– Zuza dużo się uśmiecha – ciągnął. – Za to mało mówi. Nigdy nie pije piwa i ucieka, gdy ktoś zapali przy niej papierosa. Dalej jest Ola Sztumer. Szczęśliwa żona, matka i zapewne kochanka. Jej mąż niedawno wrócił z Afganistanu. Oficjalnie odbudowywał tam zniszczoną przez talibów pustynię, czy coś w tym rodzaju, ale tak naprawdę torturował ludzi, już ja swoje wiem. Znudziło mu się, dlatego wrócił do żonki torturować ją. Zresztą, ile można ostrzeliwać wioski na jakimś zapomnianym przez Boga krańcu świata? Po zabiciu setnego cywila to przestaje bawić. Ola udawanie pogroziła Bogdanowi palcem. – Uważaj, bo dam mu namiary na ciebie – rzuciła. – Zmieniam więc szybciutko osobę. Oto Renata Mechowska, nasz wydziałowy Kopciuszek. Czeka na księcia, a w międzyczasie poleruje srebra, pierze brudną bieliznę i wybiera ziarenka soczewicy z popiołu. W każdym razie słyszałem, że to właśnie jej hobby, któremu zapamiętale oddaje się w wolnych chwilach. Obok siedzi Patrycja Lipska. Dziś wyjątkowo niemiła. – Przerwał na moment, jakby się zastanawiał, czy nie wtrącić jakiegoś złośliwego przytyku. – Może o niej tyle. Wróci jej humor, to poznacie się lepiej. Przejdę do pani w okularach. To Grażyna Olcha. Liczy najwięcej wiosen z nas wszystkich. Prawdziwa matka zespołu. I ze wszystkich tu obecnych najdłużej pracuje w naszym zacnym banku. Jak to starsze panie mają w zwyczaju jest spokojna i pije jedynie bacardi z sokiem pomarańczowym. – Dam ci starszą panią. – Grażyna uśmiechnęła się z fałszywym oburzeniem. – Poczekaj no, szczylu! – Została nam tylko Marzenka Kozłowska. Nieśmiała wnusia zdecydowanie znacznie bardziej śmiałej babuni. Nestorka rodu Kozłowskich, o ile wierzyć opowieściom, którymi nas nieraz raczono, grywała w teatrze, udzielała się wokalnie na scenie, a wieczorami, pomiędzy dopingowaniem bójek, jakie toczyli ze sobą jej amanci, tańczyła kankana w spelunkach. Marzena spuściła głowę. Jej długie ciemne włosy zasłoniły twarz, ukrywając bladoróżowe blizny, znamiona po pożarze sprzed wielu lat, gdy była jeszcze dzieckiem. – Niepraw… – wyrwało się jej, lecz nie dokończyła. Wiedziała, że i tak nikt nie bierze słów Bogdana poważnie. Poza tym czuła ulgę, że nie wspomniał o jej wyglądzie. Był do tego zdolny, i zapewne by to zrobił, gdyby sądził, że krótka lecz celna uwaga o „Biedroneczce” rozbawi publikę. – To nie był kankan. – Ale nie przeczysz, że spelunki – podchwycił Chęciński. Nigdy nie przegapiał okazji, gdy ktoś zostawiał mu furtkę do mniej lub bardziej kąśliwej riposty. – Miałem mówić o Marzence, a rozgadałem się o jej babci o wdzięcznym imieniu Truskaweczka, Hiacynta… czy jakoś tak. – Konwalia – sprostowała Kozłowska. – Czas minął. – Natalia przyszła Marzenie z pomocą. – Następna osoba. – Jak chcecie. A więc tyle panie. Pora na panów. Po lewej stronie… – Prawej. Bogdan przymknął jedno oko. – Po tej prawej stronie Natalii, która jest lewa dla mnie, siedzi Wojtek Rogulski. Jest mały, brzydki i w ogóle do niczego. W każdym razie ze mną równać się nie może. Obok niego wbija w ciebie spojrzenie Kamil Jędrzejczak. Moczymorda, ale swój chłop. Grzegorza Natanowskiego znasz może nieco lepiej, co tu zresztą o nim gadać, nieciekawe chuchro. Przy nim przycupnął Artur Smolicz. Przystojniacha, ale, uwaga, niepoprawny katolik, przez co bezwzględnie wierny żonie, tak więc dla reszty żeńskiej populacji zupełnie nieprzydatny. Równie dobrze mógłby być eunuchem. Zostałem jeszcze ja. Pozwól, że z właściwą sobie skromnością pominę temat rozlicznych zalet, które mnie przepełniają. Jeśli ktoś z tu obecnych będzie kiedykolwiek twierdził coś innego, nie słuchaj, to tylko i wyłącznie zazdrość w czystej postaci. Małe żałosne ludziki, nie mogą znieść, że jestem niemal doskonały. – Zrobił krótką pauzę. – I to już cały nasz zespół. Witamy cię serdecznie wśród nas. Razem stworzymy najlepszą grupę pod słońcem. – To się okaże. – Patrycja wstała. – Idę do toalety. Gdyby podszedł kelner, zamówcie mi whisky z colą. – Poczekaj, idę z tobą. – Renata zatrzymała