powrót do indeksunastępna strona

nr 07 (LXXIX)
sierpień-wrzesień 2008

Byliśmy fotelami dla dam
Autor pisze o sobie:
W literaturze fantastycznej najbardziej odpowiada mi to, że nie jest głównym nurtem, w głównym nurcie – że nie muszę go czytać. Piszę odkąd sięgam pamięcią, a że z wiekiem sięgam coraz bliżej, to i piszę od niedawna. Niedługo będę pisał od wczoraj. Lubię powieści z fabułą, wartką akcją, bohaterem i miękką okładką – żeby się dobrze czytało. Urodziłem się w Zielonej Górze w 1983 r., mieszkam zaś w Żarach – miasto pięknie się rozwija. „Byliśmy fotelami dla dam” powstało w warunkach sprzyjających powstaniu opowiadania o tym tytule. To mój debiut na łamach Esensji i łamach w ogóle.
Tunele podkanalizacyjne to istny labirynt przecinających się wzajem kanałów, odnóg od tych kanałów oraz odnóg od odnóg etc. Przyświecając sobie latarką, z miejsca począłem sporządzać mapę, pamiętając, aby czerwoną kreską uśrednionej grubości zaznaczyć drogę, którą idę teraz, a którą niechybnie wracał będę później.
Ilustracja: <a href='mailto:cydienne@tlen.pl'>Joanna Petruczenko</a>
Ilustracja: Joanna Petruczenko
Według moich obliczeń (niedoskonałych, czego byłem świadom i brałem na tę ułomność poprawkę) kompleks tuneli podkanalizacyjnych rozciągał się na przestrzeni setek kilometrów we wszystkich kierunkach. Jako zapalony badacz dziwów i wszelkich od normy odstępstw, z racji hydraulicznego wykształcenia takoż i wrodzonych, krecich predyspozycji, postanowiłem ów kompleks zbadać i opisać dokładnie, szczegół po szczególe, odstępstwo po odstępstwie.
Prace rozpocząłem zwyczajowo od trzygodzinnej stójki na palcach, przechodząc w miarę zmęczenia materiału na pięty, a dalej znów na palce, kiedy i ten materiał ulegał wyczerpaniu.
Ręce trzymałem w tym czasie równo przy sobie, markując postawę na baczność, której wszak prawideł do końca nie dane było mi poznać, gdyż w wojsku byłem krótko i burzliwie, a i to raczej w kartoflach aniżeli na polach bitew. Obraz stójki dopełniała głowa, którą poruszałem w przód i w tył, niczym nabierający wprawy (od szyi w górę) katatonik. Wszystko po to, ażeby stworzyć najkorzystniejsze warunki krystalizacji prostokąta – ów zwidział mi się po tym, kiedy miast rzeczonej figury, krystalizowała się wokół mnie natrętna myśl, iż nic z tego, za niemal pewnik brałem żmudną powtórkę całego procesu. Jakież było moje zdziwienie, proszę sobie wyobrazić, kiedy przedmiot trzygodzinnych z naddatkiem starań jął się wreszcie uwidaczniać – wpierw objął barki, zaraz potem dłonie, pas i resztę umęczonego ciała. Odetchnąłem z ulgą, pozwoliłem sobie na niekontrolowany uśmiech, po czym delikatnie, wciąż spoconymi dłońmi, ująłem Prostokąt wciskając palce w jego miękką strukturę, zdjąłem go z siebie ( przypominał wielkie pudło z pleksi, nieco wszak rozmazane, płynące jakby przez wymiary, hipnotycznie falujące) i postawiłem na podłodze – tuz obok miniaturowej choinki, między muszlą znad morza a plastikową szyszką.
Niemal natychmiast wszystkie martwe przedmioty, a przynajmniej te, które w dobie aktualnych ustaleń naukowców za martwe uchodziły, poczęły się przemieszczać i układać w doskonałe stosy, w perfekcyjnie symetryczne ciągi, w górki i pryzmy, z których ułożeniem ludzkie dłonie z oczami wespół nie poradziłby sobie nigdy, słowem – porządek idealny do najmniejszej wartości.
Sztywny i obolały, w odświętnie wyglądającym swetrze, w spodniach odprasowanych tak, że próba golenia kantami wypadłaby równie przyzwoicie, jak żyletką przodującej marki (co również było zasługą Prostokąta), w kapciach wcześniej dziurawych, teraz zaś misternie obszytych lnianą nicią, ruszyłem pakować niezbędny sprzęt i prowiant na drogę. Plecak, pod czujnym okiem figury, wypełniał się nader szybko i efektywnie – zabrałem dwa razy więcej niż normalnie zmieściłoby się w bagażu tej wielkości, a wszystko perfekcyjnie dopasowane, bułka w bułkę, lina w linę, przegródki, kieszonki, co tylko.
