– Daliśmy mu chleba i mleka – dodała gospodyni. Marta tymczasem, słuchając w milczeniu, podeszła do okna, lekko odsłoniła firankę i wyjrzała na drogę, która kilkanaście minut temu przywiodła ich do tego domu. – Gdzie on teraz jest? – spytała. – W bezpiecznym miejscu – odparł mężczyzna. – Gdzie? – powtórzyła, ale znacznie ciszej, prawie niedosłyszalnie. – W stodole. Ukrył się w sianie. Ma tam poczekać do nocy – wyjaśniła kobieta. – A potem? Dokąd pójdzie? Gospodarz wzruszył ramionami. – Ma chyba jakąś rodzinę? – Może już wszyscy zginęli? – spytała Marta. – Może nie ma nikogo, kto mógłby mu pomóc? – U nas – odezwała się gospodyni – też nie jest najbezpieczniej. Niemcy często przyjeżdżają do wsi po rekwizycje, a i swoich nie można być całkiem pewnym. – Więc co? Chcecie, żeby sobie w nocy po prostu poszedł? – Marta spojrzała na nich ze złością. – Dokąd niby ma pójść? Ma wrócić do getta? – A kiedy nikt nie pospieszył z odpowiedzią, dodała: – Getta już nie ma. Na własne oczy widzieliśmy, jak płonęło. Jak Niemcy podpalali dom po domu, a ludzie wyskakiwali z okien na bruk jak żywe pochodnie. – A kto im kazał rękę na Niemców podnosić? – przerwał jej, sądząc z głosu, nieco podenerwowany, mężczyzna. Kobieta natomiast dodała znacznie przyjaźniejszym tonem: – Przecież my chcemy żyć. – A on nie chce? – spytała dziewczyna. – Uciekł po to, żeby żyć. Miał pewnie sto okazji, żeby oddać głowę katu, ale on chce żyć. – Przestań! – zareagował wreszcie Andrzej. Podszedł do Marty i położył jej na ramieniu dłoń. – Nie możesz od nich tego wymagać. – Nie, nie mogę. – Z gniewem zrzuciła jego rękę i wybiegła z pokoju. Po chwili rozległ się trzask zamykanych drzwi wyjściowych. – Przepraszam. Nie poznaję jej – stwierdził chłopak. – Nie powinniśmy do państwa przychodzić. To wszystko nie powinno się zdarzyć. – I wojny też nie powinno być – ni to stwierdził, ni spytał z ironicznym uśmieszkiem gospodarz. – Idź za nią, chłopcze, i przyprowadź tutaj, zanim zrobi coś głupiego. Słońce skryło się już za horyzont i na dworze w międzyczasie pociemniało. Marta siedziała na drewnianej ławeczce, oparta o ścianę domu. Bezmyślnie gapiła się w jakiś punkt wprost przed sobą. Nie zareagowała nawet na pojawienie się Andrzeja, który położył jej na kolanach drelichową kurtkę. Nie pytając dziewczyny o zgodę, usiadł obok. – Nie pójdziesz do niego? – spytał. – Nie wiem, czy bym potrafiła. – Co? – Spojrzeć mu w oczy. Chłopak westchnął. – Nie wymagasz zbyt dużo? – Od siebie czy od ciebie? – odparła. – Od swego wujostwa – uściślił. – Oni nie są moją rodziną. To tylko znajomi rodziców, ale jak byłam mała, zwracałam się do nich „ciociu” i „wujku”. Wiele dzieci tak robi. – Więc tym bardziej – stwierdził. A kiedy spojrzała na niego pytająco, doprecyzował: – Tym bardziej nie możesz wymagać od nich, żeby ratowali nieznanego sobie człowieka, narażając własne życie. A może i nie tylko własne. – Tłumaczysz ich? – Próbuję zrozumieć – wyjaśnił. – A ty… Jak ty byś postąpił na ich miejscu? – Przecież mu pomogli. Nakarmili, ukryli. – I kazali się wynosić, gdy tylko się ściemni, tak?! – Podniosła głos. Niepotrzebnie, ktoś przechodzący drogą mógł ją usłyszeć, choć raczej nie zrozumiałby słów. – Wielu nawet tego nie miałoby odwagi zrobić – Andrzej zniżył głos do szeptu. – Chodź. Prosili, żeby… – Nie dokończył. Marta bowiem wstała i pokornie ruszyła w stronę drzwi. Gospodyni przygotowała w międzyczasie kolację. Widząc młodych w progu pokoju, uśmiechnęła się szczerze i wykonała zapraszający gest ręką. – Nie są to może frykasy, ale wy tam, w mieście, pewnie nawet i tego nie macie. Na stole, obok zapalonej lampki naftowej, stał dzban mleka, biały ser, słoik miodu, gotowane jajka i bochen chleba. Na widok takiej obfitości jedzenia Andrzej poczuł skurcz w