Prezentujemy fragment opowiadania Briana W. Aldissa „Chwila chwały Evansa”. Tekst pochodzi ze zbioru „Chwila zaćmienia”, który ukaże się nakładem wydawnictwa Solaris.  | Tytuł: Chwila zaćmienia Autor: Brian W. Aldiss Przekład: Lech Jęczmyk, Blanka Kluczborska, Marek Marszał, Dawid Juraszek, Joanna Bogunia Wydawca: Solaris ISBN: 978-83-89951-94-6 Format: 376s. 125×195mm; oprawa twarda, obwoluta Cena: 37,90 Data wydania: 31 lipca 2008 WWW: Polska strona Kup w Merlinie (36,—)
Brian W. Aldiss (ur. 1921) to jeden z najwybitniejszych brytyjskich pisarzy SF. Krytyk, poeta, biograf. Jego powieści: „Cieplarnia”, „Non stop”, trylogia Helikonii czy „Siwobrody” weszły do kanonu światowej fantastyki. Aldiss pisze też znakomite opowiadania, ma ich na swoim koncie kilkaset. Zadziwiające i zaskakujące, dowcipne, a czasem smutne, wzruszające, nostalgiczne i intrygujące – jedno można o nich powiedzieć – czytelnik nie pozostanie wobec nich obojętny. To perełki krótkiej formy. Zebrane tu opowiadania, a jest ich 31, to przekrój najlepszych shortów, jakie pisarz napisał w ciągu półwiecza. Brian Aldiss odwiedził Polskę w 2007 roku i wybór „Chwila zaćmienia” został przez niego dokonany specjalnie dla polskiego czytelnika. Zawartość:
- Chwila chwały Evansa
- Swastyka
- Klucz do kości
- Kwiecie eocenu
- Mroczny tłum
- Obiekt okołoziemski
- Bezgłowy
- Człowiek z osiołem
- Generał Calex
- Historyczny dzień
- Chwila zaćmienia
- Kiedy ranne wstają zorze
- Kto zastąpi człowieka?
- Na zewnątrz
- Nieszczęsny, mały wojowniku
- Wiejski oszust
- W stoczni kosmicznej
- Tygrys w mroku
- Tarzan wśród Alp
- Taniec Judasza
- Superzabawki (Superzabawki zimą, Superzabawki na lato, Superzabawki przez resztę roku)
- Promienie słońca
- O tym, jak wrota otwarły się i zamknęły
- Nigdy nie zapytałeś, jak się nazywam
- Na pokładzie Błogostanu
- Mortistan
- Miasta płoną najlepiej w zerze absolutnym
- Łyżka jest potężniejsza
- Lato o zmierzchu
|
Preludium: Przedostatnia zgłoska w księdze czasu Deszcz siekł ostro asfalt ulicy, deszcz siekł głośno dach sedana. Skręciłem wolno w East Thirties, rozglądając się za markizą w zielone pasy – znakiem rozpoznawczym bloku naszych przyjaciół, z którymi mieliśmy zjeść kolację. Tiffany siedziała obok mnie dość przygnębiona. Wzdłuż ulicy stały zaparkowane samochody, jak to w późne i podłe niedzielne popołudnie. Nic się nie ruszało, za wyjątkiem deszczowych strużek spływających z chodników na jezdnię. Wiedziałem, że Tiffany nie ma ochoty wychodzić. Wolałaby raczej zwinąć się w kłębek na własnym łóżku i zapomnieć o paskudnej pogodzie oglądając „Grę na czas” i „Co nowego napisałem w 1974” na wideo. Obejrzawszy kilkukrotnie dramaty sądowe Estara Wintera, znaliśmy je już jak swoje pięć palców i wszelkie inne kończyny. W tym momencie ja również zacząłem żałować tej całej wyprawy. Dopadło mnie przygnębienie. Później pomyślałem, że to było przeczucie. Wycieraczki pędziły, ja zwolniłem. Wtedy wszystko się zaczęło. Jakiś mężczyzna wypadł z klatki na ulicę. Chyba miał na sobie piżamę. Deszcz błyskawicznie przemoczył tkaninę. Za nim wybiegło dwóch mężczyzn. Jeden z nich wymachiwał bronią. Obaj byli niscy, przysadziści, ubrani na czarno, w czapkach z daszkiem do tyłu. Ten w piżamie dostał w kark kolbą i upadł twarzą prosto w mokrą ciemność asfaltu. Nadjeżdżaliśmy. Zwolniłem jeszcze bardziej. Ci dwaj dotąd nie zauważyli samochodu. Zaczęli spuszczać leżącemu łomot. – Och, Josh! – krzyknęła Tiffany i przerażona ścisnęła mnie za ramię. Co robić? Docisnąłem pedał gazu, chcąc wystraszyć zbirów, pomóc napadniętemu. Jeśli tylko można, trzeba zawsze pomóc gościowi w potrzebie. Tak po chrześcijańsku. Pierwszy napastnik wyprostował się i zobaczył, jak nadjeżdżamy. Jednym płynnym ruchem zebrał się w sobie i wystrzelił całą serią prosto w nas. Pociski roztrzaskały przednią szybę. Świat oszalał, wypełnił się hukiem destrukcji. Strach unicestwił rozum. Szarpnąłem kierownicą w prawo. Tiffany dostała pierwsza. Potem ja. Jej ziemska uroda w jednej chwili obróciła się wniwecz. Kiedy rozpadała się obok mnie niczym rozbryzgnięta galaretka, ja sam wyrzucałem ręce przed siebie w daremnej próbie osłony przed strumieniem ołowiu, który rozrywał mnie na kawałki. Mój ostatni jęk: – TIFF… I. Długie gwiezdne pożegnanie Och, to całe zamieszanie, wrzawa i zgiełk w przedsionku! Podałem nazwisko, Joshua Evans, aby odeszło, a wraz z nim część mojej tożsamości. A potem wprost do ogromnej sali wypełnionej ludźmi. Nie było widać jej kresu i pomyślałem, że chyba nie płacą tu podatku gruntowego. Stać ich na rozmach. Mimo całej tej ironii, efekt ogólny, choć mocno hollywoodzki, naprawdę mi imponował. Jakby się siedziało w niebiańskim pudełku czekoladek. W tłumie straciłem kontakt z Tiffany. Pewnie puściłem jej rękę. Tiffany, nigdy mnie nie opuszczaj, choćby zawaliło się niebo! Ścisk ludzi porwał mnie naprzód, w kierunku ogromnych schodów. Nie mogąc nic zrobić z powodu zamieszania, znalazłem się na sunących w górę stopniach. Tu, gdzie wszystko było dziwne, ruchome schody o szczycie ginącym gdzieś w nieskończoności miały w sobie coś irytującego. Kolorowe stopnie mieniły się blisko dziewięciuset odcieniami, a każdy z nich potrafiłem nazwać. Otwarły się przede mną nowe horyzonty wiedzy i zrozumiałem dlaczego nigdy tak naprawdę nie znałem Josha Evansa. Otaczał nas prosty lecz piękny śpiew, miłość bez namiętności, emocja bez egotyzmu. Muzyka wiedzie ich przez trawę. Anioł barwny jak ara zatrzepotał mi nad ramieniem, nad samą duszą. Ale Tiffany nie było przy mnie. |