powrót do indeksunastępna strona

nr 08 (LXXX)
październik 2008

Księga cmentarna
Neil Gaiman
Fragment powieści
Zamieszczamy fragment powieści Neila Gaimana „Księga cmentarna”. Książka ukaże się nakładem wydawnictwa MAG.
Tytuł: Księga cmentarna<br/>Tytuł oryginalny: The Graveyard Book<br/>Autor: <a href='http://esensja.pl/ksiazka/ksiazki/obiekt.html?rodzaj_obiektu=11&idobiektu=268' target='_blank'>Neil Gaiman</a><br/>Przekład: <a href='http://esensja.pl/ksiazka/ksiazki/obiekt.html?rodzaj_obiektu=11&idobiektu=223' target='_blank'>Paulina Braiter</a><br/>Wydawca:  <A href='http://www.mag.com.pl' target='_blank'>MAG</A><br/>ISBN: 978-83-7480-109-6<br/>Format: 288s. 125×195mm<br/>Cena: 29,99<br/>Data wydania: 3 października 2008<br/><br/>Na aukcji internetowej w Ebay.com za prawo do umieszczenia na nagrobku swojego imienia i nazwiska pewien internauta zapłacił 3383 dolarów. Nagrobek zaś pojawia się w najnowszej książce Neila Gaimana pt. „Księga cmentarna”. Książka jest owiana mrocznym klimatem – rozgrywa się na cmentarzu a jej bohaterem jest niezwykły chłopiec – Nik, który jest jedynym żyjącym mieszkańcem cmentarza. Wychowany od maleńkości przez duchy i innych jego rezydentów, nauczył się dawno zapomnianych zwyczajów od swoich opiekunów oraz technik znanych jedynie duchom, jak choćby zdolności Znikania. Czy wychowany przez duchy chłopiec  doświadczy cudów i terroru żywych i umarłych?<br/>Ta mrożąca krew w żyłach opowieść Gaimana jest pierwszą powieścią dla młodzieży od czasu wydania międzynarodowego bestsellera Koralina. I podobnie jak Koralina, Księga cmentarna z pewnością oczaruje i zaskoczy zarówno młodych czytelników jak i legiony jego stałych dorosłych fanów.
Tytuł: Księga cmentarna
Tytuł oryginalny: The Graveyard Book
Autor: Neil Gaiman
Przekład: Paulina Braiter
Wydawca: MAG
ISBN: 978-83-7480-109-6
Format: 288s. 125×195mm
Cena: 29,99
Data wydania: 3 października 2008

Na aukcji internetowej w Ebay.com za prawo do umieszczenia na nagrobku swojego imienia i nazwiska pewien internauta zapłacił 3383 dolarów. Nagrobek zaś pojawia się w najnowszej książce Neila Gaimana pt. „Księga cmentarna”. Książka jest owiana mrocznym klimatem – rozgrywa się na cmentarzu a jej bohaterem jest niezwykły chłopiec – Nik, który jest jedynym żyjącym mieszkańcem cmentarza. Wychowany od maleńkości przez duchy i innych jego rezydentów, nauczył się dawno zapomnianych zwyczajów od swoich opiekunów oraz technik znanych jedynie duchom, jak choćby zdolności Znikania. Czy wychowany przez duchy chłopiec doświadczy cudów i terroru żywych i umarłych?
Ta mrożąca krew w żyłach opowieść Gaimana jest pierwszą powieścią dla młodzieży od czasu wydania międzynarodowego bestsellera Koralina. I podobnie jak Koralina, Księga cmentarna z pewnością oczaruje i zaskoczy zarówno młodych czytelników jak i legiony jego stałych dorosłych fanów.
Rozdział pierwszy
Jak Nikt nie odszedł z cmentarza
W ciemności przesuwała się ręka trzymająca nóż. Nóż miał rękojeść z polerowanej czarnej kości i klingę gładszą i ostrzejszą niż jakakolwiek brzytwa. Gdyby cię skaleczył, pewnie nawet nie zauważyłbyś tego. Nie natychmiast.
Nóż zrobił już niemal wszystko, co miał do załatwienia w tym domu. Zarówno klinga, jak i rękojeść były mokre.
Drzwi wejściowe wciąż stały otworem, lekko uchylone, tak jak zostawił je nóż i człowiek, który go trzymał, gdy wśliznęli się do środka. Białe smużki nocnej mgły wnikały przez szczelinę do domu.
Ów człowiek, Jack, zatrzymał się na podeście. Lewą ręką wyciągnął z kieszeni czarnego płaszcza wielką białą chustkę i wytarł nią starannie nóż wraz z okrytą rękawiczką prawą dłonią, która go dzierżyła; potem schował chustkę. Polowanie niemal dobiegło końca. Kobietę zostawił w łóżku, mężczyznę na podłodze w sypialni. Starsze dziecko, ­dziewczynkę, w jej kolorowym pokoju, otoczoną zabawkami i na wpół ukończonymi modelami. Pozostał tylko chłopczyk, właściwie niemowlak. Jeszcze tylko on i zadanie będzie można uznać za wykonane.
