powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXXVIII)
lipiec 2008

Joene hana
Kinga Bochenek
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Kolejny dzień niczym nie różnił się od poprzedniego. Tak jak nikt z nowoprzybyłych w te strony nie umiał odróżnić jednego obszaru stepu od innych. Step to step, dzień to dzień. Jedynie straży mniej wyjechało naprzód, szyk się trochę rozluźnił, głosy ożywiły. Gdy wieczorem zasiedli przy ognisku, znów wódka zaczęła krążyć wokół. Rozmowy się potoczyły niedbale. Słyszała głosy, powoli zaczynała rozpoznawać pojedyncze słowa. Za mało jednak tego było, by zrozumieć.
Może los zwyczajnie chciał oszczędzić jej rozkołatane serce.
Zasiedli w kręgu. Nie wszyscy – ci, którym wolno było siedzieć przy tym samym ogniu co wodzowi; ci, którzy się odznaczyli; ci, do których szczęście uśmiechnęło się szerzej niż do innych. Pili przekazując sobie czarkę z rąk do rąk. Gawędzili o ostatniej wyprawie. O łupach.
– Dałbyś nam ją, Szorkaan – powiedział Ansaakr.
Ledwie te słowa przebrzmiały, a jakiś mróz przetoczył się wokół, nawet płomienie ogniska wydały się nagle emanować chłodem. Ansaakr z uśmiechem oddał naczynie następnemu w kolejce. Niejeden pomyślał, że to ta wódka właśnie zamroczyła mu umysł na chwilę. Szorkaan zmrużył oczy. Potoczył spojrzeniem po zebranych.
– Który – odezwał się powoli. Fala mrozu dopiero teraz dotarła do Ansaakra i zadrżał. – Który jeszcze jej chce?
Pospuszczali oczy, zapatrzyli się nagle w ognisko, w płonące gałęzie, w rosnące wokół, przydeptane już nieco trawy. Choć jeszcze przed chwilą niejeden rozmyślał o brązowookiej dziewczynie, która była w pobliżu. O dziewczynie o gibkim ciele i bujnych włosach, zgrabnych ramionach i delikatnej, jasnej cerze. Teraz myśleli o popiołach ogniska.
Szorkaan zakończył lustrację na Ansaakrze. Chwilę poświęcił, by zajrzeć mu w oczy. Gdy zobaczył narastający powoli strach, zerwał się z ziemi i będąc już obok, chwycił za twarz. Palce nie sięgnęły oczu, ale paznokcie boleśnie wbiły się w policzki.
– Posłuchaj, Ansaakr – wysyczał przez zęby – wszystkie twoje kobiety są moje, gdybym tylko chciał, ale spróbuj choć spojrzeć pożądliwie na którąś moją.
Zagłębił paznokcie mocniej. Zanim jednak przebiły skórę, silnie odepchnął Ansaakra, kierując jego głowę w ognisko. Pchnięty szarpnął ciałem, potoczył się po trawie. Ogień nie zdążył musnąć skóry, ale włosy osmalił. Nikt nie śmiał podnieść oczu. Szorkaan wstał i chwilę jego postać górowała nad siedzącymi, potem bez słowa oddalił się w stronę namiotu.
Gdy tylko cień padł na wejście, dziewczyna zaprzestała mocowania się ze sznurami i znieruchomiała w kącie, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Nie pili tego wieczoru tak długo, jak poprzednio. Ciemnowłosy usiadł na posłaniu, ściągnął buty i wkrótce zasnął.
Następny dzień. Kolejny dzień podróży na wschód. Udało jej się nakarmić konie ziołami, ale tylko dwa. Musieli wprawdzie przepakowywać juki, ale niewiele to opóźniło podróż. Już bardziej pomogła tu burza, jaka popołudniem rozpętała się nad stepem.
Pociemniało, a horyzont zasnuł się fioletem, budząc niepokój tak w zwierzętach, jak i ludziach. Wiatr ustał, powietrze znieruchomiało. Przerażająca była taka cisza – tam, gdzie zawsze coś szemrało, gdzie lekki choć powiew niezmiennie głaskał skórę. Na rozkaz zmienili kierunek, odbijając nieco na południe. Gdy widzieli już zarośla przed sobą, uderzyła wichura, jakby ktoś próbował zepchnąć jeźdźców z wytyczonego szlaku. Gdy wjeżdżali między drzewa, lunęło.
