Niebo nad stepem wciąż było zasnute chmurami. Spieszyły po niebieskich szlakach, popychane wiatrem, który pilnował, by nie rozbiegały się na boki, i pędził je gdzieś na północny wschód, poza niedosięgły widnokrąg. Cienie tych igraszek wiernie wędrowały po ziemi, głaskając samotnego jeźdźca to chłodem, to słońcem. Ślad wiódł na zachód. Doprowadził Szorkaana nad potok, w miejsce, gdzie obozowali poprzedniej nocy. Stracił sporo czasu, badając oba brzegi i szukając miejsca, gdzie dziewczyna opuściła łożysko strumienia, zanim przypadkiem nie znalazł śladów tam, gdzie się ich nie spodziewał. – Liene – szepnął. Lisica. Od tego miejsca pojechała ich własnym śladem. I choć ich liczne od jej pojedynczego oddzielały dzień i noc, nie było mu łatwo pilnować tropu – zwłaszcza po ostatniej burzy, która bezlitośnie zmłóciła trawę. Zatrzymał się. Stanął w strzemionach i wciągnął w nozdrza wiatr. Poza zapachem traw i lekko wilgotnej ziemi powiew przyniósł mu słabą woń człowieka. Bardzo słabą. Może tego zapachu w powietrzu w ogóle nie było, tylko on wiedział po prostu, że tam, gdzieś wśród traw przed nim, ktoś jest. Opuściła wydeptany szlak nagle, ale nie przeoczył tego miejsca. Po kilku chwilach ponownie przystanął i się zamyślił. Tam gdzie się skierowała nie było nic. Tylko bory. To była po prostu najkrótsza droga, by schować się w lasy… Spojrzał pod nogi – na odciśnięty w ziemi ślad kopyta, na złamane u podstawy źdźbła. Powiódł wzrokiem do kolejnego śladu, i kolejnego, aż zniknęły, ale przesuwał wzrokiem dalej, tam gdzie się spodziewał tych niewidocznych już następnych. I tak dotarł do horyzontu. Zapatrzył się. Powietrze od rana było dziwnie przejrzyste, dawało wrażenie jakiejś nieziemskiej aury, jakby niedawna burza wyzwoliła w tym żywiole ukrytą dotąd siłę, która teraz, bez okowów już, drżała i prężyła się. Póki czas, póki znów ziemia i trawy nie stłamszą. Trop był już tylko jeden, i każdą zmianę kierunku mógł dostrzec szybko. Zaryzykował. Spiął konia silnie nogami i z melodyjnym okrzykiem zmusił do galopu. Do wieczora udało mu się skrócić dzielący ich dystans do jednego dnia. Nazajutrz znów się zbliżył. Nie dogonił jednak dziewczyny przed lasem. Zdołała się skryć. Las miał swoje zalety – nie mogła już jechać tak szybko. Miał też wady – łatwiej jej było go zmylić. Ale instynkt łowcy nie zawodził Keczeńca. Bezbłędnie odnajdywał skryte w poszyciu odciski kopyt. Nadłamane gałązki. Raz niewielką, niebieską niteczkę, jaką jałowiec wysnuł z jej derki. Gdy znalazł schowane wśród roślinności, skąpe ślady ogniska, popiół był jeszcze wciąż ciepły. Uśmiechnął się drapieżnie. Od kiedy wjechała między drzewa, wyraźnie zwolniła. Nie spieszyła się już. Las dawał poczucie bezpieczeństwa tym, co nie urodzili się w stepie. Na trzeci dzień skręciła na północ, kierując się już nie w niedostępne mateczniki, a skrajem stepów. Po raz kolejny Szorkaan się uśmiechnął, mrużąc przy tym oczy. Też się już nie spieszył. Niech się poczuje całkiem bezpieczna. Całkiem. Pomyślał o jastrzębiu, który spada jak grom z jasnego nieba na nic nie podejrzewającą ofiarę, i jeszcze raz się uśmiechnął. Był jastrzębiem. I był blisko. – Sai nihi, joene hana. Bardzo blisko, można by powiedzieć – na wyciągnięcie ręki. Nie wychodził jednak z ukrycia, schowany między drzewami obserwował. Ognisko było niewielkie i przemyślnie schowane. Łatwiej było wyczuć dym niż zobaczyć poblask płomienia. Poruszała się cicho. Gdyby nie była nad strumieniem, gdy akurat przyszedł, pewnie by usłyszała jego kroki, choć też ostrożnie stąpał. Stał za pniem z arkanem w ręce i przyglądał się. Wróciła znad potoku. Podeszła do swoich rzeczy i chwilę grzebała w sakwie, potem udała się ponownie nad wodę. Do zachodu słońca patrzył, jak szczotkowała włosy. Każdego wieczoru obserwował, jak ona coraz bardziej zarzuca środki ostrożności, i radował się w duchu. Niech się poczuje całkiem bezpieczna. Znowu