– Trzygław nieraz wystawił nas na ciężką próbę. – Ran spojrzał na Jaksę. – Wiadomo mi, że papież już zezwolił na krucjatę. Niemcy zbierają się we Frankfurcie. Z ochotą odpowiedzieli na wezwanie Bernarda z Clairvaux. Jaksa niewiele słyszał o Bernardzie. Wiedział tylko, że jest przełożonym zakonu cystersów i kimś niemal świętym dla krzyżowców. – Już nam mnisi z klasztorów w Darguniu i z Trzebutowa mówili o nim. Ambicje papieża, a móżdżek mnicha. Nie chcemy tu takich jak on – przestrzegł Niklot. – Po naszych lasach nie będą szczekać psy Bernarda. – Cysters ma móżdżek mnicha, ale spryt szakala – przyznał Ran. – Nie z obawy przed nim, ale przed Duńczykami wesprzemy was w tej wojnie. Zresztą w tych trudnych czasach każde plemię, walcząc z osobna, skaże się na zagładę. Jaksa, by dostać się przed oblicze Niklota, utorował sobie drogę łokciami. Tłum spoconych wojów rozstąpił się przed nim jak fale. – Sprewianie chcą wojny! – krzyknął, stając przy boku Obodryty. Dostrzegł ulgę i wdzięczność na jego udręczonej twarzy. Ranowie stali nieporuszeni jak posągi. Jaksa spojrzał na nich wymownie. Jeden z nich, ten najwyższy, postąpił kilka kroków, by stanąć obok księcia z Kopnika, i ryknął w niebo: – Wojna! – Chcemy wojny! – podchwycili szybko Ranowie. – Warnowie chcą wojny! – Rzeczanie chcą wojny! Dostarczymy po stu wojów z każdego okręgu. – Wojna! – przytaknęli Obodryci. – Wojna!!! – ryknął Niklot. – Wojnaaaa!!! – zahuczał wiec. Petrysa rozparła się wygodnie w rzeźbionym krześle, nogi przykryła wełnianym kocem. Nosiła się z niemiecka – na elegancki kaftan miała narzucony ciepły, podbity futrem sukienny płaszcz. Jednakże pomimo ciepłego ubrania i zaduchu, jaki panował w izbie, zimno przenikało jej kości. Z dumą rozejrzała się po Białej Sali, gdzie zebrali się najzacniejsi przedstawiciele grodu Brenny i stodorańskiej ziemi. Stary Tileman Krabe siedział po jej prawicy, a naprzeciwko, po drugiej stronie stołu, przysypiał kupiec Jan Nipschke z na wpół przymkniętymi powiekami, opierając się na barku strażnika grodowego Stępoty. Swoją obecnością zaszczycił również wszystkich Chębota, do którego należały najbardziej żyzne ziemie nad Hawelą. Petrysa ciężko westchnęła. Musiała w duchu przyznać, choć z niechęcią, że wiele zawdzięczała brenneńskim możnym. Kupcy i rycerze służyli jej radą podczas choroby księcia, a i niekiedy zbrojną pomocą. Tak jak zeszłej zimy, kiedy musiała zdusić bunt podległych jej władzy sąsiednich Płonian. Plemię siało spustoszenie na Ziemi Suchej, nie uznając tam władzy Albrechta Niedźwiedzia. Pozostawiało po sobie spalone chaty niemieckich osadników i trupy kupców po gościńcach – w ten sposób chciało się przyczynić do zerwania przyjaznych stosunków między księżną i Askańczykiem. Możni brenneńscy toporami i ogniem przekonali Płonian do uległości wobec księżnej. Sam Przybysław nie zawsze dopuszczał radę do władzy, a wiecu nie zwoływał od lat. Decyzje podejmował sam, w zaciszu swojej komnaty. Tym większą więc rada okazywała wdzięczność Petrusie, tym bardziej więc Chębota i Tileman mogli zadbać nie tylko o los grodu, ale i swoje majątki. W Białej Sali nie zabrakło także Sasów – Rudolfa von Arnsteina i Arnolda von Plotho. Arnstein wyżej sobie cenił wolność i liche lenno w słowiańskiej ziemi niż łaskę jakiegoś hrabiego i mieszkanie pod jego dachem w Cesarstwie. Dlatego też osiedlił się na Ziemi Suchej, korzystając z dobroci Albrechta Niedźwiedzia. Każdą z cnót rycerskich – wierność, hojność i posłuszeństwo Bogu i Kościołowi – wielbił i przekazywał swojemu młodszemu podopiecznemu. Sasi przy każdej sposobności okazywali swoje oddanie księżnej, starając się przy tym stworzyć wrażenie, że Petrysa potrzebuje ich tak samo, jak oni jej. Nieco dalej usadowili się bracia Kuniczukowie – Stykusz i młodszy Jeruszko. Ziemię posiadali zarówno w ziemi Stodoran, jak i nad Tolężą, w dziedzictwie, które należało do Jaksy. Księcia kochali, bo nadawał im majątki, Petrysy nienawidzili, bo dzierżawy przekazywała brenneńskim możnym, którzy odpłacali jej spiskowaniem przeciwko Sprewianinowi. Kapelan Bodzanta, wraz z piastunką syna Petrysy, skrył się w odległym kącie sali. Bardziej interesowała go pełna biała pierś, z której niemowlę ssało mleko, niż panowie obecni na sali. Wokół stołu kręcili się pachołkowie księcia, czujni, by ich pani nie zabrakło niczego. Pomimo ostatnio trapiącego gród kryzysu stoły były suto zastawione – pieczona i gotowana wołowina, udziec barani, do tego sosy warzywne i ryby – pstrąg, węgorz, jesiotr, saskie piwo, a wszystko podane na błyszczących srebrnych talerzach i misach. Dzwoniły kubki i czary, wznoszono toasty za Stodoran, za księcia Przybysława i jego żonę Petrysę. – Lato. Niektórzy idą w pole, inni wybierają wojnę. – Petrysa zerknęła w stronę Tilemana Krabe, siedzącego po jej prawicy. Starzec uniósł szczeciniaste siwe brwi, nachylając się w stronę księżnej. – Wielu jest takich, którzy z wojny mają więcej korzyści niż straty. – Tileman się uśmiechnął. Choć stał nad grobem, bystrością umysłu przewyższał niejednego z zasiadających przy stole młodzików. Księciu zawsze wydawał się niezastąpiony. Również księżna patrzała na niego przychylnym okiem. Wolała mieć go po swojej stronie. Stary cap trząsł całym grodem. Zastraszał chłopów, siłą łamał najmniejszy przejaw niesubordynacji, a dzięki lichwie trzymał w garści czeladź. I co najważniejsze, kupiec Tileman sprzeciwiał się wojnie z Askańczykiem. – Ponoć Bernard z Clairvaux węszy, śle swe psy na Połabie – szepnął starzec. Zwał się chrześcijaninem, ale nie z miłości do Chrystusa, bynajmniej. – Tropią wszelkiej maści czarowników, alchemików, nekromantów… Heretyków chyba. – Nie rozeznawał się w tych sprawach. Kupiec badawczo spojrzał na księżną. Petrysa tylko machnęła ręką. Nie dała po sobie poznać, jak bardzo ją to interesuje. – Książę zmarniał ostatnio. Skóra mu zbladła, jest upał, a nim wciąż zimno trzęsie. Czyżbyś i ty, pani, zachorzała? – Tileman wskazał na wełniany koc. – Ludzie gadają, że od chrześcijańskich czarów złe wody trawią książęcą parę. – Nie obchodzi mnie, co mówi plebs – ucięła. – Zapewniam cię, że moje serce mocno bije. Starzec zamyślił się na chwilę. Zmarszczył czoło. – Może źle mówią. – Nachylił się do księżnej, tak że Petrysa poczuła jego kwaśny, duszący oddech. – Ale gdyby okazało się inaczej, powiedziałabyś mi o tym, księżno, prawda? – Nie omieszkałabym – skłamała, pociągając nosem. Stary idiota, pomyślała, a na głos dodała z przekąsem. – Przecież zabezpieczone muszą być interesy każdego. Tileman Krabe odchylił się z powrotem na miejsce. Na czole ubyło mu kilka zmarszczek. Najwyraźniej zadowalała go odpowiedź. Księżna odwróciła się od Tilemana i zwróciła do Stykusza, najstarszego z klanu Kuniczuków, ale tak, by wszyscy obecni ją usłyszeli. – Dzięki tobie wystawimy dodatkowo trzy tuziny konnych. Rycerz skinął głową, dziękując za uznanie. Ziemia Kuniczuków leżała na granicy państwa Stodoran i Sprewian. Bliżej jednak im było do Kopnika, bo młody książę stronił od Sasów. A obcych nienawidzili najbardziej. Stykuszowi już szumiało w głowie wino, a to, co się nie zmieściło w gardle, zostało na białej tunice, narzuconej na kolczugę. Stykusz pogładził się po białej brodzie i przepił do młodszego brata. Milsza mu była roześmiana czerwona gęba Jeruszki niż wiecznie posępne twarze możnych panów, którzy tylko udawali rycerzy, a dawno spaśli się już tak bardzo, że z trudem wsiadali na konia. – Książę Niklot ma niewielu konnych. Jak dojdzie do wojny z Niemcami, będziemy musieli liczyć na siebie – wtrącił Rudolf Arnstein, który nie krył niechęci do Kuniczuków. Zeszłego lata spalili jego gród. Zagonili stada owiec, krów i koni, rozkradli drzewo budulcowe oraz kadź do warzenia piwa. Nie omieszkali przy tym zhańbić kaplicy św. Mikołaja, przywłaszczając sobie kościelne paramenty. Arnold więc osobiście udał się na skargę do księcia Przybysława do Brenny. Po drodze jednak nieopatrznie zajechał do Krześnicy nad Pianą, która należała do Kuniczukowego klanu. Tam Jeruszko i Stykusz popijali w miejscowej gospodzie i gdy tylko Arnstein pojawił się w drzwiach, obili mu mordę nahajem jak psu. Związali postronkiem i ku uciesze gawiedzi prowadzili główną drogą zaprzęgniętego w dwukółkę. Później wrócili do gospody, by dalej pić. Przypomnieli sobie o nim dopiero nazajutrz. Odstawili go do podległego im starosty w Chęścinie. Tam przesiedział w wieży trzy dni bez wody i jedzenia, w towarzystwie żab, żmij i szczurów. Modlił się do świętego Mikołaja o wolność i zemstę. Dopiero dzięki interwencji kupców z Brenny zwolniono Saksończyka. Nie odzyskał nigdy stad owiec, paramenty owszem, a co do kadzi, to wziął ją sobie jako odszkodowanie za fatygę browarnik i kupiec brenneński, Tileman Krabe, zresztą brat w wierze chrześcijańskiej. Rudolf przyjął również przeprosiny Kuniczuków i małe zadośćuczynienie w postaci kilku niewolnic. Winy jednak nigdy nie zapomniał i czekał tylko na odpowiednią sposobność, by się zemścić. |