Przyzwyczailiśmy się już do tego, że legendy zazwyczaj niewiele mają wspólnego z faktami historycznymi. Jednak bardzo chętnie je powtarzamy, gdyż nie tylko urozmaicają one historię naszych małych ojczyzn, ale przede wszystkim czynią ją ciekawszą, działając na wyobraźnię. Wielkopolskie Pałuki słynną z dziesiątek legend, podań i mitów. Poniżej przedstawiamy siedem najbardziej charakterystycznych.  | Gołańcz – zamek Fot. Wikipedia.pl
|
1. Gołaniecka kasztelanka, co Szweda nie chciała Bezsprzecznie najsłynniejszym pałuckim duchem, który systematycznie raz do roku – w Noc Świętojańską, czyli z 23 na 24 czerwca – wynurza się z odmętów jeziorka (czy też stawku) u stóp zamkowej baszty, jest córka gołanieckiego kasztelana. Pięknej dziewczynie – do dziś historycy nie są pewni, jakie nosiła ona imię (do wyboru mamy Barbarę bądź Annę/Hannę) – nie dość, że przyszło oddać życie u progu dorosłości (z jak najbardziej patriotycznych pobudek), to na dodatek nie zasmakowała nawet pożycia z ukochanym. Historia młodej kasztelanki niezwykle tragicznie wpisuje się w dzieje wojny polsko-szwedzkiej z lat 1655-60, przez kronikarzy zwanej „potopem szwedzkim”; z dziewicy zaś czyni bohaterkę na miarę Wandy, legendarnej córki Kraka, która wolała rzucić się w odmęty spienionej Wisły niż wydać się za mąż za Niemca. Szwedzi dotarli do Gołańczy 3 maja 1656 roku, po drodze do Żnina. Co ich tu sprowadziło? Ponoć wieści o krnąbrnym kasztelanie, który zasadził się na nich wraz z okoliczną szlachtą i chłopami – postanowili więc dać mu nauczkę. Dowódca najeźdźczego oddziału, ujrzawszy młodą i piękną Barbarę (lub Annę/Hannę), gotów był jednak zrezygnować ze zrównania zameczku z ziemią, pod jednym jednakże warunkiem – że kasztelanka przyjmie jego oświadczyny. Wychowana w patriotycznym duchu dziewczyna stwierdziła jednak, że na takie pohańbienie jej nie stać i wybrała towarzystwo okolicznych, zamieszkujących jeziorko Smolary, wodników zamiast – jak można domniemywać – przystojnego i bogatego skandynawskiego „oficyjera”. Ten zaś poczuł się osobiście urażony i, chcąc ugasić pragnienie zemsty, nakazał szturm; zdobywszy zaś mury, Szwedzi w pień wycięli całą gołaniecką załogę (w sumie ponad czterysta osób, wraz z kobietami i dziećmi) z wyjątkiem kasztelanki, która – przewidując swój rychły koniec – rzuciła się z murów do wody. Od tamtej pory raz w roku pojawia się nad tonią jeziora bądź krąży w ruinach zameczku. Biada każdemu szwedzkiemu turyście, którego dostanie w swoje ręce!  | Piramida rotmistrza Łakińskiego Fot. lh6.ggpht.com
|
2. Rotmistrz, który przepowiedział Polsce wolność Łakiną wągrowczanie od ponad stu lat zwą niewielki lasek, znajdujący się po lewej stronie drogi prowadzącej z Wągrowca w kierunku Łazisk i dalej do Mieściska. Wziął on swoją nazwę od znajdującej się w jego centralnym punkcie piramidy – grobowca rotmistrza Franciszka Jerzego Łakińskiego. Przed laty było to popularne miejsce szkolnych wycieczek. Nauczyciele łączyli w ten sposób przyjemne z pożytecznym, fundując swoim uczniom wyprawę w plener, połączoną z pokazową lekcją historii i patriotyzmu. Łakiński stał się bohaterem wielu pałuckich legend, ale do tej pory nie doczekał się rzetelnej monografii. Wiadomo o nim tyle, że pochodził z Wielkopolski (urodził się w Szczerbinie w gminie Łobżenica niedaleko Piły) i zrobił karierę wojskową. Najpierw