powrót do indeksunastępna strona

nr 07 (LXXIX)
sierpień-wrzesień 2008

Nie pan, więc ja: Bój się wspomnień
W „Be Kind Rewind” Michel Gondry wspomina z nostalgią epokę kaset wideo. Dostrzega czas bezwarunkowej miłości do kina, wypożyczalnię zamienia w kuźnię charakteru i szkołę uczuć. W swojej czułości jest powierzchowny i irytujący. Boi się przyznać, że filmowy sentymentalizm wprawdzie umożliwia odnalezienie straconych chwil, lecz niesie ze sobą groźbę apatii.
<b>Nie pan, więc ja</b><br>Felietony Michała Walkiewicza.
Nie pan, więc ja
Felietony Michała Walkiewicza.
Osobiście, jako kinoman, czuję się przygnieciony ciężarem tych wszystkich nostalgicznych wędrówek, melancholijnej zadumy i łezki kręcącej się w oku z taką prędkością, że można oślepnąć. Na ekrany wracają całe przeżycia pokoleniowe w rodzaju Kina Nowej Przygody, czy to w postaci „Transformerów”, czy „Indiany Jonesa”. O tym, jak uwsteczniający jest sentymentalizm wpisany w ponowoczesną kulturę, świadczą fakty. Amerykańskie kino retro było sentymentalne, kino kontestacji i późniejsze filmy Nowego Hollywood – nie. Obrazów Bogdanovicha nie pamięta już chyba nikt prócz historyków kina. Dokonania Nicholsa, Schatzberga, Penna, Coppoli, Friedkina przywołujemy z mroków historii intuicyjnie, nawet jeśli nie zawsze potrafimy połączyć film z konkretnym nazwiskiem. Nowa Przygoda również była sentymentalna i nie bez przyczyny diagnozuje się ten okres jako początek końca Fabryki Snów zwróconej w stronę wymagającego odbiorcy.
Moje stękanie należy oczywiście wziąć w nawias wielkości szczecińskiej Bramy Portowej. Wiadomo, że sentyment sentymentowi nierówny, zaś wszystko opiera się na indywidualnych doświadczeniach i emocjonalności. Tęskne wyczekiwanie impulsów z życia minionego wprowadza mnie w letarg i niszczy chęć do kreatywnej pracy. A nie mogę oprzeć się tym cudownym wzlotom ku przeszłości. Pewnie gdybym palił i miał szklaneczki do whisky, skończyłoby się to regularną ceremonią. Najgorzej, że wcale nie komentuję tego, co minęło, nie oceniam obrazów i zjawisk, tylko wyliczam jak matematyk – co było, a czego nie. Wiosen mam dwadzieścia i trzy, boję się, co będzie, gdy naprawdę znajdę dobry powód, by oddać się nostalgii. I naraz, jak dobry duszek, pojawia się Michel Gondry ze swoim nowym filmem. Przez dziewięćdziesiąt minut balansuje między kpiną a powagą, między nostalgią a pragmatyczną przeciwwagą dla niej. Wreszcie rozkłada ręce w geście poddaństwa, pada na twarz i rzewnie pochlipuje nad starym dobrym Kinem.
Idzie to tak: pocętkowany zmarszczkami Danny Glover prowadzi oldksulową wypożyczalnię wideo na zapleczu Nowego Jorku, czyli w New Jersey. Traf chce, że dobytek przechodzi czasowo pod opiekę Mike’a (Mos Def) i Jerry’ego (Jack Black), dwóch idiotów z różnych intelektualnych półek (jeden po prostu wolno myśli, drugi to oszołom i błazen), ale tej samej materialnej (panowie równo klepią biedę). Pewnego poranka Jerry wraca z nieudanego sabotażu w elektrowni….namagnetyzowany. Czyści zapis na wszystkich kasetach, znajdujących się w przybytku. I teraz najlepsze. Nie chcąc rozczarować klientów, panowie zaczynają chałupniczo realizować wykasowany materiał. „Pogromcy duchów”, „Godziny szczytu 2”, „Robocop”, „Wożąc panią Daisy”, w ten deseń. Finał, przy założeniu, że oglądamy film nie tylko sentymentalny, ale i o sentymencie, jest wiadomy. Wypożyczalnia zjednoczy opuszczonych przez los obywateli drugiej kategorii, zamieszkujących zdewastowane dzielnice.
Bardzo długo kiełkowała we mnie nadzieja, że Gondry spojrzy na to zgromadzenie nostalgików z właściwą sobie ironią. Stephane, bohater jego poprzedniego filmu „Jak we śnie”, nie miał lekko. Był jednostką romantycznie „czującą”, sympatia widza była po jego stronie, ale zderzał się ze światem, którego reżyser nie odsądzał bezpodstawnie od czci i wiary. W przypadku „Be Kind Rewind” ironia lewituje sobie na zupełnie innym pułapie i przestaje być interesująca. Nawet jeśli Gondry mieszkał w wideotece i do poduszki oglądał dziełka z dolnych półek, trudno połączyć to z jego świadomością artystyczną, przekładającą się na wizualną oryginalność. Doskonałą ilustracją tej sprzeczności jest najbardziej komiczny element scenariusza, czyli proces kręcenia kolejnych „filmów”. Bohaterowie przypominają anglojęzyczną wersję duetu Adam Słodowy-Pomysłowy Dobromir i postępują wedle zalecenia „zrób to sam”. Jednakże ich projekty poddane są obróbce i przefiltrowane przez plastyczną wrażliwość Gondry’ego. Sentymentalizm jest dla autora „Wojny plemników” kolejną konwencją, by na końcu stać się religią. I za to właśnie jestem na niego zły. Zaczął film na stojąco, skończył na klęczkach. Pokazał, że mógłby spojrzeć na społeczność żyjącą przeszłością z dystansem, ale w ostatecznym rozrachunku siada obok bohaterów i wpatruje się tępo w nakręcony przez nich, sentymentalny (no przecież!) film. Gdyby umożliwił mi ucieczkę ze słodkich szponów nostalgii, może nie oglądałbym po kilka razy „Planet Terror” i nie prowadził wyniszczających dyskusji o tym, że kiedyś gry wideo były dwuwymiarowe, a filmy z kaset oglądało się po kilkadziesiąt razy. Eh, to były czasy…
Czytaj pozostałe felietony Michała Walkiewicza:
Cykl „Przed seansem”:
Edycja kwietniowa
Edycja lipcowa
powrót do indeksunastępna strona

149
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.