Mieniące się blaskiem słońca obłoczki z okładki nowego krążka The Verve sygnalizują jasno: Richard Ashcroft powinien czym prędzej przestać w nich bujać  |  | ‹Forth›
|
Kiedy w wakacje 1997 roku ujrzałem w nieistniejącej już „Tylko Muzyce” teledysk z poczochranym bucem, biorącym wszystkich mijanych na ulicy przechodniów z przysłowiowego „bara”, nie spodziewałem się, że ten oparty na prostych smyczkach singiel stanie się wizytówką ostatniej dekady minionego wieku. Ile w tym zasługi samej „Bitter Sweet Symphony”, ile zaś popularności zawierającego ten przebój soundtracku ze „Szkoły uwodzenia”, jeden Bóg raczy wiedzieć. Dla mnie kompozycyjny geniusz owej piosenki ujawnił się w całej rozciągłości podczas gdyńskiego koncertu Kanye Westa. Wtedy to, w ramach przerywnika pomiędzy kolejnymi hiciorami artysty, na scenie pojawiła się uzbrojona w skrzypce Azjatka, która wraz z towarzyszącą jej sekcją zagrała „Bitter Sweet Symphony” wyłącznie na smyczkach. Są takie chwile, gdy człowiek czuje się jak topiący się w mleku baton Milky Way. Ta zaś z pewnością do nich należała. A teraz powrócili. Dla kasy, jakżeby inaczej. Stara gwardia Ashcrofta, McCabe’a i spółki wymiękła wraz z ostatecznym krachem britpopu, cała nadzieja w młodziakach. Zaczęło się od koncertowego lata, podczas którego The Verve starszymi przebojami skutecznie przypomnieli o sobie (lub też dali się odkryć) słuchaczom o młodszym stażu. Potem singlowe „Love is Noise”, o dziwo, niezłe, z przestrzenną gitarą i charakterystycznymi, szczekającymi chórkami przewijającymi się na drugim planie przez cały numer. Na końcu zaś pojawiła się cała płyta i o ile pierwsze recenzje były dość wstrzemięźliwe, o tyle dziś nie musimy się krygować: „Forth” to album nudny, przekombinowany i niemiłosiernie wręcz długi. U podstaw klęski tkwiła zapewne chęć przeskoczenia poprzeczki ustawionej przez „Urban Hymns”. Patent był prosty: pojechać sprawdzonym, patetycznym schematem, dodając do tego to progrockowe sentencje, to znów stadionowe, idealne do chóralnego zaśpiewu refreny. Pokażcie mi jednak takiego, któremu chciałoby się otwierać paszczę przy monumentalnym, ośmiominutowym „Noise Epic”. Nie wiem, po jaką cholerę powtarzać przez bitą godzinę rozkręcające się z mocą silnika Seicento ballady, regularnie psute natchnionym głosem Ashcrofta, bezustannie przekraczającego cienką granicę kiczu. A przecież siłą „Urban Hymns” były nie podniosłe akordy „Bitter Sweet Symphony” lecz kameralne, przepiękne snuje pokroju „Drugs Don’t Work” czy „Lucky Man”. Nic z tego – niezrażeni muzycy rozciągają na „Forth” swoje utwory-potwory do minimum pięciominutowych kompozycji zlewających się ze sobą w concept album, którego motywem przewodnim są różne odmiany nudy. Nie wiem, co da się uratować z nowego krążka The Verve. Na pewno singiel, może jeszcze spokojnego, zajeżdżającego znośną wersją U2 „Judasa”. Albo niezły gitarowy początek „Movera”. O, przepraszam, ten ostatni to niestety bonus track, niedostępny w najpopularniejszej wersji albumu. Jaka szkoda. Podobno pierwszym sekundom skoku ze spadochronem i spadaniu w kłębiastych obłokach towarzyszy przeraźliwa, kosmiczna wręcz cisza. Chmurki z okładki „Forth” po przesłuchaniu albumu jawią się również jako jej synonim. Szkoda tylko, że w przypadku The Verve mówić możemy jedynie o ciszy nad trumną. Cóż, nie zawsze przy muzycznym skoku na kasę fanowski spadochron ochronny działa tak, jak powinien.
Tytuł: Forth Data wydania: 25 sierpnia 2008 Czas trwania: 64:22 Utwory: 1) Sit and Wonder: 06:52 2) Love Is Noise: 05:29 3) Rather Be: 05:38 4) Judas: 06:19 5) Numbness: 06:35 6) I See Houses: 05:37 7) Noise Epic: 08:14 8) Valium Skies: 04:34 9) Columbo: 07:30 10) Appalachain Springs: 07:34 Ekstrakt: 30% |