O ile żaden z wykonawców biorących udział w krajowych eliminacjach do konkursu Eurowizji nie rozgrzał mnie ani krztynę, o tyle któremuś z nich sztuka ta niewątpliwie udała się z moim domowym pecetem – spalił się w niewyjaśnionych okolicznościach zaledwie godzinę po rzeczonej imprezie. Tym samym przepraszam za spowodowaną brakiem sprzętu zwłokę, zachęcając jednocześnie do lektury kolejnej porcji teledysków. W tym wydaniu będziecie mieli Państwo przyjemność obcować z kanibalizmem, pijaństwem, białymi kozaczkami i paroma innymi, nie mniej atrakcyjnymi dla oka rzeczami.  | Wszyscy oglądamy teledyski – co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Wszyscy oglądamy teledyski, a jednak tak niewiele w polskojęzycznych mediach możemy o nich przeczytać. Ten prężnie rozwijający się gatunek sztuki filmowej jest wciąż traktowany przez krytyków po macoszemu, jako przystawka do muzycznego dania głównego. Nierzadko efektowna, lecz zawsze tylko przystawka. Pora wypełnić tę próżnię. Co miesiąc będę serwował Wam garść recenzji teledysków świeżych jak wiosenna trawa, bez żadnych podziałów na gatunki muzyczne, jakie reprezentują. Subiektywnie, z humorem i linkiem do danego klipu w sieci – w ten sposób chciałbym zachęcić Was do comiesięcznego „oglądania” muzyki. W końcu „Video killed the radio star”, jak śpiewali przed laty The Buggles. A sam zabójca mimo upływających lat wciąż trzyma się całkiem nieźle. Sądzę, że warto poświęcić mu trochę uwagi. |  |
Na wstępie chciałbym zaznaczyć, iż piosenka, do której nakręcono opisywany obrazek jest absolutnie tragiczna. Nigdy nie należałem do szczególnych admiratorów ostro przereklamowanej (nie chodzi mi tu o dużą ilość jego kawałków obecnych w telewizyjnych reklamach) twórczości Richarda Melville’a Halla, jednak przy „Disco lies” nawet największemu apologecie Moby’ego opadną ręce. Tandetna melodyjka na wzór kasetowych przebojów europejskiego disco lat 90., przepuszczona przez irytujący wokal wzięty chyba z najgłębszych czeluści studia nagraniowego Mousse’a T. Jak to zgrabnie ujął mój kolega: „Takiego syfu nawet nie chce mi się ściągać”. Nie wspominając nawet o wydawaniu na nowy album Łysego ciężko zarobionych pieniędzy! Ładna okładka to niestety trochę za mało. Całe szczęście, że przynajmniej teledysk trzyma naprawdę niezły poziom. Najbardziej cieszy obecność porządnej i atrakcyjnie opowiedzianej historii. Nie myślę tu o sytuacji: chłopiec wchodzi do windy – dziewczyna wchodzi do windy, chłopiec uśmiecha się – dziewczyna spuszcza wzrok, chłopiec odchodzi – dziewczyna odchodzi, jak z ostatniego klipu Rihanny. „Disco lies” to kawał dobrego storytellingu wzbogaconego odważnym i krwistym jak sen rzeźnika poczuciem humoru. Zaczyna się jak skany z „Miasta Boga” Meirellesa, z tym, że role brazylijskich chłopaczków odgrywają tu rozczulające kurczęta. A potem już tylko krew, pościgi, wyłupywane oczy i odrażająca reklamowa uczta, której nie powstydziłby się nawet mistrz Greenaway. To ciekawe, że kojarzony dotąd z raczej pokojowym i pełnym miłosierdzia nastawieniem do świata Moby sprzedaje nam taki mięsny thriller. Jeśli ma to być krytyką konsumpcjonizmu Fast Food Nation, strzał okazał się chybiony – ja przynajmniej po obejrzeniu tego teledysku nabrałem dzikiej wręcz ochoty na spałaszowanie nuggetsa w wyjątkowo niezdrowej panierce. Zresztą oddajmy głos trochę bardziej obeznanej w temacie parze myślicieli: JULES: Mogę się poczęstować? To Twój, prawda? To jest naprawdę smaczny hamburger. Vincent, jadłeś burgera z Big Kahuna? Chcesz gryza? Są pyszne. VINCENT: Nie jestem głodny. JULES: Ale spróbuj kiedyś. Sam rzadko je jadam, bo narzeczona jest jaroszką. Więc i ja jestem jaroszem. Ale lubię smak dobrego hamburgera. I chyba właśnie o to w tym wszystkim chodzi. Ekstrakt: 70% Muchy –„ Najważniejszy dzień” Ale o czym mam właściwie napisać? Że kiczowato, kolorowo i w komiksowej ornamentyce? To chyba trochę za mało. Że to najlepszy polski zespół bez płyty? Eee, już nieaktualne. To może wspomnieć co nieco