powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXXXI)
listopad 2008

Wariacje literackie: Dziennik Indiany Jonesa
Indiana Jones jest postacią autentyczną. Mam na to dowód – „Zaginiony dziennik Indiany Jonesa”, który niedawno trafił do księgarń. Postaram się wytłumaczyć, dlaczego bohater „Poszukiwaczy zaginionej Arki” jest prawdziwy, a filmy o nim już niekoniecznie.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Na pierwszym roku studiów mieliśmy próbne wykopaliska. Prowadzący, specjalista od archeologii średniowiecznej, postanowił zagaić rozmowę i zintegrować grupę studentów. Zadał pytanie: „Dlaczego zdecydowaliście się na studia archeologiczne?”. Koledzy i koleżanki opowiadali o fascynacji starożytnym Egiptem, Gotami albo rewolucją neolityczną. Jakoś ujęła mnie ich szczerość i kiedy przyszła kolej na moją odpowiedź, powiedziałem prawdę. Bo widziałem filmy z Indianą Jonesem.
Cieszę się, że Jakub Gałka zrecenzował już „Zaginiony dziennik Indiany Jonesa”. Podejrzewam, że gdybym ja miał to zrobić – pozycja otrzymałaby 10, maksymalnie 20 procent ekstraktu. Na szczęście „Dziennik” przeczytałem jako archeolog i fan Indiany, a nie krytyk. Toteż nie muszę przejmować się, że to tylko marny gadżet służący do zarobienia pieniędzy na popularnym bohaterze. Zresztą, na dobrą sprawę książki nie da się czytać, bowiem większość stron zajmują gryzmoły Indiany, zdjęcia i wycinki z gazet. Pozycję można przejrzeć pod ławką w trakcie lekcji albo na nudnym wykładzie.
Jestem miłośnikiem Indiany Jonesa. Nie filmów, nie przygód nawet, ale samej postaci. Uświadomiłem sobie to niedawno, kiedy obejrzałem „Królestwo kryształowej czaszki” (notabene to najgorsza ze wszystkich części o dzielnym archeologu). Moim zdaniem wszystkie przygody Jonesa Juniora są niespecjalnie porywającym kinem akcji. Nawet „Poszukiwacze zaginionej Arki”, ulubiona przeze mnie część cyklu, roją się od nudnych scen, nie mają za grosz logiki, a małpka swojego czasu doprowadzała mnie do szału. Ale chodzi o coś innego. W „Rzemiośle poezji” Jorge Luis Borges pisze, że nie wierzy w przygody Don Kichota, w te wszystkie walki z wiatrakami, fantastyczne podróże na podstawie przeczytanych romansów itp. Ale wierzy w postać Don Kichota. Podobnie jest z Sherlockiem Holmesem – trudno nam uwierzyć (mówi Borges), że rzeczywiście przytrafiły mu się wszystkie te historie z pestkami pomarańczy, cyklistkami albo psem Baskerville’ów. Co innego z postacią detektywa; tak bardzo udała się Arthurowi Conanowi Doyle’owi, że nie mamy większych problemów, by w nią uwierzyć. Przyznam, że sam specjalnie poszedłem na Baker Street 221b, żeby przekonać się, jak wygląda mieszkanie, które słynny detektyw wynajmował od pani Hudson.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
W przygody Jonesa nie wierzę. Są one absurdalne, często głupie (lot lodówką) albo po prostu niezbyt ciekawe (większość „Świątyni zagłady”). Wierzę natomiast w postać archeologa. Wierzę w to, że mógł istnieć człowiek, który z miłości do poszukiwania starych rzeczy zwiedził cały świat. Jestem w stanie sobie wyobrazić, jak w kapeluszu, z biczem u pasa przemierza amazońską dżunglę. Bowiem Indy jest archetypem. To znaczy, żyje w pewnym sensie niezależnie od filmów, dzięki którym zaistniał. Podobnie jest z Holmesem, Philipem Marlowe’em, wiedźminem, czy rycerzem z Manczy. Książki i filmy, które ich stworzyły, mają dużo mniejsze znaczenie, aniżeli oni sami. Borges w „Rzemiośle…” stwierdza nawet, że za ileś tam lat być może ktoś opowie nowe przygody Holmesa albo Don Kichota i to one będą prawdziwe. W każdym razie, wśród przyszłych czytelników. Zresztą, nie trzeba dzisiaj czytać „Znaku czterech” czy „Zabójstwa w szkarłacie”, żeby doskonale znać bohatera Doyle’a. Jest to z jednej strony niesamowite (ciągłe powracanie w historii tych samych archetypów), z drugiej natomiast zastanawiam się, czy bycie twórcą takiego Jonesa nie niesie ze sobą rozgoryczenia. Co innego pan K. z „Procesu” Franza Kafki – ten nigdy nie uwolni się od swojego autora. Albo Leopold Bloom Jamesa Joyce’a. Archetypy zaś mają moc zawładnąć życiem swoich twórców. Przychodzi mi na myśl Howard Phillips Lovecraft i jego mity Cthulhu. Owe mrożące co trzeba opowieści o Wielkich Przedwiecznych stały się w końcu ogólnie znaną mitologią. Przeniknęły do filmów, gier, innych książek i świadomości ludzi. Lovecraft zaś usunął się w cień albo wręcz – jak stwierdza Michel Houellebecq – sam stał się bohaterem swoich opowiadań. Szalonym Arabem Al-Hazredem.
Z kolei inni pisarze, jak na przykład Doyle, próbowali oderwać się od stworzonych przez siebie postaci. Angielski pisarz uśmiercił nawet Holmesa w opowiadaniu „Ostatnia zagadka”. Jednak ówcześni fani jego twórczości zmusili autora do wskrzeszenia detektywa („Zimny, pusty dom”). W pewnym sensie Holmes stał się przekleństwem angielskiego pisarza. Musiał żyć i żyje nadal w wznawianych serialach, filmach albo grach komputerowych. W podobny sposób istnieje Indiana Jones, a „Dziennik” jest tego najlepszym dowodem. Ktoś powinien jeszcze wydać poważną biografię archeologa, z wykazem najważniejszych prac i kalendarium działalności naukowej. Bowiem Indy to postać autentyczna – jest równie realny, co autor tego tekstu. Znamy go bardzo dobrze. Jedyna różnica między nim, a zwykłymi ludźmi jest taka, że wystąpił w filmach Lucasa.
powrót do indeksunastępna strona

35
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.