„Hallelujah” – wykrzyknąłem, usłyszawszy, że przyjedzie do Polski i da koncerty. Nie jestem fanem wszystkich jego piosenek, ale z powodu kilku z nich autentycznie dziękuję Bogu, że słynny bard opuścił klasztor. Tym bardem jest Leonard Cohen.  | Leonard Cohen |
W książce „Piękni przegrani” Cohena przeczytać można: „Chciałbym, żeby wszystko, co ma się do powiedzenia, można było wyrazić jednym słowem. Nie cierpię tego, co może się zdarzyć między początkiem a końcem zdania”. Nie jest to łatwe, ale postanowiłem, że spróbuję poszukać słów, które w miarę trafnie oddają kolejne etapy życia wybitnego muzyka. Zacząłem co prawda od „słowa”, ale klamrą, która otwiera jego karierę i zdeterminowała go do koncertowania teraz, w wieku 74 lat, są… W wywiadzie dla gazety „Der Spiegel” powiedział bowiem: „Zacząłem pisać piosenki, bo chciałem zarabiać więcej pieniędzy”. Prawdopodobnie nie spodziewał się, że na stare lata zostanie oszukany przez swoją agentkę i wszystko będzie musiał zacząć od nowa, mimo posiadania bardziej ugruntowanej pozycji niż w 1966 roku. W Central Parku zaśpiewał wówczas w duecie z Judy Collins, dzięki czemu został wypatrzony przez łowcę talentów. Łowca słusznie przeczuwał, że w tym początkującym muzyku tkwi potencjał, i trafił w dziesiątkę. Dziesięć lat wcześniej przyszły twórca wspaniałych piosenek zadebiutował jako poeta, zaczął też pisać książki, z których za najbardziej znaną uważa się „Pięknych przegranych”. Powieść określono mianem śmiałej obyczajowo, podobnie odbierano jego wiersze, które nawiązywały do tradycji beatników. Co ciekawe, początkowo recytował je przy akompaniamencie jazzowego zespołu. Było to dobre przetarcie szlaku przed pisaniem poetyckich piosenek, którym zawdzięcza sławę i powszechne uznanie. Trampoliną do kariery okazały się takie folkrockowe utwory jak „Suzanne”, „So Long”, „Marianne” czy „Sisters of Mercy”. Tę ostatnią wykorzystano w filmie „McCabe i pani Miller” Roberta Altmana wspólnie z „The Stanger Song” i „Winter Lady”. Zdaniem wielu osób tak znakomicie pasowały do tego filmu, że musiały być napisane z myślą właśnie o nim, jednak tak naprawdę powstały znacznie wcześniej. Film uważa się za gorzki rozrachunek z korzeniami westernu. A skoro już o korzeniach mowa, to warto opowiedzieć o rodowodzie samego pieśniarza. „Pamiętam, że jestem Żydem. Pochodzę z dobrej, konserwatywnej żydowskiej rodziny. Jestem głęboko zakorzeniony w tradycji. Umiem modlić się po hebrajsku. Potrafię zwracać się do szefa po hebrajsku” – powiedział. Cohen urodził się 21 września 1934 roku w Montrealu w rodzinie o polsko-żydowskich korzeniach. „Choć po latach wstąpił do buddyjskiego klasztoru, to wcale nie chciał się wyrzec żydowskiego pochodzenia” – wyjaśnił jego francuski tłumacz, Michel Garneau. „Mój mistrz nie zachęcał mnie do tego, żebym został buddystą. Nauczył mnie rozróżniać Rémy Martin od Courvoisiera. To była jedna z pierwszych rzeczy” – wyznał. W klasztorze przebywał od 1996 do 1999 roku i jako buddyjski mnich przyjął imię Jikan, co oznacza Cichy. Na szczęście autor „Hallelujah” nie odizolował się całkowicie od świata. W 1997 roku za pomocą Internetu skontaktował się z jednym ze swoich fanów z Finlandii. Ofiarował mu nawet kilka swoich nieopublikowanych jeszcze wierszy. Owocem pobytu w klasztorze wydaje się być płyta „Dear Heather”, którą uważa się za najbardziej optymistyczną w całym jego artystycznym dorobku. To nie bez znaczenia, biorąc pod uwagę, że w latach 70. jego piosenki były krytykowane jako przygnębiające. Mówiono wręcz, że płyty Cohena powinny być sprzedawane z żyletkami, bo są dobre do podcinania sobie żył. Nie zmienia to faktu, że jego muzyka jest bardzo poetycka, ale zarazem niepozbawiona czarnego humoru, wielu frapujących aluzji i mądrej refleksji. Dlatego też nikogo nie powinno dziwić, że inni muzycy nie popełniali masowych samobójstw w czasie jej słuchania. Kanadyjczyk zainspirował bowiem wielu wspaniałych muzyków. Wszystkich wymienić się nie da, ale w tym zaszczytnym gronie znajdują się następujący artyści: Elton John, R.E.M., Joe Cocker, Willie Nelson, Tori Amos, Nick Cave, Bono czy Nina Simone. Poza tym jego piosenki wykorzystano w takich filmach jak „Urodzeni mordercy” i „Shrek”. Swoją drogą, ciekawa jest ich odmienna tematyka – pierwszy film to kontrowersyjny manifest przeciwko przemocy w mediach i telewizji, zaś drugi to kultowa amerykańska komedia. No ale Kanadyjczyk stworzył tak wiele tekstów, że naprawdę jest w czym wybierać. Wszystko wskazuje na to, że do wyruszenia na kolejne światowe tournée zmusiła Cohena wspominana na początku nieciekawa sytuacja finansowa. Oszukała go jego była menedżerka, Kelly Lynch, i trzeba było coś z tym zrobić. Tytułem zaległych podatków musiał zapłacić dziesięć razy więcej, niż miał na koncie. Powrócił więc do koncertowania. Swoją drogą, jakże gorzko brzmią teraz jego słowa z 1986 roku: „Spoglądając na to z dystansu, uważam za szczyt naiwności próbę rozwiązania swoich problemów finansowych przez karierę piosenkarską”. Niewykluczone, że nawet mając pieniądze, wyruszyłby w trasę. Kto wie – może zwyczajnie nie potrafi bez tego żyć. Wypowiedzi Cohena pochodzą z następujących źródeł: http://cohen.sonymusic.pl/cohen-o.htmlWywiad dla „Gazety Wyborczej” z 7-8 XI 1997„Zwierciadło” nr 6/1928, czerwiec 2007 |