powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXXVIII)
lipiec 2008

Trzynastka
Richard Morgan
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ale najgorszy z tego wszystkiego był fakt, że w oczach korporacji Kolonii Carl był chodzącą złą prasą oraz gwarantowaną dziurą w budżecie. Do czasu, gdy ktoś taki jak Gray był gotów do wysłania, Garrod Horkan mógł już wpakować w niego kilkadziesiąt tysięcy dolarów w formie różnego rodzaju szkoleń i siatki biotechu. Nie była to inwestycja, którą chciało się zobaczyć wykrwawiającą się w pyle Altiplano i opatrzoną prasowymi nagłówkami o niedostatecznych zabezpieczeniach w obozie INKOL.
Cztery lata temu zgłosił się do zarządcy obozu na południe od La Paz, a jego cel tajemniczo wyparował, gdy Carl wciąż wypełniał formularze w budynku administracji. Kiedy wszedł do jego domku, w kuchni na stole wciąż dymił talerz zupy. Tylne drzwi były otwarte, podobnie jak pusta skrzynia w nogach łóżka w pokoju obok. Tamten człowiek nigdy więcej się już nie pojawił i Carl musiał przyznać przed sobą i Agencją, że najprawdopodobniej przebywa już na Marsie. Nikt w INKOL nie potwierdziłby tej informacji, więc nie zawracał sobie głowy pytaniem.
Sześć miesięcy później Carl zgłosił się późnym wieczorem do innego zarządcy obozu, odmówił chwilowo wypełniania formularzy i chwilę po wyjściu z budynku administracyjnego został zaatakowany przez pięciu mężczyzn z kijami bejsbolowymi. Na szczęście nie byli zawodowcami i w ciemnej alejce wchodzili sobie nawzajem w drogę. Jednak do czasu, gdy udało mu się wyrwać jeden z kijów bejsbolowych i przegonić napastników, cały obóz był już na nogach. Ulicę rozświetlały latarki i szybko przekazywano sobie wiadomość: przy budynku administracji pojawił się nowy czarnoskóry i sprawia kłopoty. Carl nie zawracał sobie nawet głowy przebijaniem się przez ulice pełne wrogich spojrzeń, by sprawdzić obozowy adres swojego celu. Wiedział już, co zastanie.
Zostały jeszcze skutki walki, równie przewidywalne. Pomimo obecności licznych przechodniów, a nawet jednego czy dwóch bezczelnych gapiów, nagle okazało się, że nie ma żadnych świadków. Mężczyzna, którego Carl obił dostatecznie mocno, by nie mógł uciec, nie puścił pary z gęby na temat powodu ataku. Zarządczyni nie pozwoliła Carlowi na przepytanie go w cztery oczy i nawet nadzorowane przesłuchanie ograniczyła, tłumacząc się względami medycznymi. Więzień ma pewne prawa – oświadczyła powoli, jakby Carl był ograniczony umysłowo. – Dość go już pan skrzywdził.
Carl, wciąż krwawiący z rozbitego policzka i ze złamanym przynajmniej jednym palcem, tylko na nią popatrzył.
W tych czasach informował zarząd obozu, gdy było już po wszystkim.
– Szukam starego kumpla – powiedział kelnerce, gdy wróciła z urządzeniem. Dał jej wafel INKOL i odczekał, aż go przesunęła. – Nazywa się Rodriguez. To bardzo ważne, żebym go znalazł.
Jej palce zawisły nad klawiaturą. Wzruszyła ramionami.
– Rodriguez to popularne nazwisko.
Carl wyciągnął wydruk jednego z plików ściągniętych z kliniki w Bogocie i pchnął go w jej stronę po barze. Wygenerowany komputerowo obraz miał zaprezentować klientowi, jak będzie wyglądał, gdy zejdzie już opuchlizna. W czasie rzeczywistym, tak szybko po tak taniej operacji, nowa twarz Graya pasowałaby pewnie do ofiary linczu z Jezusowa, ale mężczyzna uśmiechający się na klinicznym obrazie wyglądał zdrowo i zdumiewająco przeciętnie. Szerokie kości policzkowe i usta, standardowe rysy amerindiańskie. Carl, który miał prawie paranoję w tych sprawach, kazał Matthew wrócić tej nocy do strumieni danych kliniki, by upewnić się, że nie próbowali oszukać go jakimś standardowym obrazkiem. Matthew narzekał, ale zrobił to, prawdopodobnie żeby dowieść, że potrafi. Nie było wątpliwości. Gray właśnie tak teraz wyglądał.