W szarpanych błyskami ciemnościach biegali, krzyczeli i pętali konie. Głuchli od grzmotów. Machali rękami, by się porozumieć. Wpadali na siebie bądź na spłoszone zwierzęta, nie widząc i nie słysząc. Zrobiła pierwszy, ostrożny krok w tył, ale ktoś złapał ją za rekę, pociągnął za sobą. Wepchnął w krąg, który zaczął się formować i rósł powoli, gdy coraz to więcej spośród Keczeńców zdołało opanować powierzone sobie konie i mogli zająć się sobą. Siedziała jak inni, otoczona ściskiem obcych ciał, skulona. Próbowała choć częściowo osłonić się przed deszczem. Daremnie. Potoki wody spływały po karku i plecach, opływały szyję, sięgały piersi, płynęły po brzuchu, po udach spływały do łona, po czym sięgały gruntu i pozwalały wchłonąć się ziemi.
Tak minęło popołudnie. Noc przyszła pochmurna i mroczna. Nie rozbijali obozu. Przeczekali do rana skuleni i zmarznięci, grzejąc się wzajem i marząc o słońcu. Ale dzień wstał pochmurny.
Całe dopołudnie spędzili na łapaniu koni, które pomimo pęt się rozbiegły; szacowaniu strat; rozkładaniu przemoczonych koców i tego wszystkiego, co trzeba było przynajmniej podsuszyć przed dalszą drogą. W efekcie spędzili noc w tym samym miejscu, w którym chowali się przed burzą. Nieznacznie tylko odsunęli się od brzegu strumenia, bo wezbrał i rozlał się dookoła, przytapiając część karłowatych brzóz i olch.
Wyruszyli tuż po świcie, wciąż sarkając na pogodę. Dopiero koło południa wiatr przegonił chmury i wczesnym wieczorem Szorkaan zarządził postój. Rozbili obóz. Wystawiali na słońce wszystko, co nie zdążyło jeszcze przeschnąć, wciąż utyskując, bo choć słońce już świeciło, to było chłodno.
Udało się dziewczynie wrzucić kilka liści do jednego z bukłaków.
Nie rozpalali ognisk i tym razem, bo i tym razem nie było z czego. Dość szybko Ciemnowłosy przyszedł do namiotu, jeszcze słońce nie zdążyło dotknąć ziemi. Zrzucił mokrą kurtkę, cisnął w kąt. Zimna kropla słynęła po plecach wywołując dreszcz. Otrząsnął się. Potem spojrzał na skuloną w kącie dziewczynę. W cieniu namiotu jej postać zaznaczała się jedynie ciemniejszym konturem, z jasną plamą twarzy, naznaczoną parą szeroko otwartych oczu. Obserwowała go odkąd wszedł. Nie miała już noża. Nie miała jak się obronić przed tym stojącym tam w kącie mężczyzną. Przed wilczym spojrzeniem ciemnych oczu. Przed ukrytą w żylastym ciele siłą.
Wstała z ziemi natychmiast, gdy zrobił pierwszy krok. Na zewnątrz obóz rozbrzmiewał wieczorną krzątaniną. Tu jednak pod płócienną płachtą było cicho. Słyszało się każdy szelest, każdy oddech i szmer, odgłosy ocierających o siebie tkanin. Gdzieś poza namiotem rozmawiano.
– Joene hana – szepnął Ciemnowłosy, sięgając ręką jej twarzy. Odchyliła głowę, unikając dotknięcia.
– Ve hana – wymruczał.
Następnych już nie uniknęła.
– Nie – krzyknęła niegłośno.
Próba oswobodzenia rąk zostawiła silny ból w nadgarstkach. Na zewnątrz wzbiło się ponad inne kilka głośniejszych zdań. Przyspieszony oddech Keczeńca zaświszczał tuż przy uchu.
– Nie! – Raczej to skarga była niż okrzyk.
Nie mogąc odepchnąć niechcianej dłoni, próbowała przynajmniej odwrócić twarz. Tymczasem głosy w obozie nie milkły. Grupa żywo dyskutujących ludzi zbliżała się do namiotu.
Szorkaan rzucił wściekłe spojrzenie w stronę, gdzie zachodziło właśnie słońce, rzucając na płachtę namiotu niewyraźne ludzkie cienie.
– Szevde – powiedział i puścił dziewczynę. Zerwała się, odsunęła i poprawiła bluzkę. Ale Szorkaan już nawet na nią nie patrzył. Nie tając wściekłości i irytacji, wyszedł z namiotu.