skręciła trochę na zachód. Ale wciąż się nie spieszył. Patrzył, jak ona stąpa coraz mniej ostrożnie, jak rozpala ogniska w coraz bardziej widocznych miejscach i pozwala im czasem płonąć do późna w noc, kiedy to gorejący blask widoczny jest z daleka. Choć nie z tak daleka, jak na stepie. Las dawał poczucie bezpieczeństwa. Coraz łatwiej było nomadzie zakraść się w pobliże jej obozu. I skwapliwie z tego korzystał, powtarzając sobie co wieczór: nu ete. Jeszcze nie. Wciąż jeszcze zrywała się spłoszona na każdy nietypowy dźwięk. Wciąż jeszcze chwytała za łuk, gdy jakaś gałązka trzasnęła w pobliżu. Niech się poczuje całkiem bezpieczna. Kiedy tak odwracała raptownie głowę, fale włosów opadały jej na twarz, a ognisko złociło kosmyki. Nu ete. Któregoś dnia, gdy zakończyła już całą tę wieczorną krzątaninę, usiadła przy ogniu i oparła się o pień drzewa. Siedziała tak chwilę, uśmiechając się do gwiazd. Zamknęła oczy i wyglądała jakby zasnęła, utulona śpiewem pierwiosnków. Z głową odchyloną do tyłu, z twarzą lekko zaróżowioną chłodem na policzkach. Jej pierś unosiła się miarowo w oddechu, palce prawej ręki spoczywały na ziemi i podrygiwały nieznacznie. Aż nagle szepnęła cicho: – Tak. Palce zatańczyły raz jeszcze i znieruchomiały. Na twarzy pojawił jej się słoneczny uśmiech. Otworzyła oczy, sięgnęła do juków i po chwili niespiesznego przetrząsania ich zawartości wyciągnęła podłużny przedmiot. To była piszczałka. Dziewczyna pogładziła czule drewienko. Potem uśmiechnęła się raz jeszcze i przyłożyła patyczek do ust. Cicha melodia popłynęła między drzewa. Nieśmiała z początku i drżąca, nabierała pewności siebie i ogłady. Ptaki umilkły. Zasłuchał się. W umyśle pojawiły mu się ukochane stepy, trawa szumiąca, kołyszący ją wiatr, rozgrzwieżdżone niebo. Podmuch na twarzy. Zamknął oczy. Zapragnął. Zapragnął nagle, by ona grała dla niego. Nie dla siebie, nie dla drzew, a dla niego! Cicho wycofał się w miejsce, gdzie zostawił konia. A gdy następnego dnia przypadkiem znalazł w lesie inne ślady – trochę starsze, ale z pewnoscią ludzkie, postanowił nie zwlekać już dłużej. Zapadł zmrok. Wyczekał w stosownej odległości aż nie rozpaliła ognia. Wyprostowany w siodle czekał cierpliwie. Dopiero gdy zobaczył jeden i drugi błysk między drzewami, sięgnął po przytroczony do siodła arkan. Spiął konia i ruszył stępem. Na widok jeźdźca wjeżdżającego na polanę zerwała się z ziemi. Niedługo dała się zawładnąć zdumieniu, ale i tak za długo. Znalazł się obok, zanim zdołała sięgnąć po łuk. Złapał za nadgarstek, zanim zdążyła zrobić użytek z noża. Wykręcił rękę. Ostrze odbiło kilka razy płomienie ogniska i upadło w trawę. Kopnęła z całej siły w krocze. Skulił się z jękiem, ale zamiast puścić, ścisnął dziewczynę mocniej, pociągnął za sobą w trawę. Przewróconą przygniótł do ziemi i unieruchomił. Trochę trwało, nim był w stanie oddychać normalnie, ale szarpanie się z nim nic nie dało. – Serde nicza – wydostało mu się z trudem z gardła. Związał dziewczynie ręce. Wtedy nierozważnie ją puścił, ale zdołał się uchylić i kopnięcie trafiło w ramię, nie w głowę. W głowę dostał chwilę później i osunął się na kolana przymroczony. Drugie uderzenie pozbawiło Keczeńca przytomności. Świat wydostawał się z mroku powoli, ale w końcu przebił się i wtragnął do umysłu. Najpierw dźwięki – szum gałęzi, pohukiwania sowy, cichy chrobot w pobliżu. Potem powrócił dotyk – zimnej, mokrej trawy, więzów. Szorkaan uchylił nieznacznie powieki. Wciąż była noc. Przychmurzona. Leżał na tej samej polanie, na której obozowała dziewczyna, ale ognisko już nie płonęło. Pod jednym z drzew siedziały trzy postacie rozmawiając cicho. Dwóch mężczyzn i… ona. Zmrużył oczy. Trwał w bezruchu, próbując dostrzec tak wiele, jak się dało. Wiatr przyszedł mu z pomocą i rozgonił chmury. Na niebie pojawiły się gwiazdy, a na polanie pojaśniało. Jeden z obcych był młody i kruczoczarny, miał lekko okrągłą twarz i