ją w pół kroku. – Może zrobimy kilka zdjęć? – Wojtek wyciągnął komórkę, nowy model nokii z pięciomegowym aparatem. Nie zawrócił dziewczyn. – Później. – Mechowska skrzywiła się z niechęcią. Lipska nie powiedziała nic, odwróciła się teatralnie. – Co je ugryzło? – spytał Kamil, gdy kobiety odeszły od stolika. – Jeśli to przeze mnie, to przepraszam – powiedziała cicho Wioletta. – Nie gadaj bzdur. – Bogdan machnął ręką. – No dobra, gdzie ten kelner? I nie ma mowy, żebyś stawiała. Czego się napijesz? – Ja? Kawy. Wysłał w stronę menedżer jeden ze swoich promiennych uśmiechów, dzięki którym, jak uważał, dziewczynom miękły nogi. – Nie żartuj. Co ci zamówić? Drinka? Piwo? Brodecka pokręciła głową. – Jestem samochodem. – Żaden problem, poczeka na parkingu. – Jednak nie, dziękuję. Bogdan nie nalegał. – To może Wojtek pstryknie nam kilka fotek… – Zmienił temat. Objął szefową ramieniem. Brodecka popatrzyła na niego, ale się nie odsunęła. – Nie ma sprawy – zapalił się Rogulski. Nachylił się nad stołem, by jak najlepiej zmieścić ich w kadrze. – A ty znów chwalisz się tym cudeńkiem. – Artur pokręcił głową. Wojtek udał urażonego. – Gdybyś co niedziela nie rzucał działki tłustemu złodziejowi w czarnej sutannie, też by cię było stać na taki, a może nawet lepszy. Smolicz zamierzał coś odpowiedzieć, ale pojawił się kelner – ostrzyżony na jeża chłopak w białym fartuchu i z niewielkim kolczykiem w nosie. Złożyli zamówienia. Zanim chłopak zdążył wrócić, Renata i Patrycja ponownie zajęły swoje miejsca. – Na czas naszych spotkań ustaliliśmy kilka zasad. – Bogdan zwrócił się głośno do Wioletty. – Chyba powinienem cię wdrożyć. Po pierwsze i chyba najważniejsze, nie rozmawiamy o pracy. – To jest notorycznie łamane – wtrąciła Zuza. – Dzisiaj nikt się nie wyłamie, prawda? – Bogdan popatrzył po obecnych. – Jasne. Jak tam żona? – rzuciła Patrycja, spoglądając na niego ze złością. Chęciński nieco zmarkotniał. To nie był temat, który chciałby poruszać przy Wioletcie. – Dzięki, dobrze – burknął, po czym odparował: – A u ciebie? Znalazłaś sobie wreszcie kogoś, czy nadal łazisz niedopieszczona i wkurzona na cały świat? – Czy kogoś mam? Po tym jak dałam się tobie ogłupić? Wciąż nie! Zresztą, o ile pamiętam, gdy przyszło co do czego, u ciebie też było słabo z pieszczotami. Więc faktycznie mam spore zaległości. – Co widać, słychać i czuć – skwitował Bogdan. – Może nie powinniśmy… – zaczęła Wioletta, ale nie dane jej było dokończyć. – Nie widzisz, jak się do ciebie ślini? Pewnie masz mokry mankiet. Uważaj, nie bądź taka głupia jak ja! Chęciński popatrzył zimno na Patrycję. – To, co zaszło między nami, faktycznie było jedną wielką pomyłką. Tym bardziej przemilczmy ten temat. Przy stoliku zaległa niezręczna cisza. Grzegorz sądził, że Patrycja wyjdzie z baru, ale została. Siedziała nachmurzona, spoglądając złowrogo na Chęcińskiego. Inni wbili z zakłopotaniem wzrok w stojące przed nimi, wciąż pełne naczynia. Zanosiło się, że ta wymiana zdań popsuje cały wieczór. – Skąd jesteś? – zagadnęła Wiolettę Zuza, podejmując próbę rozluźnienia atmosfery. – Pochodzę z Trójmiasta. – No to przejechałaś niemal pół Polski. Co cię tu zagnało? W tym momencie wokół stolika dało się odczuć coś w rodzaju zbiorowego oddechu ulgi. W powietrzu wciąż wisiało napięcie, ale wydawało się, że burza mija. – Chciałam zmienić otoczenie. – I lepiej nie mogłaś trafić – zauważył Bogdan, lecz kobiety go zignorowały. Chwilowo był w niełasce u wszystkich. On i Patrycja. – A jak ci się podoba w Warszawie? – dociekała Zuza. – Tłoczniej tu, i jakby jeszcze bardziej brudno. Na razie bez specjalnych rewelacji, liczę jednak, że się szybko oswoję. – Na pewno. – Witkowska pokiwała głową. – Stolica to jedna wielka zbieranina. Ściągają tu ludzie z całego kraju. Gdyby każdy musiał nosić na piersi tabliczkę z nazwą miasta, w którym się urodził, ze świecą szukałabyś miejscowych. – Rozległy się pierwsze takty Dance Me To The End Of Love Leonarda Cohena i Zuza na moment umilkła. – Uwielbiam tę piosenkę… |