– Nie pytaj już. Na razie są bezpieczne, o ile ktokolwiek może tak o sobie powiedzieć, ale nic nie jest pewne. Ale jeśli chcesz im pomóc, posłuchaj uważnie: nie idź na swoje stanowisko. Pod żadnym pozorem nie schodź pod pokład Eniela dziś wieczór. – Ale pracuję przy pompach! – Nie będziesz pracował. – Ale, Ignus… Auć! Chadfallow zacisnął dłoń na ręce Pazela. – Nigdy nie mów mi po imieniu, smołowniku! – syknął. Nie patrzył na Pazela, ale było widać, że jest wściekły. – Więc byłem głupcem? Przez pół dekady byłem głupcem? Nie odpowiadaj! Powiedz tylko, schodziłeś na brzeg w Sorrophranie? – T-tak. – Więc wiesz, że stawiając stopę poza dzielnicą portową, stajesz się celem dla Migarzy? Że dostają oni trzy złote monety za każdego chłopca i dziewczynę, których odeślą do Zapomnianych Kolonii, dwadzieścia dni marszu od Stepów Slevranów? – Wiem o Migarzach i o tym strasznym miejscu! Ale co to ma wspólnego ze mną? Zostanę na pokładzie tej nocy, a o wschodzie słońca wypływamy! Chadfallow pokręcił głową. – Pamiętaj tylko, że Migarze nie mogą tknąć cię w porcie. A teraz trzymaj się z dala ode mnie, Pazelu Pathkendle i przede wszystkim zostań na pokładzie! Nie będziemy już więcej rozmawiać. Doktor otulił się płaszczem i ruszył ku rufie. Pazel widział już nadchodzące nieszczęście. Pierwsza zasada przetrwania dla smołownika mówiła: „Bądź szybki!”, a Chadfallow już zmusił go do jej złamania. Kapitan Nestef jeszcze tego nie zauważył, ale szeregowi żeglarze, którzy ruszyli do swoich zadań, patrzyli na niego jak na szaleńca. Co sobie wyobraża ten chłopak? Nie wyglądał na chorego, nie spadł z rei, a mimo to stał w miejscu. Pazel wiedział, co się zaraz stanie, i się nie pomylił. Pierwszy oficer nadzorujący pracę ludzi na otwartym pokładzie złapał Pazela i obrzucił zgorszonym spojrzeniem. – Muketch! – ryknął. – Odbiło ci? Złaź pod pokład, albo zedrę skórę z tego ormaelskiego tyłka! – Oppo, proszę pana! Pazel pognał do głównego luku, ale u szczytu drabiny się zatrzymał. Zawsze wykonywał polecenia Chadfallowa. Rozejrzał się za innymi smołownikami – może zamieniłby się z kimś na robotę? – ale wszyscy znajdowali się pod pokładem, na swoich miejscach. Wkrótce się zorientują, że go brakuje, i zostanie surowo ukarany za złamanie rozkazu. Jak się wytłumaczy? Sam nie bardzo wiedział, co robi. Desperacko próbując zachować pozory, Pazel rozejrzał się i zauważył zwiniętą cumę przy lewej burcie. Ukradkiem przewrócił zwój i zaczął go dokładnie zwijać od nowa. Przynajmniej będzie wyglądało na to, że ma zajęcie. W głowie mu się kręciło od nowin Chadfallowa. Jego matka i siostra żyły! Ale gdzie mogły być? Ukrywały się w zniszczonym Ormaelu? Sprzedano je do niewoli? A może dotarły do Państw Bez Korony, szczęśliwie uciekły z cesarstwa? I wtedy nagle Pazel źle się poczuł. Zakręciło mu się w głowie i zamglił wzrok. Wspomnienie ohydnej herbaty podeszło mu do gardła. Zatoczył się i znowu przewrócił zwój liny. Ignus, coś ty mi zrobił? W następnej chwili dziwne wrażenie zniknęło. Czuł się już dobrze, ale