– Dobrze, w takim razie mogę zostawić… – Zjadłaby pani ze mną kolację? Uśmiechnęła się elegancko. – Jestem mężatką – oświadczyła, wyciągając dłoń z prostą złotą obrączką. – Nie robię takich rzeczy. – Och, przepraszam. Nie zauważyłem – skłamał. – Żaden problem. – Znów się uśmiechnęła, ale ze śladem niedowierzania, a ton jej głosu zdradzał, że nie dała się oszukać. – Jest pan pewien, że nie chce żadnych środków przeciwbólowych? Zamierzam obciążyć pana minimalną stawką, i tak wchodzą w zakres usługi. – Dziękuję, nie trzeba – zapewnił. Spakowała swoją torbę, posłała mu jeszcze jeden uśmiech i zostawiła go, żeby sam sobie założył opatrunek. Wyszedł. Zapewne nie było to zbyt mądre, ale pchało go zmysłowe wspomnienie nieosiągalnej pani doktor. Jej palce na nim, jej zapach, głos. Sposób, w jaki przed nim klęczała. Automatyczna taksówka zabrała go na wschód od lotniska, sunąc szerokimi, wielopasmowymi ulicami. Większość lokali wciąż była otwarta – blask paneli LCSL od frontów zapraszał, ale wciąż wydawał się dziwnie odległy, jak światła nadbrzeżnego miasta widziane z morza. Przypuszczał, że to kodeina, może w połączeniu z czymś z siatki. Przez chwilę z satysfakcją przyglądał się, jak wszystko przemija. Potem, gdy ruch zaczął gęstnieć, wysiadł w przypadkowym miejscu, gdzie światła wydawały się najjaskrawsze. Aleja nazwana ku czci jakiegoś bohatera z czasów Odzyskania Kuby, z przymocowaną do cegieł na rogu brązową tabliczką z przyczółkiem i bagnetami. Z szeroko otwartych drzwi wylewał się remiks klasyka Zequiny i Reyesa, wewnątrz i na ulicy wokół Carla prężyły się opalone ciała. Było ciepło i parno, a ubrania skurczyły się do strojów kąpielowych z powiewających pasków jedwabiu u kobiet i lnianych lub skórzanych spodni oraz szerokich, nagich klat u mężczyzn. Kolorem skóry Carl mógł się świetnie wtopić – była to jedna z niewielu rzeczy, które podobały mu się w Miami – ale wszystko psuł jego strój. Płócienne spodnie, najlżejsze buty do wędrówki i T-shirt z czasów gorączki Bradbury’ego w 97. Wyglądał jak cholerny turysta. W końcu, zmęczony wrogimi spojrzeniami lokalnych uczestników ulicznego życia mówiącymi nie pasujesz tu, zszedł z głównej ulicy i zanurzył się w półmroku klubu o nazwie Picante. Miejsce było obskurne i prawie puste, równie odległe od jego marzeń o zwieńczeniu wieczoru jak reklama przed barem w Garrod Horkan 9 od rzeczywistości Karaibów. W głębi umysłu kłębiły się obrazy jak z kreskówki, w których spotyka latynoamerykańską lekarkę – cóż, przynajmniej jej bliski odpowiednik – w jakimś eleganckim barze salsa pełnym światła z dyskotekowych reflektorów, odbijającego się na koktajlowych szklankach i perfekcyjnych zębach. Przejście do spokojnego, pogrążonego w łagodnym półmroku miejsca zapewniającego większą intymność, równie wysokiej klasy, a potem już prosto do jej domu, gdziekolwiek by nie był. Świeża pościel na wielkim łóżku i okrzyk kobiety w szczycie orgazmu. Cichnący, potem odległy, chwilowy komfort nocy w domu nieznanej kobiety. Cóż, masz przynajmniej cienie, przyznał z kwaśnym uśmiechem. W Picante zainstalowano kilka tanecznych paneli LCLS, niewiele większych niż jego hotelowa łazienka, tradycyjny prosty bar i oświetlenie