o fakcie, iż teledysk nakręcił wokalista Cool Kids Of Death, Krzysztof Ostrowski? No dobra, nakręcił. I co z tego? Swojej kapeli też kręcił równie dobre rzeczy. Muchy są zespołem mającym rzadką umiejętność tworzenia obrzydliwie modnych kompozycji stojących zarazem na niebywale wysokim poziomie artystycznym. Wysuwane w stronę innych kapel zarzuty o „radiowość” w przypadku poznaniaków obracają się w potężny atut. W końcu czego innego, jak nie sprawnie skonstruowanych przebojów potrzebuje współczesny słuchacz, którego uszy gwałcone są z jednej strony przez sączące się z co drugiego odbiornika nieśmiertelne Beatę czy Urszulę, z drugiej zaś atakowane rytmicznym łup-łup sygnowanym przez Kalwiego lub innego Remiego. A, zapomniałbym o ostatnim dzwonkowym przeboju telefonów komórkowych: „Du Hast Den Schoensten Arsch Der Welt” (proszę koniecznie przetłumaczyć sobie ten tytuł na język polski!). W klipie do „Najważniejszego dnia” chłopcy są cudownie pretensjonalni i do bólu przerysowani. Normalnie widok wokalisty pławiącego się w kolorowych balonach przyprawiałby odbiorcę o zgrzyt zębów; tu zaś cieszymy się i chcemy jeszcze. Popularność Much wzrasta w oszałamiającym tempie – i bardzo dobrze. Szczerze liczę na to, że uda im się oswobodzić przeciętnego fana rocka z wyciągniętego swetra i oliwkowych bojówek, zabrać mu z ręki puszkę wygazowanego Okocima i wypchnąć go z pierwszych rzędów widowni Kultu wprost na kolorowy parkiet. A jeśli nie będzie chciał? Trudno, nic na siłę. Ważne, że w polskiej muzyce wreszcie nadchodzi nowe. Ekstrakt: 70% Dziwne postacie zapraszające nas na samym początku klipu do bram klubowego piekła stylizowanego nieco na „Rectum” z filmu „Nieodwracalne” zwiastują najgorsze. Ten teledysk miał szanse stać się dziełem tak groteskowym jak sama piosenka. Tymczasem nie jest tak źle, choć żal, że Pezetowi z wiekiem nieco poprzestawiały się priorytety. Wychowany na soczystych wersach „Muzyki klasycznej” słuchacz może przeżyć lekki szok, obcując z zawartością liryczną najnowszego albumu pana Pawła. Nie różni się ona zanadto od tego, co widzimy na jego najnowszym obrazku - co martwi, ponieważ o tym, że Pezet utalentowanym writerem jest, wiemy nie od dziś (vide wspaniałe zwrotki do „Szóstego zmysłu” czy rewelacyjnego kawałka „Ukryty w mieście krzyk”). Ale dosyć narzekania, skupmy się raczej na tym, co widać. Bardzo dobre, duszne zdjęcia. Interesujące zmiany perspektyw. Naprawdę przyzwoite efekty, zwłaszcza jazda kamery w momencie wychylania następnej kolejki przez występującego gościnnie Małolata. Bardzo udane przejście z Pezetem opadającym na poduszki. To nic, że całościowo klip przedstawia się jako lekka zrzynka z „Blinded by the lights” The Streets (pamiętacie Państwo? to ten Angol, który rap zastąpił mówieniem, do tego ze znakomitym skutkiem). Mało mamy na naszym rapowym podwórku teledysków, do których chce się wracać. A przyznam się, że „Noc i dzień” obejrzałem na Tubce przynajmniej dziesięć razy. Z czego osiem przy wyłączonych głośnikach. Ekstrakt: 60% Hercules and Love Affair feat. Antony – „Blind” Dotychczas sądziłem, że podczas wypełnionych seksem i alkoholem prehistorycznych imprez łatwiej byłoby w obłąkańczym amoku poderżnąć sobie gardło, niż nudzić się choćby przez chwilę. Tymczasem okazuje się, iż podczas oglądania klipu do jednego z najpopularniejszych singli bieżącego roku, paszczęka niemal rozrywa się człowiekowi od ziewania. Może dlatego klecenie więcej niż przysłowiowych trzech zdań na temat tego usypiającego gniota jest zajęciem cokolwiek bezsensownym. Ekstrakt: 20% The Jet Set – „The Beat of your Heart” Obejrzałem przed chwilą najnowszy teledysk naszej ubiegłorocznej eurowizyjnej nadziei i czuję się zupełnie jak po wspólnym seansie filmiku z wycieczki moich znajomych do Egiptu, komentowanym na żywo w bezpośrednim towarzystwie zainteresowanych. Czyli: „O, patrz, jaką laskę spotkaliśmy na plaży”. Albo: „A tutaj przyłapaliśmy Mariolę, jak na dyskotece obściskuje się z jakimś autochtonem”. Dziwne, że