służył w armii pruskiej, a następnie – od roku 1808 – w armii Napoleona Bonapartego, z którym wytrwał sześć długich lat. Gdzie w tym czasie był, co porabiał – można się domyślać, śledząc postępy Wielkiej Armii. W każdym razie „napoleońskiemu” pochodzeniu rotmistrz zawdzięczał nimb bohatera walk o wolność ojczyzny. Kilkanaście lat po upadku Cesarza Francuzów, gdy znudziła mu się już tułaczka po Europie, Łakiński wrócił w rodzinne strony i osiadł w powiecie wągrowieckim, gdzie – aż do śmierci w 1845 roku – cieszył się należnym szacunkiem. A że uważany był po trosze za dziwaka, namnożyło się o nim podań. Armia Napoleona, u boku którego zawsze stało wielu Polaków, walczyła swego czasu w Egipcie. Tam wielu z jego żołnierzy miało okazję oglądać liczące tysiące lat grobowce faraonów, czyli piramidy. Łakiński, usłyszawszy zapewne o tych dziwach od swoich towarzyszy broni, także postanowił zostać pochowanym w piramidzie. Ponoć sam naszkicował jej projekt. Wybudowano ją z kamieni polnych ciosanych w sześcian, a wewnątrz miało się także znaleźć miejsce dla wiernego konia rotmistrza (co jest jednak mało prawdopodobne, bo przecież żaden koń – nawet najbardziej zasłużony – nie żyje ponad 30 lat). W każdym razie ponad sześciometrowy postument uwieńczyła rzeźba jeźdźca na koniu. Łakiński miał ponoć także przepowiedzieć, że Polska odzyska niepodległość, kiedy drzewka w jego lasku dorosną do wysokości piramidy. W dwudziestoleciu międzywojennym powtarzano, że proroctwo się ziściło. Spokój miejsca wiecznego spoczynku rotmistrza został, jak głosi podanie, poważnie zakłócony podczas Wiosny Ludów w 1848 roku. Wtedy to podobno w lasku ukrył się oddział polskich powstańców; miejsce wydawało im się znakomite, bowiem – jak sądzili – z górki łatwo będzie dostrzec nadciągającego wroga. Powstańcy jednakże szybko posnęli ze zmęczenia, z czego skorzystali podstępni Prusacy, wycinając cały oddział w pień. Dlaczego duch rotmistrza nie zapobiegł tej masakrze? Tym bardziej że, jak zaklinali się niektórzy, można go było dość często spotkać w lasku wieczorną porą podczas konnej przejażdżki.  | Kamień św. Wojciecha Fot. www.miescisko.nowoczesnagmina.pl
|
3. Głaz św. Wojciecha pod Budziejewkiem Historię świętego Wojciecha znają wszyscy. Uczą się już o nim dzieci w szkole podstawowej. Nic więc dziwnego, że istnieje także wiele mitów poświęconych tej legendarnej postaci. Po raz pierwszy historię św. Wojciecha – pierwszego biskupa gnieźnieńskiego – przekazał nam w formie pisemnej niejaki Gall Anonim (a raczej, jak twierdzi prof. Tomasz Jasiński, Anonim Italicus). Swoją kronikę dziejów Polski pisał on w czasach Bolesława Krzywoustego, a więc kiedy minęło mniej więcej sto lat od chwili, w której przyszły święty zawitał na ziemie polskie, by – nie na długo wprawdzie – osiąść na dworze Bolesława Chrobrego (wówczas jeszcze księcia). Historia opisana przez nieznanego nam bliżej Galla (Włocha) brzmi jak legenda, choć na pewno wiele w niej prawdy. Pewna jest męczeńska śmierć Wojciecha w Prusach, gdzie udał się, by nawracać pogan na wiarę katolicką, ale czy za niepodważalną prawdę można uznać fakt wykupienia złotem przez polskiego władcę ciała świętego – i to w stosunku wagowym jeden do jednego? Nim jednak Wojciech udał się do Prusów, przebywał przez jakiś czas na gościnnej ziemi wielkopolskiej. I właśnie z