ścienne, które sprawiało wrażenie zaprojektowanego z myślą o garści dość oczywistych prostytutek, siedzących przy stołach przy papierosach i drinkach w oczekiwaniu na zaproszenie do tańca. Carl zamówił sobie drinka – nie mieli Red Stripe’a, więc zdecydował się na coś, co nazywało się Torero, i już po chwili tego żałował – i usadowił się przy barze koło drzwi. Mogła to być zawodowa ostrożność albo po prostu dziwny komfort zapewniany przez możliwość obserwacji ulicy – poczucie, że nie musi tu zostać, jeśli nie będzie miał ochoty. Jednak wciąż tam był prawie godzinę później, gdy weszła i usiadła obok niego przy barze. Barman zbliżył się, polerując szklankę. – Cześć. Daj mi whiskey z colą. I dużo lodu. Cześć. Carl zdał sobie sprawę, że to ostatnie skierowano do niego. Podniósł wzrok znad resztek kolejnego piwa i kiwnął głową, próbując w słabym świetle dokonać kalibracji. Próbując zdecydować, czy dziewczyna pracuje. – Nie wyglądasz, jakbyś się świetnie bawił – zauważyła. – Nie wyglądam? – Nie. Nie była to doctora z Marriotta – miała ostrzejszą i bledszą twarz, mniej obfite krągłości, a metyskie włosy nie były tak zadbane. Nie miała też ślubnej obrączki, po prostu kilka tanich i ozdobnych srebrnych pierścionków na palcach obu dłoni. Obcisły gorset wyglądał, jakby zrobiono go z rzeźbionego metalu, kończył się tuż pod pachami i ostro kontrastował z ciemną, niezbyt obcisłą spódnicą. Do tego obowiązkowe wysokie obcasy. Pokazywała całkiem sporo jędrnego ciała w kolorze kawy – uda poniżej spódnicy, ramiona i krzywiznę podniesionych piersi nad gorsetem oraz pasek brzucha między dwoma elementami garderoby, jednak nie więcej niż przeciętnie jak na ten upał, więc nie musiało to nic znaczyć. Makijażu trochę za dużo, poza tym niezbyt dobrze ukrywał pory z boku jej nosa. Tak, pracowała. Przestał próbować się oszukiwać, przez chwilę wahał się przed podjęciem decyzji jak skoczek w drzwiach samolotu, a potem puścił. – Właśnie przyleciałem – powiedział. – Podróż służbowa. Wciąż jeszcze nie doszedłem do siebie. – Tak? – Przechyliła głowę na bok i założyła nogę na nogę. Spódnica podjechała do góry. – Może ci w tym pomóc? Później, gdzie indziej i uwolniony z napięcia, jakby to była para ciasnych skórzanych spodni, których nie potrafił zdjąć sam, leżał oparty o zagłówek i przyglądał się dziewczynie, jak chodzi po białym sześcianie pokoju. Od brzegu łóżka do drzwi łazienki nie było wiele więcej niż metr, ale miał wrażenie, jakby wkroczyła do innego wszechświata. Wszystko, co robiła, zdawało się odbywać w olbrzymiej odległości, nawet odgłosy z łazienki: plusk wody, stuki przyborów kosmetycznych, były jakoś przyciszone, jakby dobiegały przez grubą szklaną szybę w jakimś ciasnym wiwarium obcoplanetarnego zoo. Przyjdźcie obejrzeć ludzi. Zobaczcie, jak uprawiają gody w naturalnym otoczeniu. Przebiegł przez niego grymas, ukryty zbyt głęboko, by odbić się w mięśniach twarzy. Zobaczcie rytuał irygacyjny samicy po stosunku. Kolejny dreszcz powiedział mu, żeby wstać z łóżka, ubrać się i wynosić w cholerę. Naprawdę nie miał tu już nic do roboty. Skasowała jego wafel, gdy tylko przeszli przez drzwi – przeciągnęła go przez szczelinę czytnika z tą samą cyniczną wprawą, jakiej