Trzydziestodwucalowy panasonic rzucał bladą poświatę rozlewającą się po ścianach. Na dworze wciąż było jasno, lecz wnętrze domu tonęło w cieniach. Mimo to Grzegorz Natanowski nie zapalił światła. Nie było mu potrzebne. Usadowił się wygodniej na kanapie, spoglądając na ekran, gdzie dwudziestu dwóch palantów biegało za małą biało-czarną piłką. Przy czym jedenastu palantów z Polski dawało się robić w konia jedenastu palantom z Ukrainy. Polacy przegrywali jednym golem, i cóż z tego, że dopiero zaczęła się druga połowa, grali tak fatalnie, że nic nie zapowiadało, by sytuacja miałaby się radykalnie zmienić. Chyba że na gorsze… – I akurat dzisiaj nie zadbałem, by w lodówce chłodziło się piwo – mruknął Grzegorz. Leżący u jego stóp Baryton, duży biały mieszaniec, pół bernardyn, pół Bóg wie co, podniósł łeb. Kilka sekund ociężale przyglądał się panu, po czym najwyraźniej doszedł do wniosku, że słowa te, po pierwsze, nie są o jedzeniu, a po drugie, ewidentnie nie zostały skierowane do niego, bo opuścił łeb i ponownie zamknął oczy. Psisko miało dwie pasje. Jedzenie i spanie. Właśnie oddawało się tej drugiej, i to w najlepszym z możliwych miejsc, tuż przy panu, a właściwie spoczywając na jego stopach. Grzegorz sięgnął po pilota. – Nie, nie chcę świętować – dodał do czworonoga. – To raczej stypa. Po namyśle rzucił pilota na kanapę. Na co można przełączyć, jeśli w telewizji i tak nic nie ma? Pewnie znalazłby jedynie serwisy informacyjne pokazujące jak czołgi ruskich wycofują się z Gruzji tak, by się broń boże z niej nie wycofać, albo z zadziwiającym sadomasochizmem informujące, ile to znów medali na olimpiadzie w Pekinie przeszło Polakom koło nosa. Równie dobrze więc mógł dalej patrzeć, jak reprezentacja kraju dostaje po dupie w meczu towarzyskim. Na szczęście tym razem już tylko towarzyskim, Euro 2008 się skończyło dwa miesiące wcześniej i jak zwykle nie pomógł żaden cud, bo przecież nie dałby rady tu Duch Święty, więc tym bardziej Beenhakker. – Mogłem kupić, wracając z pracy – westchnął Grzegorz. Tym razem Baryton nawet się nie poruszył. Rozległo się ciche pukanie. Natanowski ściszył dźwięk i dopiero wtedy poszedł otworzyć. Za kwadrans dwudziesta pierwsza – nietypowa pora na odwiedziny, zwłaszcza że nikogo się nie spodziewał. Za drzwiami stała Renata Mechowska. W lewej ręce trzymała plastikową torbę z dwiema puszkami żywca. Grzegorz mógłby ją opisać, nie otwierając oczu. Szczupła i raczej wysoka, bo tylko kilka centymetrów od niego niższa, o twarzy nie brzydkiej, ale i nie wyróżniającej się w tłumie. Orzechowe oczy przy kasztanowych włosach spiętych w koński ogon dodawały jej uroku. Nie malowała się i niemal nigdy nie wkładała krótkiej spódnicy. Mówiła cicho. Zwyczajna szara myszka, choć ogólne wrażenie było raczej na plus. – Słyszałam od ojca, że nasi przegrywają, przyszłam więc cię pocieszyć. – Jak ty to robisz? Chyba czytasz mi w myślach. – Grzegorz się uśmiechnął. – Przed chwilą kląłem w duchu, że nie zrobiłem jakiegoś małego zapasiku w drodze do domu. – Ile się znamy? – Wyciągnęła rękę z torbą. – Całe wieki – odparł, odbierając piwo. Z salonu przyczłapał Baryton. Jak to miał w zwyczaju, powąchał ostrożnie Renatę (przeważnie był tak powolny i ospały, że wydawało się, że wszystko robi z namysłem; zmieniało się to dopiero na widok pełnej miski, wtedy pokazywał światu, że energia wciąż w nim drzemie) i wrócił na swoje miejsce przed kanapą. – Wiem o tobie wszystko. – Renata minęła Grzegorza, szybkim ruchem mierzwiąc jego krótkie ciemne włosy, i przeszła za psem do salonu. – Znam cię lepiej, niżbyś tego chciał. Grzegorz dotknął puszek. Dobrze schłodzone, świetnie, ostatnie, na co miałby ochotę, patrząc na przegrany mecz, to ciepłe piwo. Wyciągnął z kuchennej szafki dwie półlitrowe szklanki. Gdy wrócił do pokoju, Renata siedziała na kanapie przyduszona