powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LXXXII)
grudzień 2008

Rytuał
Mariusz Kaszyński
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Stanęła na ruchomych schodach i obejrzała się. W tłumie spieszącym dworcowym korytarzem dostrzegła starszego mężczyznę w długim płaszczu. Nie wiedziała, czemu właśnie on przykuł jej uwagę. Może dlatego, że w przeciwieństwie do innych szedł wolno, a może powodem było jego ubranie, stanowczo zbyt grube jak na początek sierpnia. Halina mogłaby przysiąc, że starzec uśmiechnął się do niej, ale z pewnością uległa złudzeniu. Nie znali się, nie zapomniałaby tak zasuszonego, bladego oblicza, nawet gdyby widziała go wcześniej tylko przez chwilę. Co jak co, ale pamięć do twarzy miała doskonałą.
Schodząc z ruchomych stopni na peron, spojrzała raz jeszcze za siebie. Nie spostrzegła mężczyzny, zapewne to, że kierował się ku tym samym schodom, było kolejnym złudzeniem.
Spróbowała ponownie skupić się na pracy. Smród przeszkadzał zebrać myśli, ale tylko w ten sposób mogła o nim choć na chwilę zapomnieć. Jest jeszcze Renata Mechowska. Niegłupia dziewczyna, może zbyt skromna, ale można było na niej polegać. Zawsze doprowadzała do końca zaczęte sprawy. To podstawowa cecha dobrego kierownika. No i jeszcze Ola Sztumer, choć ona akurat nigdy nie przejmowała się zbytnio sprawami banku. W gruncie rzeczy dobra pracownica, ale nie materiał na kogoś, kto ma pilnować porządku i organizować pracę innym. Od szefa wymaga się większego zaangażowania.
Na dole Halina poczuła się lepiej. Nie trwało to jednak długo. Obrzydzenie, a wraz z nim niepokój powróciły już po chwili. Pociągnęła walizkę, kierując się nerwowym krokiem w stronę sektora drugiego. Było tam mniej ludzi, żywiła więc nadzieję, że panował również mniejszy smród; czymkolwiek był, bo wciąż nie potrafiła go zidentyfikować. Zerknęła na mijanych oczekujących. Wyglądali normalnie, stali, spoglądając przed siebie lub wbijając wzrok w chodnik, nie krzywili się jednak, nie zasłaniali twarzy dłońmi – zdecydowanie nie zauważali tego fetoru. Może ja wariuję? – pomyślała. Zatrzymała się raptownie przed tulącą się parą.
– Przepraszam. – Chrząknęła, by jej głos odzyskał naturalność; skrzypiała jak stare zawiasy. – Przepraszam, czy wy też to czujecie?
– Co? – Chłopak wyszczerzył się w uśmiechu.
Halina dawała mu góra osiemnaście lat. Na jej gust był jeszcze za młody, by publicznie obściskiwać się na dworcu. O jego dziewczynie nie wspominając, nieszanująca się głupia siksa. Gdy Halina była w jej wieku, prędzej umarłaby ze wstydu, niż pozwoliła, by ktoś widział ją z chłopakiem, który trzyma jedną dłoń na jej tyłku, a drugą w niedwuznaczny sposób pod bluzką. Ba, ona nigdy – i w młodości, i teraz – nie pozwoliłaby nikomu na podobną poufałość w publicznym miejscu.
Szybko odeszła. Młodzi nic nie czuli, nikt nie czuł, tylko ona się dusiła, bo ten smród – niezależnie od tego, jakie było jego źródło – nie pozwalał oddychać. Strusz ruszyła przed siebie. Niemal biegła. Stanęła dopiero na końcu sektora drugiego. Była tu sama, jeśli nie liczyć śpiącego na ławce bezdomnego. Zwykle unikała ludzi jego pokroju, cuchnęli, lecz fetor, który ją otaczał, i tak tłumił wszelkie zapachy.
Spojrzała w głąb tunelu. W oddali dostrzegła reflektory. Nadjeżdżał pociąg; liczyła, że to pośpieszny do Olsztyna. Wsiądzie do niego, poczuje się lepiej i wysiądzie dopiero po blisko czterech godzinach, zapominając o wstręcie, który ją tutaj ogarnął. Tylko Warszawa Centralna jest taka obrzydliwa. Najokropniejszy dworzec świata. Jeśli istnieje gorszy, to chyba gdzieś w Korei Północnej.
