powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXXVIII)
lipiec 2008

Trzynastka
Richard Morgan
Richard Morgan ‹Trzynastka›
Zamieszczamy pięć pierwszych rozdziałów powieści Richarda Morgana „Trzynastka”. Objęta patronatem Esensji książka ukaże się nakładem wydawnictwa ISA.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Prolog: W stronę domu
Lśniąca stal, lśniąca stal…
Larsen mruga i porusza się słabo na automatycznym wózku szpitalnym, sunącym pod kolejnymi panelami świetlnymi i poprzecznymi belkami sufitu. Razem z obrazem powoli pojawia się niepewne rozpoznanie: jedzie grzbietowym korytarzem. W górze światło odbija się pod kątem od każdego metalowego wspornika, przechodząc od błysku do pełnego blasku i z powrotem, gdy Larsen je mija. Przypuszcza, że obudziły ją właśnie te powtarzające się błyski. Albo kolano, które potwornie boli, nawet przez znajome opary środków wybudzających. Jedna ręka spoczywa na piersi, wciskając się w cienką tkaninę kriogenicznego trykotu. Chłodny dotyk powietrza na skórze zdradza, że nie ma na sobie nic więcej. Ogarnia ją upiorne uczucie déjà vu. Kaszle słabo, podrażniona resztkami wypompowanego z jej płuc żelu ze zbiornika. Znów się porusza i mamrocze coś pod nosem.
…znowu…?
– Tak, znowu. Tak, ponownie dziedzictwo kormorana.
To dziwne. Nie spodziewała się obcego głosu, zwłaszcza mówiącego zagadkami. Wybudzanie było zazwyczaj całkowicie mechanicznym procesem, z komputerem zaprogramowanym na obudzenie ich przed przylotem, i o ile coś się nie zepsuło…
Czyli jesteś teraz superekspertką od kapsuł kriogenicznych, co?
Nie jest – całe jej wcześniejsze doświadczenie sprowadza się do trzech wybudzeń testowych i jednego prawdziwego, na końcu podróży w tamtą stronę. Przypuszcza też, że stąd właśnie uczucie déjà vu. Mimo wszystko…
…więcej niż trzy… to nie jest więcej, to nie…
Gwałtowność odpowiedzi ma w sobie zadrę, która wcale jej się nie podoba. Gdyby usłyszała ją w głosie kogoś innego, na przykład badanego pacjenta, pomyślałaby o środkach uspokajających, może nawet o wezwaniu ochrony. Jednak we własnych myślach było to nieoczekiwane i mrożące krew w żyłach, jak nagłe uświadomienie sobie, że w domu jest ktoś jeszcze, jakiś nieproszony gość. Jak pojawiająca się znikąd myśl, że może nie jest się do końca przy zdrowych zmysłach.
To prochy, Ellie. Daj spokój, przeczekaj to.
Lśniąca sta…
Wózek podskakuje lekko skręcając w prawo. Z jakiegoś powodu wzbudza to w niej gwałtowne przyspieszenie pulsu, reakcję, w której, w obecnym stanie, otumaniona prochami, prawie nieświadomie rozpoznaje panikę. Niczym strużka wody przebiega przez nią dreszcz nadchodzącej zagłady. Rozbiją się, uderzą w coś lub coś walnie w nich, coś potężnego, starożytnego i poza ludzkim zrozumieniem, wirującego odwiecznie w nieskończonej nocy na zewnątrz statku. Podróże kosmiczne nie są bezpieczne, była szalona myśląc inaczej, zgadzając się na kontrakt i sądząc, że ujdzie jej to płazem, tam i z powrotem do domu w jednym kawałku, jakby nie różniło się to niczym od lotu suborbitalnego nad Pacyfikiem, po prostu nie dało się…
Daj spokój, Ellie. To przez prochy.
Wtedy zdaje sobie sprawę, gdzie jest. W polu jej widzenia pojawiają się złożone, pajęcze ramiona automatycznego chirurga, a wózek wjeżdża na stanowisko diagnostyczne. Ogarnia ją fala ulgi. Coś jest nie tak, ale znalazła się we właściwym miejscu. „Horkan’s Pride” wyposażono w najlepsze automatyczne systemy medyczne, jakie potrafi zbudować INKOL – przeczytała to w „Wiadomościach Kolonii”, a kilka tygodni przed wylotem cała SI statku przeszła gruntowną aktualizację. Zresztą, są pewne granice tego, co może się stać z zamrożonym ciałem, prawda, Ellie? Funkcje organiczne spowolnione do niemożliwości, podobnie jak wszelkie paskudztwa, które mogłaby w sobie chować.