Rozprostował palce. Jack był przede wszystkim profesjonalistą, tak przynajmniej często powtarzał i nie pozwoliłby sobie na uśmiech przed końcem roboty.
Włosy miał ciemne, oczy także. Na dłoniach nosił czarne rękawiczki z najcieńszej jagnięcej skórki.
Pokój malucha mieścił się na samej górze. Jack ruszył schodami, stąpając bezszelestnie po wykładzinie. Pchnięciem otworzył drzwi na strych i przekroczył próg. Jego uszyte z czarnej skóry buty błyszczały tak bardzo, że wyglądały jak ciemne zwierciadła: było w nich widać odbicie maleńkiego jasnego sierpa księżyca.
Prawdziwy księżyc świecił za oknem, jego słaby blask dodatkowo rozpraszała mgła. Lecz Jack nie potrzebował zbyt wiele światła. Księżyc mu wystarczał. W zupełności.
Widział już sylwetkę dziecka w łóżeczku, głowę, kończyny, tors.
Łóżeczko miało wysokie ścianki ze szczebli, niepozwalające dziecku wyjść. Mężczyzna imieniem Jack pochylił się, uniósł prawą dłoń, tę z nożem, i wycelował w pierś…
…po czym opuścił rękę. Postać w łóżeczku okazała się pluszowym misiem. Dziecka w nim nie było.
Oczy Jacka przywykły do słabego blasku księżyca, nie miał więc ochoty zapalać elektrycznych lamp. Zresztą światło nie było takie ważne. Dysponował innymi zmysłami.
Zaczął węszyć w powietrzu. Nie zwracał uwagi na zapachy, które wtargnęły do pokoju wraz z nim, zlekceważył te, które mógł bezpiecznie zignorować, i skupił się na woni tego, po którego przyszedł. Czuł dziecko: mleczny zapach podobny do ciasteczek w czekoladzie, połączony z kwaśną nutą mokrej jednorazowej nocnej pieluchy. Czuł w jego włosach szampon dla dzieci, a także coś małego i gumowego – zabawka, pomyślał, a potem: nie, coś do ssania – co miał przy sobie chłopczyk.
Był tu jeszcze niedawno, ale teraz już nie. Jack podążył za zapachem na dół, schodami w samym sercu wysokiego wąskiego domu. Sprawdził łazienkę, kuchnię, schowek na pranie i w końcu przedpokój. Nie znalazł w nim jednak nic, prócz rowerów całej rodziny, sterty pustych reklamówek, zużytej pieluchy i zbłąkanych pasemek mgły, które wniknęły do domu przez otwarte drzwi wyjściowe.
Wówczas Jack wydał cichy odgłos, sapnięcie nabrzmiałe frustracją, ale też zadowoleniem. Wsunął nóż do pochwy w wewnętrznej kieszeni długiego płaszcza i wyszedł na ulicę. Świecił księżyc, a także latarnie, lecz mgła opatulała wszystko, przyćmiewała światła, tłumiła dźwięki, sprawiała, że noc stawała się mroczna i zdradziecka. Spojrzał w dół zbocza, w stronę świateł zamkniętych sklepów, a potem w górę, gdzie ostatnie wysokie kamienice ustępowały miejsca ciemności starego cmentarza.
Mężczyzna znów powęszył. A potem bez pośpiechu ruszył na górę.
• • •
Od dnia, gdy chłopczyk nauczył się chodzić, budził rozpacz i zarazem zachwyt rodziców, bo nie miał sobie ­równych w wędrówkach, wspinaczce na wszystko co się dało, wchodzeniu i schodzeniu. Tej nocy obudził go jakiś dźwięk dobiegający z piętra niżej, odgłos upadku. Zbudzony, szybko się znudził leżeniem i zaczął szukać wyjścia z łóżeczka. Owszem, miało wysokie ścianki, tak jak kojec na dole, chłopczyk był jednak przekonany, że da sobie radę. Potrzebował tylko jednego stopnia…
Podciągnął w kąt łóżeczka wielkiego, złotego pluszowego misia, a potem, przytrzymując się szczebli małymi rączkami, postawił stopę na jego brzuchu, drugą na głowie, dźwignął się na nogi i częściowo wyszedł, częściowo wypadł na zewnątrz.
Wylądował ze stłumionym łoskotem na stosiku puchatych, miękkich zabawek. Część z nich stanowiły prezenty od krewnych na pierwsze urodziny niecałe sześć miesięcy wcześniej, część odziedziczył po starszej siostrze. Zdziwił się, lądując na podłodze, ale nie krzyknął – kiedy krzyczał, przychodzili i wkładali go z powrotem do łóżka.
