się, że od prawdy ważniejsze były otucha i nadzieja, a te w czasach szarej okupacyjnej codzienności stanowiły towar nader deficytowy. Dziewiętnastoletni Kazimierz Tański mieszkał wciąż u ciotki w Poznaniu (zajmując jeden z trzech niewielkich pokojów), w dalszym ciągu też pracował w dawnych zakładach Cegielskiego. Poza żmudną i męczącą pracą nie starczało czasu na wiele. Wolne godziny spędzał głównie w mieszkaniu. – Zauważyłem kiedyś, że do ciotki od jakiegoś czasu przychodzi dwóch mężczyzn. Z początku bałem się nawet, że to szpicle z gestapo, bo tak samo jak tamci się ubierali: skórzane płaszcze i takież kapelusze. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że ciotka należy do AK – uśmiecha się pan Kazimierz. Tymczasem mężczyźni ci interesowali się głównie młodym chłopakiem, siedzącym w pokoju za ścianą. Uważnie mu się przyglądali, wypytywali ciotkę. Informator w niemieckich zakładach zbrojeniowych byłby przecież dla ruchu oporu nie lada nabytkiem. Wreszcie decyzja została podjęta. – Pewnego dnia ciotka spytała mnie wprost: „Czy nie chciałbyś należeć do jakiejś organizacji?”. Odpowiedziałem, że mogę. Przyszła kolej na spotkanie z dwoma przedwojennymi oficerami Wojska Polskiego, a teraz Armii Krajowej – kapitanem „Błyskawicą” i porucznikiem „Brzozą”. Zawsze spotykaliśmy się w tym samym miejscu, w mieszkaniu ciotki. Wypytywali mnie o wiele rzeczy, testowali moją pamięć, szkolili. Sprawdzanie trwało pół roku. Dopiero po tym czasie dwaj oficerowie doszli do wniosku, że młodzian nadaje się do pracy wywiadowczej. Po złożeniu przysięgi ochrzczono go pseudonimem „Kanarek”. – Stwierdzili: „Ty tak ładnie śpiewasz. A kto jeszcze tak ładnie śpiewa? Kanarek”. I tak już zostało – kończy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Jestem szpiegiem?” Młody Tański był dobrym i niezwykle cennym źródłem informacji na temat tego, co działo się w Cegielskim. AK-owców interesowało wszystko: plan zakładu, profil produkcji, dane techniczne maszyn, rozmieszczenie punktów obrony przeciwlotniczej. Świetna pamięć wzrokowa była niezbędna w szpiegowskiej robocie, nie mogła się bowiem zachować ani jedna notatka – nic, co mogłoby się stać dowodem zdrady. – Wracałem do domu, a tam prawie każdego dnia czekali obaj oficerowie. Stawaliśmy nad rozłożoną na stole mapą zakładu i ja mówiłem im wszystko, co zapamiętałem – relacjonuje pan Kazimierz. Później informacje te trafiały do Londynu. Kiedy pewnej nocy alianci dokonali nalotu na Poznań, bomby dosięgły głównie Dworca Centralnego (gdzie naprawiano pociągi wykorzystywane również w transportach wojskowych) i właśnie zakładów Cegielskiego. – Niemcy wściekali się niesamowicie. Gestapo próbowało dociec, skąd lotnicy mieli tak dokładne informacje. A to ode mnie i od innych, takich jak ja – wyjaśnia z dumą. Późną jesienią roku 1944 poznańscy Niemcy, cywile i wojskowi, zaczęli przewidywać nadchodzący powoli koniec, rozpoczęły się przygotowania do ucieczki. – Od swoich przełożonych dostałem rozkaz wyjazdu z Poznania i ukrycia się w bezpiecznym miejscu – mówi pan Kazimierz. Dowództwo Armii Krajowej obawiało się nie tylko Niemców, którzy mogli próbować wykwalifikowanych robotników ciągnąć za sobą do Rzeszy, ale także Sowietów, których współpraca z AK na wcześniej już wyzwolonych terenach nie układała się pokojowo. A chodziło o to, by struktury Armii Krajowej pozostały nietknięte. – Musiałem znaleźć sobie kryjówkę. Dom rodzinny nie wchodził w rachubę, bo tam szukano by mnie, uciekiniera z pracy przymusowej, w pierwszej kolejności. Mieszkała jednak w Mieścisku dziewczyna, która się we mnie od lat mocno kochała – opowiada starszy pan. Regina Pech była wnuczką rodowitego Niemca, z tego też względu kryjówka wydawała się jeszcze bardziej bezpieczna. Wraz z samotną matką i dziadkiem dziewczyna mieszkała w przybudówce w podwórku domu, którego fronton wychodził na rynek. Przed wojną mieściła się w tym budynku restauracja i sala teatralna, wynajmowana przez właścicieli, państwa Przyborskich, na przeróżne uroczystości. Kryjówkę urządzono Kazimierzowi w suterenie pod salą restauracyjną. Wchodziło się do niej przez niewielkie drzwi na co dzień zasłonięte szafą. W razie wsypy była tylko jedna droga ucieczki – po drabinie na górę, na teatralną scenę. Bohater Mieściska  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W kryjówce u Pechów Tański spędził święta Bożego Narodzenia i sylwestra 1944 roku. Obserwując uciekających z Mieściska niemieckich cywilów, czekał na dalsze rozkazy. Trzy tygodnie po Nowym Roku przybyli do Mieściska kapitan „Błyskawica” i porucznik „Brzoza”. Był 21 stycznia 