Jednak nie chce jej opuścić panika, poczucie nieuchronności strasznego losu. Czuje się otępiała i uparta, jak pies niepotrafiący przestać przejmować się znieczuloną nogą.
Obraca głowę w bok i widzi go.
Niczym prąd uderza w nią kolejna fala rozpoznania, tym razem ostrzejsza.
Kiedyś, będąc w Europie, odwiedziła Museo della Sindone w Turynie i obejrzała trzymaną tam tkaninę z obrazem torturowanego człowieka. Stała w mroku po drugiej stronie kuloodpornej szyby, otoczona nabożnymi szeptami wiernych. Choć sama nigdy nie była wierząca, dziwnie poruszyły ją ostre i puste linie twarzy patrzącej na nią z hermetycznej komory próżniowej. Twarz zdawała się być świadectwem ludzkiego cierpienia, które całkowicie porzuciło swoje boskie pretensje, przez co poświęcone mu modlitwy stawały się zupełnie niedorzeczne. Gdy Larsen patrzyła na nią, uderzyła ją uparta chęć przetrwania organicznego życia, dziedzictwo wbudowanego, ukrytego oporu, będącego darem długiego marszu ewolucji.
To mógł być ten sam człowiek. Tu i teraz.
Opiera się o wysoką szafkę w rogu i patrzy na nią, z żylastymi ramionami złożonymi na wychudłej klatce piersiowej, a jego żebra widać nawet przez koszulkę. Długie proste włosy wiszą po obu stronach wąskiej twarzy o rysach zaostrzonych jeszcze przez ból i pragnienie. Usta zaciska w wąską kreskę zarysowaną między ostrym podbródkiem i wąskim nosem. Policzki ma zapadnięte.
Spogląda mu w oczy i jej serce opornie zrywa się do gwałtowniejszej pracy.
– Czy to… – Wraz ze słowami budzi się w niej teraz okropne zrozumienie, potworne rozpoznanie, którego jej świadomość wciąż stara się uniknąć. – Czy to moje kolano? Moja noga?
Nagle znajduje w sobie siłę, podpiera się na łokciach i zmusza się do spojrzenia.
Widok zderza się ze wspomnieniami.
Budzi się w niej wrzask, momentalnie rozdzierając otulające jej świadomość zasłony prochów. Nie zdaje sobie sprawy, jak słabo to brzmi w zimnym pomieszczeniu sali operacyjnej, ale w jej wnętrzu krzyk wydaje się rozrywać bębenki uszu, a wiedza przychodząca wraz z nim zakrywa jej oczy mrokiem grożącym wessaniem w pustkę. Zdaje sobie sprawę, że nie krzyczy z powodu tego, co widzi.
Nie z powodu równo zabandażowanego kikuta kończącego prawą nogę dwadzieścia centymetrów poniżej biodra. To nie to.
Nie przez zrozumienie, że ból w kolanie to złudny ból w kończynie, której już nie ma. To nie to.
Wrzeszczy z powodu wspomnienia.
Wspomnienia jazdy wózkiem przez cichy korytarz, lekkiego podskoku i skrętu do sali operacyjnej, a potem otępienia lekami, narastającego jęku piły tarczowej, paskudnego dźwięku cięcia i cichego trzasku podążającego za ostrzem kauteryzującego lasera. Wspomnienia poprzedniego razu i obrzydliwego, wykręcającego wnętrzności zrozumienia, że wszystko to się powtórzy.
– Nie – szepcze. – Proszę.
Ciepła dłoń o długich palcach dotyka jej czoła. Pochyla się nad nią oblicze z Całunu Turyńskiego.
– Ciiii… kormoran wie, czemu…
Za jego twarzą dostrzega ruch. Dzięki wspomnieniom wie, czym jest. Ciche, mechaniczne ruchy pajęczych nóg budzącego się do życia autochirurga.
Lśniąca stal…
CZĘŚĆ I
GŁOŚNY UPADEK
Ponad wszystko ciężkie lekcje tego stulecia nauczyły nas, że konieczne jest wprowadzenie stałego nadzoru i skutecznych ograniczeń oraz że wymagane w związku z tym systemy porządkowe muszą działać na najwyższym poziomie integralności i wsparcia.