użyła później przy natryśnięciu prezerwatywą jego nabrzmiałego penisa i wsunięciu go w siebie. Potem dostał trochę podstawowych sztuczek z płatnych kanałów – ssanie własnych palców, gdy wbijał się w nią, ściskanie piersi – kilka dobrze odmierzonych zmian pozycji i serię gardłowych jęków tuż przed jego orgazmem. Teraz, gdy pocięte liśćmi drzew światła ulicy przesuwały żółtawe cienie po ścianach i suficie ciemnego pokoju, a alkaliczny zapach świeżo odbytego stosunku wypełzał z pościeli splątanej przy jego pasie, nagle poczuł się stary, zmęczony i chory. Znów zaczęła boleć rana w boku i odniósł wrażenie, że opatrunek zaczyna się odrywać. Zamiar dotarł wreszcie do jego systemu ruchowego. Carl usiadł i spuścił nogi z brzegu łóżka. Z wszechświata łazienki dobiegł odgłos spuszczania wody w toalecie. Z jakiegoś powodu dźwięk go pogonił i zanim wyszła ze środka, znalazł swoje spodnie i zaczął je zakładać. – Idziesz? – zapytała tępo. – Tak, chyba już na mnie pora. – Zdjął swoją koszulkę z oparcia sofy i naciągnął ją na siebie. – Jestem zmęczony, a ty, cóż, pewnie musisz jeszcze gdzieś iść, prawda? Cisza. Stała tam, patrząc na niego. Usłyszał cichy odgłos jakby kliknięcia, potem głośniejsze przełknięcie śliny. Nagle zdał sobie sprawę, że kobieta w mroku płacze. Znieruchomiał, zaskoczony, z na wpół wciągniętą koszulką, patrząc na nią. Dobiegło go łkanie. Odwróciła się od niego, obejmując się ramionami. – Słuchaj – odezwał się. – Nie, idź. – Głos był twardy i prawie niezniekształcony łzami, zapewne wyszkolony przez uprawiany zawód. Nie usiłowała go doić, chyba że znacznie lepiej szło jej udawanie żalu niż seksualnej ekstazy. Stanął za nią i popatrzył na niezgrabnie splątane strąki wilgotnych włosów. Obrazy rozlatującego się tyłu głowy Gaby. Skrzywił się i położył dłoń na jej ramieniu z wahaniem, które powinno być farsą po taniej intymności kupionej u niej dwadzieścia minut temu. Wzdrygnęła się lekko pod jego dotykiem. – Jestem w ciąży – powiedziała. Słowa odbiły się rykoszetem od skraju jego umysłu i przez chwilę sądził, że źle usłyszał. Potem, gdy tego nie powtórzyła, zdjął rękę z jej ramienia. Puszkę sprayu Trojana wyciągnęła wcześniej z torebki z cyrkową sprawnością i użyła jej na nim w taki sam sposób. Przyglądanie się temu było chłodno uspokajające, wrażenie że – głupi uśmieszek – trafił w dobre ręce. Teraz ta sama durna część jego osobowości czuła się zdradzona tym przyznaniem do wcześniejszego błędu, prawie jakby oskarżała go, że ma z tym coś wspólnego. – Cóż – zaryzykował. – To znaczy, nie możesz? No wiesz. Jej ramiona zadygotały. – Jesteśmy na Florydzie. To jest tutaj nielegalne już od dziesięcioleci. Trzeba pojechać do Unii albo na Wybrzeże, a ja nie mam takiej drogiej polisy. Nie wystarczyłoby mi, nawet gdybym sprzedała wszystko, co mam. – I nie ma tu nikogo, kto… – Nie słyszałeś? To cholernie nielegalne. Obudziła się w nim odrobina profesjonalnej pewności siebie, wrażenie znalezienia się na własnym podwórku. – Jasne, prawo nie ma z tym nic wspólnego. Nie o to pytałem. Zawsze są miejsca, gdzie możesz pójść. Odwróciła się do niego, dłonią ścierając łzy z policzka. Powstałe przy tym smugi lśniły w świetle z ulicy wpadającym przez