powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXXXI)
listopad 2008

Gamedec. Zabaweczki. Błyski
Marcin Przybyłek
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Usłyszałem w głowie głos Petera:
– Jeśli przyspieszasz powyżej dwóch, to uważaj, żeby ich nie pozabijać. Wykorzystuj przyspieszenie do analizy sytuacji, a nie do szybszego wykonywania ruchów.
Dzięki, kolego. Spróbuję zapamiętać.
Wskazałem wzrokiem dwójkę na skali przyspieszenia. Tłum wyraźnie przyspieszył. Odleciałem w tył, żeby wciąż ogarniać jego czoło. Prowodyr wykończył ruch głową w stronę prawego ramienia, wydając z siebie niski ryk. Potknął się i wyrzucając z ramion strugi odkształcających się karmazynowych kropli, zupełnie jak anioł rozpościerający skrzydła, runął na ziemię.
„Gdy wieje wiatr historii, ludziom jak pięknym ptakom rosną skrzydła, natomiast trzęsą się portki pętakom”, napisał kiedyś poeta. Kto tu był człowiekiem, a kto pętakiem? Nie było czasu na myślenie. Cholera, nie miałem doświadczenia w pacyfikowaniu organików w stanie przyspieszenia. Za szybko się poruszają. Znowu przeszedłem na trójkę. Zatoczyłem ciasny łuk i podleciałem do trzech biegnących na czele mężczyzn, układając ciało na poziomie ich brzuchów. Lecąc przed nimi jak wódz podczas przeglądu wojsk, zdzieliłem każdego z nich pięścią w splot słoneczny. Ich ręce machały niczym wiosła, próbując trafić mnie w głowę bądź w grzbiet. Jednemu udało się zahaczyć o durexową łydę, ale zdaje się, że bardziej ucierpiała jego dłoń niż moja kończyna. Spionizowałem ciało i postanowiłem wyhamować, opierając stopy o chodnik. Był to błąd. Rzygnął ogień i iskry. Natychmiast podkurczyłem podudzia, ale po prawej stronie pola widzenia pojawił się niebieski schemat Dooma, którego stopy rozjarzyły się na żółto. Zerknąłem na uderzonych. Przykładali ręce do brzuchów, niemiłosiernie się krzywiąc. Zwijali się jak raki i padali na ziemię.
Też niedobrze. Mogłem im uszkodzić żołądki, dwunastnicę… Psiakrew, co robić? Spojrzałem nad głowami najbliższych ludzi. Jezu. Ile ich jest. Cały plac. Jak „obsłużyć” taki tłum? Najbliżsi wyraźnie chcieli mnie uszkodzić. Pokazywali mnie palcami i coś wykrzykiwali. Spróbowałem wypróbować inną strategię. Wyskoczyłem w górę…
– Ostrzeżenie. Przeciążenie stóp motomba.
Jasna cholera! Na silnikach, idioto, na silnikach! To kamienne płyty, nie piasek! Stopy na schemacie zalśniły czerwienią. Muszę bardzo uważać. Doomy zostały wyprodukowane, zanim wynaleziono przyspieszanie. Oto przykład, jak jeden wynalazek przekreśla doskonałe wyroby: luksusowy model motomba z dnia na dzień stał się przestarzały. Nie tracąc czasu na dywagacje, obróciłem się do góry nogami i obniżyłem lot tuż nad głowy tłumu. Najbliżej była jakaś kobieta. Klepnąłem ją obiema dłońmi w uszy. Wiedziałem, że to straszny ból, uderzenie może się skończyć perforowaniem błony bębenkowej i czasowym pogorszeniem słuchu, ale raczej nic poza tym. Lecąc wciąż do góry nogami, klepnąłem jeszcze mężczyznę, jakiegoś młodzika… pierwsza ofiara ataku już przykładała dłonie do małżowin i wykrzywiała twarz w grymasie udręki. Jej niski głos przebijał się przez brzmienie tłumu. Klep. Klep! Klep! Chyba działa…
Gdybym miał organiczne ciało, zapewne stęknąłbym pod wpływem potężnego uderzenia, jakie zaliczyłem w prawy bok. Mój Doom poleciał jak kupa złomu w stronę, w którą biegł tłum. Wyhamował na kamiennych płytach, iskrząc i wydając niski zgrzyt maltretowanego metalu. Co jest?!
Głos Pete’a:
– Torkil, uważaj, to jacyś… jacyś… Sam zobacz.
Zanim się podniosłem, spojrzałem ponad tłumem. Unosiła się nad nim siódemka podobnych do siebie ciemnoskórych oberwańców w odrapanych, czarnych egzoszkieletach. Widać, że robota była solidna i z pewnością nie markowa, bo pancerze miały toporne kształty i wyposażone były w coś jakby…
Stłumiłem jęk, gdy z nagolenników lidera gangu zaczęły się wysuwać wygięte ostrza. Pół sekundy później z przedramion wychynęły klingi podobne do starożytnych gizarm – z wystającymi w bok powierzchniami tnącymi, mogącymi pełnić rolę jelca. Podniosłem się na nogi, uważając, żeby nie przeciążyć stawów.
– Zzzzbrrroooojjoooowwwwcyyyy! – wykrzyknął ktoś z tłumu, wskazując na sprzymierzeńców.