Pociąg się zbliżał. Faktycznie był to jej pośpiech, przekonała się, że podążał właściwym torem. Został nawet bełkotliwie, na wpół zrozumiale zapowiedziany przez megafony.
I wtedy, gdy lokomotywa podjechała naprawdę blisko, Halina poczuła tak intensywną falę smrodu, że aż się zatoczyła. Zasłoniła usta dłonią, jakby ten gest mógł powstrzymać mdłości. Gdyby nie ciężar walizki, pewnie by upadła. Świat wokół się zakołysał. Reflektory wydawały się wielkimi ślepiami bestii pędzącej ku niej, aby ją pożreć.
Podejdź, usłyszała. A może tylko wymyśliła sobie ten głos…? Czuła się tak źle, że być może zaczynała mieć majaki…
– Nie – wykrztusiła, starając się cofnąć. Bezskutecznie, tkwiła w miejscu.
Podejdź.
Oparła się wezwaniu – którego zapewne w ogóle nie było – lecz wtem poczuła na ramieniu chude dłonie o długich kościstych palcach. Było to o tyle dziwne, że nikt koło niej nie stał. Była tylko ona i bezdomny, ale przecież mężczyzna leżał na ławce. Kręciło się jej w głowie, jednak, choć niewyraźnie, wciąż go widziała. Nieruchome ciało przykryte poplamioną brązową kurtką.
Ten ktoś za nią pchnął ją mocno. Spocona dłoń Haliny ześlizgnęła się z rączki walizki. Kobieta nadaremnie próbowała utrzymać równowagę – poleciała do przodu wprost pod hamującą już lokomotywę.
2
Słońce schowało się za chmurę, zasnuwając okolicę przyjemnym cieniem. Dzień był bardzo ciepły, ale upały według prognoz miały się niebawem skończyć. Wioletta Brodecka spojrzała w niebo – morze błękitu z kilkoma białymi obłoczkami. Cudowna pogoda, aż szkoda było wracać do domu. Mimo to pchnęła drzwi. Czekało ją sporo pracy.
Mały hol wypełniały kartony, jedne na wpół wypakowane, inne wciąż jeszcze zaklejone taśmą zabezpieczającą je na czas podróży. Kobieta przyjrzała się pomieszczeniu i dopiero wtedy weszła do środka. Nadal nie mogła uwierzyć, że to wszystko należy do niej. Nie chodziło, rzecz jasna, o poupychane w pudłach rzeczy, tylko o dom. Kupiła go za dość okazyjną cenę – choć bez rewelacji – setki kilometrów od miejsca, w którym się wychowała i z którym łączyły ją wspomnienia. I dobre, i złe. Więcej było tych złych, bo przecież nawet najpiękniejsze chwile w jej życiu kończyły się bólem.
Pomyślała o Hubercie i mocno zacisnęła powieki. Co się stało, to się nie odstanie, przemknęło jej przez głowę, a jesteś zbyt twarda, by płakać nad rozlanym mlekiem. Głupie porzekadło! Życie to nie bańka z mlekiem. Nie wystarczy zetrzeć plamy, by wszystko było znowu cacy.
Zamknęła za sobą drzwi wejściowe i przeszła na korytarz. Tu też poniewierały się kartony, właściwie cały parter był nimi zawalony. Rozpakowywanie się szło wolno, nie z powodu braku czasu, a raczej na skutek podświadomej obawy przed uznaniem tego miejsca za własne.
Ale ono było jej, nie tylko dlatego, że kupiła je, wydając trzy czwarte pieniędzy, którymi dysponowała i które jak w bajce pojawiły się niemalże znikąd, ale przede wszystkim dlatego, że zdecydowała, że będzie jej własnym. Zacznie tu wszystko od nowa. I będzie szczęśliwa. Postanowione. Nie ma co tego rozważać, należy wprowadzić w czyn.
I nie oglądać się na przeszłość, ona minęła.