okna. Prychnęła. – Jasne, miejsca, gdzie może ty możesz iść. Miejsca, gdzie może iść córka gubernatora. Myślisz, że mam takie pieniądze? A może myślisz, że chcę ryzykować czarnorynkową skrobankę, po której wrócę do domu, żeby umrzeć od krwotoku wewnętrznego albo zejść na zapaść enzymatyczną, bo nie chciało im się właściwie wykonać profilowania? Człowieku, skądś ty się urwał? Chorowanie kosztuje tutaj mnóstwo pieniędzy. Miał już na końcu języka słowa odsyłające ją w diabły. To nie był jego problem, nie pisał się na to łajno. Zamiast tego znów zobaczył rozpadającą się głowę Gaby i jakby z dystansu usłyszał siebie pytającego cicho: – Ile potrzebujesz? Pieprzyć to. Skierował rosnącą irytację na dziewczynę i na siebie, wycelował ją na północny wschód. Niech cholerna ONZALG zapłaci dla odmiany za coś sensownego. Stać ich, do cholery. Niech ten gnojek di Palma spróbuje to kwestionować, jeśli się odważy. Gdy już ją uspokoił, uciszył jej płacz i uciął deklaracje wdzięczności, zanim zaczęły brzmieć pusto, wyjaśnił, że potrzebuje punktu dostępowego do ściągnięcia wafli kredytowych, których mogłaby użyć. A to mogło wymagać powrotu do hotelu. Słysząc to, dziewczyna zacisnęła dłoń na jego ramieniu i domyślił się, że kieruje nią strach, że jeśli go straci z oczu, a przynajmniej wypuści z okolicy, Carl zmieni zdanie. Znała bezpieczny punkt dostępowy parę przecznic dalej, korzystali z niego czasami jej klienci z centrum. Mogła mu pokazać, gdzie to jest, choćby zaraz, tylko się ubierze, to zajmie moment. Ulice były praktycznie opuszczone, okolica należała do tańszej wersji osiedli domków i o tej porze jej mieszkańcy albo siedzieli w domach, albo balowali w centrum. Wszystkie fronty sklepów były osłonięte przez metalowe rolety z jaskrawożółtymi nalepkami informującymi o ukrytych wewnątrz ładunkach przeciwwłamaniowych. Kilka barów wciąż było otwartych, wyblakłe neony świeciły nad ich wejściami niczym słabe miejskie latarnie. Przed jednym z nich zebrała się banda młodocianych zbirów opartych o ściany i zaparkowane samochody, groźnie przyglądając się nielicznym przechodniom. Carl poczuł, jak powoli i sugestywnie budzi się jego siatka. Zignorował ją i starał się unikać patrzenia w oczy. Objął dziewczynę ramieniem i odrobinę przyspieszył kroku. Oddalając się, usłyszał jak chłopcy rozmawiają o nim w ciężkim hiszpańskim dialekcie. Nie potrzebował przesadnej wyobraźni do rozpracowania tematu. Pieprzeni turyści, cholerni obcokrajowcy, pieprzą nasze kobiety. Odwieczny rant. Właściwie nie potrafił mieć do nich pretensji. Potem zniknęli za rogiem, a ich głosy zostały zastąpione muzyką z otwartego okna, ciężkim kubańskim jazzem brzmiącym, jakby ktoś grał na pianinie, używając tylko pięści. Punkt dostępowy mieścił się w betonowej narośli dwa metry na dwa, przylepionej do ściany sklepu niczym jakiś architektoniczny rak. Wyposażono go w solidne drzwi ze stopu tantalu, a wejście oświetlały mocno zakratowane panele LCLS u góry. Carl wszedł w ich światło i nieoczekiwanie poczuł się niczym jakiś artysta estradowy. Wystukał na klawiaturze swój ogólny kod dostępowy i drzwi się otworzyły. Stare wspomnienia i blizna z Caracas kazały mu wepchnąć dziewczynę do środka i