Z ramion przywódcy egzoszkieletowców wyrastały długie stalowe żerdzie. Pomiędzy nimi powiewał sztandar, przedstawiający ubraną w bikini dziewoję, w stronę której kierowały się włócznie wyrastające z czterech kątów malowidła. Napis brzmiał: „Spearborne”. Zrodzeni z włóczni. Cóż. Jakby na to nie patrzeć, sama prawda. Zapewne matka szefa grupy miała okoliczność z czterema gachami w tym samym czasie i biedak nie wie, kto jest jego ojcem. Wychowując się bez rodzica, wybrał ścieżkę więzienną. Lepsze to niż szpital, skonstatowałem i wzleciałem w powietrze.
– Uwaga, przeciążenie układów motomba – ostrzegł bas.
Zerknąłem na wykres. Prawa strona zbroi świeciła na pomarańczowo. O co chodzi? Nie za szybko to się dzieje? Kytes nigdy mi nie mówił, że trzeba tak bardzo uważać przy przyspieszaniu. Inna sprawa, że nie mieliśmy czasu pogadać. Zerknąłem na stan baterii. Siedemdziesiąt pięć procent. To chyba dużo.
Turyści w ślimaczym tempie przesuwali się po Trakcie Wodnym. Dystans, jaki dzielił ich od wejścia na parking, wynosił około trzystu metrów. Dla sprintera trzydzieści pięć sekund. Dla nich… około minuty. Bieg spowalniały dzieci i plączące się wszędzie platformy bagażowe. Przez plac gnało ze trzystu tubylców. Dystans między nimi a ofiarami oceniłem na około dwadzieścia pięć metrów. Doganiali ich. Kytes uwijał się przyspieszywszy do dwóch, więc jak na moje postrzeganie, poruszał się stosunkowo wolno. Dopiero teraz mogłem zobaczyć, jak należy traktować motomba w stanie przyspieszenia: używał silników zataczając szerokie kręgi i posiłkował się rozmaitymi „podpórkami”, by pomóc sobie w zmianie kierunku. Odbijał się od pni palm, od kamiennych słupków znaczących krawędzie deptaków, wreszcie od posągów zdobiących centralną fontannę. Atakował maksymalnie dwóch przeciwników za jednym przelotem, obracał się nogami do góry i po prostu spychał ich na bok. W ten sposób nie ryzykował, że ktoś go trafi, gdy zwolni, i oczywiście oszczędzał zbroję.
Najbardziej ryzykował chłopak na skuterze. O ile Peter osłaniał prawą stronę placu, a ja lewą, to młodzik skoncentrował się na środku. Używał swojego pojazdu jak straszaka. Dosiadał go niczym rycerz rumaka i co chwila unosząc dziób, usiłował zepchnąć tłum w tył, a za każdym razem, gdy próbowano go otoczyć, wyrywał dwa metry w górę, robił małe okrążenie i znowu pikował. Głowę osłaniał mu kask, zaś ciało od przodu zasłonięte było aerodynamiczną obudową wehikułu, podobnie znaczna część pleców, lecz boki, choć w lekkim egzoszkielecie, były żałośnie odsłonięte. W obrazie generowanym przez wsteczną kamerę widziałem kataplane Julii lecący nisko nad piaskiem. Wokół niego plażowicze trwali w mozolnie zmieniających się pozach, świadczących o tym, że zrywają się do ucieczki. Ale na setki metrów w prawo i w lewo plażę zapełniali turyści… Nie mieliśmy szans. Tłum w końcu wtargnie na piasek i padną ofiary.
Zapikowałem w stronę „zbrojowców”. Na hełmie przywódcy zatrząsł się półokrągły pióropusz, ułożony z żółtego i fioletowego włosia. Z gestu jego ręki odczytałem, że nakazał towarzyszom mnie otoczyć. Ruszyli na pełnym ciągu silników, o wiele szybciej, niż się spodziewałem.
O co my walczymy, panie profesorze? Zmarszczyłem brwi. O co chodzi? Nie możemy się po prostu dogadać? Dlaczego sam zachowuję się jak zwierzę? Milczę, zaciskam zęby i zastanawiam się, komu przyłożyć?
Zanurkowałem, by jak najszybciej znaleźć się przy dowódcy. Znokautowanie lidera obniża morale bandy. Wtedy wódz znowu wydał rozkaz, ale tym razem mentalnie, bo tylko lekko się skrzywił. Cały gang wyprostował szyk i ustawił się w rozległą tyralierę, wzniósł się dziesięć metrów wyżej, wszyscy członkowie wyciągnęli obie ręce przed siebie i…
O mój boże.
Z przedramion trysnęły długie na łokieć stalowe pociski, przypominające bełty od kusz. Niestety, nie były wycelowane we mnie. Poleciały w stronę plaży! Czternaście pocisków! Ledwie zdążyłem stęknąć, już były daleko za mną.
– Peter! Oni strzelają do plażowiczów!
Przyspieszyłem do dziesięciu i pognałem za stalowymi grotami. Znaczy, próbowałem. Chociaż myślałem dziesięć razy szybciej, struktura i możliwości Dooma uniemożliwiły dogonienie pocisków. Bełty leciały z prędkością poddźwiękową, prawdopodobnie około siedmiuset kilometrów na godzinę, zaś motomb mógł się rozpędzić do czterystu. To nie pneumobil. Widziałem srebrzące się pociski i kląłem, że nie mogę ich dogonić.
– Gdzie?! – krzyknął Peter.
Cholera, nie wiem, jak je zaznaczyć, nie znam obsługi tego ustrojstwa… wskazuję pocisk kursorem, który podąża za moim wzrokiem, i szepczę:
– Zaznacz.
Nie słyszę własnego głosu, motomb wyartykułuje go za jakiś czas, dziesięć razy wolniej. O dziwo, leniwie rotujący grot otoczyła mała zielona tarczka!
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

13
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.