cielskiem Barytona, który ułożył na niej przednie łapy i mordę, z przyjemnością pozwalając się czochrać po bujnej sierści. – Baryton, nie męcz gościa – skarcił psa. Zwierzę uniosło pysk z kolan Mechowskiej, popatrzyło z lekkim zniecierpliwieniem na pana, po czym przyjęło poprzednią pozycję. – Masz mnie gdzieś, prawda? – Grzegorz pokręcił głową i napełnił pierwszą szklankę. Podał ją Renacie. – Zostaw go, nam jest dobrze. – Kobieta stanęła w obronie zwierzaka. – Jemu na pewno, ale ty już nigdy nie będziesz mogła chodzić. Przecież jeśli to potrwa choćby minutę dłużej, zmiażdży ci kości. To bydlę waży tyle co mały czołg. Baryton szczeknął, jakby pojął, co powiedział Grzegorz, i dawał do zrozumienia, że w najmniejszym stopniu się z tym nie zgadza. – Milcz, imitacjo psa – obrugał go Grzegorz, z trudem tłumiąc śmiech. – Dlaczego imitacjo? – zaciekawiła się Renata. – Prawdziwe psy robią coś więcej, niż tylko jedzą i śpią. – Miałeś na myśli, że załatwiają się gdzie popadnie? – Udała, że nie rozumie. – Akurat to potrafi doskonale. Baryton zeskoczył z Renaty i podszedł do Grzegorza. Oparł o niego łapy. – Dobra, poddaję się. – Natanowski się roześmiał. – Wycofuję zarzuty. Jesteś wspaniałym, najwspanialszym psem pod tą szerokością geograficzną. Ba, w całym układzie słonecznym, pasuje? Baryton pozostał na miejscu. – Nie będę cię głaskał, nawet o tym nie marz. Tam stoi moje piwo, zamierzam napełnić nim tę oto szklankę. – Podsunął szkło pod nos czworonoga. – I skosztować, dopóki jego temperatura jest idealna do spożycia. Pies wciąż się nie poruszył. – Tobie nikt piwa nie kupił – ciągnął Grzegorz, wskazując wymownie Renatę. – Pretensje proszę kierować pod inny adres. Czworonóg wbił spojrzenie w Mechowską. – Więc podczas zakupów powinnam uwzględnić Barytona? – Jeszcze czego! Chyba że sama położyłabyś go na posłanie, po tym jak już go spoisz… – Grzegorz podrapał psa za uchem. – No, złaź ze mnie. Zwierzak nie posłuchał. – Daj mu spokój. – Renata machnęła dłonią i Baryton posłusznie zeskoczył z Grzegorza, a następnie położył się na dywanie przed kanapą. – Chwileczkę, to mój pies, ma słuchać mnie, a nie byle kogo – zaprotestował Natanowski. – Więc jestem byle kim? – Renata przekrzywiła głowę. W jej oczach Grzegorz dostrzegł szczere rozbawienie. Nareszcie, ostatnio coraz częściej łapał się na tym, że Renata wydawała mu się dziwnie poważna, jakby zasmucona. Kilkakrotnie chciał ją o to spytać, ale zawsze, jakby podświadomie, uprzedzała go, zadając jakieś pytanie lub kończąc rozmowę. Natanowski wykorzystał świeżo odzyskaną wolność, by napełnić swoją szklankę. Łyknął piwa. – Doskonałe. Gdyby jutro nie trzeba było iść do pracy, natychmiast poleciałbym kupić skrzynkę. – To weź urlop na żądanie – poradziła przekornie Renata. Jedyną odpowiedzią Grzegorza był bliżej niesprecyzowany ruch ręki. Uśmiechnął się, upił kolejny łyk i mrugnął do Renaty. – No więc, co cię sprowadza? – Już mówiłam. Nie potrafił tego wyjaśnić, ale odniósł wrażenie, że nie są to zwykłe odwiedziny przyjaciela. Renata nie zajrzała tak po prostu, bo się nudziła. Przez ułamek sekundy czuł, że chodzi o coś więcej, a potem, równie raptownie, to przekonanie graniczące nieomal z pewnością zgasło, wypaliło się jak iskierka, która wypadła z ogniska na piach. – Więc? – Może jednak się mylił. Renata podciągnęła stopy na kanapę. Skuliła się, objęła rękoma kolana. Przechyliła się w stronę Grzegorza i znieruchomiała oparta o jego bok. – Może tylko nie chciałam być sama… – Dlaczego? To pytanie z trudem przecisnęło się mu przez gardło. Nie pytaj, nie bądź wścibski, krzyczał jakiś głos w jego głowie, lecz natychmiast został zagłuszony przez rozsądek. Niepokój jednak pozostał, ukryty, ale i tak wyczuwalny. – Czy wszystko musi mieć powód? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. – Nie musi – zgodził się. |