![]() |
Leonard Cohen Fot. www.irishtimes.com |
Cohen rozpoczął od naprawdę mocnego uderzenia – na pierwszy ogień poszło „Dance Me to the End of Love”, które znakomicie wprowadziło publiczność w poetycki i kameralny nastrój poniedziałkowego koncertu. Kanadyjczyk pilnował jednocześnie, żeby nie było zbyt poważnie, i co jakiś czas serwował fanom charakterystyczne dla niego dowcipy. Trzeba przyznać, że dzięki temu w inteligentny sposób balansował pomiędzy powagą a luzem. O skromności nie wspominając, często kłaniał się bowiem wrocławskiej publiczności. Zdarzało się też, że komplementował towarzyszących mu muzyków, chcąc podkreślić, jak wiele jego muzyka im zawdzięcza. Na wielkie brawa zasługują przede wszystkim piosenkarki z chóru – Sharon Robinson i siostry Webb. W pewnym momencie artysta wsłuchał się w ich śpiew i powiedział, że to jest właśnie poezja życia. Coś, czym kończy swój dzień przed snem i czym zaczyna przy porannej toalecie. Wyjaśnił publiczności, że chce jej przedstawić kwintesencję sensu istnienia. Nawoływał, żeby wsłuchać się w te słowa. W końcu zdradził, że sensem jest to, co śpiewają chórzystki: „Duda dam, duda dam”. Mówiąc szczerze, trudno powiedzieć, czy należy to uznać za żart, czy też za próbę uświadomienia wszystkim, że w życiu liczą się niezauważalne na pierwszy rzut oka drobiazgi.
Jak wspominałem, wielki muzyk swoją skromnością urzekł także fanów, którym dziękował za to, że może zaśpiewać we Wrocławiu, to znaczy w mieście, które zaznało w przeszłości wielu cierpień. W ten sposób zrobił wprowadzenie do „Anthem”, w którym ogromnie przejmująco zabrzmiały słowa: „Ring the bells that still can ring”. Wyśpiewując to, odnosił się do wszystkich budowli, które przetrwały minione czasy. Niewykluczone, że kolejny fragment tej piosenki: „Every heart, every heart to love will come but like a refugee” nawiązywał z kolei do jego żydowskich korzeni i pamięci o Żydach, których przepędzono swego czasu z Wrocławia.