powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXXVIII)
lipiec 2008

Muzyka początku lata
Fleet Foxes ‹Fleet Foxes›
Kiedy wydawało się, że pierwsza połowa tego roku niczym już nas nie zaskoczy, okazało się, że najlepsze dopiero miało przyjść. Warto było czekać aż sześć miesięcy na album tej klasy, co debiut Fleet Foxes.
Zawartość ekstraktu: 80%
‹Fleet Foxes›
‹Fleet Foxes›
Obrodziło nam ostatnio rozmaitymi wydawnictwami stylizowanymi na wszelakiej maści folk, a nowe zespoły grające „muzykę świata” pojawiają się jak grzyby po deszczu. To, co dawno, dawno temu – gdy na Pitchforku nie było jeszcze reklam, a Animal Collective kompromitowali się krążkiem „Danse Manatee” – jawiło się jako coś kompletnie awangardowego, w krótkim czasie zdążyło utorować sobie drogę do mainstreamu. I bardzo dobrze, szczególnie że muzyce popularnej na zdrowie wyszedł ten powiew świeżości. Niestety, jak to zwykle bywa z rzeczami, które stają się modne, tradycyjne brzmienia „standetniały”. Novum zmieniło się w typowy chwyt marketingowy, działający jak magnes na publiczność spragnioną taniej „egzotyki”. Ironia losu, prawda? Na szczęście nie wszystko jeszcze stracone, póki wydawane są płyty niemające nic wspólnego ze zjawiskiem opisanym powyżej. Jedną z nich jest właśnie debiut Fleet Foxes. Ich siła tkwi w bezpretensjonalnej naturalności, dzięki której zostawiają daleko w tyle kolegów z branży.
Zeszły rok pamiętać będziemy przede wszystkim za „Strawberry Jam” Animal Collective, „Person Pitch” Pandy Bear’a, „All Hour Cymbals” grupy Yeasayer oraz „For Emma, Forever Ago” Bon Ivera. Wiadomo, że podejmowanie się jakichkolwiek prób naśladowania tak zacnych muzyków, musiałoby spalić na panewce. Tymczasem „Fleet Foxes” stanowi wspólny mianownik dla wszystkich tych albumów, a co warte podkreślenia – prezentuje się wcale nie gorzej od nich. Robinowi Pecknoldowi, wokaliście i trzonowi Fleet Foxes, sztuka ta udała się, jak sądzę, przez przypadek. On sam zdawał się zupełnie nie dbać o jakiekolwiek czynniki, które upodobniłyby jego styl do gry do któregoś z wyżej wymienionych artystów. Pracował raczej nad tym, by w tworzoną muzykę włożyć jak najwięcej siebie. Dlatego pokrewieństwa tych płyt nie zauważa się od razu, no i nie ma tu mowy o epigoństwie.
Fleet Foxes swoje inspiracje czerpali prosto ze źródeł amerykańskiej muzyki tradycyjnej. Na warsztat wzięli sobie w szczególności folk z Appalachów. W tym roku w te rejony zapędzali się również The Ruby Suns, ale oni postawili na uchwycenie rysów muzyki z różnych krańców świata. Zaowocowało to potraktowaniem każdego z odwiedzonych miejsc trochę po macoszemu. Natomiast nasi debiutanci skupili się na uwypukleniu tego, co amerykańscy „górale” mają najlepszego do zaoferowania. I wyszli na tym o niebo lepiej. Słychać to już od „Sun It Rises”, gdzie rozpościerają przed słuchaczem idylliczną wizję pasterskich
krajobrazów. Gdzieniegdzie czuć też wpływy introwertycznej szkoły songwriterskiej Nicka Drake’a. Jeśli takowa by istniała w rzeczywistości, członkowie Fleet Foxes byliby tam prymusami. Wystarczy przytoczyć „Tiger Mountain Peasant Song”, które byłoby zwyczajną mruczanką, gdyby nie wykrzyczane na samym końcu „I don’t know what I have done,/ I’m turning myself to a demon”, przyprawiające swoim dramatyzmem o ciarki na plecach. Ale wbrew pozorom Fleet Foxes wcale nie silą się na oryginalność i efekciarstwo, wręcz przeciwnie. Stawiają raczej na prostotę i spokój kompozycji. Przeplatają je utworami o dynamicznej rytmice, które, co najdziwniejsze, nie tracą przy tym nic z relaksujących właściwości ballad. A zatem przed intymnym „Meadowlark” mamy „Your Protector”, przypominające egzaltowane wokalizy chłopaków z Animal Collective. Fleet Foxes nie idą jednak w stronę noise’u czy brzmień eksperymentalnych, z którymi śmiało flirtują wyżej wymienieni. Pozostają na poletku kameralnego pop-folku, aczkolwiek o wiele bardziej urozmaiconego niż monotonna americana Bona Ivera. Dzwonki, banjo, klawisze czy chórki dbają o to, żeby słuchacz ani przez chwilę nie poczuł się znudzony. Pecknold wszystkich tych środków używa w idealnych proporcjach, tak, by z niczym nie przesadzić. Podchodzi do nich z typową dla siebie nonszalancją, którą słychać wyraźnie w sposobie, w jaki śpiewa – czasem zakrawającym o folkowy falset Sama Amidona tudzież szeptane olewacko przyśpiewki grupy Grizzly Bear. Daje upust emocjom, ale do wszystkiego zachowuje spory dystans, w przeciwieństwie do Yeasayera, którego członkowie traktują cały ten folkowo-eksperymentalny kram piekielnie poważnie.
Pomiędzy otwierającym płytę „Sun It Rises” a kończącym ją „Oliverem Jamesem” nie ma żadnego wypełniacza. Każdy z utworów jest potrzebny, niesie ze sobą jakąś historię. Melodyjność połączona z ciekawym głosem Pecknolda ani przez chwilę nie trąci kiczem. Naturalność całego wydawnictwa sprawia, że można go słuchać wielokrotnie, za każdym razem odkrywając coś ciekawego. Jest to jedna z tych płyt, które doskonale nadają się na godzinny relaks po ciężkim dniu pracy. Dzięki prostocie Fleet Foxes udało się stworzyć album, od którego aż bije świeżością. Słychać, że granie sprawia chłopakom frajdę i, co najważniejsze, ich radość z muzykowania udziela się słuchaczom.



Tytuł: Fleet Foxes
Wykonawca / Kompozytor: Fleet Foxes
Wydawca: Sub Pop
Data wydania: 3 czerwca 2008
Czas trwania: 38:35
Utwory:
1) Sun It Rises: 3:11
2) White Winter Hymnal: 2:27
3) Ragged Wood: 5:07
4) Tiger Mountain Peasant Song: 3:28
5) Quiet Houses: 3:32
6) He Doesn\'t Know Why: 3:20
7) Heard Them Stirring: 3:02
8) Your Protector: 4:09
9) Meadowlarks: 3:11
10) Blue Ridge Mountains: 4:25
11) Oliver James: 3:23
Ekstrakt: 80%
powrót do indeksunastępna strona

94
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.