1945 roku. Około szóstej rano na rynek miasteczka wjechały oddziały SS i gestapo. Fakt ten nie wróżył nic dobrego. Niemcy wysiedli z aut i wyraźnie zaczęli przygotowywać się do jakiejś akcji. – Widzieliśmy wszystko z naszej kryjówki i gorączkowo zastanawialiśmy się, co zrobić. Udało im się w końcu namówić starego Jana Pecha, by przeszedł się przez rynek wśród żołnierzy i podsłuchał, o czym mówią. Starzec bał się, ale jemu i tak groziło najmniejsze niebezpieczeństwo, był przecież Niemcem. Wreszcie dał się namówić. Kiedy wrócił, był blady ze strachu. Niemcy przywieźli ze sobą zwoje drutu kolczastego i kanistry z benzyną. Chcieli aresztować wszystkich mężczyzn, umieścić ich w drewnianej stodole Niemca Golkego i żywcem podpalić – mówi pan Tański. Czasu zostało niewiele, trzeba było coś przedsięwziąć. – Poszliśmy szybko na strych i stamtąd zaczęliśmy strzelać przez okienko wentylacyjne w powietrze. Echo było tak wielkie, że Niemcy mieli wrażenie, iż to cały oddział naciera w ich kierunku. Dopisało nam szczęście: niemal w tym samym momencie na dworcu kolejowym, nie tak daleko wcale od rynku, ruszyły wagony. Hitlerowcy wpadli w panikę, podniosły się głosy, że to Sowieci idą od strony Gniezna. Nie namyślając się długo, wsiedli w samochody i uciekli w stronę Wągrowca. Jeden wóz terenowy nie chciał im odpalić, więc zostawili go na rynku. Dwa dni później do miasteczka wkroczyli Sowieci – „komandir” Andriej Paszkow ofiarował mieszkańcom Mieściska wolność. Sytuacja nie była jednak pewna. Ciągle trwały walki na Wale Pomorskim – tak zaciekłe, że aż w Mieścisku słychać było kanonadę artylerii. – Wciąż żyliśmy w strachu, że Niemcy wrócą. Ale było to już łatwiejsze do zniesienia, bo wiedzieliśmy, że gdyby co, to będziemy uciekać pod osłoną Rosjan – mówi starszy pan. 25 stycznia miasteczko mogło przeżyć wielką tragedię. Pozostawiony przez hitlerowców w rynku samochód z przyczepą wypełniony był amunicją i pociskami artyleryjskimi. – Tego dnia rano, około dziewiątej, kilka metrów obok niego zaparkował radziecki wóz dostawczy z beczkami pełnymi benzyny. W pewnej chwili z szoferki wyskoczył i rzucił się na bruk kierowca, kufajka na nim płonęła. Rzuciłem mu się na pomoc, gasząc ogień. Ale samochodu już się nie dało uratować. Płonęła szoferka, lada chwila mogły zająć się ogniem beczki. A obok stała przyczepa z bronią. Szybko skrzyknęliśmy kilku mężczyzn i w ostatnim dosłownie momencie zepchnęliśmy wóz z górki w stronę drogi na Wągrowiec. Za naszymi plecami eksplodowały już beczki, płonąca benzyna spływała rynsztokami – wzdraga się pan Kazimierz. Po paru dniach na miejscu zdarzenia pojawiła się specjalna komisja złożona z radzieckich oficerów (w tym NKWD). Przebadała sprawę, przesłuchała świadków i doszła do wniosku, że gdyby akcja się nie powiodła, cały rynek w Mieścisku zostałby doszczętnie zniszczony, pochłaniając wiele ofiar. Niemcy nie wrócili, Rosjanie ruszyli na zachód. Nad porządkiem w mieście czuwała dopiero co utworzona Milicja Obywatelska. – Po tygodniu na rozkaz przełożonych z AK wstąpiłem do milicji. Był w niej już mój wuj i to on pomógł mi się zaciągnąć. Oczywiście nikt z milicjantów nie miał pojęcia, że jestem jednocześnie żołnierzem Armii Krajowej… – wyjaśnia pan Tański. „I pod tytanem stęknął ziemi padół…” Order od komunisty Od lata 1944 roku na wyzwolonych przez Armię Czerwoną polskich terenach sukcesywnie instalowała się nowa ludowa władza. Powstawały oddziały Milicji Obywatelskiej, tworzono wojskowe zarządy, od podstaw budowano zalążki lokalnych Urzędów Bezpieczeństwa, nad których działalnością sprawowali kontrolę specjaliści z NKWD. Nie inaczej było w Mieścisku. Członkowie Armii Krajowej bądź innych, podległych rządowi londyńskiemu organizacji szli do lasu, ukrywali się przed aresztowaniami albo też szukali schronienia w paszczy lwa, zaciągając się do MO lub wstępując do Ludowego Wojska Polskiego. Wtedy jeszcze, z uwagi na wciąż otwarty front, rzadko pytano o okupacyjną przeszłość. Dwudziestojednoletni Kazimierz Tański otrzymał od swoich przełożonych z AK rozkaz wstąpienia do Milicji Obywatelskiej: – Dostałem opaskę, karabin. Do naszych zadań należało pilnowanie porządku w Mieścisku i okolicach. Często chodziliśmy na patrole. Bywało, że gdzieś tam nabroili sowieccy żołnierze. Wtedy wraz z nami na interwencję udawali się funkcjonariusze NKWD. Ze swoimi obchodzili się równie ostro jak z innymi. Bili kolbami karabinów, trzymali w piwnicach. Wszędzie, którędy przechodziła Armia Czerwona, scenariusz był podobny: gwałty, rozboje, kradzieże. A na dodatek jeszcze niemieckie niedobitki wałęsające się po lasach. |