Kelnerka przez chwilę bez zainteresowania przyglądała się wydrukowi, po czym wystukała dla wafla kwotę zdecydowanie wyższą od pięciu sole. Kiwnęła głową w stronę siedzącego przy drugim końcu baru masywnego, jasnowłosego faceta, patrzącego w szklaneczkę takim wzrokiem, jakby była jego osobistym wrogiem.
– Jego zapytaj.
Ręka Carla wystrzeliła z prędkością siatki. Tego ranka się podładował. Wygiął jej palec wskazujący, zanim uderzyła w klawisz zatwierdzenia transakcji, i wykręcił go lekko, tylko tyle, by zablokować stawy kostek. Poczuł, jak jej kości zaczepiają o siebie.
– Ciebie pytam – powiedział spokojnie.
– A ja odpowiadam. – Jeśli się bała, nie pokazywała tego po sobie. – Znam tę twarz. Przychodzi tu i pije z Rubio dwa albo trzy razy w tygodniu. To wszystko, co wiem. Puścisz mój palec czy mam ściągnąć na ciebie uwagę? Może wezwać ochronę obozu?
– Nie. Ale musisz mnie przedstawić temu Rubio.
– Cóż. – Posłała mu miażdżące spojrzenie. – Wystarczyło tylko poprosić.
Puścił ją i odczekał, aż zakończy transakcję. Oddała mu wafel, kiwnęła i ruszyła niespiesznie wzdłuż baru, aż stanęła naprzeciw blondyna i jego szklaneczki. Mężczyzna zerknął na nią, potem na podchodzącego Carla i z powrotem na nią. Odezwał się po angielsku.
– Cześć, Gaby.
– Cześć, Rubio. Widzisz tego gościa? – Ona też przeszła na angielski, z silnym akcentem, ale płynny. – Szuka Rodrigueza. Mówi, że jest jego kumplem.
– Doprawdy? – Rubio przesunął się trochę i spojrzał wprost na Carla. – Jesteś kumplem Rodrigueza?
– Tak, by…
Wtedy pojawił się nóż.
Później, gdy miał czas, Carl rozpracował tę sztuczkę. Broń wyposażono w samolep na rękojeści i blondyn przypuszczalnie przykleił ją do baru w zasięgu ręki, gdy tylko zobaczył, że kelnerka rozmawia z obcym. Beztroskie podejście Carla – przyjaciel Rodrigueza, jasne – przesądziło sprawę. Oboje byli przyjaciółmi Graya. Wiedzieli, że nie ma innych.
Tak więc Rubio oderwał nóż i tym samym płynnym ruchem dźgnął Carla. Ostrze mignęło niewyraźnie w słabym świetle, opuszczając głębszy cień baru, rozcięło bluzę murzyna i gwałtownie wyhamowało na weblarze pod spodem. Kolczuga z modyfikowanej genetycznie pajęczej nici, droga rzecz. Jednak pchnięcie napędzane było zbyt dużą dawką nienawiści i furii, by łatwo dało się zatrzymać, zresztą pewnie pomogło monomolekularne ostrze. Carl poczuł, jak czubek przebija się i wchodzi w jego ciało.
Ponieważ tak naprawdę liczył się z czymś takim, był już w ruchu, a weblar pozwolił mu na luksus rezygnacji z uników. Uderzył Rubio ciosem tanindo – podstawą dłoni, dwa krótkie ciosy, łamiąc nos i miażdżąc skroń mężczyzny oraz posyłając go gwałtownie na podłogę baru. Nóż wyszedł z rany – paskudna, bolesna intymność metalu w ciele – a on stęknął, uwalniając się od ostrza. Rubio drgnął i przetoczył się na podłodze, prawdopodobnie w agonii. Carl dla pewności kopnął go w głowę.
Wszystko znieruchomiało.
Ludzie gapili się na niego.