tym okresem jego życia wiąże się jedna z wciąż żywych na Pałukach legend. Od niepamiętnych czasów nieopodal wsi Budziejewko, położonej w gminie Mieścisko, w małej dolince leży ogromny głaz; z powodu swoich rozmiarów – ma ponad dwa metry długości, półtora metra szerokości i wysoki jest na ponad metr – wzbudza on zrozumiałe zainteresowanie. Wieść gminna niesie, że znajdował się tam, choć w nieco innym miejscu, już w czasach św. Wojciecha. Wtedy był ponoć jeszcze wyższy, ale w ciągu dziesięciu wieków, jakie minęły od opisywanych zdarzeń, miał się zapaść głęboko w ziemię. Głaz ten, znajdujący się podówczas na jednym ze wzgórz okalających Budziejewko, stał się dla przyszłego świętego kazalnicą. Stamtąd wygłaszał św. Wojciech nauki okolicznym mieszkańcom, wcale przecież nie tak dawno – wraz ze swoim władcą – ochrzczonym. Znaczenie kamienia wzrosło jeszcze po męczeńskiej śmierci biskupa. Do tego stopnia, że mieszkańcy postanowili nawet – jako wieczną po nim pamiątkę – przetransportować go do katedry gnieźnieńskiej. Zbudowano nawet odpowiedniej wielkości sanie, do których zaprzęgnięto pięćdziesiąt koni (inny przekaz podaje, że były to nie konie, ale woły i starczyło ich dwadzieścia cztery), a gdy nadeszła zima – podjęto próbę przewiezienia głazu do Gniezna. Szybko się jednak okazało, że kamień wcale nie chce opuścić miejsca swego spoczynku, albowiem tuż za Budziejewkiem pod saniami zarwał się lód i te, wraz z głazem, ugrzęzły głęboko w ziemi. Próbowano jeszcze – z pomocą rąk ludzkich i jeszcze większej ilości koni (bądź wołów) – wydobyć go z mielizny, wszystkie te próby zdały się jednak na nic. Okoliczni mieszkańcy uznali to za znak i doszli do wniosku, że widocznie św. Wojciech chce, aby głaz pozostał w tym miejscu, gdzie nauczał on lud. Wkrótce po tym wydarzeniu spod głazu trysnąć miało źródełko, którego woda miała cudowną moc przywracania wzroku. Źródełko jednak wyschło, gdy zostało sprofanowane przez pewnego chłopa, który doszedł do wniosku, że jeśli woda ze źródła przywraca wzrok ludziom, to i jego klaczy pomoże.  | Jezioro Łekneńskie, w tle kościół Fot. www.srodawlkp.org
|
4. Jęki pokutujących zakonników… w Łeknie Biorąc pod uwagę, jak ogromną rolę w kształtowaniu dziejów Wągrowca i okolic odegrali cystersi, dziwić może fakt, że niewiele jest w obiegu legend, których bohaterami byliby wspomniani zakonnicy. Cystersi, pojawiwszy się na Pałukach, pierwotnie usadowili się w Łeknie. Tam też pobudowali swe opactwo, którego ruiny, znajdujące się na terenie obecnego Tarnowa Pałuckiego, do dzisiaj przysparzają pracy archeologom z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Cystersi należeli do zakonników bardzo pracowitych, lecz także „krótką ręką” trzymających swoich podwładnych. Jeżeli cokolwiek, zgodnie z ówcześnie panującym prawem, im się należało – egzekwowali to z całą surowością. A że książę oddał im swego czasu Łekno we władanie (później w takiej samej sytuacji znalazł się i Wągrowiec), cystersi czerpali zeń korzyści pełnymi garściami. Nie wszystkim zapewne chłopom układ taki się podobał. Nie dość, że nie mogli oni już bez pozwolenia polować, to na dodatek także urządzać połowów ryb w okolicznych – należących do klasztoru – jeziorach. Jeśli ktokolwiek został na tym procederze przyłapany, traktowany był jak zwykły złodziej; a że klątwę mógł nań rzucić sam