U wejścia do tuneli podkanalizacyjnych pojawiłem się wieczorową porą. Nie niepokojony przez nikogo, zjechałem na linie w iście smolistą czerń (wiedzieć wam trzeba, gwoli dokładnego opisu, że wcześniej długo błądziłem w ściekach szukając co i rusz przemieszczającego się podwejścia – już samo błądzenie w kanalizie mogło wzbudzić czyjeś podejrzenia). Kiedy wreszcie stopy dotknęły podłoża (beton?), nie umiałem opanować wzbierającej radości, co zaowocowało dzikim, przechodzącym miejscami w charkot i przejmujące gulgoty okrzykiem: tunele podkanalizacyjne! Nareszcie! Oczywiście karciłem się w duchu nie raz i nie dwa za ten niewybredny upust pierwotnym instynktom. Brakowało jeszcze tańców wokół patyka i szaleńczego przy tym chichotu – cóż za zniewaga dla Prostokąta! Postałem dłuższą chwilę w mojej wersji postawy na baczność (nogi razem, ręce wzdłuż ciała – sztywno, głowa w przód, w tył), aby nieco odpokutować i dojść do siebie, po czym ruszyłem na pierwszy rekonesans.
Tunele podkanalizacyjne to istny labirynt przecinających się wzajem kanałów, odnóg od tych kanałów oraz odnóg od odnóg etc. Przyświecając sobie latarką, z miejsca począłem sporządzać mapę, pamiętając, aby czerwoną kreską uśrednionej grubości zaznaczyć drogę, którą idę teraz, a którą niechybnie wracał będę później.
Szkicowałem również za pamięci fakturę materiału, z jakiego zbudowano kanały (to na pewno nie był beton) oraz wszelkie oznaki istot innych niż moja skromna osoba (chociaż raz – przyznaję – złapałem się na szkicowaniu własnych śladów – tak doskonale odwzorowały się w szlamie). Odnogi kończyły się niekiedy ślepym końcem – w takich miejscach stały zazwyczaj wytwory domniemanych tunelarzy (jak na własny użytek nazwałem autochtonów). W jednym zaułku trafiłem na kult Dagona i Hydry w postaci niepozostawiających wątpliwości posągów, innym razem znowuż w szumiącej skrzynce rozpoznałem najzwyklejszy telewizor marki „Schneider” – mam taki u siebie, mimo upływu lat działa doskonale. Wszystkie napotkane obiekty opisywałem skrzętnie, każdy starałem się naszkicować pomimo nie dość wprawnej ręki oraz ciemności utrudniających nanoszenie szczegółów (latarka dochodziła żywota, plułem sobie w brodę, że nie zabrałem dodatkowych baterii).
Fotel dla dam stał w odnodze tożsamej wszystkim pozostałym, ani węższej, ani tym bardziej ubarwionej na czerwono, jak chciał ją widzieć już podówczas zaawansowany w latach Opacki. Uczony ów nawiedził tunele równo dwa lata po mnie – wtedy wyjawiłem światu ich lokalizację.
Pierwsze zetknięcie z fotelem przyprawiło mnie o autentyczną zgrozę, która jednak szybko ustąpiła miejsca rechotowi tak ordynarnemu, tak jednoznacznemu w swej wymowie, że zmuszony byłem wizualizować drugi w tym dniu Prostokąt. Nagi osobnik płci męskiej, siedzący w sposób najzwyklejszy na krześle, którego nie widać, którego w istocie nie ma – osobnik sam jest siedziskiem – oto kwintesencja fotela dla dam. Najbardziej kłuło w oczy nie tyle ułożenie ciała osobnika, ile jego dumnie sterczący fallus, nieprzyjmujący chyba do wiadomości, iż właściciel raczy od dawna nie żyć (co wykazały bliższe oględziny). Obok ciała, znalazłem oprawioną w skórę, cienką książeczkę, gdzie w sposób jasny i przystępny nieznany z nazwiska autor omawiał, czym tak naprawdę jest fotel, do czego służy oraz jakie mogą płynąć korzyści z dysponowania takim meblem. Wbrew moim podejrzeniom, fallus nie grał istotnej roli w całym procesie siedzenia, fizycznie niemożliwym było, aby działający fotel dostał erekcji w czasie użytkowania, dopiero śmierć, tudzież zaprzestanie użytkowania powodowały taki stan rzeczy.
Nie męcząc dłużej oczu w wątpliwym świetle latarki, czym prędzej wyszedłem na powierzchnię świadom faktu, iż trafiłem na żyłę złota, która pozwoli mi na realizację moich rozlicznych projektów, w tym dogłębnego spenetrowania tuneli podkanalizacyjnych. Nieznany z nazwiska autor bezpośrednio wskazywał na jedynie słuszne, komercyjne wykorzystanie foteli, co też niezwłocznie uczyniłem, kontaktując się z wpływowymi przyjaciółmi.
