powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXXVIII)
lipiec 2008

Joene hana
Kinga Bochenek
Kinga Bochenek ‹Zrodzony, by służyć›
Prezentujemy fragment mikropowieści Kingi Bochenek „Joene hana”. Tekst ten pochodzi z książki „Zrodzony, by służyć”, która ukazała się nakładerm wydawnictwa superNOWA.
1
Step był wyjątkowo cichy tego dnia. Błękitne niebo, szumiąca trawa, lekki wiatr. Ten wiatr już od świtu czesał delikatnie brązowe kosmyki, które – zbyt krótkie, by spiąć je razem z innymi – poddawały się podmuchom i co jakiś czas niesfornie opadały na oczy. Dziewczyna wstrzymała konia i zerknęła w górę, nie przejmując się kosmykami. Zobaczyła leniwy biały obłok i znacznie mniejszy, samotny kształt na jego tle. Ptak oddalił się, by po chwili przybliżyć, a potem znów oddalić. Orzeł. Chyba. Przy takiej odległości trudno było ocenić, mogłoby to być cokolwiek – myszołów, krogulec czy raróg. Nie sposób poznać.
Na powrót skierowała oczy na ziemię. Daleko z przodu, nieznacznie po prawej stronie rysowała się ciemna smuga drzew. Pewnie strumień przecinał równinę, skupiając wokół siebie co bardziej wymagającą roślinność. Oglądnąwszy potok i oszacowawszy odległość, dziewczyna zerknęła ku wschodowi, na lewo. Słońce zaświeciło jej w twarz, podniosła więc rękę i osłoniła oczy przed światłem – jesiennym, osłabionym, ale wciąż jaskrawym. Z tej strony rozpościerały się już tylko nieskończone połacie traw. Nie zamierzała tam się zapuszczać. To dziki kraj. Skracała sobie jedynie drogę, w miejscu, gdzie stepy szerokim klinem wcinały się w las, rozpychając drzewa na boki. Zaledwie zahaczała o kraniec tego świata. Wzrok jej jednak co i rusz umykał właśnie gdzieś ku tym stepom, tym pożółkłym, bezkresnym, szeleszczącym oceanom. Także teraz, siedziała nieruchomo w siodle i patrzyła dłuższą chwilę; urzeczona. Cisza i spokój.
Poczuła mocniejszy podmuch na twarzy i uśmiechnęła się – do krążącego w górze ptaka i do łagodnego szumu, który uspokajał, muskał czule zmysły. Wprost miało się ochotę zzuć buty i zanurzyć stopy w tym szumie. Wystawić skórę na szeleszczące pieszczoty. Pozwolić się głaskać. Każdy, kto choć raz był w stepach, wiedział, że pośród tych łagodnych i miękkich liści kryły się inne, gotowe pociąć, poranić do krwi. Co z tego. Złudzenie było doskonałe. Step usypiał, koił, kusił. Łasił się do serca. Gdzieś zakwiliła nieśmiało kuropatwa. Odpowiedziały jej inne. Źdźbła zafalowały mocniej.
Ścisnęła konia udami, zmuszając go też od razu do skrętu w prawo. Za nią z głośnymi okrzykami wyłaniały się z traw kolejne ,,kuropatwy”.
– Pędź, kochany – szepnęła, a może tylko przemknęło jej to przez myśl.
– Ajja!
Skuliła się w siodle. Step umykał teraz spod kopyt galopem.
Ste-te-tep. Ste-te-tep. Ste-te-tep.
Przy uszach świszczał wiatr, ale odgłosy pogoni nie chciały umilknąć. Dziewczyna przylgnęła do końskiej szyi i przeszła w cwał. W uszach zatętniła krew. Pas drzew się przybliżał. Dało się już rozróżnić pojedyncze olchy. Jednak za uciekającą wciąż mknęły ostre zawołania i dudnienie kopyt. Zmuszane wcześniej do leżenia konie rwały się teraz do biegu, a nikt ich nie powstrzymywał.
Ste-tep, ste-tep, ste-tep.
– Ijja!