opat, ryzyko było bardzo duże. Chłopi jednak – czy to tylko z biedy, czy też dlatego, że ryby po prostu bardzo im smakowały – łamali niekiedy zakonne zakazy. Legenda głosi, że pewnego dnia kulawy brat Izydor przyłapał na łowieniu bez pozwolenia chłopa imieniem Jaksa, który na dodatek w niecny ów występek wplątał swego syna Spicygniewa. Obu złodziei sumienny braciszek doprowadził przed surowe oblicze opata Hugona. Opat zrugał Jaksę, a gdy ten podniósł nań głos, wypominając niegodziwości czynione przez zakonników, skazał go na noc w ciemnicy, by następnego dnia jeszcze dodatkowo publicznie wychłostać. Nauczka była sroga, ale skuteczna. Wystraszeni mieszkańcy Łekna od tej pory nie przejawiali już większej ochoty łaszenia się na dobra zakonne, a i podatki – podymne, jak i dziesięcinę – oddawali zawsze w terminie i w przewidzianej prawem wielkości (czy też ilości). Jedyną osobą w całym Łeknie, która tego nie uczyniła, była wdowa Weronika, mieszkająca – wraz z dwiema dorosłymi córkami – w domu położonym nad samym brzegiem jeziora. Powiadano, że tam właśnie zakonnicy urządzili sobie dom schadzek; darów zaś od samotnych kobiet nie żądali, odwdzięczając się im tym samym za świadczone „usługi”. Nie w smak to było innym, więc pewnej nocy „nieznani sprawcy” zepsuli most i podłożyli ogień pod klasztor. Zaalarmowani zakonnicy w pośpiechu opuszczali dom Weroniki i… topili się w jeziorze. Ocalał jedynie brat Izydor, który – kulejąc – pozostał na końcu niechlubnego pochodu. On to później przekląć miał Łekno aż na dziesięć pokoleń. Ile w tym prawdy? Pewne jest jedno: w posępne noce po dziś dzień usłyszeć można dobiegające z dna jeziora jęki pokutujących zakonników.  | Grodzisko wczesnośredniowieczne w Danaborzu Fot. www.muzarp.poznan.pl
|
5. Danabór – pałucki Janosik O zbóju Danaborze nie donoszą żadne dostępne źródła historyczne. A jednak w świadomości mieszkańców Danaborza – i nieodległego Grylewa – postać ta istnieje po dziś dzień i istnieć pewnie będzie jeszcze przez stulecia. Dane historyczne na temat osady i kościoła są bardzo skąpe. Pierwsze informacje o nich pochodzą z 1520 roku. Zapisano je w „Liber Beneficiorum Archidiecezji Gnieźnieńskiej” kanclerza Jana Łaskiego. Według zawartego tam opisu, kościół (kaplica) został ufundowany w 1444 roku przez arcybiskupa gnieźnieńskiego, Wincentego Kota z Dębna, na prośbę ówczesnego dziedzica Łekna, Trojana. Mówi się tam też o tym, że Trojan zalecił również wzniesienie hospicjum (a wraz z nim także szpitala i przytułku dla biednych i chorych). Pewne jednak jest, że w 1520 roku szpital taki jeszcze nie istniał; wzniesiono go dopiero w późniejszym czasie. Na utrzymanie kościoła i przyszłego hospicjum zarządzający nim duchowny otrzymał ziemię z ogrodem koło kościoła, włókę ziemi „między polami mieszczan łekneńskich”, przywilej łowienia ryb w jeziorze i stawie przed miastem (prawdopodobnie w Jeziorze Łekneńskim) oraz dziesięciny pieniężne ze wsi „Zathkowo” w ziemi nakielskiej. Mieszkańcy tej wsi płacili na rzecz kościoła Świętego Krzyża po sześć groszy z każdej włóki. Kolejne informacje na ten temat pochodzą dopiero z początku XVII wieku, a pozostawili je wizytujący kościół duchowni dekanatu wągrowieckiego. Po latach „tłustych” nastały jednak „chude”. Jak wynika z dokumentów pochodzących z początku XIX wieku, dewastacja kościoła posunęła się do