powrót do indeksunastępna strona

nr 08 (LXXX)
październik 2008

Sens życia według Cohena
Liryczny nastrój, dużo dowcipów i jeszcze więcej dobrej muzyki – tak wyglądał poniedziałkowy koncert Leonarda Cohena we wrocławskiej Hali Stulecia, która była wypełniona niemal do ostatniego miejsca.
Leonard Cohen, Wrocław, 29 września 2008
Leonard Cohen<br> Fot. www.irishtimes.com
Leonard Cohen
Fot. www.irishtimes.com
Cohen rozpoczął od naprawdę mocnego uderzenia – na pierwszy ogień poszło „Dance Me to the End of Love”, które znakomicie wprowadziło publiczność w poetycki i kameralny nastrój poniedziałkowego koncertu. Kanadyjczyk pilnował jednocześnie, żeby nie było zbyt poważnie, i co jakiś czas serwował fanom charakterystyczne dla niego dowcipy. Trzeba przyznać, że dzięki temu w inteligentny sposób balansował pomiędzy powagą a luzem. O skromności nie wspominając, często kłaniał się bowiem wrocławskiej publiczności. Zdarzało się też, że komplementował towarzyszących mu muzyków, chcąc podkreślić, jak wiele jego muzyka im zawdzięcza. Na wielkie brawa zasługują przede wszystkim piosenkarki z chóru – Sharon Robinson i siostry Webb. W pewnym momencie artysta wsłuchał się w ich śpiew i powiedział, że to jest właśnie poezja życia. Coś, czym kończy swój dzień przed snem i czym zaczyna przy porannej toalecie. Wyjaśnił publiczności, że chce jej przedstawić kwintesencję sensu istnienia. Nawoływał, żeby wsłuchać się w te słowa. W końcu zdradził, że sensem jest to, co śpiewają chórzystki: „Duda dam, duda dam”. Mówiąc szczerze, trudno powiedzieć, czy należy to uznać za żart, czy też za próbę uświadomienia wszystkim, że w życiu liczą się niezauważalne na pierwszy rzut oka drobiazgi.
Jak wspominałem, wielki muzyk swoją skromnością urzekł także fanów, którym dziękował za to, że może zaśpiewać we Wrocławiu, to znaczy w mieście, które zaznało w przeszłości wielu cierpień. W ten sposób zrobił wprowadzenie do „Anthem”, w którym ogromnie przejmująco zabrzmiały słowa: „Ring the bells that still can ring”. Wyśpiewując to, odnosił się do wszystkich budowli, które przetrwały minione czasy. Niewykluczone, że kolejny fragment tej piosenki: „Every heart, every heart to love will come but like a refugee” nawiązywał z kolei do jego żydowskich korzeni i pamięci o Żydach, których przepędzono swego czasu z Wrocławia.
Wielokrotnie wspominał przeszłość, jednakże w czasie koncertu nie zabrakło też jego nowszych kawałków, chociażby „I’m Your Man”. Z drugiej strony bodaj największe oklaski dostało „Hallelujah” i zwłaszcza przerobione specjalnie na tę okazję zdanie: „And remember when I moved to Wroclaw”. Sporo osób autentycznie się przy tym wzruszyło. Wzruszenie szybko zastępowała jednak radość, że koncert wciąż trwa. Artysta często zwodził wszystkich tym, że go już kończy, by zaraz potem powrócić efektownie na scenę. Po jednej z takich sytuacji ujął wszystkich słowami piosenki: „I tried to leave you”, na koniec pożegnał zaś fanów tekstem: „Mam nadzieję, że jesteście usatysfakcjonowani”. Nie można tego powiedzieć o wszystkich. „Dwadzieścia trzy lata temu było lepiej” – powiedział po koncercie jeden z melomanów. „Ale był wtedy młodszy” – dodał słusznie ktoś inny. Trzeba przyznać, że jak na swoje lata Cohen trzyma się lepiej niż dobrze. W czasie ponadtrzygodzinnego show udowodnił, że niewiele stracił z młodzieńczej werwy i wciąż potrafi porywać tłumy. Było to widać szczególnie przy klasykach takich jak „Suzanne” czy „So Long, Marianne”. Poza tym usłyszeć można było między innymi „In My Secret Life” i „Bird on the Wire”. Osobiście ubolewam nad tym, że zabrakło kilku moich ulubionych piosenek, na przykład „Sisters of Mercy”, ale w końcu nie można mieć wszystkiego.
powrót do indeksunastępna strona

158
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.