Na zewnątrz stało ze dwudziestu wojowników. Jeszcze przed chwilą gniewnie wymachiwali rękami, starali się przekrzyczeć pozostałych, wyprzedzić w pochodzie. Teraz, na widok wodza, cichli, spuszczali głowy, dyskretnie wysuwali się z pierwszego szeregu. Ale nie odchodzili. Zwabieni hałasem pojawiali się inni, czekając, co się wydarzy.
W końcu Nimhead pojął, że to on musi się odezwać, jeśli ktokolwiek ma to zrobić.
– Szorkaan – powiedział suchym głosem, pochylając głowę z szacunkiem – nikt z nas twoich praw nie kwestionuje, ale pozbądź się jej.
Ciemnowłosy zmrużył oczy i odsłonił nieznacznie kły, nic jednak nie powiedział.
– To wiedźma – odważył się odezwać ktoś inny.
Szorkaan ponownie nic nie powiedział, ani się nie poruszył. Także inni zebrali się na odwagę.
– Odkąd ją wziąłeś, źle jest.
Milczał.
– Konie chorują!
– Burza nam drogę opóźnia, choć już na własnej ziemi jesteśmy!
Czekał.
– Szartah krwią zaczął wymiotować! A to on ją pierwszy wypatrzył na stepie!
Szorkaan stłamsił wściekłość. Uniósł nieznacznie głowę. Zapadła cisza.
– Tchórzliwe szakale – odezwał się – nie Szartah ją wypatrzył, a ja. Czantar i Gharteen cieszyć się powinni, że z łupem a nie tylko z własnym siodłem pod sobą nie wracają, po tym jak koni nie upilnowali, by szaleju nie jadły. A burza to nie pierwsza na stepie, jaką widzę.
– Już pierwszego dnia Czartaan nożem się pociął…
– Może w namiocie dzieci karmić powinien, a nie za łupem chodzić!
– To był jej nóż!
Już nie patrzyli w ziemię. Dwadzieścia kilka par ciemnych, groźnych oczu wpatrywało się w wodza. W wodza, który może i wczoraj poprowadził ich ku zwycięstwu, zapewnił łupy i krew, ale teraz narażał ich zdobycz i życie dla wiedźmy.
– Przynieś. Przynieś ten nóż – powiedział Szorkaan sucho, nie zwracając się do nikogo w szczególności.
Cofnął się do namiotu i wywlekł stamtąd dziewczynę. Pchnął lekko, by zaraz potem przyciągnąć do siebie. Zatoczyła ciałem niewielki łuk. Poczekał, aż podano mu rzeczony nóż.
Keczeńcy stali półkolem spoglądając to na wodza i jego groźne, dumne oczy, to na brankę – drobną, wystraszoną, ze spuszczonymi oczami, które tylko na chwilę uniosła. Rozległ się kolejny jęk Szartaha.
Szorkaan przytrzymał dłoń dziewczyny i szarpnął rękawem odsłanając przedramię. Pociągnął wilczym spojrzeniem po grupie. Przełknęła ślinę. Z bijącym sercem patrzyła na błyszczące w słońcu pomarańczowo ostrze.
– Nu – szepnął ktoś nerwowo i cofnął się pół kroku.
Szorkaan w odpowiedzi wyszczerzył zęby i szybkim ruchem pociągnął nożem wdłuż jej ręki. Nacięcie wypełniło się krwią. Nic więcej. Czerwona, lepka strużka spłynęła po białej skórze i dużymi kroplami zaczęła kapać w trawę. Szorkaan omiótł tryumfalnym spojrzeniem swoich ludzi.
– Nicza? – odezwał się i drugi raz przejechał żelazem po skórze. Syknęła cicho.
Nic się nie stało. Na niebie nie pojawiły się gromy, nie uderzył huragan, ostrze nie wbiło się zdradziecko w pierś Szorkaana. Dziewczyna zwyczajnie syknęła z bólu.
Pospuszczali głowy.
– Slyven – wysyczał im w twarz i rzucił niedbale nóż pod nogi. Potem odwrócił się i ciągnąc dziewczynę za sobą, schował w namiocie. Tam rzucił ją w kąt. Skuliła się i przycisnęła krwawiącą rękę do ust. Starannie zlizywała krew, aż ta nie przestała się sączyć na tyle, by można było założyć prymitywny opatrunek.