tego stopnia, że w 1828 roku postanowiono go rozebrać, a pochodzące z niego deski sprzedano folwarkowi w Micharzewie. Kiedy na horyzoncie dziejów pojawił się zbój Danabór, który, podobnie jak równie legendarny Janosik, miał okradać bogaczy z bydła, po czym rozdawał je najbiedniejszym mieszkańcom w całej okolicy – dokładnie nie wiadomo. Wiadomo natomiast na pewno, że takie praktyki mogły podobać się tylko biednym chłopom, którzy jednak niewiele mieli w dawnych czasach do powiedzenia. Bogacze postanowili zatem ukrócić poczynania Danabora i – odkrywszy jego kryjówkę w ruinach kościoła (zamku) – urządzili nań polowanie. Zbójnik zginął męczeńską śmiercią, a wieś na jego cześć nazwano Danaborzem. Kościół, owszem, odbudowano, ale po drugiej stronie jeziora – w Grylewie. Choć i to wcale nie jest takie pewne. Legenda głosi bowiem, że kościół grylewski jest tą samą świątynią, która wcześniej stała w Danaborzu, tyle że został przeniesiony do sąsiedniej wsi na skrzydłach przez aniołów.  | Sanktuarium Maryjne w Niemczynie z XVI w. Fot. www.wagrowiec.pl
|
6. Sierpień to w Niemczynie miesiąc cudów Wiele pałuckich legend związanych jest z religią. Nie bez powodu, wszak to w kościołach i pod przydrożnymi krzyżami działo się zazwyczaj najwięcej cudów – tak przynajmniej zapewniali ich świadkowie. Nie inaczej było w Niemczynie, gdzie „sprawcą” niezwykłego wydarzenia okazał się… obraz świętej rodzicielki. Legenda głosi, że 15 sierpnia 1777 roku (warto zwrócić uwagę na datę owego wydarzenia: 15 sierpnia to zwyczajowe święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, trzy siódemki w roku w numerologii świadczą zaś o wyjątkowym szczęściu) obraz Matki Boskiej Częstochowskiej uroczyście przewożono z klasztoru cysterskiego – którego notabene już być tam dawno nie powinno – do niedaleko położonego Kozielska. Umieszczono go na wozie zaprzęgniętym w woły. Obraz jednakże, choć zapewne mieszkańcy Kozielska wyczekiwali go z utęsknieniem, na miejsce nie dotarł; woły zatrzymały się bowiem na dobre w Niemczynie i kroku dalej zrobić nie chciały. Okoliczni chłopi uznali to za cud, w czym utwierdził ich również przeor łekneńskiego klasztoru. W każdym razie – ku wielkiemu zadowoleniu miejscowych – zdecydował o tym, by obraz zawiesić na rosnącej w pobliżu gruszy. Wkrótce w miejscu tym stanął okazały drewniany kościół, wzniesiony za pieniądze czterech dziedziczek z okolicznych wsi. Każda była równie ważna i bogata, więc architekt zadbał o to, aby każda miała swój prywatny ołtarz; w piątym ołtarzu umieszczono z kolei rzecz najważniejszą, czyli wspomniany już obraz Matki Boskiej. Kościół piękniał z roku na rok, czym cieszył oczy polskich gospodarzy; denerwował za to niemiłosiernie coraz większe grono osadników niemieckich, sprowadzanych do Wielkopolski w ramach polityki Kulturkampfu. Gdy więc pewnej sierpniowej nocy 1888 roku kościół stanął w płomieniach, Polacy o czyn ten posądzili ludność niemiecką. Ze świątyni pozostały tylko zgliszcza; ocalał jedynie cudowny obraz. Świadkowie po latach jeszcze wspominali, jak to przed wieczorem obraz, bez niczyjej pomocy, uniósł się w powietrze na wysokość kilku metrów i wyleciał z kościoła, by, po minięciu całej wsi, zniknąć w chmurach. Co więc ocalało w zgliszczach kościoła? Mieszkańcy Niemczyna nie odbudowali świątyni. Proboszcz z Kozielska doszedł bowiem do