Pazel to wiedział, bo też trochę pomagał w przygotowaniach. Dwukrotnie w ciągu dwóch nocy podpływali do burty Chathranda, tu, na ciemnych wodach zatoki Sorrophranu. Obie noce były pochmurne i bezksiężycowe, a Pazel, kiedy docierali na miejsce, za każdym razem pracował w ładowni aż do ostatniej chwili. Gdy wreszcie wychodził na pokład, widział tylko czarną, wygiętą ścianę porośniętą wodorostami i ślimakami, z małżami jak wbitymi ostrzami, która pachniała smołą, drewnem i morzem. Głosy mężczyzn spływały z góry, a w ich ślad na pokład Eniela obniżała się platforma podczepiona do ogromnego bomu ładunkowego. Na nią wędrowały worki z ryżem, jęczmieniem i twardą, ozimą pszenicą. Potem na deskach układano skrzynki pełne mandarynek, owoców berberysu, fig, solonego dorsza, solonej dziczyzny, następnie koks i węgiel; na koniec szły główki kapusty, ziemniaki, pochrzyn, wieńce czosnku i koła twardego jak skała sera. Jedzenie w ilościach zapierających dech w piersi: racje na sześć miesięcy bez zawijania do portu. Dokądkolwiek Wspaniały Żaglowiec się wybierał, najwidoczniej nie zamierzał korzystać z gościnności krajowców. Kiedy już nic więcej nie dało się dołożyć do sterty, platforma unosiła się jak za sprawą magii. Niektórzy ze starszych chłopców łapali za liny i ze śmiechem dawali się unieść wysoko – pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stóp – i przenieść nad odległym relingiem. Kiedy wracali na pustej platformie, ściskali drobniaki i słodycze, podarki od niewidocznej załogi. Pazel miał za nic te drobiazgi, ale dałby wszystko, żeby zobaczyć pokład Chathranda. Teraz całym jego życiem były statki – odkąd pięć lat temu Arqual połknął jego kraj, Pazel spędził na lądzie raptem niecałe dwa tygodnie. Poprzedniej nocy, kiedy platforma wzniosła się po raz ostatni, zapomniał o ostrożności: złapał za linę w rogu. Jervik oderwał jego palce od sznura i Pazel poleciał na łeb na szyję na pokład Eniela. Dziś jednak, w czasie krótkiego, trwającego jedną noc rejsu z Besq do Sorrophranu, niewielki statek nie przewoził ładunku, tylko pasażerów: trzy ciche postacie w żeglarskich płaszczach. Trzymali się na uboczu, nie tylko z dala od załogi, ale nawet od siebie nawzajem. Teraz, kiedy już było widać błękitne światła lamp gazobłotnych w Stoczniach Sorrophranu, cała trójka wyszła na dziób, jakby równie jak Pazel nie mogła się doczekać ujrzenia legendarnego statku. Ku wielkiej radości Pazela, do trójki pasażerów należał doktor Ignus Chadfallow. Był to smukły mężczyzna o smutnych oczach i o dłoniach wykształconego człowieka. Cesarski lekarz i znakomity uczony, który uratował raz cesarza i jego Gwardię Konną przed śmiercionośną bełkotnicą, zalecając zarówno ludziom, jak i koniom sześciotygodniową dietę z prosa i suszonych śliwek. Uratował też samego Pazela przed niewolnictwem. Wszyscy trzej pasażerowie weszli na pokład o zachodzie słońca. Pazel i pozostali smołownicy przepychali się przy relingu, rywalizując o szansę przytaszczenia ich kufrów na pokład za kilka monet. Kiedy dostrzegł Chadfallowa, podskoczył i wymachując rękoma, niemal wrzasnął: „Ignus!”. Jednakże doktor tylko rzucił mu mroczne spojrzenie i powitanie zamarło chłopcu na ustach. Kiedy Nestef witał pasażerów, Pazel daremnie próbował pochwycić spojrzenie Chadfallowa. Kiedy kucharz krzyknął: „Smołownik!”, zeskoczył zejściówką, żeby wyprzedzić innych chłopców, ponieważ Nestef miał zwyczaj witać nowych pasażerów kubkiem ostro doprawionej przyprawami herbaty. Dzisiaj jednak poczęstunek był bogatszy: kucharz położył na tacy piżmówkowe herbatniki, cukierki z czerwonego imbiru i nasiona lukki, które się żuje, żeby było ciepło. Balansując z wielką ostrożnością tacą pełną tych specjałów, Pazel wrócił na pokład i podszedł prosto do Chadfallowa, z sercem walącym mu w piersi. – Może się pan poczęstuje? Chadfallow patrzył na zalane księżycowym światłem skały i wysepki, jakby nic nie słyszał. Pazel odezwał się raz jeszcze, głośniej, i tym razem doktor odwrócił się gwałtownie. Pazel uśmiechnął się niepewnie do swego dawnego dobroczyńcy, ale Chadfallow warknął: – Gdzie twoje wychowanie? Najpierw obsłużysz księżnę. No już! Z płonącymi policzkami Pazel odwrócił się. Chłód doktora zranił go bardziej niż jakikolwiek cios Jervika. Chociaż, z drugiej strony, nie był wielkim zaskoczeniem: Chadfallow często sprawiał wrażenie, jakby się bał, że ktoś