aktywować zamknięcie, gdy tylko znaleźli się w środku. Drzwi się zatrzasnęły. Wnętrze wyglądało praktycznie tak samo jak bezpieczne moduły, z których korzystał na całym świecie: czytnik siatkówki na elastycznym statywie, szeroki ekran z głośnikiem z boku i podajnikiem wafli powyżej, do tego podwójnej szerokości krzesło wyrastające z podłogi, raczej dla otyłych klientów, nie dla szukających intymności par. W każdym razie dziewczyna nie usiadła i ostentacyjnie nie patrzyła na ekran. Naprawdę była tu już z klientami. – Dzień dobry panu – nieco skrzekliwie odezwał się punkt dostępowy. – Chciałby pan usłyszeć listę opcji dostępnych dla kli… – Nie. – Carl założył sobie czytnik siatkówki, mrugnął kilka razy w soczewki i odczekał na dźwięk potwierdzenia skanu. Naszła go luźna myśl, co by się stało, gdyby kiedyś musiał zrobić to z podbitym okiem. – Dziękuję panu. Ma pan teraz dostęp do swoich kont. Wziął kredyt w dziesięciu waflach o ograniczonej pojemności, gdyż stwierdził że dziewczyna nie będzie chciała zaufać nielegalnej klinice, płacąc jednorazowo całość z góry. Kiedy podawał jej wafle w ciasnej przestrzeni, zdał sobie sprawę, że nie zna nawet jej imienia. Kilka sekund później dotarło do niego, że właściwie wcale nie chce znać. W ciszy przyjęła wafle, patrząc na niego w taki sposób, iż pomyślał, że może zechcieć z wdzięczności zrobić mu tutaj loda. Jednak potem wyszeptała podziękowania głosem tak cichym, że prawie ich nie dosłyszał i zaczął się zastanawiać, czy nie jest po prostu kolejnym zboczonym draniem z przesadną wyobraźnią. Nacisnął blokadę zamka i drzwi otworzyły się z cichym sykiem. Wyszedł za nią na zewnątrz. – Dobra, stary! Rączki do góry, tak żebym je widział! Krzyk dobiegł go z lewej, a postacie, które na niego skoczyły, wyłoniły się z obu stron. Siatka momentalnie obudziła się do życia. Chwycił rękę, zablokował ją i rzucił właścicielem w stronę milknącego echa głosu. Przekleństwa i odgłosy upadku. Druga postać próbowała go unieruchomić, był w tym ślad jakiejś techniki, ale… szarpnął mocno, ściągnął osłaniające ramię w dół i wbił łokieć w twarz. Poczuł ustępujący nos. Napastnik krzyknął z bólu. Przestawił nogę, podsunął stopę i pchnął. Ten ze złamanym nosem poleciał na ziemię. Pojawił się kolejny, znów z lewej strony. Wykręcił się z drapieżnym uśmiechem i zgiętymi rękami i zobaczył swój cel. Masywny, ze skośnymi ramionami, typ podstarzałego zapaśnika. Carl zamarkował cios, po czym kopnął przeciwnika w brzuch. Płaczliwe stęknięcie i wrażenie solidnego trafienia, ale impet mężczyzny poniósł go do przodu i Carl musiał ostro uskoczyć w bok, by uniknąć powalenia. Wtedy ktoś walnął go w głowę zza pleców. Usłyszał nadchodzący cios, poczuł ruch powietrza przy uchu, zaczął się obracać w stronę ataku, ale było zbyt późno. Eksplodowała w nim czerń pełna drobniutkich iskier. Wykręcił się i padł na ziemię w krystalicznym świetle punktu dostępowego. Przez chwilę nic nie widział, potem odzyskał wzrok. Nad nim pojawiła się kolejna masywna postać. Przez tęczę barw zniekształcającą obraz zobaczył lufę broni i przestał się spinać. – Policja obyczajowa Miami, dupku. Zostań na ziemi, bo wybiję ci dziurę w głowie. Oczywiście, aresztowali go. |