Ponownie ponagliła konia, choć bez większych nadziei – i tak już dawał z siebie wszystko. Jeszcze rano nie wiedziała, że jej wierzchowiec umie pędzić tak szybko. Kochane zwierzę.
– …jja!
Nie traciła czasu na liczenie jeźdźców. Nie oglądała się, by sprawdzić, kim byli. Może kiedyś się dowie, może nie. Teraz nie miało to znaczenia. Ukazali się późno, pozwolili się minąć. Czekali cierpliwie, jak się zatrzymała i rozglądała na boki. Ujawnili się, gdy chwyciła za cugle, by ruszyć w dalszą drogę. Bawili się. Dali jej szansę.
A może tylko złudzenia.
Gnała jednak naprzód, kuląc się w siodle i próbując nie myśleć o niczym. Byle dalej. Byle szybciej.
– Pędź, kochany, pędź.
Zostawiała za sobą kolejne fragmenty stepu, pchana naprzód nadzieją, wspomnieniem zasłyszanego przypadkiem zdania. Gdzieś w pobliżu powinien bawić silny zagon pograniczników – jeśli uda się naprowadzić na nich pogoń, to miała szansę. Realną szansę.
Jeśli koń wytrzyma.
Odgłosy pościgu nie milkły. Odważyła się rzucić krótkie spojrzenie do tyłu. Zdołali skrócić dystans. Jej kasztanek wciąż biegł cwałem, ale widać było, że słabł. Za chwilę zwolni, a potem całkiem się zatrzyma, dysząc i tocząc pianę z pyska. Dziewczyna zacisnęła powieki. Siedmiu. Zwolniła nieznacznie i sięgnęła po łuk.
Pierwsza strzała przefrunęła jednemu tuż koło policzka, ale nawet go nie drasnęło. Uśmiechnął się szpetnie i krzyknął głośniej. Zawtórowali mu inni. Podobnie powitali drugi strzał. Spodobało się im. Niezniechęcona, naciągnęła łuk ponownie.
I wtedy koń się potknął.
Jakiś niczego nieświadomy kret zbudował sobie kopiec w miejscu, gdzie końskie kopyto miało musnąć gruntu. Przypłacił to życiem. Kopyto zapadło się w miękką, rozkopaną ziemię, koń zgubił rytm. Strzała pomknęła w powietrze, niewycelowana. Dziewczyna przeleciała przez końską szyję, przekoziołkowała dwa razy w powietrzu i uderzyła ciałem o ziemię. W ostatnim momencie wypuściła z rąk łuk, by go nie połamać. Potoczyła się po trawie. Gdy podrywała się na nogi, jeźdźcy już ją otaczali. Za ich plecami z cichym świstem upadła strzała z zielono-żółtymi lotkami, nie robiąc nikomu krzywdy.
To byli Keczeńcy. Baranie czapy, kolorowo malowane tarcze, czerwone rzędy końskie. Jadący na przedzie ściągnął wodze i zaczął objeżdżać dziewczynę dookoła. Pozostali zatrzymali się w odległości pięciu, może sześciu kroków, zamknęli pierścień. Nie krzyczeli już, ale słychać było przyspieszone oddechy. Konie prychały niecierpliwie, nerwowo uderzając w ziemię kopytami i żywo potrząsając łbami. Srebrne zdobienia uzd błyszczały w słońcu. Tak jak błyszczały ciemne oczy jeźdźców.
Dowódca uśmiechnął się, ale to był wilczy uśmiech, nie ludzki. Uniósł prawą rękę, a z jego gardła wydostał się krótki, donośny okrzyk:
– Hana!
Spiął wierzchowca i ruszył wprost na dziewczynę. Uskoczyła. Usłyszała śmiech. Poczuła silny ucisk wokół talii, pofrunęła w górę i wylądowała w siodle.
Jakby na to czekali. Głośne okrzyki ponownie rozdarły ciszę stepu, konie zatańczyły. Krąg prysnął. Chwilę jeszcze kręcili się w miejscu, powstrzymując rozentuzjazmowane wierzchowce. Ktoś gibnął się w siodle, by podnieść z ziemi jej łuk. Ktoś inny chwycił za wodze kasztanka.