Szorkaan stał tymczasem pośrodku namiotu zapatrzony we własną dłoń. Na opuszku palca widniało lekkie nacięcie. Całkiem zaniedbywalne, normalnie pewnie by go w ogóle nie zauważył. Krwi pojawiło się tyle, by zabarwić rysę, ale już było jej za mało, by spłynąć. Patrzył na tę kreskę i milczał. Zaciął się. Zaciął się nożem. Tuż przed tym, jak ostrze dotknęło jej skóry.
Nie przyszło mu na myśl, że się zwyczajnie zawahał.
Dziewczyna kończyła zaciskać opatrunek.
– Kim jesteś? – spytał.
Płócienko wysunęło jej się spomiędzy zębów. Powoli uniosła zdumione oczy. Nawet nie próbowała ukrywać zaskoczenia.
– Kim jesteś? – powtórzył.
Nie odezwała się. Przełknęła tylko ślinę. Był Keczeńcem i mówił jej językiem. To się zdarzało, ale wśród uciekinierów, wśród prostych wojowników, nie wśród wojowników wyższych, gdzie bardzo pilnowano czystości krwi i matka tylko sporadycznie mówiła innym językiem niż ojciec. A on z pewnością był czystej krwi.
– Co robiłaś sama na stepie?
Milczała, patrząc mu w twarz, zadzierając mocno głowę. Stał blisko i jego postać górowała nad siedzącą całkowicie.
– Udajesz, że nie rozumiesz? – powiedział i wyszedł z namiotu. Wrócił z nahajką.
Przełknęła ślinę ponownie.
– Zmierzałam do Alimenthe, to była najkrótsza droga.
– Więc jednak mówisz. – Odrzucił bicz w kąt. Odprowadziła wzrokiem jego dłoń i wyrzucony rzemień. – Kim jesteś?
Jeszcze raz zadarła głowę do góry i spojrzała mu w twarz.
– A o co pytasz?
Stał nad nią, zapatrzony w brązowe, szeroko otwarte oczy. Dziwna sekwencja myśli przemknęła mu przez umysł, budząc nieuchwytny niepokój, który zniknął jednak zaraz, tak niezauważenie, jak niepostrzeżenie się pojawił. Schylił się po sznur. Syknęła, gdy szarpnął jej zranioną dopiero co rękę.
Obudził Szorkaana chłód i uczucie, że jest sam. Było tuż po brzasku, robiło się szarawo. Usiadł na posłaniu i przypadkiem zerknął w drugi koniec namiotu. Pusty. Zerwał się na nogi i po dwóch krokach stał w miejscu, gdzie nie było dziewczyny. Na wpół schowane w zdeptanej trawie leżały kawałki sznura. Schylił się po nie i chwilę oglądał. Były przegryzione. Przegryzła więzy. Przegryzła więzy i uciekła.
Stopniowo zaczął wzbierać w nim gniew, by w końcu wydostać się z gardła w postaci cichego, tłumionego warknięcia. Energicznym krokiem opuścił namiot.
– Chantar! Nimhead!
Budzeni ostrym tonem Keczeńcy zrywali się ze snu, otwierali oczy i biegli wypełnić rozkazy. Po krótkiej chwili cały obóz był na nogach. Ludzie biegali tam i z powrotem – nieuważnemu obserwatorowi mogłoby się wydać, że bezładnie.
Po dwóch chwilach zdano mu raport: brakowało dziewczyny, jej konia, łuku i noża. Nesza, który tej nocy pilnował zwierząt, leżał w trawie ogłuszony. Ocucili go. Twierdził, że noc była spokojna, dopóki nie poczuł silnego, tępego uderzenia w tył głowy. Nic wcześniej nie słyszał, nic nie widział. Kilka spojrzeń skierowało się w stronę Szorkaana. Nie zwrócił uwagi. Wściekle cisnął w trawę kawałki sznura. Bez słowa osiodłał konia. Spakował kilka najpotrzebniejszych rzeczy, na koniec wziął w ręce arkan.
– Aarszan, poprowadzisz – odezwał się ostro. Nie patrzył na tego, do kogo mówił, wzrok skierował na zachód, ku sinawej, dalekiej linii horyzontu. – Odprowadzisz oddział do wioski.
Zacisnął zęby.
– Ja ją przywiozę z powrotem. Przywlekę ją na powrozie – wysyczał.
Zaciśnięte na arkanie palce zbielały.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

17
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.