Na czworakach wypełzł z pokoju.
Schody wiodące w górę były groźne i trudne, nie opanował jeszcze do końca umiejętności wspinaczki. Już dawno jednak odkrył, że schody wiodące w dół są proste. Pokonywał je, siadając i zsuwając się z kolejnych stopni na solidnie opatulonym tyłeczku.
Possał chwilę gumowy smoczek, o którym matka zaczęła właśnie wspominać, że chłopiec jest już na niego za duży.
Podczas podróży na dół pampers rozpiął się i gdy chłopczyk dotarł do ostatniego stopnia w niewielkim przedpokoju i wstał, pielucha odpadła. Wyszedł z niej. Miał na sobie jedynie dziecięcą koszulkę. Schody wiodące do pokojów jego i rodziny były strome i groźne, lecz drzwi wyjściowe uchylały się zachęcająco…
Dziecko przekroczyło z lekkim wahaniem próg domu. Mgła oplotła się wokół niego niczym dawno zaginiony przyjaciel. A potem, z początku niepewnie, a potem z rosnącym zdecydowaniem i szybkością chłopczyk podreptał w górę zbocza.
• • •
Kiedy dotarł na szczyt wzgórza, mgła zaczęła rzednąć. Na niebie świecił półksiężyc, nie tak jasno jak w dzień, bynajmniej, lecz dostatecznie jasno, by było widać cmentarz, o tak.
Spójrzcie.
Oto opuszczona kaplica pogrzebowa, żelazna brama zamknięta na kłódkę, bluszcz pnący się po ścianach wieżyczki, małe drzewko wyrastające z rynny na wysokości dachu.
Oto kamienie i grobowce, krypty i tablice. Oto przemykające od czasu do czasu wśród poszycia i przez ścieżkę królik, kret bądź łasica.
Oto, co moglibyście zobaczyć w blasku księżyca, gdybyście tylko byli tam owej nocy.
Zapewne nie zobaczylibyście jednak bladej pulchnej kobiety, która wędrowała ścieżką w pobliżu cmentarnej bramy, a gdybyście nawet ją ujrzeli, drugie uważniejsze spojrzenie upewniłoby was, że to tylko promienie księżyca, mgła i cień. A jednak pulchna blada kobieta była tam – szła ścieżką wiodącą przez grupkę pochylonych nagrobków w stronę bramy.
Brama była zamknięta; zawsze zamykano ją o czwartej po południu w zimie, o ósmej wieczór latem. Część cmentarza okalało żelazne ogrodzenie zwieńczone szpikulcami, resztę wysoki ceglany mur. Pręty bramy rozmieszczono gęsto: nie przecisnąłby się przez nie dorosły, ani nawet dziesięciolatek…
– Owens! – zawołała blada kobieta głosem brzmiącym jak szelest wiatru pośród długich traw. – Owens! Chodź no i popatrz tylko.
Przykucnęła, przyglądając się czemuś na ziemi. Tymczasem plama cienia przesunęła się na ścieżkę i w blasku księżyca zamieniła w posiwiałego mężczyznę po czterdziestce. Mężczyzna spojrzał z góry na swą żonę, potem na to, na co patrzyła, i podrapał się po głowie.
– Pani Owens? – spytał, pochodził bowiem z bardziej formalnych czasów niż obecne. – Czy to jest to, o czym myślę?
W tym momencie przedmiot ich zainteresowania najwyraźniej dostrzegł panią Owens, bo otworzył usta, upuszczając na ziemię gumowy sutek, który dotąd ssał, i wyciągnął małą pulchną piąstkę, jakby ze wszystkich sił próbował chwycić blady palec pani Owens.
– A niech mnie dunder świśnie – rzekł pan Owens – jeśli to nie dziecko.
– Oczywiście, że to dziecko – odparła jego żona. – Pytanie, co mamy z nim począć?
– Śmiem twierdzić, że to istotnie pytanie, pani Owens – przytaknął jej mąż. – Tyle że nie nasze, bo to dziecko bez wątpienia żyje, a tym samym nie ma z nami nic wspólnego i nie należy do naszego świata.
– Popatrz, jak się uśmiecha – rzekła pani Owens. – Ma najsłodszy uśmiech na świecie. – I niematerialną ręką pogładziła rzadkie jasne włoski dziecka. Chłopczyk zachichotał z radości.
Chłodny wiatr powiał przez cmentarz, rozpraszając mgłę w niższych partiach (cmentarz bowiem zajmował cały szczyt wzgórza i jego ścieżki pięły się w górę, opadały w dół i zapętlały). Grzechot: ktoś przy głównej bramie ciągnął ją i szarpał, potrząsając starą kratą, ciężką kłódką i łańcuchem przytrzymującym oba skrzydła.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

54
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.