„Raport Jacobsena”
Sierpień 2091
Rozdział 1
Znalazł w końcu Graya w marsjańskim obozie przygotowawczym w Peru, tuż za granicą Boliwii, pod nazwiskiem Rodriguez ukrywającego się za tanią chirurgią plastyczną. Samo w sobie nie było to złym sposobem na zniknięcie i prawdopodobnie wystarczyłoby dla standardowych kontroli. Weryfikacje tożsamości w obozach przygotowawczych nie były zbyt gruntowne, bo tak naprawdę nikogo nie obchodziło, kim człowiek był, zanim się zgłosił. Mimo wszystko zostawił po sobie kilka dość ewidentnych śladów, których można było poszukać, jeśli wiedziało się jak, a Carl z metodycznym uporem bliskim już desperacji szukał go od wielu tygodni. Wiedział, że Gray jest gdzieś na Altiplano, ponieważ tam prowadził jego ślad z Bogoty oraz dlatego, że wariant trzynasty nie miał właściwie innego miejsca, gdzie mógłby uciekać. Wiedział i zdawał sobie sprawę, że odnalezienie śladów i zgarnięcie go jest tylko kwestią czasu. Z drugiej strony wiedział też, że dzięki coraz bardziej pobieżnym programom wstępnym, mierzącym w zaspokojenie rosnącego zapotrzebowania, czas był po stronie tamtego. Musiał jak najszybciej coś znaleźć, bo Gray przepadnie, a Carl nie dostanie swojej nagrody.
Kiedy więc doszło do przełomu, gdy z sieci kontaktów, którymi posługiwał się przez wszystkie te tygodnie, dostał wreszcie drobny strzępek informacji, trudno było nie zareagować gwałtownie. Trudno było nie spalić swojej uciążliwie konstruowanej tożsamości, użyć blachy i linii kredytowej Agencji i wynająć zestawu najszybszych pojazdów terenowych dostępnych w Copacabanie. Trudno było nie przekroczyć granicy z prędkością Agencji, wzbudzając kurz i plotki przez całą drogę do obozu, w którym Graya oczywiście już by nie było.
Carl tego nie zrobił.
Zamiast tego poprosił parę osób o spłatę długów i zdołał załatwić sobie przelot przez granicę z wojskową jednostką łączności – jakimś starszawym transportowcem z logo korporacji Kolonii na pancerzu prawie całkiem wyblakłym od słońca. Żołnierze należeli do regularnej armii peruwiańskiej, powołani z biednych rodzin nadbrzeżnych prowincji, przeniesieni następnie do zadań ochrony korporacji. Dostawali za to odrobinę więcej niż standardowy żołd poborowego, ale wnętrze transportowca było stosunkowo wygodne jak na wojskowe standardy, nawet z klimatyzacją. W każdym razie byli młodzi i twardzi, z rodzaju, jakiego nie widywało się już często na Zachodzie, niewinnie dumni ze swojej ciężko zdobytej sprawności fizycznej i taniego prestiżu khaki. Wszyscy szeroko się do niego uśmiechali, odsłaniając zepsute zęby, i żaden nie przekroczył dwudziestki. Carl uznał, że ich dobry humor wynika z ignorancji. Mógł się założyć, że dzieciaki nie wiedziały, ile dowództwo bierze za ich usługi od korporacyjnych klientów.
Zamknięty we wnętrzu szarpiącego, śmierdzącego potem pojazdu i rozpamiętujący swoje szanse przeciw Grayowi, Carl naprawdę wolałby w ogóle się nie odzywać. Nigdy nie był zbyt rozmowny. Zdecydowanie uważał, że to zbyt przereklamowany sposób na spędzanie czasu. Z drugiej strony, gdy korzystało się z darmowej przejażdżki, istniały pewne granice małomówności, więc zdobył się na trochę niezobowiązującej rozmowy na temat przyszłotygodniowych rozgrywek Argentyny z Brazylią i dorzucał do konwersacji tylko tyle, ile uznał za absolutnie konieczne. Jakieś komentarze na temat Patricii Mocatty i sensu kobiety kapitana w drużynie, która wciąż w większości składała się z mężczyzn. Listy nazwisk graczy. Porównania taktyki. Wszystko wydawało się iść w miarę gładko.
Eres Marciano? – padło w końcu nieuniknione pytanie.
Potrząsnął głową. Tak naprawdę był kiedyś na Marsie, ale to była długa i skomplikowana historia i nie miał ochoty jej opowiadać.
Soy contable – odpowiedział im, ponieważ czasami tak właśnie się czuł. – Contable de biotecnologia.