żołądku. Ostatni posiłek – przygotowane jeszcze w domu kanapki – jedli około południa. Z nieukrywaną radością chłopak zajął wskazane przez gospodynię miejsce, Marta usiadła obok. Poczekali chwilę, aż gospodarz odmówi modlitwę, i zabrali się za jedzenie. Andrzej jadł z apetytem, dziewczyna jedynie pobrudziła talerz kawałkiem sera. – Nie smakuje ci? – zdziwił się „wuj” Adam. – Jedliśmy niedawno. Nie zdążyłam zgłodnieć – skłamała. – Rodzice nie będą się martwić, jeśli nie wrócisz na noc? – spytała gospodyni, kiedy się już najedli. – Nie. – Marta uśmiechnęła się delikatnie, ale raczej do własnych myśli niż do siedzącej po przeciwnej stronie szerokiego stołu kobiety. – Czasami zdarza się, że nie zdążę do domu przed godziną policyjną. Mama wie, że nocuję wtedy u koleżanek. Andrzej wiedział, że w słowach dziewczyny jest zaledwie ułamek prawdy. Wiele tych nocy spędziła bowiem u niego. Zasypiali wprawdzie – z uwagi na obecność w pokoju obok babci chłopaka – osobno, ale czasami udawało im się oszukać staruszkę i dopiero przed świtem żegnali się, obsypując namiętnymi pocałunkami. Kiedy gospodyni posprzątała ze stołu, gospodarz przyniósł skądś opróżnioną do połowy litrową butelkę samogonu. Postawił ją na stole i mrugnął porozumiewawczo do Andrzeja. – Nie odmówisz chyba? – Nie odmówię. – Tobie, Marto, nie proponuję – wyjaśnił „wuj” Adam, usprawiedliwiając w ten sposób fakt, że wyjął z szafki tylko dwie szklaneczki. – Wprawdzie jesteś już dorosła, ale nie sądzę, aby akurat ten trunek mógł ci zasmakować. – Nie, nie, dziękuję – odparła dziewczyna. – Chciałabym… – zawahała się przez moment, ale jednak dokończyła: – Chciałabym przejść się jeszcze przed snem. Łagodne dotąd spojrzenie gospodarza w jednej chwili spochmurniało. – Nie jest to najlepszy pomysł – stwierdził. – U nas wieczorami niebezpiecznie. Ludzie starają się z domów nie wychodzić. Różni chodzą teraz po lasach. – A on? – spytała Marta. – Wie, dokąd iść – odpowiedziała gospodyni, stanąwszy w drzwiach od kuchni. – Jedzenia też mu nie zabraknie. Gospodarz nalał wódkę i mężczyźni wypili w milczeniu. – Ja też poproszę – odezwała się dziewczyna. Po chwili trzymała w ręku musztardówkę z odrobiną mętnego płynu na dnie. Wypiwszy, skrzywiła się mocno i zakasłała. – Rzeczywiście, piłam już w życiu lepsze rzeczy. – Jakie czasy, takie trunki – podsumował mężczyzna i ponownie napełnił szklaneczki, tym razem tylko dwie. Kiedy podnieśli je do góry, rozległy się złowrogie uderzenia, jednocześnie w okiennice i drzwi. Gospodarze spojrzeli na siebie z przestrachem. Andrzej natychmiast odstawił alkohol, Marta odruchowo wstała i cofnęła się w stronę pieca, gdzie nie docierało światło lampy naftowej. – Niemcy? – wyszeptał chłopak. Gospodarz zaprzeczył ruchem głowy. – Niemcy przychodzą za dnia – odparł. – Więc kto? W tym momencie walenie do drzwi powtórzyło się. Jednocześnie ktoś zawołał po polsku: – Otwierać! Tu wojsko polskie. – Wojsko? – spytał Andrzej z niedowierzaniem. – Akurat! – Gospodarz zmełł w ustach przekleństwo i powlókł się do sieni otworzyć drzwi. Gdy wrócił, za jego plecami pojawiło się trzech uzbrojonych w karabiny maszynowe mężczyzn. Mieli obdarte bluzy, które od biedy przypominały mundury. Jeden z nich, z dystynkcjami kapitana na pagonach, zlustrował obecnych w pokoju. Spokojnym krokiem obszedł stół i zatrzymał się przy Andrzeju. – Ktoś ty? – To krewny. Przyjechał z dziewczyną po wałówkę. Nie zdążyli na ostatni pociąg – wyjaśnił gospodarz. – Nie ciebie pytam – obsztorcował go partyzant. Lufę karabinu wbił natomiast w brzuch chłopaka. – Mów. Andrzej podał swoje imię i pseudonim, wyjaśniając przy tym, że uczęszcza na kursy tajnej podchorążówki. Martę przedstawił, zgodnie z prawdą, jako swoją przyjaciółkę. Dziewczyna jednak nie zainteresowała przybyłych. |