PF: To fakt: UK przegrało u nas z USA. Polacy wolą cięższe granie. JS: To ciekawe, bo britpop, patrząc na to z punktu historycznego nie miał prawa się nie przyjąć. Przecież lubimy melodyjne granie z wyrazistymi refrenami, stworzonymi do podśpiewywania po alkoholu. Tyle że tej muzyce zabrakło chwytliwej otoczki. Był też zbyt hermetyczny kulturowo. PF:No i przyznasz, że po prostu smęcili? O ileż bardziej energetyczne było granie spod znaku RHCP, Faith No More, Smashing Pumpkins, Pearl Jam, Tool, Marylin Mansona, Fugazi, Pixies. Nawet późniejszy nu metal z Kornem na czele okazał się u nas hitem. JS: Nu metal zaczął wykluwać się pod koniec, żeby połączyć małolaty słuchające metalu i rapu. Dla mnie ze Stanów: Beck, Sonic Youth (z uśmiechem do „Goo”), Faith No More, At The Drive-In, Neutral Milk Hotel, wspomniane Pixies i przede wszystkim Nirvana. Plus hip-hop. A do Anglii dorzućmy Pulp, Mogwai, Prodigy, Radiohead, Manic Street Preachers i Chemicali . W Ameryce pojawiło się „stracone pokolenie”, generacja, której manifesty (nieformalne) możemy znaleźć na przykład w filmach „Singles” i „Clerks”. Pamiętajmy też o pierwszym emo. I wspomniany hip-hop. Pierwsza połowa dekady to złote czasy gangsterki. Potem śmierć Biggiego i 2Paca coś zmieniła. Do głosu doszedł bounce, mieszanka rapu z popem oraz chyba najpiękniejszy odłam najntisowego rapu – conscious. To wtedy zaczęto stawiać go na równi z jazzem i poezją. A Tribe Called Quest, Pharcyde, Common, Mos Def – długo można by wymieniać.  | Rage Against the Universal Music Fot. www.imyspacegraphics.com
|
PF: Znalazło się kilka świetnych płyt: „Chronic” Dr. Dre, „Ready To Die” Notoriousa B.I.G., ale też niedługo potem raperzy skoncentrowali się na zbijaniu fortun i potrząsaniu biżuterią, zamiast odkrywaniu nowych brzmień. Zaś ci, których wymieniłeś, gdzieś zniknęli. Gdzie dziś jest A Tribe Called Quest czy Pharcyde? JS: Nie ma ich, zamiast tego mamy solówki Q Tipa. Natomiast w 1999 roku świat HH zaskoczył chyba najbardziej niesamowity debiutant wszechczasów (w rapie). Myślę oczywiście o Eminemie. Wyglądający jak połączenie Napoleona Wybuchowca i Michaela Douglasa w „Upadku” facet wszedł do gry i na przestrzeni paru miesięcy przewrócił do góry nogami praktycznie wszystko. PF: A scena elektroniczna? JS: Elektronika to też temat rzeka – tu znowu wracamy na stary kontynent. Spora popularność płyt samplingowych, bristol sound – to raz; angielska scena tech-house′owa – dwa; french sounds z Daft Punk i Cassiusem na czele – trzy. Bogu dziękować, że nie przeszczepiono tego na Polskę, choć próby były, pamiętasz Nazara? Chociaż to raczej euro-dance. PF: Miałem o nim mówić, ale się wstydziłem. JS: Sądzisz zatem, że któryś z tych nurtów mógłby powrócić opromieniony albo pobłażliwym obciachem w rodzaju „Aha, to dziewięćdziesiąte, potańczmy dla jaj”, albo też w glorii i chwale ponadczasowego zwycięzcy? PF: Popkultura kołem się toczy, więc pewnie w końcu coś z tych rzeczy nas dosięgnie. Oby nie ze zdwojoną mocą… Na marginesie wspomnę o fatalnej pozycji jazzu w tamtym okresie. Próbowano stworzyć nową jakość z acid-jazzu i ponownego odkrywania starych mistrzów, ale sprowadziło się to do „utaneczniania” jazzu na siłę, bądź do powielania ogranych po stokroć fragmentów. JS: Odkąd zmarł Miles, nie było tak samo. Ale nie zapominaj o jazz-popie à la Kenny G. PF: Splunę przez lewe ramię. Choć to nic nowego: jazz, który nie był jazzem, znaliśmy już wcześniej. JS: Dla mnie, przyszłego magistra filmoznawstwa, lata 90. miały jedną charakterystyczną cechę. Ciekawe, czy zgadniesz (celowo przywołałem kierunek studiów)? PF: Nie mam pojęcia. Kojarzy mi się tylko teledyskowy montaż w filmach, bo klipy były wtedy mocną inspiracją. Nie trzymaj mnie w niepewności. JS: Chodzi mi o instytucję przeboju filmowego (film plus teledysk z obowiązkowymi ujęciami z filmu). Ani przedtem, ani potem nie było takich sytuacji, żeby równocześnie z KAŻDĄ ważną premierą wchodził soundtrack, singiel i klip. Co ciekawe, do filmu w dużej mierze nawiązywała warstwa liryczna utworu (na przykład „I Believe I Can Fly”), ale zawsze w scenerii tematycznej musiał dziać się klip. Czyli albo przywoływany R. Kelly na boisku do kosza, albo nieszczęsna Céline na statku. PF: Nie zapominajmy, że tamtą „dziesięciolatką” rządził ubóstwiany u nas Rage Against The Machine. JS: Co do rejdżów – po raz pierwszy rebelia podała sobie tak mocno rękę z korporacjami. Lata 90. przyniosły nam też ostatniego tragicznego idola w muzyce – Kurt, oczywiście. Choć dla „rapistów” jego role przejął 2Pac. Pamiętajmy jeszcze o sytuacjach typu Richie z Manicsów. PF: Swoją drogą, czy teraz Nirvana to nie zespół… pop? Sample z „Teen Spirit” w idiotycznych kawałkach techno, „The Man Who Sold The World” w radiu w środku dnia… JS: Po prostu uniwersalny zespół grunge’owy idealnie przypasował do popowej konwencji. PF: Ominęliśmy szerokim łukiem gatunek, który, koniec końców, rządził Polską w latach 90.: punk rock i wszystkie jego wiejskodyskotekowo-glanowo-nalewkowe konotacje. JS: To nie moja mańka, w latach 90. zamiast nalewek piłem colę i grałem w Numeromanię. Pamiętam jakieś telewizyjne skany z Jarocina, brudnych kolesi z irokezami na cukier na mieście i kasety za szybą lokalnych sklepików. Królowały kapele o wdzięcznych nazwach Kibel, Sedes czy Defekt Muzgó. O ile wiem, niekwestionowanym big bossem tegoż nurtu jest niejaki Para Wino, parę miesięcy temu miałem nawet wejściówkę na jego koncert. Ogólnie, cytując Pustki: „Nie mam nic do powiedzenia ci…”. PF: Wejściówki na tego popaprańca nie chciałbym za darmo, a nawet jestem w stanie zapłacić, żeby go nie oglądać i nie słuchać. Spuśćmy więc na niego kurtynę ciszy, miłosierdzia i pogardy. |