Ruszyła do salonu i wtedy je dostrzegła, cyniczne dowody, że nie ma racji. Nawet jeśli wczoraj jest nieosiągalne, zostawia ślady. Czasem nikłe jak odciski palców, ale nieraz wyraźne jak szramy po pazurach niedźwiedzia. Pod ścianą stały oszklone fotografie. Wszystkie zrobił Hubert. Pstryknął zdjęcia, wywołał i oprawił. Nie musiała się im nawet przyglądać, wiedziała, co przedstawiają, znała je na pamięć. Miały zdobić ich sypialnię, tak postanowił Hubert. Skończyło się oczywiście na „miały”.
Tym razem nie zdołała powstrzymać łzy, która szybko, jakby się bała, że zostanie złapana i zatrzymana, spłynęła po policzku.
Pieprzony świat! Kto powiedział, że czas goi rany?! Minęło czternaście miesięcy, a w najmniejszym stopniu nie czuła się uleczona, nawet nie zaleczona. Płakała może mniej – właściwie już wcale – ale nawet wtedy, tuż po wypadku, przecież nie przelała morza łez. Była twarda, bo tego od najmłodszych lat uczyło ją życie. Matka, jedyna osoba co do której w świecie Wioletty ta zasada nie obowiązywała, wpoiła jej, by liczyła tylko na siebie. To była dobra rada. Wszyscy inni, którym próbowała zaufać i uwierzyć, że może na nich polegać, prędzej czy później znikali. Najczęściej z własnej woli, lecz czasem decyzja zostawała podjęta za nich.
Na przykład przez niesprawne hamulce.
Wioletta widziała samochód Huberta, pewnie nie powinna, ale uparła się i jak zwykle postawiła na swoim. Sześcioletnia honda wyglądała jak papierowa zabawka zgnieciona w dłoni olbrzyma. Niekształtna harmonijka, w której tylko ktoś obdarzony bujną wyobraźnią był w stanie dopatrzyć się wcześniejszych kształtów. Gdy Wioletta zobaczyła odpryski szkła, w których odbijały się promienia słońca i to coś na kierownicy, co mogło – choć nie musiało – być zaschniętą krwią, o mało nie zemdlała. Wytrzymała. Wetknęła palce do ust, zacisnęła mocno zęby, wdzięczna za ból fizyczny choć na moment zagłuszający ten, który rodził się w duszy. Stało się, szepnęła wtedy, jakby miało jej to pomóc. Rzecz jasna nie pomogło. Minął rok z okładem, rana przyschła, ale się nie zagoiła. Dlatego, gdy tylko nadarzyła się okazja, uciekła. Tu, do nowego miejsca, nowego życia. Nie zabrała ze sobą pamiątek. Spaliła wszystkie fotografie z Hubertem, nawet tę, którą ceniła najbardziej i na której w chwili rozpaczy nabazgrała flamastrem „żegnaj, zabrakło nam trzech dni”. Tak, trzy pieprzone dni i byłaby wdową, a tak narzeczony uciekł jej sprzed ołtarza. Zwiał do kostuchy. Idealnej panny młodej, której się już nie opuszcza.
Zniszczyła zdjęcia z Hubertem, ale nie potrafiła zniszczyć tych, które on stworzył. Przechowała je, oszklone, czekające na coś, choć sama nie wiedziała na co.
Szybkimi ruchami przerzuciła kilka z nich. Była na wszystkich. Czarno-białych aktach, ponurym symbolu jej czarnobiałego życia (bardziej czarnego) i nagiej duszy.
Dość! Wyprostowała się, odkładając zdjęcia. Litują się nad sobą jedynie słabi, a ty jesteś silna. Pokaż im, co potrafisz. Będziesz twarda i zrobisz wszystko, co należy zrobić.
Rozejrzała się po mieszkaniu. Za dwa dni rozpocznie nową pracę. Znalazła ją szybciej, niż się spodziewała, ale to dobrze. Bezczynność jest najgorsza, pozostawia zbyt wiele czasu na rozpamiętywanie. Należało wziąć się do roboty. Najlepiej już teraz. W dwa dni nie zdąży rozpakować wszystkiego, ale zawsze ułoży parę rzeczy.
W nowym domu i w nowym życiu.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

59
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.