Nie obyło się bez pewnych perturbacji, zwyczajowego dzielenia skóry na niedźwiedziu, przeciągania liny, wreszcie wewnętrznych rozłamów z ośmieszaniem ustami prasy włącznie. Z niejednym piłem trunki, niejednego miałem za plecami, przeto nie obawiałem się fiaska świeżo poczętego pomysłu – kto miał zostać, ten został, kto deklarował wyłożenie pieniędzy, tak też uczynił.
Kierując się sugestiami nieznanego z nazwiska autora, zorganizowałem wespół z przyjaciółmi zakrojony na szeroką skalę casting, dzięki któremu wyłoniliśmy około tysiąca kandydatów z dziesięciu tysięcy przybyłych. Poddani swoistemu praniu mózgu (i tu z pomocą przyszedł tekst książeczki), omamieni wizją bogactw i rozlicznych uciech, szybko wpasowali się w rolę foteli dla dam.
Umowę podpisaliśmy z siecią supermarketów Biały, tam też wstawiliśmy nasze fotele. Klapy na całej linii nie spodziewał się nikt, nawet najwięksi malkontenci z profesor Litewską na czele nosili w sobie dozę ostrożnego optymizmu. Bo i napawało optymizmem zainteresowanie fotelami – damy ustawiały się w kolejkach, dotykały wpierw nóg, uśmiechały się pod wąsem, wreszcie siadały – lekko, zwiewnie, ostrożnie, niby na porcelanowych tronach. Wokół krzątali się będący na usługach dam Latynosi, w charakterystycznych, opinających nabrzmiałe cojones trykotach, świergoląc nieustannie w ichnim narzeczu, umiejscowionym na skali Mertiego, o ile dobrze pamiętam, między godowymi pochrząkiwaniami rybopłetwca a bulgoczącym kłapaniem wieśniaków z Innsmouth.
Z czarnych skarpetek wzutych na nogi foteli (w supermarketach ciągnie od podłogi) szybko uczyniono nieformalne miejsce zbiórki pieniędzy – tamże zadowolone damy wkładały pliki banknotów, tam również podzwaniał bilon rzucany skrycie przez panie o mniej zasobnych portfelach. Wydawało się, że teraz może iść tylko z górki – zyski napływały szerokim strumieniem, reklamy w mediach przyciągały nowych klientów, popularność foteli rosła.
Pierwsze oznaki działań zawistników (bo tak wówczas myśleliśmy o zaistniałej sytuacji) wymierzone zostały bezpośrednio w fotele. Watahy bezpańskich psów przedostawały się skądciś na teren supermarketów, czyniąc niepowetowane straty moczem własnym do spółki z liniejącą na potęgę sierścią. Jakby nie dość tego, sami pracownicy sklepów, co prawda obsadzający najniższe stanowiska, ale mieniący się – było nie było – ludźmi, wyładowywali swoją złość na bogu ducha winnych fotelach, uderzając w nie pięścią za każdym niemal razem, kiedy owe fotele mijali. Nad psami udało nam się po pewnym czasie zapanować – wynajęcie hycla, który niesforne zwierzaki systematycznie wyłapywał i wysyłał priorytetem na Alaskę, gdzie dochodziły żywota w wyścigach psich zaprzęgów, załatwiło sprawę definitywnie. Z pracownikami sprawa miała się nieco inaczej – na miejsce zwolnionych wieśniaków Biały zatrudnił ludzi tożsamego sortu, co, ma się rozumieć, ani trochę nie przełożyło się na zachowanie tej podłej, urągającej Prostokątowi zbieraniny względem foteli – dalej stanowiły cel bezpardonowej napaści.
Ilustracja: <a href='mailto:cydienne@tlen.pl'>Joanna Petruczenko</a>
Ilustracja: Joanna Petruczenko
Razem z kierownictwem supermarketów doszliśmy do wniosku, że koniecznym jest obsadzenie najpodlejszych etatów miastowymi, którzy – wedle naszych ustaleń – mieli jako takie pojęcie na temat ogólnie przyjętych zachowań międzyludzkich. Miastowym płacono odpowiednio więcej, różnicę byliśmy zmuszeni pokryć z własnej kieszeni.
Sytuacja ustabilizowała się na pewien czas, ale jako że reakcja na wandalizm okazała się spóźniona, fotele poczęły wykazywać pierwsze oznaki zużycia – mocz, sierść i razy wieśniaków dokonały dzieła. Fallusy wstawały jeden po drugim, fotele umierały lawinowo. Przyjaciele, entuzjastycznie przecież nastawieni do projektu, odchodzili nie bacząc na moje nawoływania oraz (przyznaję) niepopartą niczym argumentację, że przecież jeszcze wyjdziemy na swoje. Zostałem sam, Biały, co zrozumiałe, zerwał umowę.
