Dziś kolejna odsłona wspominkowego cyklu o zinach. Tym razem postanowiłem pochylić się nad jednym z najlepszych, a jednocześnie chyba najbardziej niedocenianych periodyków – „Tfurem”. Być może fakt pozostawania poza obrębem środowiska twórczo-ziniarskiego wiąże się z tym, że większość autorów udzielających się w tym konkretnym zinie wyszła od innych korzeni. Nie od komiksowych konwentów i wąskiego towarzycha twórców, gdzie wszyscy się znają, ale z forum miłośników nieodżałowanego „Produktu”. Zresztą do klimatu Śledziowego magazynu „Tfurom” najbliżej.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pierwszy numer zinu ukazał się prawie sześć lat temu, podczas łódzkiego konwentu w 2002 roku. 32-stronicowe ksero z przyciągającą oko okładką autorstwa Clarence’a Weatherspoona, wschodzącej (wtedy) gwiazdy polskiego komiksu. Później – mniej lub bardziej regularnie – ukazywały się następne numery, z biegiem czasu wzbogacone o profesjonalną jakość edytorską. Przez łamy „Tfura” (wyjaśniam, czemu tak dziwnie odmieniam: skoro brakuje „ó”, uważam, że „u” – tak zwane zwykłe – nie powinno w tym przypadku ulegać alternacji do „o”, tak więc zaszalejmy trochę z fleksją, YEAH!) przewinęło się spore grono autorów prezentujących mniej lub bardziej zróżnicowane umiejętności oraz tematykę prac. Jako że zin jest „namaszczony przez pro crew”, gościnnie udzielali się w nim także członkowie pierwszego składu „Produktu”, zwłaszcza Filip Myszkowski i Clarence Weatherspoon, ale także (w dużo mniejszej dawce) Michał Lasota, Karol Kalinowski i Marek Lachowicz. Tak więc czytelnicy mogli poznać kolejne epizody przygód Josephine, Toshiro czy Emilii, Tanka i Profesora. Myszkowski wprowadził też nową, mocno hardkorową postać – Bezbóla.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Starym wyjadaczom z „Produktu” dzielnie sekundują inni autorzy, jak choćby znani skądinąd Norbert Rybarczyk, Artur Sadłos, Piotr Nowacki czy Anna Miśkiewicz i Mikołaj Spionek, a także stała ekipa, której prace są podstawą materiału w „Tfurach”: Marcin Gręźlikowski, Marta Ostrowska, Siostra Tygrysa, Szalet czy Sasori. W zinie pojawiała się także całkiem ciekawa publicystyka. Jednak to komiksy są najważniejsze, dlatego skupię się na kilku konkretnych historiach, które najbardziej mi się podobały: • „Powrót do Oz” (scenariusz: Gręźlikowski [i Siostra Tygrysa – choć dość niejasny jest opis drugiego epizodu, więc nie jestem pewien, czy nie robiła na przykład tuszu], rysunki: Ostrowska) to wariacja na temat „Czarnoksiężnika z krainy Oz”, pełna bardzo przyjemnego humoru, ale i kilku niezłych, nieco głębszych tekstów. Przede wszystkim to jednak popis rysunkowy Ostrowskiej. Lekko „mangująca” kreska, bardzo dobrze wykonane wizerunki postaci, nieźle oddane mimika i ruch. Historia ta ukazała się w drugim i trzecim numerze fanzinu. • Komiks bez tytułu Marcina Gęźlikowskiego z pierwszego numeru „Tfura”. Zabawna, pełna akcji historia z ciekawie poprowadzoną narracją pełną celowo popełnionych błędów ortograficznych. Co prawda patrząc na aktualnie tworzone rysunki autora, widać, że poczynił ogromne postępy, nie oznacza to jednak wcale, że komiks z fanzinu jest słabo narysowany.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
• Po raz drugi Ostrowska – tym razem solo z historią „Parada strachów” z piątego numeru zinu. Cartoonowy styl wzbogacony o umiejętnie położone rastry. Zabawna historia z fikuśną puentą, bardzo dobrze opowiedziana zarówno od strony graficznej, jak i tekstowej. Liczę, że wkrótce autorka ponownie pojawi się z jakimś nowym albumem, ale z lepszym scenariuszem niż w „Bye now”, bo o poziom rysunków jestem spokojny. Oczywiście w „Tfurach” pojawiło się sporo innych dobrych komiksów, aczkolwiek te trzy najbardziej przypadły mi do gustu. Dobrze narysowane, sprawnie opowiedziane, ze szczyptą przyjemnego humoru. W fanzinie publikowano także komiksy „baaaaaaardzo zinowe”, jak choćby wytwory niejakiego Bysia, a także utwory mało zrozumiałe, które niektórzy okrzyknęliby pewnie mianem „artystowskiego pitu-pitu”. Jednak chyba w każdym zinie pojawiały się komiksy z całkowicie innych parafii, a ja uważam, że różnorodność jest dużo bardziej interesująca niż jakby wszystkie historie były na jedno kopyto. Byłbym niezmiernie rad, gdyby ekipa zebrała się ponownie i wypuściła kolejny numer „Tfura”, bo potencjał jest ogromny i przekłada się na jakość prac. Warto zatem zaznajomić się z wydanymi dotąd odsłonami zinu, bo można się przy nich pysznie ubawić i odprężyć. Polecam! |