powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LXXVII)
czerwiec 2008

Za Eurowizję już dziękujemy
To ostatni rok, kiedy poświęciłem czas na oglądanie konkursu Eurowizji. Dawniej, kiedy Europa Wschodnia nie miała wstępu na zachodnie salony, wyniki konkursu nie były zbyt przewidywalne i nawet mimo lokalnych sympatii (głównie skandynawskich i tych z Półwyspu Iberyjskiego) najczęściej wygrywała piosenka najlepsza. I nieistotne, czy ta „najlepsza” znaczyło najbardziej melodyjna, najciekawsza rytmicznie, cudownie zaśpiewana, perfekcyjnie zaaranżowana czy w sposób szalony zatańczona. Niestety, piękne czasy dreszczyku emocji, który odczuwało się podczas śledzenia przyznawania punktów odeszły w niepamięć od kiedy rozszerzono zasięg konkursu.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Od roku 1993 do puli graczy zaczęły wchodzić państwa, które błędnie pojęły ideę konkursu, traktując go raczej jako narodową licytację, niż wyłanianie najlepszego wykonawcy. A mam tutaj na myśli głównie państwa powstałe po rozpadzie ZSRR i Jugosławii.
Tendencja głosowania na sąsiada (państwa byłej Jugosławii, byłego ZSRR, państwa rejonu Morza Śródziemnego) czy na kuzyna w ojczyźnie (w tym celują tureccy emigranci, ale nie tylko – również Polacy z Irlandii i Wielkiej Brytanii nieśmiało próbują swoich sił w narodowych przepychankach) zarysowała się jeszcze w czasie obowiązywania poprzedniego systemu głosowania, kiedy najlepsze piosenki wybierało specjalne jury. Sympatie narodowe głosujących były już wyraźnie zarysowane, jednak przynależność wykonawcy do konkretnego narodu nie decydowała o wygranej w konkursie. System ten jednak kompletnie załamał się po upowszechnieniu konkursu, czyli wprowadzeniu głosowania indywidualnego widzów – przez telefony i sms-y. Oto bowiem jakość piosenki zeszła na daleki, prawie niedostrzegalny plan, na pierwsze zaś miejsce wysunęła się sympatia narodowa. Szczególnie wyraźnie sprawa zarysowała się w roku bieżącym, bowiem na podium stanął wykonawca z Rosji, pod żadnym względem nie zasługujący na miejsce pierwsze (o tym nieco niżej), a wybrany głównie głosami zza Buga. Drugie miejsce złapała Ukraina (z podobnego powodu), trzecie Grecja (to miejsce Kalomoira chyba rzeczywiście zawdzięcza swojej piosence – i w normalnych warunkach to ta piosenka powinna wygrać). Blisko pudła, dzięki narodowym przepychankom, znalazły się również Armenia (miejsce 4.), Serbia (6.), Turcja (7.), Azerbejdżan (8.), Bośnia i Hercegowina (10.), Gruzja (11.) i Łotwa (12.).
Tu już nie chodzi o to, że przepadła piosenka polska, notabene wyraźnie odstająca jakością od pozostałych propozycji i będąca – przynajmniej według mnie – smętnym usypiaczem. W dzisiejszych czasach trzeba wręcz cudu, żeby piosenka z naszego kraju przebiła się choć do pierwszej dziesiątki. A w sumie dwóch cudów. Najpierw cudu w Polsce, czyli trafnego doboru wykonawcy, i to najchętniej takiego, który nie będzie kaleczył języka angielskiego, jeśli już koniecznie chce w nim śpiewać. Wciąż mam w pamięci żenujący występ Varius Manx i zespołu IRA w eliminacjach w roku 2003. A potem trzeba cudu w konkursie, bowiem piosenka musiałaby być naprawdę wystrzałowa, żeby zebrać wysokie noty. Po prostu nie mamy nikogo – ani wiernych i życzliwych sąsiadów, ani specjalnie zmobilizowanej emigracji – kto przymknąłby oko na niedostatki konkursowej propozycji i zagłosował na wykonawcę tylko dlatego, że ten reprezentuje nasz kraj. Nie mogą powtórzyć się sytuacje z roku 1999, kiedy Polskę reprezentował niedogolony Szcześniak w towarzystwie pląsających „rusałek”, czy z zeszłorocznej edycji, w której The Jet Set zaproponowało piosenkę z brzydko złamaną linią melodyczną. Bo sami sobie w ten sposób zamykamy drogę do czołówki.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Paradoksalnie wychodzi na to, że ze wszystkich przyjętych do konkursu Eurowizji tzw. „nowych” krajów to właśnie Polska jest najbardziej otwarta, tolerancyjna i pozbawiona kompleksów – rokrocznie w głosowaniu krajowych widzów wygrywają rzeczywiście te piosenki, które najbardziej się podobają, a nie te, które są wykonywane przez piosenkarza z zaprzyjaźnionego kraju. Być może w tej sytuacji receptą na wyższe notowania polskiej piosenki byłoby stworzenie profesjonalnego sztabu ludzi, który wspomagałby wybranego w przedbiegach artystę – zarówno w kwestii opracowania choreografii występu, jak i doszlifowania warstwy muzycznej utworu. Bo jeśli się za siebie nie weźmiemy, albo nie zmienią się zasady głosowania w konkursie Eurowizji, to nie mamy absolutnie żadnych szans na wygraną.