Wszyscy się wyszczerzyli. Nie był pewien, czy dlatego, że wcale nie wyglądał jak księgowy od biotechnologii, czy po prostu mu nie uwierzyli. W każdym razie nie naciskali. Przywykli już do mężczyzn, których twarze nie pasowały do opowiadanych historii.
Habla bien el espańol – pochwalił jeden z nich.
Faktycznie dobrze mówił po hiszpańsku, choć przez ostatnie dwa tygodnie używał głównie quechua – z marsjańskim akcentem, ale wciąż bliskim swoich peruwiańskich korzeni. Tego właśnie języka używała większość mieszkańców Altiplano, a oni właśnie stanowili podstawę siły roboczej w obozach przygotowawczych, podobnie jak na Marsie. Co nie zmieniało faktu, że językiem przedstawicieli prawa wciąż był tu hiszpański. Poza powierzchowną znajomością używanego w sieci amangielskiego faceci z wybrzeża nie znali niczego innego. Nie był to idealny układ z punktu widzenia korporacji, ale przy podpisywaniu kontraktów INKOL rząd w Limie był nieugięty. Oddanie kontroli korporacjom gringo to jedno, właściwie był to już historyczny precedens. Jednak pozwolenie mieszkańcom Altiplano na kulturalne uwolnienie się od władzy wybrzeża – cóż, na to już nie można było pozwolić. Na szali leżał zbyt duży balast historii. Oryginalni Inkowie sześćset lat temu i ich uparta, trzydziestoletnia odmowa zachowywania się jak przystało na podbity lud, krwawy odwet Tupac Amaru w 1780 r., maoiści z Sendero Luminoso raptem sto lat temu i jeszcze całkiem niedawne wrzenie familias andinas. Lekcja została opanowana, słowo wyrzeczone. Nigdy więcej. Pilnowali tego mówiący po hiszpańsku mundurowi i urzędnicy.
Transportowiec zatrzymał się z szarpnięciem i tylne drzwi ciężko otworzyły się na zewnątrz. Do środka wdarło się ostre światło wyżyn, a wraz z nim dźwięki i zapachy obozu. Teraz usłyszał znajome, nie po hiszpańsku przedstawione tonacje quechua wykrzykiwane ponad odgłosami pracującej maszynerii. Stłumił je importowany głos robota, ryczący w amangielskim: „Pojazd cofa, pojazd cofa!”. Skądś dobiegała muzyka, wokal huayno zremiksowany do jakiegoś tanecznego rytmu. Przez wonie oleju silnikowego i plastików przebijał się wszechobecny, ciężki zapach antecuchos pieczonych nad ogniem z węgla drzewnego. Carl pomyślał, że słyszy wirniki startującego gdzieś w oddali śmigłowca.
Żołnierze wybiegli ze środka, ciągnąc za sobą plecaki i broń. Carl pozwolił im ruszyć przodem, wyszedł jako ostatni i rozejrzał się wokół, używając ich rozkrzyczanego tłumku jako osłony. Transportowiec zatrzymał się na wiecznobetonowym pasie naprzeciw kilku zakurzonych autobusów kursujących do Cuzco i Arequipy. Za nimi wznosiła się dźwigarowa konstrukcja budynku terminalu, a jeszcze dalej na wzgórzu rozciągał się obóz Garrod Horkan 9, zbudowany z parterowych domków na sterylnym planie kratownicy. Co kilka ulic nad skrzyżowaniami powiewały bielą flagi korporacji z przeplecionymi literami G i H w pierścieniu gwiazd. Przez pozbawione szyb okna terminalu Carl zauważył ludzi w kombinezonach ozdobionych tym samym logo na piersiach i plecach.
Cholerne korporacyjne miasta.
Złożył swój plecak w schowku na dworcu, zapytał sprzątacza w kombinezonie o kierunek i wyszedł z powrotem na słońce wznoszącej się ulicy. Z drugiej strony błyszczało boleśnie jasne i błękitne jezioro Titicaca. Zsunął na oczy inteligentne szkła Cebe, na głowę wcisnął wymiętego peruwiańskiego stetsona ze skóry i ruszył w górę pochyłości, podążając za muzyką. Ubranie było bardziej sposobem na wtopienie się w mieszkańców niż koniecznością – skórę miał ciemną i dostatecznie stwardniałą, by nie martwić się o słońce, ale szkła i kapelusz umożliwiały ukrycie twarzy. Czarni nie byli tacy znów powszechni w obozach na Altiplano i, choć było to mało prawdopodobne, Gray mógł polecić komuś obserwację terminalu. Im mniej Carl się wyróżniał, tym lepiej.