Gdy zaraz potem przechodzili w galop, wiozący dziewczynę Keczeniec puścił cugle. Próbowała się osłonić, odepchnąć niechcianą dłoń, jednak pewną ręką sięgnął jej za pas i wyciągnął nóż. Nie oglądał. Z wesołym okrzykiem wyrzucił w górę. Ktoś z tyłu wrzasnął tryumfalnie. Po krótkim szarpaniu się z pasami Keczeniec pozbawił dziewczynę korda. I tę broń ktoś pochwycił w locie.
I znów pędzili przez step. Wolni, szczęśliwi. Znowu ziemia umykała spod kopyt, a trawa głaskała końskie brzuchy. Ale teraz gonili się już tylko z wiatrem.
Koń niósł lekko. Swego pana i wystraszoną dziewczynę, która z trudem znalazła miejsce dla siebie pomiędzy łękiem siodła a siędzącym z tyłu mężczyzną. Utrzymanie się w siodle nie zaprzątało jej głowy – nie spadłaby nawet, gdyby chciała. Żadna ręka nie krążyła już wokół niej. Pozostał tylko gorący oddech na karku i wilczy uśmiech, którego się domyślała. I duszący zapach męskiego potu. Za nimi kluczem podążała reszta oddziału.
Gnali w jakimś szaleńczym pędzie. Z okrzykami na ustach, dusząc się wiatrem. Głosy umilkły z czasem, ale galop trwał. W końcu jednak zwolnili nieco, potem jeszcze trochę, i do obozu wjechali kłusem. Trawa tu była wyraźnie niższa, sięgała koniom ledwie ponad pęciny, miejscami wydeptana. Dzień się kończył powoli.
Na widok nadjeżdżających, trzech wojowników podniosło się z ziemi, gdzie siedzieli przy ogniskach. Wdali się w krótką wymianę zdań z dowódcą. Ukradkiem zerkali na dziewczynę. Z trudem zignorowała. Rzuciła kilka spojrzeń na boki: jeden namiot, żadnych kobiet i dzieci. To był wojskowy obóz, nie wioska. Padło kilka krótkich rozkazów. Została zrzucona z siodła, gdy starała się oszacować liczebność oddziału. Zaprowadzono ją do namiotu i zostawiono samą.
Gdy tylko opadła wejściowa płachta, dziewczyna doskoczyła do wejścia i przystanęła nasłuchując. Znajdowała się w ciszy, zamknięta pod płócienną kopułą, jedynie z rytmem własnego, głośno bijącego serca. Z drugiego planu, z tła, dochodziły stłumione odgłosy obozowej krzątaniny. Cichy, półmroczny namiot i tętniąca życiem przestrzeń na zewnątrz. I donośne bicie własnego serca: raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa…
Wciąż żyła, ale nie była pewna, czy nie wolałaby, aby ją zastrzelili tam od razu: w Miejscu Gdzie Koń Się Potknął.
Słońce znikało już między trawami, schowany z dziewczyną w namiocie cień gęstniał powoli.
Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa…
Umilkły końskie stąpnięcia i prychania. Ucichły okrzyki i dźwięczne uderzenia metalu o metal. Zasiadali pewnie wokół ognisk.
Słysząc kroki gdzieś blisko, odskoczyła w tył.
Płachta namiotu uchyliła się i w wejściu stanął ten, który wiózł ją przed sobą. Bez zbroi już i bez hełmu. Resztki słonecznych promieni otoczyły jego głowę i schowały twarz w cieniu. U Keczeńców namiot wodza zawsze zwrócony był wejściem na zachód; nikt nie wiedział dlaczego. Miał prawie czarne włosy. Uśmiechnął się i wszedł. Płachta opadła, odcinając światło i na powrót pogrążając wnętrze w półmroku.