ktoś chichotał za jego plecami. Pazel odwrócił się i zobaczył Jervika, który triumfalnie wskazywał go palcem. – Znalazłem go, proszę pana! Opuścił swoje stanowisko! Specjalnie przewrócił cumę, żeby zrobić sobie dłuższą przerwę! Niech ma tę swoją przerwę, panie Nicklen! Bosman Nicklen garbił się za Jervikiem. Wykrzywił usta. Był zwalistym mężczyzną o czerwonej twarzy i oczach zatopionych w opuchniętych powiekach, co wyglądało, jakby ktoś odcisnął dziurki w miękkim cieście. Zwykle traktował Pazela względnie przyzwoicie, pozostając pod silnym wpływem Nestefa, ale lina leżała oskarżycielsko w nieładzie, a kiedy bosman zapytał go, czy Jervik mówi prawdę, Pazel zacisnął zęby i pokiwał głową. Jervik skrzywił się za plecami bosmana, szczerząc się w szerokim uśmiechu. – Dobra, spadaj, Jervik – powiedział Nicklen. – A co do pana, panie Pathkendle, to ma pan szczęście. Powinieneś zebrać baty za lekceważenie obowiązków, ale zamiast tego pójdziesz ze mną. Czterdzieści minut później Pazel wcale nie czuł, że dopisało mu szczęście. Zaczął padać deszcz, a on stał na zalanej wodą ulicy w Sorrophranie, bez kapelusza (leżał w kufrze na Enielu), i słuchał przytłumionych dźwięków skrzypiec i akordeonu oraz towarzyszących im ryków śmiechu, które dobiegały zza kamiennej ściany tawerny obok. To była bezsensowna kara wyznaczona przez Nicklena: kazał mu stać na ulicy jak zawstydzonemu uczniakowi, podczas gdy sam poszedł przepijać wypłatę. Nie pierwszy raz Pazel przeklinał Jervika. Na szczęście znajdował się w dzielnicy portowej, z dala od kręcących się Migarzy. Ale na ile znał Jervika, chłopak opowie pierwszemu oficerowi, co się wydarzyło na pokładzie i Pazel nie uniknie lania. Wspomniał o tym podejrzeniu bosmanowi, gdy szli przez miasto. Odpowiedź Nicklena była dziwna: powiedział Pazelowi, żeby zapomniał, że kiedykolwiek znał głupka imieniem Jervik. – Panie Nicklen – zagadywał go dalej Pazel (dziś bosman z wyjątkową cierpliwością znosił jego gadaninę) – a Chathrand to jest szybki? – Szybki! Praktycznie frunie przy dobrym wietrze! Tylko trudno na taki trafić. Małe statki mogą więcej przy lekkiej bryzie, kapujesz? To dlatego Jego Zwierzchność tak lubi malutkie kanonierki. Ale kocha też i duże, zapamiętaj sobie. I te średnie. A jeśli idzie o Chathranda, marzy mu się wiatr, który zatopiłby każdy inny przeciętny statek. Śmiem twierdzić, że Nelu Peren podcina mu skrzydła. Nelu Peren, czyli Morze Spokojne, to był jedyny kawałek oceanu, po którym Pazel żeglował. Czasem trudno by je uznać za spokojne, ale było znacznie bezpieczniejsze od Nelu Rekere (czyli Morza Ograniczonego), które je zamykało. Najdalej, już za archipelagami na południu, rozciągał się Nelluroq, czyli Morze Rozległe. Legendy mówiły o ogromnych wyspach, może nawet całych kontynentach, ukrytych wśród bezmiarów wód, pełnych dziwnych zwierząt i ludzi, którzy niegdyś handlowali i paktowali z północą. Ale minęły stulecia i ogromne statki tonęły jeden po drugim. Ostał się tylko Chathrand, a wszystkie wyspy, które mogły leżeć na Morzu