krępą sylwetkę. Drugi, starszy wiekiem, z głową gęsto przyprószoną siwizną, rysy twarzy miał ostre, a ruchy… oszczędne. Gdyby przyszło im walczyć, tego trzeba będzie wyeliminować najpierw. Obaj byli uzbrojeni. Siedzieli teraz niedaleko wygasłego ogniska i rozmawiali z dziewczyną. Za cicho jednak, by z tej odległości mógł wszystko zrozumieć, ale słowo step dało się wyłowić. – Ocknął się – kruczoczarny odezwał się głośniej, przerywając starszemu. Wszyscy troje skierowali spojrzenia na Szorkaana. Zignorował dwójkę mężczyzn. Popatrzył dziewczynie w oczy. Po krótkiej chwili wstała i podeszła. Kucnęła obok. Lewą rękę odchyliła do tyłu, wskazała za plecy. Rękaw się przy tym nieco osunął i na jasnej skórze można było dostrzec dwie ciemne pręgi. Strupy zakrzepłej krwi jeszcze nie całkiem się wykruszyły. – Tam jest nóż – powiedziała. – I wracaj na swoje stepy. Podążył wzrokiem w kierunku, który wskazała. Na drugim końcu polany, na jesionowej gałęzi coś wisiało. Trącane wiatrem błyskało srebrno. Jego własny nóż. Dziewczyna wstała i zostawiła go samego. Całą trójką podeszli do koni. Jeszcze tylko ten starszy odwrócił się na moment, a potem mruknął: – Źle robisz, Algare. Lepiej go zarżnij i porzuć tu ścierwo. Napadł cię, masz pełne prawo. – Uważaj, co mówisz. On rozumie – powiedziała i dosiadła konia. Inna odpowiedź nie padła. Pożegnali Keczeńca odgłosem końskich kopyt, który milkł stopniowo. Szorkaan pozostał na polanie sam. Z pohukiwaniem puszczyka i piskami nietoperzy. Niedaleko między drzewami stał uwiązany jego koń, rozsiodłany. Prychał cicho i uderzał nogą o ziemię niecierpliwie. Nomada spojrzał na wiszący na gałęzi nóż. Ocenił odległość. – Liene – syknął. Wieki mu zajmie, zanim się tam doczołga, drugie tyle, zanim stanie na nogi i sięgnie wiszącego wysoko noża, i jeszcze raz tyle, zanim korzystając ze zwisającego swobodnie ostrza, uwolni ręce. Ale mógł to zrobić. I było coś jeszcze – wiedział już, że jego branka miała na imię Algare. I nie wzięła pod uwagę, że on się czołgał nie będzie. Przewrócił się na brzuch, a potem na plecy, i znów na brzuch. Dość szybko doturlikał się do jesionu. Wstał, z niejakim trudem, bo kostki mocno miał ściśnięte i nie było mu łatwo ustać. Podskoczył. Przy trzeciej próbie złapał dłońmi rękojeść. Udało mu się odwrócić ostrze ku górze. Ostrożnie zaczął piłować naciągniętą linę. Ciął, aż resztki sznura nie pękły i nie spadł w trawę. Uwolnienie rąk i nóg poszło już szybko. Noc jeszcze nie minęła, a siedział w siodle. Popatrzył na nóż i uśmiechnął się. – Liene – szepnął i uśmiechnął się szerzej. Schował ostrze. Założył, że będą zmierzać do drogi, i że dalej pojadą gościńcem. Dobrze założył. Wioskę jednak, do której zajechali, ominął. Zaszył się w lesie na wzgórzu i pilnował jedynie, kiedy ją opuszczą. Punkt obserwacyjny miał dobry. Sam pozostawał schowany między drzewami, przed nim zaś rozpościerały się porosłe niewysoką trawą łąki, a za nimi, lekko w dole, wioska. Widział koty wylegujące się na parapetach najbliższych domów. Za ostatnimi chatami rozciągały się pola. Droga jednak przecinała osadę i znikała znów w lesie. Nie bał się więc, że pojadą dalej po osłoniętym terenie, i że będzie się musiał ujawnić. Wyglądało, że zamierzają zatrzymać się w wiosce na dłużej. Zsiadł z konia, rozsiodłał i pozwolił mu popaść się trochę w pobliżu. Słońce muskało wierzchołki drzew, wszystko więc wskazywało na to, że Algare zostanie we wsi na noc. Zrobił krótki spacer między drzewami nie spuszczając wzroku z leżącej w dole wioski. Znalazł miejsce, z którego widział wejście do domu, w którym zatrzymała się dziewczyna. Urwał źdźbło i zaczął rzuć niedbale, gdy szelest w zaroślach zwrócił jego uwagę. Zerknął w bok. Napotkał spojrzenie niebieskich, przerażonych oczu. Jednym susem dzieciak wyskoczył z krzaków. Pomknął do wioski, jakby go goniły wszystkie plagi tego świata. – Ratuj się! Ratuj! Keczeńce! Uciekajta! |