Nie wiem, jak Wawrzyniec Prusky to zrobił, ale książkowa wersja jego blogu o tytule „Jędrne kaktusy” młodego odbiorcę chwyta za wątrobę już na pierwszej stronie i nie puszcza aż do kodu kreskowego na okładce. Tytuł brzmi, jakby dzieło było jakimś zapomnianym dodatkiem do „Kamasutry” i rzeczywiście, sztuce kochania poświęcono tu wiele miejsca.  |
Dawno, dawno temu, w 2005 roku, portal Onet.pl rozstrzygnął, że najlepszym blogiem jest internetowy dziennik prowadzony przez Wawrzyńca Prusky’ego. Pojawiła się sposobność, by wpisy poddać surowej redakcji i opublikować w formie książkowej, co uczyniono za sprawą wydawnictwa Zysk i S-ka. Nie do końca jednak udało się zatrzeć fakt, że dzieło „Jędrne kaktusy” było kiedyś blogiem i ta pamiętnikowa proweniencja jest źródłem zarówno złych, jak i dobrych stron książki. Dawne blogowe notki zostały rozdzielone na pięć rozdziałów i gołym okiem widać, że dokonano tego na zasadzie edytorskiego rżnięcia – odseparowano bez większego uzasadnienia wpisy związane ze sobą treściowo, przez co czytelnik ma wrażenie, że rozdziały zostały ustawione na chybił trafił – byle tylko „Jędrne kaktusy” przypominały książkę, a nie blog. Ponadto w drukowanej wersji nie zmieniło się nic w stosunku do dziennika internetowego, toteż pod znakiem zapytania stoi sensowność zakupu takiego dzieła. Niewątpliwie, wygodnie czyta się ten blog w formie książkowej, jednak przyjemność obcowania z papierem w zamian za 30 zł to trochę za mało – zwłaszcza że w każdej chwili można otworzyć blog Prusky’ego i czytać do woli. „Jędrne kaktusy” składają się z krótkich, zwięzłych i treściwych opowiastek, które niechronologicznie ilustrują przeżycia bohaterów. Każdy z wpisów oddzielony został od pozostałych śródtytułem i są to niekiedy prawdziwe literackie rarytasy. Notatka o tytule „Ojciec chrzestny III” to opowieść o tym, jak główny bohater po raz trzeci został świadkiem na chrzcinach, a wpis „Szant up” mówi o morderczych zapędach Prusky’ego, gdy podczas wyprawy na ryby szwagier zaczął ożywczą pieśnią mobilizować go do wiosłowania. Autor przez dwa lata umieszczał wpisy na swoim blogu, a inspiracji dostarczało mu życie; jednak by uczynić rzecz bardziej zjadliwą dla odbiorców, Prusky posłużył się dwoma zabiegami. Przede wszystkim postawił na formę: prócz opowiadań są tutaj dialogi przepisane żywcem z Gadu-Gadu, kalendarium, artykuł prasowy z gazety lokalnej, pamiętnik pisarza, dziennik żołnierza z pola bitwy, fragment rozprawy sądowej, a nawet sprawozdanie z meczu. Pomimo tego, że czytelnik co rusz jest zaskakiwany, po jakimś czasie nieuchronnie nadciąga nuda – struktura blogowa staje się coraz bardziej widoczna, a na wierzch wyłazi przepis, jaki autor zastosował na każdą z notatek. Działał według schematu „wybrać temat (niekoniecznie ciekawy), zajmująco i krótko go opisać oraz koniecznie spointować tylko jednym, humorystycznym zdaniem”. Przez dwie trzecie książki działa to wzorowo. Najpotężniejszą bronią Prusky’ego jest humor. Autor sympatię czytelnika zdobywa szturmem już na pierwszych stronach, gdzie zwięźle przedstawia wyimaginowane dramatis personae. Na kartach książki opisuje on przypadki swojego fikcyjnego alter ego – Wawrzyńca, MŻonki (poślubionej mu kobiety), oraz dzieci – Dziedzica i Potomki. Pseudonimy te mogą się wydawać nieco pretensjonalne i zbyt wydumane, jednak doskonale pasują do absurdalnego tła całej opowieści. Króluje tu humor słowny, ponieważ solą „Jędrnych kaktusów” są inteligentne i nieco cyniczne komentarze Wawrzyńca. Trudno nie uśmiechnąć się, czytając taką wymianę zdań: – Podobno mają przewieźć prochy Boba Marleya… – A co, nie zdążył wypalić wszystkiego? Uzyskanie humoru sytuacyjnego w świecie przedstawionym to dla pisarza zazwyczaj zadanie znacznie trudniejsze, jednak nawet z tym problemem Prusky wziął się za bary. Dzięki temu odbiorca może przeczytać, jak