Kilka przecznic w górę ulicy Carl znalazł to, czego szukał. Budynek z prefabrykatów dwukrotnie większy od pozostałych, emanujący z zasłoniętych okien i podwójnych drzwi pulsującym rytmem remiksu huayno. Ściany oblepiono plakatami lokalnych kapel, a otwarte do wnętrza drzwi były obstawione dwoma panelami przedstawiającymi karaibskie życie nocne według jakiejś agencji reklamowej z Limy. Biały piasek i palmy, imprezowe światła. Dziewczyny criolla w bikini, dwuznacznie trzymające butelki z piwem i ruszające biodrami w rytm niesłyszalnej muzyki w towarzystwie facetów o europejskim wyglądzie. Oprócz orkiestry – idealnie umięśnionej i brykającej radośnie w tle, z daleka od kobiet – nikt nie miał skóry ciemniejszej niż szklaneczka szkockiej z wodą.
Carl z rozbawieniem potrząsnął głową i wszedł do środka.
W środku rytm był głośniejszy, ale wciąż znośny. Dach wznosił się skosem na wysokości pierwszego piętra, a pod nim znajdowała się tylko pusta przestrzeń, więc muzyka uciekała tamtędy. Przy stoliku w rogu trzech mężczyzn i kobieta grali w karty w coś wymagającego licytacji i wyraźnie nie mieli problemów ze zrozumieniem swoich głosów. Przy innych stołach toczyły się rozmowy tworzące rozmazany szmer. Przez drzwi i okiennice wpadało światło słońca, tworząc na podłodze lśniące krechy, ale nie sięgało daleko i jeśli popatrzyło się wprost na nie, a potem w głąb, reszta sali w porównaniu wydawała się być pogrążona w półmroku.
W przeciwnym rogu sali zakrzywiony bar wykonany z nitowanych kawałów blachy mieścił pół tuzina pijących. Stał dostatecznie daleko od okien, by pipy beczek z piwem na ścianie z tyłu lśniły łagodnie w półmroku. W ścianie umieszczono drzwi otwarte na równie słabo oświetloną kuchnię, najwyraźniej pustą i nieużywaną. Jedyna widoczna obsługa miała postać przysadzistej kelnerki indigena, snującej się między stołami i zbierającej na tacę butelki i szklanki. Carl przyglądał się jej przez chwilę z uwagą, po czym ruszył za nią, gdy skierowała się do baru.
Dogonił ją w chwili, gdy odstawiła tacę na blat.
– Butelkę Red Stripe – odezwał się w quechua. – Bez szklanki.
Zanurkowała pod unoszonym na zawiasach fragmentem blatu i bez słowa otworzyła stojącą na podłodze lodówkę. Wyjęła z niej butelkę i wyprostowała się, trzymając ją prawie jak criollas z paneli na zewnątrz. Potem sprawnie otworzyła ją nieco zardzewiałym otwieraczem wiszącym u pasa i postawiła ją na barze.
– Pięć soli.
Jedyna gotówka, jaką miał przy sobie, pochodziła z Boliwii. Wyciągnął wafel INKOL i wysunął go, trzymając dwoma palcami.
– Może być?
Posłała mu cierpiące spojrzenie i poszła po terminal. Sprawdził godzinę wyświetlaną w lewym górnym rogu szkieł Cebe, po czym je zdjął. Wprawdzie przestawiły się już na słabe oświetlenie, ale do tego, co planował, wolał mieć wyraźny kontakt wzrokowy. Położył kapelusz na barze i oparł się obok niego, twarzą w stronę sali, starając się przybrać wygląd kogoś, kto niczego nie chce i świetnie tu pasuje.
W teorii powinien po przybyciu zgłosić się do zarządcy osiedla z ramienia GH. Taka była procedura zapisana w Karcie, jednak bolesne doświadczenia z przeszłości, częściowo opłacone własną krwią, nauczyły go, by darować sobie ten etap. Wszędzie tu panowało pełne spektrum niechęci do tego, czym był Carl Marsalis – niechęci mającej swe źródła na każdym poziomie ludzkiej egzystencji. Od strony wysublimowanego poznania politycy potępiali jego egzystencję jako niemoralną. Na poziomie bardziej emocjonalnym dotykała go ogólnoludzka odraza wiążąca się z etykietką zdrajca. Jeszcze głębiej, na fali suchej terminologii raportu Jacobsena, ale zahaczając o hormonalne podstawy instynktów, krył się przyprawiający o zawrót głowy strach, że pomimo wszystko wciąż był jednym z nich.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.