Pod osłoną weblaru poczuł krew, spływającą w dół brzucha z rany po nożu.
Za jego plecami Gaby wybiegła przez drzwi do kuchni. Tego również w zasadzie się spodziewał: według jego źródła była blisko z Grayem. Carl niezgrabnie przeskoczył bar – dziki błysk bólu z nowej rany – i ruszył za nią.
Przez kuchnię – ciasne, usmolone pomieszczenie, z włączonymi palnikami gazowymi i drzwiami wciąż odbijającymi się po przejściu Gaby. W biegu Carl zahaczył o parę rondli, zostawiając za sobą brzęk metalu. Wypadł przez drzwi w alejkę na tyłach budynku. W oczy uderzył go nagły blask słońca. Po prawej dostrzegł kelnerkę biegnącą sprintem w górę wzgórza. Miała około trzydziestu metrów przewagi.
W sam raz.
Pobiegł za nią.
Wraz z walką w pełni uaktywniła się siatka. Wypełniła go teraz, ciepła jak słońce, a ból w boku ograniczył się do wspomnienia i luźnej świadomości, że krwawi. Jego wzrok wyostrzył się na uciekającej przed nim kobiecie, rozmazując w jasną plamę skraje pola widzenia. Kiedy skręciła w lewo i znikła, zmniejszył dzielącą ich przestrzeń o około jedną trzecią. Dotarł do skrzyżowania i wyjrzał w kolejną mroczną alejkę, tym razem ledwie szerokości jego ramion. Niepomalowane ściany prefabrykowanych budynków z małymi, wysoko umieszczonymi okienkami, oparte o ściany sterty plastikowych płyt budowlanych i ram konstrukcyjnych, na ziemi mnóstwo pustych puszek. Stopą zaczepił o kawałek folii jednej z ram. W głębi Gaby skręcała właśnie w prawo. Nie sądził, żeby się oglądała.
Dobiegł do nowego rogu i zatrzymał się, walcząc z chęcią wystawienia głowy. Tym razem Gaby wybiegła na główną ulicę, wyłożoną wiecznobetonem i luźno zapełnioną ludźmi. Przykucnął, wyciągnął okulary Cebe i wyjrzał za róg na wysokości kolan. Ponieważ tym razem nie musiał mrużyć oczu przed ostrym słońcem, niemal natychmiast wypatrzył uciekającą dziewczynę. Oglądała się przez ramię, ale zdecydowanie go nie zobaczyła. Nie gnała już panicznie, tylko ciężko dyszała, a po chwili pobiegła dalej ulicą. Carl przyglądał jej się przez kilka sekund, pozwalając zwiększyć odległość między nimi do dobrych pięćdziesięciu metrów, po czym wyszedł na ulicę i ruszył jej śladem na ugiętych kolanach, by nie wystawać ponad przechodniów. Zebrał parę zdziwionych spojrzeń, ale nikt się do niego nie odezwał i co ważniejsze, nikt nie skomentował na głos.
Z jasnością zapewnianą przez siatkę zdał sobie sprawę, że ma około dziesięciu minut. Tyle potrwa, zanim wiadomość o walce w barze dotrze do władz, a te wyślą w powietrze nad ulicami Garrod Horkan 9 śmigłowiec patrolujący. Jeśli do tego czasu nie znajdzie Graya – gra skończona.
Trzy przecznice dalej Gaby nieoczekiwanie przebiegła na drugą stronę ulicy i weszła do parterowego domku z prefabrykatów. Carl zauważył, jak wyciąga z kieszeni jeansów szary prostokąt karty kodowej i przesuwa go przez zamek. Drzwi otworzyły się, a ona zniknęła w środku. Zbyt daleko, by odczytać numer na tabliczce, ale z przodu domku zawieszono koszyki z kwitnącymi na żółto kaktusami. Carl dotarł do bliższego końca budynku, wślizgnął się w alejkę między nim a sąsiednim i przeszedł na tyły. Okno łazienki było otwarte; ostrożnie podciągnął się do parapetu. Niewyraźny ból rany po nożu, mięśnie ocierające się o siebie w nietypowy sposób. Ledwie uniknął wdepnięcia w klozet – uskoczył w bok i krzywiąc się, przykucnął przy drzwiach.
