Do niewątpliwych plusów „Sierocińca” należy zaliczyć fakt, że jak przy rzadko którym ostatnio horrorze zatrudniono tu obiecującego reżysera, umiejętnie kadrującego operatora i zdolnych aktorów, a nie tylko nadpobudliwego montażystę. Nie zmienia to jednak poczucia, że drużyna Juana Antonio Bayony okazała się bandą wrażliwców, najwięcej zapału wkładającą w oprawę: fotogeniczne obdrapanie ścian i stylowe pensjonarskie wdzianka bohaterów.  |  | ‹Sierociniec›
|
Juan Antonio Bayona konstruuje „Sierociniec” ze sprawdzonych horrorowych motywów, co raz okazuje się błogosławieństwem, a innym razem przekleństwem filmu. Przede wszystkim reżyser nie ma świadomości jakości używanych przez siebie rozwiązań. Odizolowany dom, jego mroczne, skaliste otoczenie czy nawiedzeni goście są eleganckim hołdem dla klasyki gatunku i sprzyjają skutecznemu tworzeniu sugestywnej atmosfery. Ale dokładając do tego kolejne chwyty, Bayona łatwo daje się złapać w pułapkę. Od ładnie zarysowanego staromodnego stylu filmu co chwilę uwagę odciąga zwyczajna horrorowa taniocha. Liczne ujęcia groźnie padającego deszczu albo gniewnie uderzających o skały fal to gatunkowa tandeta najgorszego sortu. Niczego nie wnosi do filmu poza mało oryginalnym efekciarstwem. Wplatanie takich chwytów z powodzeniem niszczy budowane napięcie. Oglądający, zamiast pozwolić się wciągnąć mozolnie kreowanej atmosferze, będzie przewracał oczami nad trywialnością oglądanych w „Sierocińcu” rozwiązań. Bayona podszedł do klasyki nabożnie i bezkrytycznie, choć wypadało zachować większą powściągliwość, co uszlachetniłoby film. Nie wszystko nadaje się do każdego filmu i nie każdy reżyser umie wszystkiego używać z pożytkiem dla swojego dzieła. Sięgając po znajome elementy (nawiedzone domy, nawiedzone staruszki, duch, traumy, zwidy), nie dokonano tu selekcji, rachunku sumienia, co się nada, a co można sobie darować. Jeśli jedyną oryginalnością „Sierocińca” jest to, że przed domem skrzypi poruszana siłą wiatru karuzela, a nie huśtawka, to wypadałoby tak bezmyślnie nie kalkować wszystkiego, co się nawinie pod rękę. Największą wadą tego filmu nie jest to, że korzysta ze sprawdzonych motywów, ale że nie ma w zanadrzu niczego, co odciągnęłoby uwagę widza od tego faktu. Niedoświadczenie reżysera umiejętnie tuszuje obsada, z dużym wyczuciem wpasowująca się w nienachalny klimat filmu. Grająca główną rolę Belén Rueda prezentuje najlepszej próby warsztat rasowej aktorki dramatycznej. Aż miło popatrzeć na artystkę ukazującą tak szerokie spektrum emocji po tych wszystkich żenująco zagranych „Hostelach” i innych „Nieodebranych połączeniach”. Jej gra sensownie motywuje nawet nie do końca zrozumiałe zachowania bohaterki i bez zawahania można powiedzieć, że Rueda niesie ten film na swoich barkach. Przekonuje widza do siebie już na początku i dzięki temu łagodzi odbiór co bardziej ryzykownych wybiegów scenariusza pojawiających się w okolicach finału „Sierocińca”. Rodzi się jednak podejrzenie, że bez niej film mógłby ugrzęznąć na mieliznach zwykłego straszaka, podczas gdy jej aktorstwo nadaje mu dojrzałego, duchowego rysu. Ten potencjał nie został w pełni wykorzystany. Zamiast uciekać się do wybiegów z pakietu „tajemnicze głosy na strychu” albo „trzaskanie drzwiami”, można było przesunąć film w stronę dramatu. Skupić się na racjonalnej stronie tragedii, pokazać nieszczęście bohaterki. Szkoda, że dla filmowców ważniejsze okazały się gadżety: wiktoriańskie wnętrza, gustowne meble i pełne szyku rekwizyty. Rozpoczęty intrygująco, a zakończony irytująco „Sierociniec” tylko potwierdza stare kinowe prawo, że nic nie potrafi tak popsuć dobrej filmowej tajemnicy, jak zdradzenie jej rozwiązania. Ile straciłyby „Piknik pod wiszącą skałą” albo „Nie oglądaj się teraz”, gdyby na końcu odkryto przed widzem wszystkie karty? Zakończenie „Sierocińca” denerwuje nie tylko ze względu na swoją marność, ale przede wszystkim dlatego, że burzy konsekwentnie podtrzymywaną przez Bayonę ideę robienia kina dla widza inteligentnego. Nie ma u niego szybkich ciosów nożem w silikonowe cheerleaderki, nie macha widzom przed nosem co chwilę wywleczonymi z bohaterów wnętrznościami. Stawia się tu raczej na cierpliwe podnoszenie temperatury i stopniowe gęstnienie atmosfery. Pomysł zakończenia w stylu Shyamalana jest mocno dyskusyjny. Ale bardziej martwi poziom, na jaki schodzą twórcy, żeby przedstawić finał wydarzeń. Wygląda to trochę tak, jakby na koniec filmu, przez cały czas tajemniczego i niedopowiedzianego, przed kamerą stanęła jedna z postaci, drobiazgowo wyjaśniając każdy sekret. Nie ma tu miejsca dla wyobraźni, wszystko zostaje wyczerpująco wytłumaczone. Nawet dwa razy. Gdyby Bayona zakończył swój film na przedostatniej scenie, zachowałby wrażenie ufności w rezolutność oglądającego. Dokładając jeszcze jedną scenę, podaje widzowi na tacy rozwiązanie swojej wielkiej zagadki. Koncept „Sierocińca” nie należy do oryginalnych, a do tego zakończenie psuje całościowe wrażenie z odbioru filmu. Na pytanie o jego oszałamiający sukces w ojczyźnie i za granicą trudno w odpowiedzi znaleźć sensowne argumenty. Przeczuwam jednak, że warto wstrzymać się przed ocenianiem przedsięwzięcia Hiszpana jako skrajnie nieudanego. Marudzenie lepiej pozostawić na okoliczność zaplanowanego już amerykańskiego remake’u filmu. Znając Amerykanów, można przypuszczać, że nawiedzające sierociniec duchy będą pochodzić z kosmosu.
Tytuł: Sierociniec Tytuł oryginalny: El Orfanato Rok produkcji: 2007 Kraj produkcji: Hiszpania Data premiery: 9 maja 2008 Czas projekcji: 100 min. Gatunek: horror Ekstrakt: 50% |