Istnieje strach przed ciemnością (kto jako dziecko spał przy zapalonej lampie?), wężami, sprawdzianem z matematyki albo disco polo. Czy można jednak bać się książek? No tak, są straszliwe księgi, jak „Necronomicon” czy przynoszący śmierć wolumin z „Imienia róży” Umberto Eco. Ale dlaczego mielibyśmy lękać się zwykłych, kupionych w antykwariacie książek?  | |
Czytając książki, można nabawić się różnych fobii. Na przykład fobia przed zaglądaniem na ostatnią stronę lektury (Extremachartaphobia) – ma ją wielu moich znajomych. Prawdę mówiąc, nigdy nie rozumiałem, co jest takiego strasznego w czytaniu zakończenia powieści (na przykład kryminału) przed przystąpieniem do właściwej lektury. Strach ten często łączy się z fobią przed poznaniem wyjaśnienia zagadki kryminalnej albo w ogóle zakończenia książki (Finislibriphobia). Ile razy znajomy, któremu polecaliśmy jakiś tytuł, przerywał nam trwożnym: „Tylko nie mów, jak się kończy”? To zupełnie niezrozumiałe żądania – w opowiadaniu fabuły najciekawsze właśnie jest zdradzanie zakończenia, wyjawianie wszystkiego na temat danej pozycji i jeszcze okraszanie tego własnym komentarzem. Poza tym dobry kryminał można docenić nie tylko po przeczytaniu zakończenia, ale wtedy, gdy znamy już rozwiązanie zagadki, a mimo to z chęcią sięgamy po książkę jeszcze raz. Moją własną, zaobserwowaną już jakiś czas temu fobią jest dylogiofobia albo – uogólniając – cyklofobia. Innymi słowy, strach przed kontynuacją. Jak dotąd tylko raz udało mi się zrecenzować więcej niż jeden tom danego cyklu dla Esensji (chodzi o „ Niecnych Dżentelmenów” Scotta Lyncha). Powodem jest właśnie niechęć przed czytaniem sequela – powtórki czy kontynuacji opowieści. Nie jestem pewien, z czego to wynika. Nawet jeśli książka mnie interesuje, bardzo rzadko sięgam po kolejny tom, a jeszcze rzadziej go kończę. Być może to trauma z dzieciństwa, kiedy pochłaniałem liczne cykle powieści fantasy (na przykład „Belgariadę” Davida Eddingsa). Być może stało się ze mną coś podobnego do historii Obelixa, który za młodu wpadł do kadzi z magicznym napojem i… już mu wystarczy. Zapewne czymś podobnym jest fobia przed opasłymi książkami ( Liberobesusphobia). Kiedy opowiadałem znajomym o „Lodzie” Jacka Dukaja albo – co jeszcze lepsze – pokazywałem im liczącą ponad tysiąc stron powieść, wielu z nich reagowało: „To takie coś można w ogóle przeczytać?”. Dziwne, ale niektórzy czytelnicy czują się wręcz bezradni wobec książek liczących więcej niż 300 stron. Ilość tekstu, który musieliby przeczytać, przeraża ich. Mój strach wzbudza natomiast wielość tomów; gdy książka istnieje w pojedynczym wydaniu, jestem w stanie strawić najgrubszą nawet powieść. Podobnie zapewne agorafobik nie potrafi zrozumieć osoby cierpiącej na klaustrofobię. Do fobii czytelniczych, choć może w nieco mniejszym stopniu, zaliczają się także upodobania czy przyzwyczajenia. Na przykład wiele osób nie lubi czytać książek napisanych w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Nie wiadomo, dlaczego. Mam znajomą, która akceptuje jedynie powieści realistyczne – to znaczy takie, które zawierają jak największą dawkę prawdopodobieństwa opisywanych zdarzeń. Jest jeszcze fobia przed opisem na początku powieści. Jeśli widzę, że książka zaczyna się od jakiejś ogólnej bzdury w rodzaju: „Był piękny poranek pod koniec listopada”, natychmiast odkładam ją na półkę. To są takie małe zboczenia czytelnicze, które często nie pozwalają nam przeczytać wartościowego tytułu, bo został źle opakowany albo zraża nas już na samym początku. Zresztą niektórzy pisarze wykorzystują tę prawidłowość i świadomie zniechęcają czytelnika do lektury. Przykładem może być „Imię róży” Umberto Eco. Jak przyznaje sam autor, przez pierwsze sto stron powieści na dobrą sprawę nic się nie dzieje – czytelnik jest jedynie wprowadzany w średniowieczne realia. Eco założył, że jego docelowym odbiorcą jest osoba, która przebrnie przez te sto stron, a nie rzuci książki w kąt po kolejnym męczącym rozdziale. Ale prawdziwym mistrzem w zniechęcaniu czytelnika jest Teodor Parnicki, jeden z najlepszych pisarzy historycznych. Otóż autor ten wypracował sobie metodę, którą roboczo można nazwać „popularno–zrażającą”. Pierwszy człon to oczywiście nawiązanie do literatury popularnej. Parnicki świadomie zaczynał swoje powieści (zwłaszcza późniejsze powieści) od wątków czy to kryminalnych, czy to fantastycznych. Na przykład powieść „Tożsamość” zaczyna się od śledztwa w wojsku. Tyle że (i tu dochodzimy do drugiego członu terminu) śledztwo toczy się w sprawie… skradzionej deszczułki. Po prostu wiele hałasu o nic. Czytelnik ze zdziwieniem zauważa, że coś, co na pierwszych stronach miało traktować o zdradzie państwowej, w rzeczywistości jest jedynie żartem ze strony autora, a powieść tak naprawdę dotyczy czegoś zupełnie innego. Jedynie wytrwały odbiorca nie zniechęci się takim potraktowaniem i pozwoli się prowadzić pisarzowi po istnym labiryncie tematów. Wracając do książkowych lęków. Najgorszą fobią, jaką zostawiłem na koniec, jest fobia przed czytaniem – lekturofobia. Nie chodzi o zwykły wstręt do tekstu wywołany na przykład zmęczeniem, ale dziwny stan, kiedy człowiek staje przed domową biblioteką albo półką w księgarni i czuje gdzieś głęboko, że żadna książka nie jest w stanie go zainteresować. Jest to perwersyjne doświadczenie, bowiem jednocześnie czujemy, że chcielibyśmy COŚ przeczytać, jednak kiedy sięgamy po kolejne woluminy, każdy okazuje się rozczarowaniem już od pierwszych stron. W łagodnym przebiegu fobii zrezygnowany czytelnik wybiera w końcu którąś z odrzuconych wcześniej pozycji i zaczyna czytać. Jest to jednocześnie droga ku – przynajmniej chwilowemu – wyleczeniu się z fobii. Jeśli jednak lekturofobia przebiega w ostrzejszy sposób, może prowadzić do długotrwałego zniechęcenia książkami. Jest jeszcze jedna możliwość. W postaci megafobii, w skrajnym stanie choroby mamy do czynienia ze zwyczajnym, dojrzałym czytelnictwem. Wszystko już było, wciąż czytamy te same słowa. To jest dopiero fobia. |