powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXXXI)
listopad 2008

Plagi tej ziemi
Michał Krzywicki
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Wielki Ogień delikatnie ciął taflę rzeki, która obmywała dębowe burty łączone sosnowymi kołkami i uszczelniane mchem. Pokład trzeszczał pod stopami trzech tuzinów wojów. Odłożono wiosła, zwijano żagle. Na pokładzie Jaksa z Kopnika stał w otoczeniu najprzedniejszych obodryckich wojów. Okutany w kaftan i kolczugę, głowę chronił pod hełmem, spod którego wysypywały się białe włosy. Niecierpliwił się, wyglądając Lubeki. Pragnął krwi niczym wygłodniały wilk. Ze wszystkich odgłosów na statku najprzyjemniej brzmiał ten koło jego ucha. Za plecami Jaksy pomrukiwało groźnie tuzin wojów znad ukochanej Sprewy. Przystanął przy burcie, czekając, aż statek dobije do brzegu.
W ślad za nim płynęło jeszcze pół tuzina statków.
– Dziś wychłeptamy chrześcijańską krew!!! – usłyszał ryk Niklota, który niósł się jeszcze przez chwilę po tafli spokojnej rzeki. – Kreeeew!!!
Przed najeźdźcami, w porannej mgle zamajaczyła Lubeka.
Otoczony wałem gród zbudowano na wzgórzu okolonym dwiema rzekami – Trawną i jej ujściem. Poza wałem rozciągało się otwarte podgrodzie zamieszkane przez szewców i kowali, murarzy i odlewników. Na południu, po drugiej strony Trawny, stały niskie chaty rogowników i pomniejszych kupców w większości zza Łaby. Ci bogatsi – z Saksonii – pobudowali murowane piętrowe domy. Nad wszystkim górował kościół pod opieką brata Rudolfa, z wysoką wieżą, której krzyż – z daleka tak się wydawało Obodrytom – niemal kłuł niebo.
Cały gród spał jeszcze, a w powietrzu unosił się kwaśny zapach piwa i potu po całonocnej zabawie.
Brat Rudolf pierwszy usłyszał wrzask zwiastujący nieszczęście. U ujścia rzeki, pod osłoną dopiero co jaśniejącego o świcie nieba, pojawiły się szerokie obodryckie żagle. W kierunku grodu poleciał grad strzał. Zaraz potem ze statków wylała się najeżona mieczami i toporami pogańska fala.
Rudolf wzniósł oczy ku niebu, rozpostarł ręce, wołał niebiosa o pomoc. Bóg go nie wysłuchał. Obodryci poderżnęli mu gardło, a jego ciało naszpikowali włóczniami. Najeźdźcy wyciągali z chat zaspanych grodzian. Tłukli ich toporami jak wieprze. Krzyk mordowanych na podgrodziu przerażonych starców, kobiet, dzieci zlewał się z wrzaskiem obodryckiego tryumfu. Najeźdźcy podpalali strzechy chałup, tłukli ludzkie mięso niczym rzeźnicy w jatce.
– Kreeeew!!! – krzyczał Niklot. – Krew!
Obodryci pili więc więcej i więcej…
Gród zbudził się z porannego letargu. Zza palisady mieszkańcy Lubeki zaczęli ciskać w stronę podgrodzia kamienie i bele. Nie szczędzili nikogo – ani Obodrytów, ani pozostałych na podgrodziu mieszkańców.
Trąby na statkach bardzo szybko dały sygnał do odwrotu.
Jaksa odskoczył na bezpieczną odległość, poza zasięg pocisków. Opuścił topór, który wydawał się ciężki od krwi. Zamiast walczyć z Sasami – potrząsnął głową – książę mordował starców i dzieci.
Dość miał już walki.
Rozejrzał się za pozostałymi wojami. Ratowali się ucieczką. Pod gradem śmiertelnych pocisków, zgięci wpół zapomnieli o dumie. Na oślep, wśród gryzącego dymu przedzierali się przez rzędy płonących chałup. Gwałt i rabunek przestał się dla nich liczyć. Obodryci ratowali życie.
Jaksa podążył ich śladem, ale zaraz przystanął. By uwolnić płuca od gryzącego dymu, wdarł się do najbliższej chaty.
Oszalała z przerażenia matka próbowała w kącie izby uciszyć kwilące niemowlę. Bezskutecznie wtykała nabrzmiały sutek do jego ust. Pod ścianą, zaraz przy niej, siedziała tęga baba. Pewnie służka, pomyślał, bo choć ściskała w dłoni drewnianą pałkę, wydawała mu się ociężała ze strachu. Nie podniosła się nawet, by bronić przed intruzem swej pani.
Zanim Sprewianin zdążył cokolwiek zrobić, do chaty za nim wtargnął Obodryta. Uśmiechnął się do Jaksy, ukazując rząd brunatnych od juchy zębów, przystanął nad karmiącą matką i zamachnął się toporem.
– Twoim bękartem nakarmię psy, a potem ciebie sam schrupię!
Nie nakarmił.
Nie schrupał.
Padł martwy.
A Jaksa zamarł, zbytnio ciążyła mu słowiańska krew na toporze. Zaraz potem zobaczył, jak podłoga gwałtownie się przybliża, a w ustach poczuł smak ziemi.
Z klepiska.
Przekręcił lekko głowę, by dostrzec, jak ponownie mierzy w niego pałką gruba służka.
– Zostaw! – usłyszał jeszcze jej panią. – Uchronił moje dziecko i mnie przed zgubą! Przysługa za przysługę.
Właśnie, pomyślał Jaksa, próbując wstać.