Razdwa-razdwa-razdwa…
Podszedł. Spięła ciało do granic możliwości. Keczeniec z wilczym uśmiechem na ustach zaczął obchodzić ją naokoło. Jak poprzednio, tyle że teraz nie był już konno i nie otaczał go pierścień pozostałych wojowników. Wysoki był jak na nomadę. Sama niska nie była, a przewyższał ją o dobre pół głowy. Zamknęła oczy. W napięciu czekała na kolejne kroki Keczeńca. Przystanął z boku i ujął w palce kosmyk jej włosów.
– Joene ve – powiedział.
Poczuła gorący oddech, potem palce na policzku, na szyi. Miała jeszcze jeden nóż, schowany. I świadomość, że będzie go mogła użyć tylko raz.
Razdwarazdwarazdwa…
Ujął ją pod brodę i odwrócił ku sobie. Poczuła obrzydliwy pocałunek. Bezwiednie odnalazła dłonią rękojeść sztyletu. Musiał coś wyczuć, może to brak oporu go zaalarmował, bo szarpnął nagle ciałem i ostrze nie sięgnęło brzucha, a zjechało po biodrze. Nie czekała. Rzuciła się ku wyjściu. Za nią wydostał się z namiotu donośny, stanowczy okrzyk.
Widziała już konie przed sobą. Ktoś złapał za ramię, ktoś szarpnął za włosy. Upadła. Brutalnie wydarto jej z dłoni nóż. Postawiono na nogi. Z wykręconą ręką, z mocno odchyloną do tyłu głową zaprowadzono na powrót do namiotu. Ciemnowłosy stał pośrodku, zajęty ścieraniem krwi z rozciętego biodra. Spojrzał na przybyłych. Jego oczy zwęziły się wściekle, a z gardła dobył się suchy, groźny głos:
– Revde se’a.
Trzymające ją ręce zniknęły, a zostali w namiocie sami, zanim zdążyła rozluźnić plecy. Ciemnowłosy zaszczycił dziewczynę krótkim spojrzeniem. Przełknęła ślinę. Wiedziała, że to się tak nie skończy. A noża już nie miała.
Keczeniec po raz kolejny starł z biodra krew, która wciąż się sączyła, choć nacięcie nie było głębokie. Oblizał palce. Potem schylił się, a gdy się podnosił, trzymał w dłoniach kawałek sznura. Zmrużył oczy.
– Are maa, herete – powiedział.
Zrozumiała tylko jedno słowo: wilczyco.
Związał mocno. Obszukał też dziewczynę starannie, ale nie miała już przy sobie żadnej broni. Potem, gdy siedziała ze skrępowanymi kostkami i dłońmi, ujął ją pod brodę i pocałował. Zdołała się wyrwać właściwie dopiero, gdy jej na to pozwolił. Zostawił w kącie i rzucił się na posłanie. Przez całą noc słyszała miarowy oddech. Nie powiodła się próba zabrania mu noża. Innej użytecznej broni nie znalazła.
Rano miała okazję rozejrzeć się uważniej po obozie. Rozwiązano ją tuż po świcie, kiedy to wbrew nomadzkim zwyczajom dostała posiłek. Może sobie ktoś przypomniał, że nic nie jadła wieczorem. Zaraz po śniadaniu wyszła z namiotu. Nikt jej nie bronił, ale kilka spojrzeń powędrowało w jej stronę, nie pozostawiając wątpliwości – niepostrzeżenie to ona nic tu nie zrobi.
Obóz ulokowany był nad potokiem. Może nawet nad tym samym, który dostrzegła dnia poprzedniego. Skupione nad wodą olszyny dostarczyły opału i pozwoliły uwiązać konie. Namiot rzeczywiście był jeden. Pas haftowanych pnączy dzikiego wina zdradzał kobiecą rękę i obce pochodzenie. Keczeńcy nie robili swych namiotów z płótna i ich nie ozdabiali. Jakie to koleje losu sprowadziły tutaj ten kawałek gęsto tkanego lnu? Przed wejściem tkwiło wbite w ziemię drzewce z dumnie powiewającym na wietrze proporcem. Przez moment przyglądała się wymalowanemu rysunkowi: złocisty jastrząb.