klip, jakby nie patrzeć, jednej z gwiazd najmłodszej generacji rodzimego popu, nie odstaje poziomem od umieszczanych na blogach amatorskich obrazków podpisywanych najczęściej jako „nAsHe uKoFfAnE WaKaCje:****skarbenq:>”. No dobrze, arcyzgrabna wokalistka, więc za to dwadzieścia procent. Niestety, inwencji scenarzysty, który mógł pokusić się o umieszczenie słowiańskiej piękności w nieco innym plenerze niż „nieobecna” w popowych klipach plaża, starczyło co najwyżej na pierwsze sekundy teledysku, wyglądające zresztą jak wykadrowane z jakiegoś pornosa ujęcia „przed” albo „po”. Osobną kategorią wydaje się być postać czarnoskórego wokalisty dośpiewującego brakujące linijki tekstu. Czy nie sądzicie Państwo, iż jest to figura żywcem przeniesiona z dowolnego popowego klipu połowy lat 90.? Podczas jednego z filmowych wieczorów spędzonych w murach poznańskiego Cinema City Kinepolis, przy torbie popcornu i kubku zimnej coli dywagowaliśmy wraz z esensyjnym kolegą tetrykiem Michałem Walkiewiczem na temat masowej obecności tych quasi-raperów w ówczesnych wideoklipach. Przypomnijcie sobie: na każdym, powtarzam, KAŻDYM obrazku musiał na chwilę pojawić się nie wiadomo skąd potężnie zbudowany Murzyn, który dorzucał swoje trzy grosze czy to rapowanymi czterema linijkami tekstu zaraz po drugiej zwrotce, czy to rytmicznym powtarzaniem wyśpiewanego przez solist(k)ę refrenu. Zresztą, aby nie być gołosłownym, proszę skonfrontować sobie moment na 1:11 „The beat of your heart” z postacią unurzanego w wodzie po pas kolegi Petera Andre z „Mysterious girl”. Jeśli Jet Set chciało tym samym pokłonić się cudownym latom 90. – wówczas brawa. Mam jednak dziwne, graniczące z pewnością przeczucie, iż nie było to ich zamiarem. Na koniec, niestety, przyszedł czas na najgorsze. Tak, nie musicie regulować monitorów. Obecność białych kozaczków na tym teledysku jest akcentem silnie podkreślającym jego i tak nadmiernie wyeksponowaną przaśność. Sorry, Sasha, jesteś śliczna, ale za popularne „BiKejsy” muszę odjąć Ci z obiecanej dwudziestki dychę. Czyli, jakby nie patrzeć, równą połowę. Nie przejmuj się, Tomek Jacyków też nie byłby zachwycony. Ekstrakt: 10% Bonus: Luntek – „Apologize” (fan video) To się nie dzieje naprawdę. Chyba taka była pierwsza reakcja każdego, kto po raz pierwszy obejrzał jego dowolny filmik i skonfrontował go z zsyntezowaną masą najbardziej chorych rzeczy, z jakimi tylko przyszło mu do tej pory obcować. Sprawa wygląda tak, że Luntek ma siedemnaście lat, mieszka w Gdańsku, zaś jego życiowym celem jest zrobienie z siebie jak największego idioty na oczach całej Polski. Co zresztą udaje mu się znakomicie. O tym, że młodzieniec ów jest przypadkiem bardziej psychiatrycznym niż muzycznym przekonać się można, oglądając dowolny film z jego youtube’owej kolekcji. Polecam zwłaszcza te, w których śpiewanie zastępuje kuriozalnymi przemówieniami, pasując się bałwochwalczo na „króla Internetu” oraz wrzeszcząc w spazmach, by widzowie dali spokój Dodzie, która, zaraz obok Britney Spears, jest najprawdopodobniej jego największą idolką. Jestem ciekaw, gdzie są rodzice tego dziecka. Mamy tu bowiem do czynienia z zaawansowanym stadium zżarcia czyjejś mózgownicy przez Vivę i Pudelka, a dyscyplina i skórzany pas ściągnięty z ojcowskich spodni mogą już niewiele pomóc. Wiem, że psychodeliczne filmiki Luntka zamiast śmiechu budzą w odbiorcy raczej zgrozę, lecz proszę mi wierzyć – naprawdę obawiam się o dalsze losy tego nieszczęśliwego chłopaka. Bo tak się składa, że w dzisiejszych czasach każdy ogolony na zero dżentelmen z pobliskiej bramy jest podłączony do Sieci, umie posługiwać się komunikatorami internetowymi i Youtube’m, przez co twarz Luntka jest mu z całą pewnością dobrze znana. Nie chcę, by jego medialna kariera skończyła się tam, gdzie zaczynał się klip „Szansa” Dody i Virgin. Luntek, chłopcze, opamiętaj się. Wyrzuć komputer do śmietnika, zmień image, nie wychodź z domu przez najbliższe pół roku. Pozwól światu o sobie zapomnieć. Ekstrakt: 0.5l. 40% |