– Zabierzesz go poza gród i niech tam sobie radzi.
Jaksa już podnosił się na łokciu…
– Dobrze, ale nieprzytomnego!
Baba wymierzyła ciężki cios w jego głowę.
• • •
Dwa dni bezskutecznie oblegano Lubekę. Zresztą Niklot nie miał nadziei na zdobycie grodu. Zyskał jedynie czas, by łupić sąsiednie ziemie. Jego oddziały pustoszyły krainę Wagrów, paląc podgrodzie Segebergu. Obodryckie topory i miecze zbierały także swoje żniwo wśród Westfalów, Holendrów i Fryzów, wszędzie siejąc zniszczenie. Niklot kazał odstąpić dopiero na wieść, że w Westfalii i Saksonii zbiera się niemieckie wojsko, które przygotowuje się do krucjaty.
Dwa dni także na jego polecenie szukano trupów najprzedniejszych wojów, w tym księcia Jaksy z Kopnika.
Zwłok nie znaleziono.
• • •
Petrysa, spacerując na ganku, żałowała, że jej dwór nie stoi w północnej części Brenny. Tutaj od południa mogła obserwować tylko jezioro, mokradła i lasy. I przecinający wszystko trakt. Nie minie lato, a pojawią się tu Sasi, by podążyć traktem dalej na wschód pod Dymin. Kto wie, może przekroczą Pianę, by zagrozić Słowianom w Kamieniu i w Szczecinie.
Wieczorny chłód przepędził ją z ganku. Izba, jej duma, miała sufit upstrzony konstelacjami gwiazd, znakami horoskopów, Słońcem i Księżycem. Najbardziej jaśniała jednak odcinająca się od reszty nieba Mleczna Droga. Pokryte pleśnią ściany zakrywały pięknie zdobione zasłony sprowadzone z Westfalii, Bawarii i Saksonii. Przedstawiały sceny z życia świętych. Na każdej wyróżniała się śmierć męczennika. Dziwne, zamyśliła się, spoglądając na misternie wyszyte postaci. Można je było odczytać dwojako, w zależności od tego, kto patrzył. Dla poganina chwila śmierci świętego jest symbolem tryumfu pogaństwa, dla chrześcijanina dowodem męczeństwa. Księżnej najbardziej przypadła do gustu ostatnia scena – jeden ze świętych ginął z rąk pogan, którym przewodził przodek Petrysy. Podobizna jej pradziada, wyhaftowana czerwoną i czarną nicią, zlewała się w diabelskie monstrum. Za to postać męczennika jaśniała złotem i srebrem. Na pierwszej scenie poganie ćwiartowali go jak wieprza, na drugiej jego poćwiartowane członki pradziad księżnej sprzedawał margrabiom frankońskim. Kiedy jej mąż Przybysław po raz pierwszy oglądał te sceny, powiedział, że margrabiowie rzucili się na resztki trupa, nie tyle z bożego miłosierdzia, ile z chęci zysku. Zamyśliła się. Odległe to czasy, kiedy jej pradziad z Saksonii musiał ulec pod orężem Karola Wielkiego. Księżna jednak miała o nich jasne wyobrażenie. Wtedy sprawiedliwości dochodzono wyłącznie mieczem. Jej przodkowie nie tracili czasu na politykowanie z zarozumiałymi kupczykami, tylko udającymi rycerzy.
Usiadła przy oknie. Otuliła się grubym wełnianym płaszczem, mocniej nasunęła na głowę kaptur. W tym skromnym odzieniu, pozbawiona biżuterii, nie wyglądała jak księżna, raczej jak mniszka. Jej matka pochodziła z Saksonii, zatem Petrysa widziała dwory Albrechta Niedźwiedzia, biskupie dworce w Bawarii, a mimo to nienawidziła mody i zwyczajów z zachodu. Preferowała ascezę. Dzisiaj jednak nosiła płaszcz utkany z najlepszej wełny. Było jej ciepło i przytulnie. Dlatego też miała wyrzuty sumienia.
Pomyślała o ojcu. Gdy żył, Petrysa nie odstępowała go na krok. Warcisław zabierał córkę nawet na polowania. I choć powstrzymał ją przed pójściem z włócznią na dzika, podarował jej łuk, z którego ustrzeliła dlań pięknego jelenia. Ojciec nie ukrywał, że darzy córkę szczególną miłością. Jej bracia, Kazimierz i Bogusław, byli za mali, by zaspokoić ojcowskie potrzeby dogasającego już księcia. Warcisław – teraz wiedziała to na pewno – jakby przeczuwał, że jego czas nadchodzi. Zawsze jednak wyobrażał sobie, że zginie jak wojownik na wydeptanym polu, a nie w lesie, zarżnięty jak dziki zwierz. W Szczecinie mówiono, że jego mordercą był pogański kapłan, który myślał, że śmierć księcia przyczyni się do powrotu pogaństwa na ziemie Pomorzan.
Jako młoda dziewczyna przysięgła, że pomści śmierć ojca, ale z roku na rok zapominała o obietnicy, godząc się z tym, że to tylko dziecięca mrzonka.
Petrysa zapomniała, jak wyglądał Warcisław, jak śpiewała jej matka. Teraz jej domem była położona na bagnach Brenna.
Na schodach zadudniły ciężkie kroki i do komnaty jak taran wtargnął pijany Stępota. Z trudem trzymał się na nogach. Wygrzebał resztki pieczystego z białej brody, po czym odrzucił je z niesmakiem. Rozejrzał się po komnacie, a nie widząc ławy, zwalił się na skrzynię i z ulgą oparł o ścianę.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

29
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.