postępuje mężczyzna, raczkujący w roli ojca: – Halo, baza! S-O-S! Mamy tu kupę, rozmiar królewski, agresywna i kąśliwa woń. Na wyposażeniu wózka nie ma zapasowej pieluchy! Proszę o instrukcje! – Cholera, przecież o tej porze nigdy nie robił! Zdejmij pieluchę, wytrzyj go chusteczkami i przywieź do domu w samych spodniach, zanim posika się z wrażenia. Wawrzyniec powalił Dziedzica na trawę i przystąpił do akcji (…) Balansując ciałem, aby nie dostać odłamkowym, oczyścił Dziedzica i wrzucił parującą pieluchę pod krzak, który natychmiast zmarniał, stracił liście i obumarł. Następnie Prusky usadowił Dziedzica w wózku i ruszył do domu co koń wyskoczy. Jak widać, tematem „Jędrnych kaktusów” są codzienne zmagania zwyczajnej rodziny, lecz autor potrafi je odmalować z takim kolorytem, zacięciem i fantazją, że urastają do rangi wypadków nadzwyczajnych. Pod wpływem pióra Prusky’ego zmiana pieluchy staje się prawie epickim wydarzeniem. Życie statystycznego czytelnika „Jędrnych kaktusów” z pewnością wypełnia mniejsza ilość rutyny i nudy niż żywot bohaterów, a mimo to pisarz zachwyca odbiorcę magią, wydobywaną z codzienności. Wszystko to jest mocne, sugestywne i poruszające, a rzeczy banalne zmieniają się pod wpływem autora w nadzwyczajne. Gdyby Prusky zaczął pisać horrory w takim stylu, czytelnik ze strachu musiałby siedzieć z książką non stop na sedesie. „Jędrne kaktusy” warto przeczytać przede wszystkim dla sposobu, w jaki oddana została relacja Wawrzyńca i Dziedzica. Autor opowiada o synu z miłością, ale bez sentymentów, skupiając się często na katuszach, jakich doznaje Wawrzyniec podczas opieki nad malcem. W tych wypadkach nie koloryzuje zdarzeń, a jedynie odmalowuje je z goryczą, jak wtedy, gdy chłopiec wgryzł mu się zębami w skórę na barku: Wawrzyniec pobladł i powstrzymał się nadludzkim wysiłkiem od instynktownych reakcji, starając się: – nie krzyczeć jak Tarzan w trakcie lotu o źle wyliczonej trajektorii, – nie rzucać dzieciątkiem o glebę i nie dociskać kolanem, – nie przy…lić wolną ręką. Zobrazowane w „Jędrnych kaktusach” ojcostwo to ciężka szkoła przetrwania, droga przez mękę i okupiona wielkim kosztem przyjemność patrzenia, jak rośnie potomek. Prusky pisze, że Dziedzic to „oprawca o twarzy dziecka” – harcuje we wszystkie wolne dni, nie pozwoli wypocząć, a odsypia to wtedy, gdy Wawrzyniec idzie do pracy. Znużony ojciec słaniając się na nogach stwierdza, że „Słaby człowiek może nie dać rady”. Ma serdecznie dość, ale nie traci serca i humoru. – Byłam dziś u Majowego Doktora. Dostaliśmy od niego prezent dla Dzidzi! – powiedziała MŻonka do przeżuwającego strawę Wawrzyńca. – Paralizator? – zapytał nieopatrznie (…) W „Jędrnych kaktusach” najwięcej dla siebie znajdą ludzie młodzi, dla których założenie rodziny i posiadanie potomstwa wciąż pozostają w sferze planów. Czytelnicy dojrzalsi mogą uznać za bezsens mitologizowanie postaci młodego ojca, który jak saper zabiera się za przewijanie syna, ponieważ etap pieluch mają już za sobą i z reguły nie wiążą tego z żadnym bohaterstwem. Przyszłym rodzicom lektura spodoba się niewątpliwie, ale przyszłym dziadkom – już niekoniecznie. Dla oddania całego spektrum swoich uczyć i przemyśleń Prusky na końcu książki dołączył notatkę, która ma inną strukturę, niż pozostałe. Pełni rolę rekapitulacji – autor pisze o trudnej sztuce kochania ancymona, który jak nowe wcielenie Terminatora burzy i rujnuje. Wawrzyniec w najśmielszych snach nie widział siebie w roli oddanego ojca i nie podejrzewał, że będzie potrafił sprostać wymaganiom rosnącego nicponia. Autor przyznaje, że właśnie taka bezwarunkowa miłość do potomka to prawdziwa sztuka. A ja muszę przyznać, że czytałem lepsze książki niż „Jędrne kaktusy”. Ale nie było ich tak wiele.
Tytuł: Jędrne kaktusy ISBN: 978-83-7506-120-8 Format: 312s. 125x195mm Cena: 29,90 Data wydania: 23 listopada 2007 Ekstrakt: 60% |