Rozległym także zatonęły – w morzu zapomnienia. – W każdym razie w dzisiejszych czasach nie musi już szybować jak skrzydlaty murth. Już nie jest statkiem wojennym. Na wspomnienie o wojnie myśli Pazela przeskoczyły do następnej kwestii. – A pan brał udział w ostatniej wojnie, panie Nicklen? To znaczy w tej wielkiej? – W drugiej morskiej? A tak, ale jako żółtodziób. Byłem młodszy od ciebie, kiedy się skończyła. – Naprawdę zabiliśmy jednego z królów Mzithrinu? – A tak! Shaggata! Shaggata Nessa i jego bękarty, i jego maga. To była słynna nocna bitwa. Ich statek poszedł na dno z całą załogą. Niedaleko od Ormaelu, skoro już pytasz. Ale nigdy nie znaleziono nawet śladu po tamtym statku. Shaggat, chłopcze, to znaczy Król-Bóg dla tych kundli. – Ale czy on był… przyjacielem Arqualu? Szczerze zdumiony Nicklen spojrzał na Pazela. – To jakiś żart, panie Pathkendle? – Nie, skąd! Ja tylko myślałem… to znaczy ktoś mi powiedział… – Shaggat Ness był potworem – przerwał mu Nicklen. – Występnym demonem kochającym mord. Nie był przyjacielem dla żadnego żywego człowieka na tym świecie. Pazel nigdy nie słyszał, żeby bosman przemawiał z większym przekonaniem. Ten wysiłek wyraźnie go zmęczył: mężczyzna uśmiechnął się niezręcznie, poklepał Pazela po ramieniu, a kiedy doszli do baru, kupił chłopcu pora zapiekanego w cieście i kufel dyniowego piwa – przysmaki z Sorrophranu. Ale nim poszedł się zabawić, pogroził smołownikowi palcem. – Zejdź z tego stanowiska, a utopię cię w Hansprit – powiedział. – Miej oczy otwarte, dobrze? Kapitan nie lubi pijaństwa. Pazel pokiwał głową, ale wiedział, że bosman coś ukrywa. Smołownicy rzadko pijali dyniowe piwo. Co Nicklen kombinował? Nie chodziło o bunt ani handel oparami śmierci: był za stary i zbyt powolny, żeby się poważyć na takie zbrodnie. Tak samo klienci, żartujący z „małego wartownika” i mierzwiący jego mokre włosy w denerwujący sposób, nie wyglądali na przestępców. Godzinę później bosman pojawił się z drugim zapiekanym frykasem i starą owczą skórą przeciw deszczowi. Miał zmętniałe spojrzenie i marszczył czoło. Jego ubranie cuchnęło piwem. – Nadal nie śpi! – powiedział. – Dobry z ciebie chłopak, Pathkendle. Kto powiedział, że Ormaelczykowi nie można ufać? – Na pewno nie ja – wymamrotał Pazel, chowając por, który miał zamiar zostawić sobie na śniadanie. – Nigdy ich nie nienawidziłem – powiedział Nicklen zmartwiony. – Nigdy bym nie wziął w tym udziału, mam nadzieję, że to rozumiesz. Gdybym tylko miał wybór… Odwrócił wzrok i zataczając się, wrócił do baru. Zdezorientowany Pazel usiadł na schodach. Nicklen nie mógł naprawdę martwić się kapitanem. Nestef nie lubił pijatyk, to prawda. Ale miał lepsze zajęcie niż ścigać bosmana w deszczu. Mijały godziny, pijacy przychodzili i odchodzili. Pazel na wpół drzemał pod owczą skórą, kiedy poczuł coś ciepłego i aksamitnego na nagiej stopie. Natychmiast się obudził i zobaczył, że patrzy w oczy największemu kotu, jakiego w życiu widział: to było smukłe, rude stworzenie, którego żółte ślepia patrzyły prosto w