W chwili obecnej cała ta dotąd emocjonująca zabawa w śledzenie zmian na tabeli wyników i trzymanie kciuków za wybranego wykonawcę, zmieniła się w ponure zgadywanie, na kogo też zagłosuje taka np. Chorwacja, skoro w finale znaleźli się wykonawcy z Serbii oraz z Bośni i Hercegowiny? Jaka jest szansa, że widzowie z Czarnogóry przekażą najwyższe noty komuś spoza Bałkanów? Albo – na kogo zagłosują Macedończycy i Słoweńcy? Szczerze mówiąc załapałem się na transmisję z konkursu dopiero od występu Turków (była to już 12. piosenka), a mimo to nie miałem problemu ze zgadywaniem, kto będzie dostawał najwyższe noty. Podobna sytuacja jest z krajami powstałymi po rozpadzie ZSRR – Rosja, Armenia, Azerbejdżan, Gruzja, Mołdawia, Ukraina, Białoruś, Łotwa, Litwa i Estonia tworzą towarzystwo wzajemnej adoracji, przyznające sobie nawzajem najwyższe noty. Bo niby czemu nie? W końcu trzeba popierać „swoich”, prawda? Co tam, że z głosowania na najlepszą piosenkę robi się przykrą farsę, w której walory artystyczne konkursowych propozycji nie mają większego znaczenia. Jak cudownie by nie zaśpiewał czy zatańczył artysta, i tak wyląduje w szufladce narodowych sympatii. Trend ten wyjątkowo silnie uwidacznia się wtedy, kiedy poziom konkursowych piosenek jest dość wyrównany, kiedy nie ma wykonawcy, który szczególnie wybija się ponad przeciętność. Dwa lata temu wygrał barwny Lordi z Finlandii, ale już w zeszłym roku triumf święciła Marija Šerifović, wygrywając głosami głównie bałkańskich sąsiadów. Choć nie da się zaprzeczyć, że spory wpływ na wysokie noty miał sposób wykonania piosenki – ubrana na czarno artystka stała podczas występu w jednym miejscu, podczas gdy inni wykonawcy, poubierani jak pawie, miotali się od krawędzi do krawędzi. Natomiast w bieżącym roku zabrakło kogoś, kto porwałby publikę i pozwolił zapomnieć o narodowych podziałach, albo który zaproponowałby coś nietypowego, coś nad wyraz godnego uwagi i wybijającego się ponad masę.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
I tak, dzięki wyrównanej stawce, górę wzięły sympatie sąsiedzkie i wygrał Rosjanin Dima Bilan ze swoją dość przeciętną piosenką „Believe”. Wygrana ta szczególnie razi z dwóch powodów, wynikających z rosyjskiego dążenia za wszelką cenę do zwycięstwa w Eurowizji. Po pierwsze: „Believe” niebezpiecznie ociera się o plagiat. Już pierwsze takty (w sumie aż do refrenu) łudząco przypominają „Wild World” Cata Stevensa, dzięki czemu – wedle reguły mówiącej, że bardziej lubimy te piosenki, które już znamy – rosyjski wykonawca zapewnił sobie sporo dodatkowych głosów. Chwyt dość obrzydliwy, ale – jak widać – popłatny. Po drugie: krążą plotki, że w występ Dimy Bilana w Serbii władowano ogromne pieniądze (mowa o kwocie około miliona euro), czego akurat po występie wykonawcy nie było widać. Na cóż więc poszła ta krociowa suma? Może weszła w to szeroka kampania reklamowa rosyjskiego pupila w republikach ościennych? Bo w końcu to głównie one przyniosły mu zwycięstwo…
Jak gdyby nie dość było problemów z głosowaniem, coraz mocniej zaznacza się też inna, dość niebezpieczna tendencja – inwazja piosenki anglojęzycznej. Jeszcze parę lat temu co najmniej krzywym okiem patrzono na wykonywanie piosenek w języku innym niż narodowy. Z tego powodu o mały włos nie odpadła Edyta Górniak, która na próbie przed występem zaśpiewała kawałek swojej piosenki po angielsku. Jednak gdzieś po drodze ta chwalebna misja krzewienia kultury europejskich regionów się rozmyła i w chwili obecnej – o zgrozo! – nawet Francuzi śpiewają po angielsku. A przecież odżegnywali się od języka angielskiego tak mocno, że np. komputer nazwali l’ordinateur, żeby tylko było inaczej. Dzięki temu trendowi propozycje z różnych stron kontynentu zaczynają brzmieć szalenie do siebie podobnie – jak słodkie przeboje pop, puszczane na co dzień w radiu i telewizji. Eurowizja musi więc poszukać nowej formuły, która pozwoli utrzymać się konkursowi na powierzchni, a przede wszystkim musi zmienić zasady głosowania i powstrzymać odpływ widzów z zachodniej Europy. Być może receptą na przywrócenie twarzy konkursowi byłoby utajnienie informacji, z jakiego kraju pochodzi dany zespół. Kto by chciał, pewnie i tak by się tego dowiedział, ale całe rzesze owieczek przed telewizorami może w końcu raczyłyby głosować raczej wedle jakości utworu, a nie wedle klucza narodowościowego. Nie każdy przecież na bieżąco śledzi nowinki na scenie muzycznej sąsiadów.
A jest o co walczyć, bo wielkimi krokami zbliżamy się do koncepcji konkursu na najlepiej wypromowaną piosenkę z Europy Wschodniej. A chyba nie o to chodzi w jednoczeniu Europy? W tym roku ze startu w rywalizacji zrezygnowały Austria i Włochy. Cypr, Malta i Irlandia, od lat obecne na imprezie, nie zakwalifikowały się nawet do finału, a Francja, Hiszpania, Niemcy i Wielka Brytania, które mają zapewnione w nim miejsce z racji tego, że w znacznej części finansują konkurs, razem z polską propozycją przepadły z kretesem. Za rok może być jeszcze gorzej…
powrót do indeksunastępna strona

128
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.