go zobaczy z Pazelem, i nigdy dłużej z nim nie rozmawiał. Ale był najbliższym odpowiednikiem rodziny, jaki ostał się Pazelowi na świecie, a nie widzieli się od dwóch lat. Dwóch lat! Dłonie – a niech to! – mu zadrżały. Z trudem przełknął ślinę i dopiero wtedy odezwał się do księżnej. A przynajmniej taką miał nadzieję – że ta zgarbiona staruszka trzy cale niższa od niego, która stała przy grotmaszcie, mamrocząc i obracając złote pierścienie na palcach, to rzeczywiście księżna. Kiedy się odezwał, uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Miała wielkie, mlecznobłękitne oczy. Jej pomarszczone usta wykrzywiły się w uśmiechu. – Ehiji! Jej dłoń z zakrzywionymi jak szpony palcami błyskawicznie wystrzeliła; paznokieć przejechał po policzku. Mokrym od uronionej wcześniej łzy. Starucha włożyła wilgotny palec do ust i jeszcze szerzej wyszczerzyła zęby. A potem zainteresowała się tacą. Najpierw wrzuciła do ust trzy największe cukierki imbirowe, a cztery następne wsunęła do kieszeni. Potem wyjęła z fałd płaszcza starą odbarwioną fajkę. Osłupiały Pazel patrzył, jak wytrząsnęła na wpół wypalony tytoń do miseczki z nasionami lukki, wymieszała je kciukiem, a potem wetknęła mieszankę nasion i tytoniu z powrotem do fajki, cały czas przy tym szepcząc do siebie i skrzecząc coś pod nosem. – Masz krzemień? – Nie, proszę pani. – Dla ciebie lady Oggosk! Przynieś lampę. Kilka chwil później miał wrażenie, że urwą mu się ręce, kiedy trzymał mosiężną lampę pokładową, ciężką od tłuszczu morsa, a lady Oggosk siłowała się z fajką. Smugi dymu z płonącego tłuszczu, tytoniu i lukki wypełniły mu nozdrza. Oddech księżnej, gdy zaciągnęła się fajką, a potem dostała czkawki, pachniał jak powiew z cuchnącego imbirem grobu. Wreszcie fajka się rozjarzyła, a staruszka zachichotała. – Nie płacz, małpiszonku. Nie zapomniał o tobie, nawet na chwilę nie zapomniał, o nie! Pazel zagapił się na nią. Mogła mieć na myśli jedynie Chadfallowa, ale co wiedziała o ich znajomości? Nim wymyślił, jak o to zapytać, odwróciła się od niego, nadal chichocząc. Trzecim pasażerem był kupiec, zadbany i dobrze odżywiony. Pazel uznał, że jest chory: nosił biały szalik ciasno owinięty wokół szyi i trzymał na nim rękę, jakby osłaniając obolałe miejsce. Odchrząknął i zabrzmiało to naprawdę boleśnie – Pazel niemal rozlał herbatę. Mężczyzna także miał niezły apetyt: w jego ustach zniknęły cztery herbatniki, a za nimi kolejny z największych imbirowych cukierków. – Nie jesteś zbyt czysty – powiedział nagle, obrzucając chłopca spojrzeniem od stóp do głów. – Czyjego mydła używasz? – Czyjego mydła, proszę pana? – To takie trudne pytanie? Kto robi mydło, którego używasz do mycia twarzy? – Dostajemy szare mydło, proszę pana. – Jesteś zaprzedańcem. – Ale już niedługo, proszę pana. Kapitan Nestef okazał mi przyjaźń, za co błogosławię go po trzykroć. Mówi, że mam naprawdę dobre perspektywy, z moją smykałką do języków i… – A moje perspektywy są, rzecz jasna, nadzwyczajne – oznajmił mężczyzna. – Nazywam się Ket; warto zapamiętać to imię, warto je sobie zanotować. Niedługo zawrę transakcję wartą sześćdziesiąt tysięcy złotych sercówek. A to tylko jedna wyprawa handlowa. – To wspaniale dla pana. W rzeczy samej! Będzie pan płynął na Chathrandzie? – W życiu nie zobaczysz sześćdziesięciu tysięcy… czy nawet sześciu. Zmykaj. Położył coś na tacy i odprawił Pazela gestem. Chłopak skłonił się i wycofał, a potem zerknął na tacę. Leżał na niej bladozielony krążek z wyciśniętym napisem: MYDŁO KETA. Jedna z tych sześćdziesięciu tysięcy monet bardziej by mu odpowiadała, ale i tak wsunął mydełko do kieszeni. A potem przyjrzał się tacy i serce mu się zacisnęło. Nie miał już czym poczęstować Chadfallowa – został tylko kawałeczek imbirowego cukierka i połamany herbatnik. Doktor zignorował słodycze, ale wskazał na butelkę z herbatą. Pazel ostrożnie nalał mu kubek. Chadfallow zacisnął długie palce wokół naczynia i podniósł je do ust, zaciągnął się aromatyczną parą, a potem powiedział, że tak się powinno robić na zimnie, żeby „ożywić nozdrza”. Nie spojrzał nawet na chłopca, a Pazel nie wiedział, czy ma zostać, czy odejść. W końcu doktor zapytał ściszonym głosem: – Nie chorujesz? – Nie. – A twoje ataki? – Wyleczone – odpowiedział szybko Pazel, ciesząc się, że są sami. Nikt na Enielu nie wiedział o jego atakach. – Wyleczone? Jakim cudem? Pazel wzruszył ramionami. |