Maxwell wiedział, że pełzające wewnątrz tego obleśnego, pękatego brzuszyska obiekty są – jeśli już nie robakami, to w każdym razie jakimś rodzajem insektów, a przynajmniej stworzeniami, stanowiącymi w pewnym stopniu ekwiwalent tej formy życia na Ziemi. Kołowcy byli w gruncie rzeczy ulami, ich cywilizacja została stworzona przez społeczeństwo uli, a populacja składała się z oddzielnych kolonii owadów lub też zwierząt równoważnych insektom. Po spotkaniu z tego typu stworzeniem nietrudno było uwierzyć w budzące grozę opowieści, które docierały z dalekich i niespokojnych rejonów przygranicznych. Jeśli opowieści te miały okazać się prawdziwe, to można było wysnuć wniosek, iż oto, po raz pierwszy od czasu wyjścia w przestrzeń kosmiczną, człowiek stanął twarzą w twarz z owym hipotetycznym wrogiem, którego istnienie przepowiadano już od wielu lat. W całej Galaktyce człowiek stykał się z różnymi dziwnymi, a czasami nawet przerażającymi stworzeniami, ale żadne z nich nie mogło chyba dorównać owemu zawieszonemu na kołach ulowi pełnemu insektów. Już sama myśl o takiej budowie ciała przyprawiała wszystkich o mdłości. W tych czasach mieszkańcy różnych zakątków Galaktyki zjeżdżali na Ziemię tysiącami, aby wstępować do któregoś z instytutów i brać udział w pracach nad takim czy innym problemem, jako że cała planeta przemieniła się w wielki galaktyczny uniwersytet. Po jakimś czasie, myślał Maxwell, być może wśród tego różnorodnego tłumu, zapełniającego sale instytutów pojawią się również Kołowcy. Przedtem jednak musiał zostać nawiązany z nimi kontakt, prowadzący do przynajmniej częściowego, wzajemnego zrozumienia, gdyż jak do tej pory taki kontakt nie istniał. Maxwell nie mógł się nadziwić, dlaczego sama myśl o Kołowcach drażniła ludzi. Przecież wszystkie nacje zamieszkujące Galaktykę, z którymi Ziemianie do tej pory nawiązali kontakty, nauczyły się znakomicie współżyć i współpracować ze sobą. Tutaj, w poczekalni, można było ujrzeć wszelkie formy życia galaktycznego – istoty skaczące, pełzające, pływające, wijące się i toczące, pochodzące z wielu różnych planet krążących dokoła tysięcy różnych słońc. Ziemia stała się galaktycznym tyglem, miejscem, gdzie stykały się i mieszały ze sobą doświadczenia i dokonania tysięcy odmiennych kultur. – Numer pięć-sześć-dziewięć-dwa – rozległ się przenikliwy głos z megafonu. – Pasażer numer pięć-sześć-dziewięć-dwa, pozostało zaledwie pięć minut do odjazdu. Kabina numer trzydzieści siedem. Pasażer pięć-sześć-dziewięć-dwa proszony jest o natychmiastowe zajęcie miejsca w kabinie trzydziestej siódmej. Ciekawe, dokąd udaje się numer pięć-sześć-dziewięć-dwa? pomyślał Maxwell. Do dżungli Planety Bólu Głowy nr 2? Do ponurych, smaganych wiatrami lodowych miast planety Nędza IV? A może na jedną z pustynnych Planet Morderczych Słońc? Każda z tysięcy poznanych już, spiętych wspólną siecią transmiterów planet była do osiągnięcia z tego właśnie miejsca w czasie krótszym niż mgnienie oka, a przecież stworzenie owej sieci kryło w sobie długie lata wypraw eksploracyjnych, w trakcie których statki zwiadowcze musiały przedzierać się przez mroki wiecznej pustki. Statki nadal przecinały przestrzeń, powoli i mozolnie poszerzając horyzonty znanego człowiekowi wszechświata. W poczekalni huczało i grzmiało od głosów, od nerwowych nawoływań spóźnionych lub zagubionych pasażerów, od gwaru rozmów prowadzonych w setkach różnych języków, dźwięków wydobywających się z setek różnych