wniosku, że dla tak małej liczby katolików nie ma sensu rzucać się na tak poważną inwestycję. Jednocześnie postanowił przygarnąć osierocony obraz i nakazał chłopom przewiezienie go do swojej parafii. Mieszkańcy wsi utworzyli kondukt żałobny i ruszyli w ślad za wozem niejakiego Andrzeja Bartkowiaka, który podjął się spełnienia tej niemiłej wszystkim posługi. Gdy tylko jednak dotarł do skraju wsi, drogę zastąpił mu anioł. Uznano to oczywiście za kolejny cud, dochodząc do wniosku, że Matka Boska wcale nie chce poddać się woli kozielskiego proboszcza i pragnie pozostać w Niemczynie. Zwabiony wieściami o cudzie, pojawił się we wsi nawet właściciel majątku w Kopaninie, który – skruszony – przyznał się, że w rzeczywistości jest Żydem, a majątek ów wygrał, zapewne niezbyt legalnie, w karty. W ramach pokuty zobowiązał się przekazać mieszkańcom Niemczyna cegłę pod budowę nowego kościoła. Świątynię tę poświęconą w roku 1897 w – to już nikogo dziwić w tej historii nie powinno – sierpniu. 7. Pies Baskerville’ów w Skokach Choć najsłynniejszy czarny psi charakter żył w odległej od powiatu wągrowieckiego Anglii, a stworzyła go bogata wyobraźnia sir Arthura Conan-Doyle’a, także Pałuki mogą poszczycić się psim duchem, w niczym nie ustępującym zakale słynnego rodu Baskerville’ów. Kto wie, może to wcale nie legenda, chociaż za takową od wielu lat jest uważana. W każdym razie pewne jest jedno: w Skokach, nieopodal starego kościoła, znajdował się niegdyś drewniany most łączący dwa brzegi rzeki Wełny. Miejscowi powiadali – z nieodłącznym drżeniem w głosie – jakoby codziennie o północy złym ludziom pokazywał się na tym moście wielki czarny pies. O dziwo jednak, bestia krzywdy fizycznej nikomu nie czyniła. Wręcz przeciwnie: samym swym pojawieniem się tak oddziaływała na delikwentów, że ci od razu stawali się nader grzecznymi. Z legendą o czarnym psie wiąże się pewna historia, która zresztą wydarzyć by się mogła nie tylko w Skokach, ale pod każdą szerokością i długością geograficzną. Otóż w grodzie nad Wełną żyła swego czasu samotna matka z synem. Syn sprawiał biednej kobiecie niemało problemów, albowiem jedyne, co miał w głowie, to… wino, kobiety i śpiew. Cały niemal czas spędzał w gospodzie, za nic mając matczyny ból i łzy. Matka – kobieta cicha i nikomu nie wadząca – jednego dnia jednak nie wytrzymała i przeklęła wyrodka następującymi słowy: „Ażeby cię coś też kiedyś wystraszyło, żebyś stał się znowu porządnym człowiekiem!” Chłopak, jak należało się spodziewać, zbył matkę litościwym uśmieszkiem i pomaszerował, jak co dzień, do karczmy. Gdy jednak w nocy (mocno wstawiony) wracał do domu, oczom jego ukazał się wielki czarny pies. Stał na drodze i nijak nie było można go ominąć. Ileż strachu najadł się tej nocy młodzian! I jak to często bywa, prosił o pomoc wszystkich świętych i wznosił modły, a kiedy pies nie odstępował, w chwili słabości obiecał sobie w duchu poprawę. Pies tymczasem tylko na to czekał. W tym samym bowiem momencie zszedł z drogi, przepuszczając chłopaka dalej. Nie zniknął jednak, lecz – jak wierny towarzysz (a może wyrzut sumienia?) – odprowadził młodzieńca aż do domu. Gdy ten zapukał we wrota, zerwał się nagle silny wiatr, wyrywając okiennice i drzwi z zawiasów. Czy było to ostatnie ostrzeżenie? W każdym razie od tej pory syn więcej kłopotów matce już nie przysparzał. |