Przez ściany grubości palca przenikały głosy, nieco basowe od rezonansu, ale wyraźne. W tych czasach zewnętrzne wyciszenie prefabrykowanych domków było dość przyzwoite, ale za to samo we wnętrzu należało już zapłacić ekstra. Nie było to coś, co GH sfinansowałoby w bazie – trzeba było zakupić opcję, a właściciel domku, Gaby czy Gray, wyraźnie tego nie zrobił. Carl znów usłyszał mocno akcentowaną angielszczyznę kobiety, a potem inny głos, znany mu z nagrań.
– Ty cholerna głupia suko, czemu tu przyszłaś?
– Ja… ty… – Nie tego się spodziewała. – Żeby cię ostrzec.
– Jasne, a on przyjdzie tu zaraz za tobą!
Trzaśnięcie, otwarta dłoń na jej twarzy. Carl usłyszał przez ścianę, jak tylko gwałtownie wciągnęła powietrze. Była twarda, przywykła do tego, albo jedno i drugie. Nacisnął klamkę, uchylił drzwi i wyjrzał. Przez wąską szparę dostrzegł masywną postać. Wyrzucona w górę, gestykulująca ręka mignęła jednak zbyt szybko, by stwierdzić, czy tamten trzyma w niej broń. Carl sięgnął pod kurtkę po pistolet Haag. W pokoju obok coś masywnego wylądowało na podłodze.
– On pewnie właśnie cię śledzi, puścił cię, żeby mógł to zrobić. Ty durna cipo, ty…
Teraz.
Carl pchnął drzwi i stanął twarzą do dwojga ludzi znieruchomiałych po drugiej stronie maleńkiego, wyłożonego jaskrawymi dywanami salonu. Gray był na wpół obrócony i górował nad krzywiącą się Gaby, która wycofując się, wywróciła wysoki kwiatek doniczkowy przy drzwiach. Na jej twarzy w miejscu uderzenia rysował się zaczerwieniony odcisk dłoni. W pokoju stało więcej kwiatków, półki zastawione były tanią ceramiką oraz ikonami Pachamama i jakiegoś hiszpańskiego świętego, a na ścianie wisiał tekst hiszpańskiej modlitwy. Byli w domu Gaby.
Nadał głosowi brzmienie twarde i spokojne.
– To koniec, Frank. Gra skończona.
Gray odwrócił się powoli, z rozmysłem i, cholera, tak, miał broń, potężną armatę, która zdawała się być przyspawana do jego dłoni. Drobna część umysłu Carla, odporna na siatkę i betamielinę wypełniającą resztę systemu, zidentyfikowała ją jako zabójczą broń, bezłuskowego smitha 61. Miała ponad czterdzieści lat, ale mówili, że można ją wyrzucić na orbicie, zabrać po pełnym okrążeniu, a ona wciąż zabijałaby, jakby wyszła prosto z fabryki. Pierwszy raz od dawna ucieszył się z chłodnej masy haaga we własnej dłoni.
To nie pomogło, gdy Gray uśmiechnął się do niego.
– Cześć, oenzetowcu.
Carl kiwnął głową.
– Odłóż broń, Frank. To koniec.
Gray zmarszczył brwi, jakby naprawdę się nad tym zastanawiał.
– Kto cię przysłał? Jezusowo?
– Bruksela. Odłóż broń, Frank.
Jednak tamten nawet nie drgnął. Mógłby być zatrzymanym hologramem. Nawet zmarszczka na czole nie zmieniła położenia. Może trochę się pogłębiła, jakby Gray próbował zrozumieć, jak do tego doszło. – Znam cię, prawda? – odezwał się nagle. – Marceau, tak? Facet z loterii?
Niech mówi.
– Blisko. Marsalis. Podoba mi się twoja nowa twarz.
– Doprawdy? – Smith wciąż zwisał luźno w jego opuszczonej przy boku ręce. Carl zastanawiał się, czy Gray został już osiatkowany. Jeśli tak, miałoby to wpływ na jego szybkość, ale nie w tym tkwił prawdziwy problem. Miałoby to istotny wpływ na nastawienie Graya. – Wiesz, próbuję się dopasować. Deru kui wa utareru.
