Mówi się, że nie zna życia, kto nie służył w marynarce. Być może – nie służyłem. Wiem za to, że nie przesadzę, parafrazując: nie poczuł muzyki, kto nie był na koncercie Marka Knopflera. Chociażby na warszawskim Torwarze 2 maja bieżącego roku. Mark Knopfler, Warszawa, Torwar, 2 maja 2008  | Mark Knopfler: już szron na głowie, a w sercu ciągle maj..., fot. www.mog.com
|
Występ Knopflera zaczął się 45 minut wcześniej niż zapowiadano. Nie znaczyło to jednak, że muzyk wyszedł do pustej widowni. Wręcz przeciwnie, Torwar był już szczelnie wypełniony. Nic dziwnego, ponieważ muzyka byłego lidera Dire Straits cieszy się w Polsce niesłabnącą popularnością. Na widowni przeważali ludzie młodzi, choć nie zabrakło i tych, którym łysiny znacznie cofnęły czoło, a pozostałe włosy straciły swą oryginalną barwę. Był to kolejny dowód na to, że rock łączy pokolenia. Upływ czasu nie oszczędził również samego artysty. Ci, którzy pamiętają go z wideoklipu do „Money for Nothing”, mogli być zaskoczeni pojawieniem się na scenie starszego faceta z siwymi włosami i nieco uwydatnionym brzuszkiem. Myliłby się jednak ten, kto skazałby go na muzyczną emeryturę. To wciąż jest jeden z najlepszych gitarzystów świata, który potrafi rozruszać publikę. Knopfler wraz z grupą towarzyszących muzyków zaczęli od razu z przytupem. Z marszu zaserwowali wiązankę singlowych i zarazem najbardziej energetycznych utworów w solowej działalności artysty. Wśród nich znalazły się świetne, podszyte muzyką country kawałki „Why Aye Man” i „What It Is”. Zresztą klimaty rodem z Nashville towarzyszył nam cały koncert. Każdy, kto choć pobieżnie śledził karierę solową gitarzysty, nie powinien być tym zaskoczony. Atmosfera była bardzo kameralna, a o wytworzenie takiej niełatwo w archaicznej scenerii Torwaru. Oprawa sceniczna składała się z jednego telebimu i ciemnego tła z żarówkami, które tworzyło złudzenie nocnego nieba. Nic nie mogło odwracać uwagi od muzyki. A ta, mimo że niegłośna, przykuwała uwagę i poruszała serca. Knopfler jak nikt inny potrafi wyczarowywać ze swojego instrumentu miękkie, płynne dźwięki, które nie nudziły się nawet w czasie długich, kilkuminutowych improwizacji. Tak było w delikatnym „Sailing to Philadelphia” i chociaż zabrakło w nim charakterystycznego śpiewu Vana Morrisona, który udzielał się w oryginale, to śmiało mogę powiedzieć, że był to jeden z najwspanialszych momentów koncertu. Na sali panowało całkowite skupienie. Słychać było tylko delikatne dźwięki gitary Marka. Zrobiło się tak pięknie, że zacząłem się obawiać, by nikt z publiczności nie zburzył tego nastroju okrzykiem w stylu: „Mark, I love you”. Na szczęście nic takiego się nie stało.  | Fender Stratocaster zaprojektowany przez Knopflera, fot. www.namm.harmony-central.com
|
Nie znaczy to, że przez cały występ panowała atmosfera zadumy. Zmieniło się to z chwilą, kiedy zabrzmiały pierwsze dźwięki „Sultans of Swing”. To ożywiło publikę. Zaczęło się wspólne śpiewanie i miarowe klaskanie wtórujące solowym popisom instrumentalistów. Do przewidzenia było, że to utwory z repertuaru Dire Straits będą wzbudzały najwięcej entuzjazmu. Tak jak w przypadku okraszonego długimi, pięknymi improwizacjami „Romeo and Juliet” oraz opus magnum koncertu – pełnej wersji „Telegraph Road”. W jej trakcie publika oszalała, Knopfler potrafił jednak nad nią zapanować. W ostrzejszych, gitarowych momentach pozwolił na entuzjastyczne okrzyki, jednak kiedy następowały wolniejsze, fortepianowe partie, cały Torwar natychmiast milkł. W ten sposób zakończył się set podstawowy. Publiczność jednak ani myślała pozwolić artystom na opuszczenie scenę. Nie było rady, musieli się pojawić jeszcze raz, by zagrać ten najważniejszy utwór, czyli „Brothers in Arms”. Na nim się nie skończyło – po krótkiej konsultacji muzycy dorzucili też między innymi „So Far Away”. Bisy zakończyła instrumentalna kompozycja o wymownym tytule „Going Home”. Po niej Knopfler z drużyną podziękowali, ukłonili się i zeszli ze sceny. Nie pokazali się na niej więcej, choć rozpalona publiczność długo się tego domagała. Myślę, że każdy obecny tego wieczora na widowni zgodzi się ze mną, że choć bilet na Torwar nie był tani, nie były to „pieniądze za nic”. Mark oddał nam kawałek swojej duszy. |