Ludzi było czterdziestu siedmiu, kręcili się teraz po obozie w te i we wte. Niejeden zamiast czapy miał hełm, a na wojłokowym kaftanie zbroję. Dostrzegła kilka kolczug. Majętne plemię. Chwilę spędziła przy koniach, podziwiała sprytnie wplecione w ogłowia, srebrne rozetki. Sporo było jucznych zwierząt. Pośród typowych, drobnych i krępych, nomadzkich wierzchowców, znajdowało się niemało roślejszych, wyraźnie pasionych na lepszej strawie niż półsuche stepowe trawy. Gdy tak chodziła bez celu, Keczeńcy zakładali im właśnie na grzbiety brzuchate pakunki. Nieźle się obłowili. Nie mieli za to jeńców – albo już sprzedali, albo to nie po ludzi przybyli tym razem. Nie wieźli żadnych ciał. Wyjątkowo udany wypad. To tłumaczyło ich szczenięcą radość, zabawę, jaką urządzili sobie z polowaniem na samotną dziewczynę, wesołe nastroje. To wreszcie wyjaśniało pobłażliwość, jaką jej okazywano.
Chodziła i patrzyła, a obóz znikał powoli. W końcu ukazał się Ciemnowłosy i padły rozkazy. Dosiedli koni. Zostawili za sobą ledwie trochę zdeptanej trawy, która i tak za niedługo w większości się podniesie. Nigdy nikogo tu nie było. Nigdy nie stał tu żaden namiot, nigdy obraz złotego jastrzębia nie powiewał na wietrze. Nietknięty, dziewiczy step.
Nie pozwolono dziewczynie jechać na własnym koniu. Ciemnowłosy wziął ją przed siebie na siodło, okazując jeszcze mniej zainteresowania niż poprzednio. Nie musiała biec na arkanie za koniem. Zapłaciła za to bliskością obcego ciała i duszącym oddechem na karku. Cieszyła się, że nikt jej nie pytał o zdanie. Nie umiałaby wybrać.
Jeszcze zanim wyruszyła główna kolumna, kilku jeźdźców odłączyło się od grupy. Zwiadowcy. Wczoraj któraś taka grupa zwiadowcza wypatrzyła na stepie samotnego jeźdźca. Wieźli ją teraz na wschód. Na wschód, na wschód, na wschód. Tam gdzie tylko niebo i trawa, i step, i step, i step.
Jeden dzień jazdy dzielił ich od granicy, za którą raczej nikt nie ośmieli się ścigać koczowników. Z coraz silniejszym skurczem serca dziewczyna patrzyła pod nogi, na niknące za nimi kolejne połacie stepu.
Do granicznej rzeki dotarli bez przeszkód. Nikogo nie spotkali po drodze, nikt też nie czaił się przy brodzie. Przeprawili się szybko i sprawnie. Ujechali jednak jeszcze spory kawałek, zanim Ciemnowłosy zezwolił na postój. Czarna noc zalegała nad światem, gdy rozpalali ogniska. Dziewczynę zaprowadzono do namiotu, ale tym razem dostała posiłek, jak inni. Przez cienką płachtę widziała delikatne poblaski płonących ogni. Czekała, próbując uspokoić kołatające serce. Nie miała już noża.
Odgłosy z zewnątrz ujednoliciły się. Stopniowo cichła krzątanina. Coraz rzadziej ktoś przechodził obok namiotu, coraz mniej brzękliwych odgłosów się rozlegało. Obóz powoli układał się do snu. Pozostał szum wiatru, szelest traw i stłumione ludzkie głosy, zlepki obcych słów, dochodzące od najbliższego ogniska.
Prawie przez całą noc słyszała te głosy i śmiechy. Raz śpiew. Ktoś zaczął nucić, a z każdym jego słowem milkły rozmowy, a nowe głosy dołączały się do tego pierwszego, aż jedna smętna pieśń powędrowała w świat. Śpiewali, kiwając się do rytmu, upojeni wódką, wiatrem, nocą. Śpiewali o stepie, o wietrze, o wolności.
Związał mocno. Nie udało jej się wyswobodzić.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.