Dla wielu „gwiazd” hasło „koncert na żywo” jest czymś, co powoduje palpitacje serca i poty połączone z nocnymi koszmarami. A jeszcze publiczność siedząca dwa metry od wykonawcy i śledząca uważnie każdy ruch… To potrafią wytrzymać tylko najodporniejsi, najbardziej męscy, najprawdziwszy macho. Tacy jak trio Waglewskich, które w piątek 13 czerwca promowało swoją płytę „Męska muzyka” w katowickim Carpe Diem. I przeżyło.  | ‹Męska muzyka›
|
Waglewscy, Koncert w Katowicach (Carpe Diem), 13 czerwca 2008 Jako bezdyskusyjne beztalencie muzyczne cenię sobie dobre koncerty: z wokalistą, który nie udaje bezczelnie, że śpiewa na żywo, a naprawdę ma GŁOS, z perkusistą, który za każdym razem trafia w werble i talerze, a pałeczki migają mu w rękach niczym Japończykowi nad miseczką ryżu, i gitarzystą, który nie szuka w panice właściwych strun, a z zamkniętymi oczami wyczarowuje dźwięki. Tak jak na przykład starzy adepci porządnego grania – rodzina Waglewskich. Kto nie miał szczęścia się wybrać, niech sobie wyobrazi taki oto obrazek: wieczorowa pora, stara piwnica zamieniona w klimatyczną knajpkę. Co oznacza: klimatyczne plastikowe kawałki ludzkiego szkieletu wbite w stare bębny perkusyjne wiszące u sufitu, klimatycznie pochlapane farbą ściany, klimatyczny bar stojący na starym motorze i siedziska na takich motorach z przyczepką (dla ceniących klasykę zwykłe fotele też się znajdą) oraz klimatycznie zakurzoną podłogę z desek. Do tego dodajmy klimatyczne oświetlenie i publiczność lansującą w tym sezonie dredy, czerń, kolczyki oraz tatuaże tu i ówdzie, a także optymistyczne podejście do życia (bez ironii!) i przyjaźń. Słowem: sielanka jak w powieściach Dickensa.  | Fisz Fot. www.odnowa.umk.pl
|
Klimat udzielił się i samym muzykom: byli wyluzowani, uśmiechnięci i nie sprawiali wrażenia, że odwalają ciężką orkę na ugorze, rzucając perły swej muzyki przed publikę w jakiejś podrzędnej mieścinie, jak to niektóre „gwiazdy” mają w zwyczaju. Wojciech Waglewski emanował urokiem i klasą starego (ale ironicznego czasem) dżentelmena, Emade, ubrany jak typowy ziomek z teledysków hiphopowych, spełniał się przy bębnach, a Fisz oprócz śpiewania budował klimat – gibając się w takt muzyki, chodząc sobie tu i tam i uśmiechając do wszystkich i wszystkiego jak dziecko, które dostało na Boże Narodzenie wymarzony czerwony rowerek. Wypadałoby powiedzieć co nieco o muzyce tria W. Wypadałoby, ale po co, skoro zrobił to już Paweł Franczak w swojej recenzji płyty „Męska muzyka”. Powiem tylko, że gdyby Paweł wybrał się na koncert, nie zrzędziłby już, że „po familii Waglewskich mamy prawo spodziewać się naprawdę wiele (…)”, a „brak błędów to niewielka zaleta”. Bo dopiero siedząc półtora metra od Waglewskich, obserwując ich grę i słuchając, jak Wojciech śpiewa: „Świat się sypie i rozwala, a ty razem z nim./I nie cieszy cię to wcale, gorzej jest ci z tym./Nie mam na to żadnej rady – ja nie umiem dawać rad./Sam się topię w swoich wadach, sam się składam z samych wad…”, rozumiemy, co miał na myśli, czujemy tego – trochę melancholijnego – bluesa. A żeby nie było nam za smutno, Fisz zaśpiewa energicznie o „poruszeniu na dzielnicy, bo autobusem 136 jedzie miasta oficjalna miss, pożeraczka męskich serc”.  | Emade Fot. www.hip-hop.pl
|
I tak przez prawie dwie godziny: trochę smutku, trochę optymizmu, mnóstwo energii, a wszystko to doprawione nutką ironii. Sprawdza się tu stara prawda, że klasę muzyków poznaje się po występach na żywo i zaprawdę powiadam Wam, żadna płyta nie jest w stanie tej klasy oddać. Można kwękać, że piosenki niespójne, że teksty są lepsze i gorsze. Ale z drugiej strony – każdy z muzyków włożył w nie swoje doświadczenia i przemyślenia. Dlatego Fisz śpiewa o pannach z oczami czarnymi od tuszu, a jego ojciec o spleenie, jaki czasem człowieka dopada. Ale może taka jest właśnie ta męska muzyka? „To męska muzyka i męski rym./Trochę utyka – nieco wina w nim./Nieraz lekko się słania, bredzi i klnie/Bez udawania, że jest innym, niż jest” – śpiewał Wojciech z Fiszem. I pewnie sporo racji w tym jest. |