 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jednak klata Khana recenzentkę chyba wręcz zahipnotyzowała, bo oto czytamy: „Ale Khan zajmuje się w filmach sprawami dużo donioślejszymi niż drżenie serca. W «Om Shanti Om» przeistacza się w uwspółcześnione bóstwo, które – jak w indyjskiej mitologii – dysponuje nadprzyrodzonymi siłami i staje do walki ze złem. Ostateczna rozprawa z demonem odbywa się zawsze twarzą w twarz, tym razem przeciwnik idealnego Khana zginie zmiażdżony kryształowym żyrandolem.” Właściwie ciężko to w jakikolwiek sposób skomentować. Najlepsze jest jednak to, że wyłania się z tego opinia – jakkolwiek dziwaczna i głupia by ona była – w sumie pozytywna! Co w tym dziwnego? Ano to, że kilka wersów niżej, w dołączonej do tekstu notce ta sama Paulina Wilk stwierdza „Nie będzie się z czego śmiać. (…) Historia ucieszy jedynie wiernych fanów Bollywood. (…) Nie udały się nawet sekwencje taneczne”, określając „Om…” jako „moralizatorską przypowiastkę z nudną fabułą” . Poczucie humoru i kwestia estetyki scen tanecznych to oczywiście sprawa bardzo subiektywna, ale robienie zarzutu filmowi z wyimaginowanego przesłania to lekka przesada. Demony, bóstwa, pompatycznie rozumiana i uogólniana do wielkich słów walka ze złem, a tym samym i jakieś specjalne moralizatorstwo w filmie zwyczajnie nie występują – to historia dwóch osób, ich miłości i zemsty. W finale stają naprzeciw siebie dwaj mężczyźni – mano a mano, jak mawiają Hiszpanie – i tylko tego jednego bandziora chce filmowy Om ukarać, z jednym tylko walczy. No chyba, że recenzentce pomieszało się życie bohatera z odgrywanymi przez niego rolami (bo Omowi zdarzyło się zagrać superbohatera w pelerynie) – wiadomo: dłużące się trzy godziny, przesłaniająca wszystko klata… Natomiast puentę tekstu pani Wilk trzeba zadedykować Pawłowi Felisowi: „Odniosłam wrażenie, że ten film służy wyłącznie wypromowaniu nowej ekranowej piękności – Deepiki Padukone. Zaręczam – nie jest warta trzech godzin w kinie.”. Dlaczego – wyjaśnienie niżej.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
No właśnie, nadszedł czas na Pawła T. Felisa, recenzenta „Gazety Wyborczej”, który – jak zdradza jego redakcyjny kolega – jest wielkim fanem formuły „bohater przez trzy godziny samotnie błąka się po lesie, rozmyślając o Bogu, zbawieniu i swoim stłumionym homoseksualizmie”. Trzeba przyznać, że – sądząc po recenzjach Felisa – to dość trafne podsumowanie. Nic więc dziwnego, że „Om…” również nie miał szans się mu spodobać (choć znów film całkowicie „zjechany” w recenzji dostaje ostatecznie aż dwie gwiazdki – a podobną notę dostał też od związanego z „Rzeczpospolitą” „Życia Warszawy” – lobbing dystrybutora czy co?). Swoją recenzję Felis rozpoczyna z grubej rury, klasyfikując film jako obraz dobry jedynie dla nastolatek ( „Film ukoić ma wszystkie nastolatki: można zabić Shah Rukh Khana, a on i tak powróci”) – w żadnym razie dla wyrobionych widzów, o Wielkich Krytykach nie wspominając. Od razu też objawia czytelnikowi swe wielkie odkrycie i tłumaczy, w czym rzecz – „Om…” to po prostu „fabularno-kiczowaty kocioł”! A jak wiadomo, kicz jest fe… chyba że to parodia! Bo, ocierając się o geniusz, Felis błyskotliwie dochodzi do wniosku, że „Całe kino z Bollywood podszyte jest parodią”. Ponieważ jednak jest to bardzo odważna i nowatorska obserwacja, recenzent woli postawić na końcu znak zapytania i pozwolić widzowi samemu rozstrzygnąć, czy rzecz jest na serio, czy nie. Zwłaszcza że na przykład taka „scena z żyrandolem” – którą „by wszyscy zobaczyli dokładnie, reżyser wspaniałomyślnie pokazuje z dwóch różnych ujęć” – jest przecież kręcona zupełnie na serio. I puszczania oka do widza ani cytatu z „Upiora w operze” też tam oczywiście nie ma. Kicz, znaczy się.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Oczywiście, podobnie jak w przypadku kolegi i koleżanki, nie mogło zabraknąć w tekście komentarza do urody aktorów: „[w] fabularno-kiczowatym kotle nie tylko tym razem wyrzeźbione męskie torsy i komputerowo wręcz spreparowane kobiety, ale też reinkarnacja, duchy, zemsta zza grobu i śmierć na niby” [nie dowiemy się, co te wszystkie rzeczy robią w tym kotle, bo autorowi wypadł ze zdania czasownik]. I dopiero tutaj ukazuje się prawdziwy geniusz krytyka, który w kilkuzdaniowym tekście potrafi przemycić całą gamę spostrzeżeń dotyczących nie tylko filmu. Przecież „śmierć na niby” to błyskotliwy komentarz do idei reinkarnacji, a przymiotnik „komputerowo spreparowane” to zgrabne określenie urody aktorek – po co się rozpisywać, wystarczą dwa zdania i czytelnik wie, o co chodzi. Więcej nawet: dostaje dowolność interpretacji – „komputerowe”, bo tak brzydkie i sztuczne, czy „komputerowe”, czyli nieziemsko piękne, poprawione ręką grafika? I na koniec, aby oddać recenzentom i firmowanym przez nich pismom sprawiedliwość, dwie pozytywne oceny znalezione w „Dzienniku”. W Specjalnym Informatorze Kulturalnym Tylko Dla Kobiet „OSO” przedstawiany jest jako „ Gradka dla wszystkich miłośniczek Shah Rukh Khana”. Natomiast w przeglądzie repertuaru kin, wśród krótkich notek znalazł się „Om Shanti Om” oceniony aż na 4 gwiazdki! Kolejna pani recenzentka – zapewne to nie przypadek, że kobiety obchodzą się z tym filmem łagodniej – stwierdza, że „Marzenia, miłość i zemsta – to podstawowe elementy obejmującej 30 lat opowieści o artyście estradowym Omie Shantim Omie”. I wszystko jasne. Tak oto kończy się historia Oma, Shanti i Oma, opowieść o tym, jak krytyka zamienia się w krytykanctwo. Morał: Błogosławieni ubodzy w duchu. |