oczy chłopca. Jedną łapę kot położył na palcu Pazela, jakby sprawdzał, czy żyje. – Witam pana – powiedział Pazel. Stworzenie warknęło. – Och, panią, tak? Pokój z tobą, kimkolwiek jesteś. Zrzucił owczą skórę i kot skoczył. Nie na niego, ale na drugi por w cieście. Nim Pazel zdołał zrobić coś więcej niż zakląć, zwierzę zabrało mu przysmak z ręki i czmychnęło do zaułka. Pazel zerwał się i pogonił za kotem, ale lampy już pogaszono i kot zniknął mu z oczu. – Ty zapchlony złodzieju! W chwili, kiedy krzyknął, choroba powróciła. Było gorzej niż przedtem: zatoczył się na kosz na śmieci, który przewrócił się z hukiem. Pazel znowu miał gorzki posmak w ustach, a kiedy z okna powyżej poleciał stek wyzwisk, słowa wydały mu się czystym nonsensem. I wtedy nagle atak minął i słowa zabrzmiały wyraźnie: – …od mojego kosza! Przeklęte łobuzy! Idą spać, kiedy ptaki wstają! Rozzłoszczony Pazel wrócił do tawerny. Nagle się zatrzymał. Tamten człowiek miał rację: rzeczywiście zaczynały już śpiewać ptaki. Zbliżał się świt. Otworzył drzwi do tawerny. Barman leżał tuż za progiem i wyglądał na pijanego. – Auć! Zmiataj, żebraku! Zabawa dawno się skończyła. – Nie żebrzę. Tu jest pan Nicklen i powinienem go obudzić. – Ogłuchłeś? Wszystko wypiliśmy! Nikogo tu nie ma. – Ale pan Nicklen tu jest. – Nicklen? Ta męczydusza z Eniela? – Eee… ma pan rację, to on. – Wyszedł dawno temu. – Co? – I chwała mu za to. Jęczał całą noc. „Doktor! Doktor zapłacił mi za ten niecny uczynek!”. Nikt nie mógł go uciszyć. – Jaki doktor? Chadfallow? O czym on mówił? Dokąd poszedł? – Ciszej! – jęknął barman. – Skąd mam wiedzieć, co za doktor? Ale do Etherhorde, tam się udał! Powiedział, że wypływają przed świtem. I nie zapłacił za ostatniego drinka, łachudra. Uciekł tylnymi drzwiami. Auć! Pazel wskoczył do środka. Tawerna świeciła pustkami. Dał się oszukać! Dał się oszukać Nicklenowi! A co barman usłyszał? Że wypływają przed świtem? Wybiegł na ulicę. Deszcz nadal zalewał Sorrophran, ale na wschodzie czarne chmury zamieniały się w szare. Pazel popędził tą samą drogą, którą przyszli z Nicklenem, skręcił za róg, zbiegł po nadkruszonych schodach, minął rudego kota pożerającego jego zapiekankę, wpadł na kolejne kosze na śmieci, skręcił za następny róg i śmignął na nabrzeże, jakby od tego zależało jego życie. Rybacy wracali z nocnych połowów. Gwizdali i śmiali się. „Ducha zobaczyłeś, smołowniku?”. Pobiegł między ich beczułkami, korytami do patroszenia i stosami sieci. Ogromny kadłub Chathranda wznosił się dokładnie przed nim; ludzie kręcący się na jego pokładzie, wśród szarości poranka wyglądali jak mrówki na kłodzie. Ale w załomie nabrzeża za Chathrandem nie było statku o nazwie Eniel, na który Pazel mógłby wejść. Popędził na koniec pomostu dla rybaków. Zobaczył Eniela wypływającego z portu; łapał wiatr w żagle i przyśpieszał. Pazel zdjął koszulę i zaczął nią wymachiwać, wykrzykując imię kapitana. Ale wiatr wiał od lądu, a deszcz stłumił jego głos. Nikt na Enielu go nie usłyszał albo nie chciał usłyszeć. Pazel stracił dom. |