– Nie sądzę.
– Nie? – I powolny, groźny uśmieszek, którego Carl miał nadzieję nie zobaczyć.
– Nigdy nie miałeś zamiaru dać się wtłoczyć, Frank. Żaden z nas nie chce, na tym polega nasz problem. I masz paskudny akcent w japońskim. Chcesz mojej rady? Lepiej wypowiadaj swoje mądrości ludowe po angielsku.
– Nie chcę. – Uśmiech Graya przerodził się w szerokie wyszczerzenie zębów. Poddawał się prochom. – To znaczy, nie chcę twojej rady.
– Czemu nie odłożysz broni, Frank?
– Chcesz cholernej listy?
– Frank. – Carl stał w absolutnym bezruchu. – Spójrz na moją dłoń. Ta broń to haag. Nawet jeśli mnie dostaniesz, wystarczy, że cię drasnę. I po wszystkim. Może spróbujesz coś uratować?
– Tak jak ty? – Gray potrząsnął głową. – Nie będę niczyim psem, oenzetowcu.
– Och, dorośnij, Frank. – Zaskoczył go nagły gniew we własnym głosie. – Wszyscy jesteśmy czyimiś psami. Chcesz zginąć, proszę bardzo, zmuś mnie do tego. Zapłacą mi tyle samo.
Gray wyraźnie się sprężył.
– Tak, założę się, że owszem.
Carl opanował własne uczucia. Wolną ręką wykonał powolny, uspokajający ruch.
– Słuchaj…
– Niczego nie będę słuchać. – Bezlitosny uśmiech. – Znam swoje szanse. Trzech eurogliniarzy, paru stanowych żołnierzy Jezusowa. Myślisz, że nie wiem, co to znaczy?
– Człowieku, to Bruksela. Mają tu jurysdykcję. Nie musisz ginąć. Zamkną cię, ale…
– Właśnie, zamkną mnie. Siedziałeś kiedyś w obozie?
– Nie. Ale to nie może być wiele gorsze od Marsa, a tam właśnie się wybierałeś.
Gray potrząsnął głową.
– Błąd. Na Marsie będę wolny.
– To wcale nie tak, Frank.
Gaby rzuciła się na niego z krzykiem.
Nie miała do przebycia dużej odległości i zanim ją zastrzelił, pokonała już połowę, z uniesionymi rękami i palcami ustawionymi jak szpony. Haag kaszlnął głęboko, a pocisk trafił ją gdzieś w okolicy prawego obojczyka. Uderzenie wykręciło Gaby i rzuciło ją na Graya, który unosił już swojego smitha. Udało mu się wystrzelić z ogłuszającym w tak małym pomieszczeniu hukiem i wybić potężną dziurę w ścianie obok lewego ucha Carla. Ogłuszony i trafiony w twarz odłamkami Carl rzucił się niezgrabnie w bok i posłał w przeciwnika cztery pociski. Gray zatoczył się do tyłu jak bokser pod silnymi ciosami, uderzył w ścianę, po czym zsunął się na podłogę do pozycji siedzącej. Pistolet wciąż zaciskał w dłoni. Patrzył przez chwilę na Carla, a ten, podchodząc ostrożnie, strzelił mu jeszcze dwukrotnie w pierś. Potem przyglądał się uważnie, z wciąż wycelowaną bronią, aż z oczu Graya uleciało życie.
Konto biotechu – zamknięte.
Na podłodze Gaby próbowała się podnieść i poślizgnęła się na własnej krwi. Rana na jej ramieniu broczyła obficie, krwią spływającą po ręce na barwny dywan. Pociski haaga zaprojektowano tak, by zostawały w ciele – ściana za Grayem była nietknięta – ale wchodząc, robiły straszny bałagan. Popatrzyła na niego, gulgocząc coś ze strachem.
Potrząsnął głową.
– Pójdę po jakąś pomoc – powiedział w quechua.
Ominął ją, podszedł do frontowych drzwi i je otworzył.
Potem, w promieniach słońca dochodzących z zewnątrz, obrócił się cicho i strzelił do niej jeszcze raz, w tył głowy.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

6
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.