Miast zaszyć się w domu i opłakiwać pierwszą (i jedyną jak się później okazało) porażkę na polu biznesowym, na powrót ruszyłem w przepastne trzewia tuneli podkanalizacyjnych, popychany natrętną myślą, iż rozwiązanie kryje się właśnie tam. Doszedłem bowiem do wniosku, że zawistny czynnik ludzki, choć siła to potężna i godna największych podłości, nie jest w stanie sprawić, aby psy – a udało mi się przecież ów fakt wiele razy zarejestrować – obsikiwały fotele karnie, niby na rozkaz, a wieśniacy głupieli do tego stopnia, że na własne życzenie pozbywali się pracy. Działaliśmy według wytycznych nieznanego z nazwiska autora, nie zwracając uwagi na wskazówkę być może najistotniejszą – martwy fotel w tunelach podkanalizacyjnych.
Wraz z moim osobistym służącym, pośledniej urody przedstawicielem rasy negroidalnej (któremu ocaliłem niegdyś skórę, bawiąc przypadkiem nieopodal miejsca pokazowych linczów), wyniosłem martwy fotel na powierzchnię, łamiąc uprzednio jego ręce i nogi tak, aby można było ów mebel przetransportować przez właz.
Miesiąc poświęciłem drobiazgowym badaniom, skupiając się przede wszystkim na oszacowaniu wieku fotela w chwili śmierci, jego rasy, pochodzenia oraz długości członka – ten ostatni zresztą wywoływał u mojego służącego niezdrową fascynację, którą przejawiał był ustawicznym ugniataniem genitaliów własnych, za co wymierzałem mu razy nahajem.
Fotel okazał się być typowym, nieznającym Prostokąta przedstawicielem rasy kaukaskiej, urodzonym na plantacji kukurydzy i buraków cukrowych podczas letniego przesilenia. W momencie śmierci liczył sobie dwadzieścia jeden wiosen, zgon nastąpił w wyniku zaprzestania użytkowania osobnika – po prostu nie siadano na nim przez dłuższy czas. Członek osobnika oscylował w graniach siedemnastu i pół, osiemnastu centymetrów.
Podparłszy się tą wiedzą, pełen entuzjazmu i zapału do pracy, po raz kolejny ruszyłem na podbój rynku, nie angażując tym razem nikogo, prócz wynajętej do zadań siłowych służby.
Ponownie zorganizowałem casting, na który przybyli mężczyźni odpowiadający pod niemal każdym względem wzorcowemu fotelowi z tuneli podkanalizacyjnych. Członki w stanie wzwodu mierzyła służba, resztą badań zajmowałem się sam. Tym sposobem udało się wytypować trzy setki przyszłych foteli – dość głupich, by mamienie górami złota przyniosło oczekiwane rezultaty, na tyle inteligentnych, by umieć rozpoznać buraki i kukurydzę oraz chrząkać na ten widok. Przekonanie supermarketów było już tylko formalnością, wymagającą jednak pewnej gimnastyki, umiejętnego żonglowania wynikami badań, co – śmiem twierdzić – udało się znakomicie – tydzień po podpisaniu umów fotele stały już w sklepach.
Włożywszy w fotelowy interes oszczędności całego życia, z pewną obawą wyczekiwałem sfory psów oddających mocz, gdzie popadnie oraz pałających agresją pracowników. Nic takiego rzecz jasna nie nastąpiło, utwierdzając mnie tym samym w słuszności podjętej decyzji.
Bogaciłem się z dnia na dzień, coraz to nowe sieci zgłaszały chęć posiadania foteli, nawet Biały, słusznie przecież do projektu zrażony, teraz wyciągał rękę, oferując umowę korzystniejszą niż ta, którą wraz z przyjaciółmi podpisałem za pierwszym razem. Zewsząd pukano do moich drzwi, politycy tej czy innej partii próbowali nakłonić mnie, abym udzielił im publicznego poparcia w najbliższych wyborach, każdy, kto medialnie coś znaczył, chciał wkupić się w łaski właściciela foteli dla dam, mając na uwadze wyłącznie interes własny. Ja tymczasem, odcinając się na tyle, na ile mogłem od medialnego zgiełku, badałem tunele podkanalizacyjne, przewodząc zespołowi światowej sławy uczonych. Już wtedy bardzo lubiłem siadywać w moim prywatnym fotelu, kręcić wąsa i małymi łyczkami popijać herbatę korzenną z nutką cynamonu.
powrót do indeksunastępna strona

43
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.