gardeł, odgłosów szurania, stukania i człapania setek stóp po podłodze. Maxwell pochylił się, dźwignął swój bagaż i skierował się do wyjścia. Po niespełna trzech krokach zatrzymał się, aby przepuścić wózek holujący zbiornik wypełniony ciemnym płynem. Wewnątrz zbiornika, w mętnej cieczy, dostrzegł zarysy jakiegoś przysadzistego stworzenia – prawdopodobnie mieszkańca którejś z planet pokrytych w całości oceanem, choć prawie na pewno nie oceanem wody. Wszystko wskazywało, że był to naukowiec, który przybył na Ziemię z wizytą, może do któregoś z instytutów filozofii albo jednej z placówek naukowych. Gdy wózek ze zbiornikiem przejechał, Maxwell poszedł dalej, minął drzwi wyjściowe i wkroczył na pięknie brukowaną, opadającą tarasami w dół esplanadę, u stóp której usytuowany był ciąg pasów komunikacyjnych. Z zadowoleniem stwierdził, że nie było kolejki oczekujących, co ostatnio zdarzało się niezbyt często. Wciągnął głęboko powietrze w płuca – czyste, świeże powietrze z ostrym posmakiem chłodnej jesieni. Wspaniałe powitanie po tygodniach spędzonych w nieruchomej, zatęchłej atmosferze krystalicznej planety. Ruszył schodami w dół i już z daleka zauważył ogłoszenie, umieszczone na tablicy tuż przy wejściu na pasy komunikacyjne. Olbrzymi napis, wykonany literami staroangielskiego kroju, głosił z dostojeństwem:
WILLIAM SHAKESPEARE, ESQ. ze Stratford-on-Avon, Anglia „Jak to się stało, że nie pisałem sztuk?” Pod egidą Instytutu Czasu 22.10., godz. 20.00 Audytorium Muzeum Czasu Bilety do nabycia we wszystkich agencjach
– Maxwell! – usłyszał za sobą okrzyk i odwrócił się. Od wyjścia biegł w jego stronę jakiś mężczyzna. Postawił bagaż, uniósł nieco rękę w geście powitania, lecz opuścił ją powoli, skonstatowawszy, że nie rozpoznaje tego człowieka. Mężczyzna zwolnił, przechodząc w trucht, a potem szybki chód. – Profesor Maxwell, nieprawdaż? – spytał, gdy znalazł się bliżej. – Jestem pewien, że się nie mylę. Maxwell skinął sztywno głową, nieco zmieszany. – Monty Churchill – przedstawił się tamten, potrząsając ręką profesora. – Spotkaliśmy się przed mniej więcej rokiem na jednym z przyjęć u Nancy Clayton. – Jak się pan miewa, panie Churchill? – spytał Maxwell dość ozięble. Teraz przypomniał sobie tego mężczyznę; choć twarz nadal wydawała mu się obca, to odżyło w jego pamięci nazwisko. Chyba prawnik, pomyślał, choć nie pamiętał dokładnie. Tamten zajmował się interesami, jakiegoś typu pośrednictwem czy spisywaniem umów. Był jednym z tych, którzy są w stanie zaparafować wszystko, byle tylko klient odpalił im należną dolę. – Doskonale! – odparł Churchill z radością w głosie. – Właśnie wracam z podróży. Z krótkiej podróży, ale to cudownie być z powrotem na Ziemi. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, dlatego właśnie zawołałem pana. Pierwsza znajoma twarz, jaką widzę od kilku tygodni. – Bardzo mi miło – odrzekł Maxwell. – Czy wraca pan do miasteczka? – Tak, właśnie szedłem do pasa komunikacyjnego. – Nie ma potrzeby – stwierdził Churchill. – Mam tu swój autolot, zaparkowany niedaleko. Wystarczy miejsca dla nas obu. Będzie pan w miasteczku dużo szybciej. Maxwell zawahał się. Nie lubił tego człowieka, ale kusiła go perspektywa znacznego skrócenia czekającej go podróży. A przecież chciał być w domu tak szybko, jak tylko to możliwe. Czekały na niego sprawy wymagające niezwłocznego wyjaśnienia. – To bardzo uprzejmie z pańskiej strony – powiedział. – Jeżeli rzeczywiście ma pan dość miejsca… |