Wywarło. Piorunujące! – Ty czarci pomiocie! – warknął rudy i poderwał się z kłody. Zaczął wrzeszczeć: – Myślisz, że oddam ci mój Boży Gniew?! Może mam ci oddać jeszcze moją Magdę?! – Każdy płaci. – Przecław cofnął się na bezpieczną odległość, bo Zygfryd zaczął zbyt czule pieścić rękojeść miecza. – Płaci Konrad. Płaci Henryk. Nawet Dietmar – kłamał. Miał nadzieję, że zrobi to na Sasach odpowiednie wrażenie. – Dlaczego więc nie ma zapłacić zwykły saski rycerz?! Zygfryd opadł z powrotem na siedzenie. – Mój Boży Gniew? Byliśmy razem pod Mechlinem, we Fionii, wyprawialiśmy się na Wagrów, na Rugię! – A po co ci miecz, mnichu? – zaciekawił się ten o wyglądzie byka. – Miecz Zygfryda to nie byle jaki miecz – wyjaśnił krótko. – Nawet biskup Dietmar czy Bernard z Clairvaux obnoszą się z mieczem – zauważył najmłodszy Sas. – Czy wam, sługom bożym, nie wystarczy krzyż? – Zamknijcie się! – Zygfryd uciął to gadanie po próżnicy. – Co mi dasz za niego, mnichu? Przecław uniósł brew. – Talizman. – Zgoda. – Zygfryd poderwał się z pnia, wyciągając dłoń. Mnich się uśmiechnął. Tak łatwo mu poszło. Uścisnął grubą, szorstką dłoń Sasa. – Ale działanie talizmanu odczujesz dopiero po upływie kilku dni – przestrzegł. Za niespełna dwa dni dotrą pod Dobin. Była nadzieja, że jeżeli Zygfryd nie zginie podczas przeprawy przez obodryckie lasy, to będzie nawozem na morzyckich bagnach pod grodem Niklota. Pogmerał chwilę przy mieszku zawieszonym u pasa pod habitem i wyjął mały zielony kamień. – To Plugawa – oznajmił. – Broni przed mamunami, topielicami, wampirami. Zygfryd porwał kamień i zaczął go gładzić z namaszczeniem. – Chcę mieć pewność, że to zadziała. – Spojrzał badawczo na mnicha. Przecław tylko na to czekał. Czuł, że Zygfryd i tak mu już wierzy, ale przy kompanach nie chciał wyjść na łatwowiernego. – Kiedy kamień zacznie działać, weźmiesz go i pójdziesz sam w nocy do lasu. Bez miecza i bez tarczy. To za Magdę, uśmiechnął się do siebie w myślach. Za jej pręgi na plecach. Za jej wyłamane palce. – A jeśli nie wrócę? – Nie jestem głupcem. Twoi kompani wymierzą mi karę. Masz swoje gwarancje. – Zgoda. Ale nie myśl, że schronisz się w cieniu Konrada albo nawet samego Henryka. Przecław skinął głową, ale na znak, że Sas może pocałować go w rzyć. Zygfryd ze smutkiem pogłaskał miecz na pożegnanie i wręczył go mnichowi. Ten ścisnął go mocno i powiódł wzrokiem po twarzach zamyślonych i wpatrujących się w niego Sasów. – Z Bogiem. Czas na mnie – pożegnał się. Pobłogosławił Sasom, życząc im dobrego snu, i odszedł. Gdy znalazł swój dom na kółkach, Magdy już w nim nie było. Wdrapał się z wysiłkiem i legł na sianie. Chyba przysnął. Gdzieś nad uchem usłyszał śpiew. Cichy, jakby kołysankę. Gdyby nie zapach mokradeł, przysiągłby, że to Magda. Odwrócił się. Wozem zatrzęsło. Usłyszał chlupot wody i odgłos pośpiesznie oddalających się kroków. Rozerwana płachta za jego plecami przekonała go, że to nie sen. Spojrzał w stronę leżącego w ciemnościach Jaksy. Książę sapał ciężko. Znak, że jeszcze dychał. W jednej chwili Przecław wszystko zrozumiał. To choremu leśne licho śpiewało na ozdrowienie. Nie dla uszu mnicha muzyka. Nie przejął się jednak tym wcale. Wręcz przeciwnie. Licho złego przecież nie weźmie, pomyślał o sobie, szczerząc zęby w ciemnościach. Wymościł sobie legowisko na sianie i wspomniał Sasów. Gdyby zechciał, mógłby naprawdę sprzedać Zygfrydowi talizman chroniący go przed lasem. Ale sztuczki dla ubogich duchem bawiły go bardziej, poza tym magia wymagała więcej czasu. Zresztą musiał przyznać, że dzięki małym oszustwom robiło mu się lekko na sercu, tak dobrze, tak grzesznie… Zasnął szybko, pomimo dziwki, która, wykorzystując jego drzemkę, próbowała okraść ich wóz. Wymierzył jej kilka kuksańców na ślepo, ale celnych, bo uciekła z jękiem. Wróciła po chwili. Uprosiła kawałek ciasta i wdzięczna, przylgnęła do jego pleców. Zasnął w jej objęciach. Przecław ocknął się na dobre dopiero, gdy poczuł czyjąś dłoń na ustach. Próbował odszukać w sianie Boży Gniew, ale obrona nie była konieczna. Pochylał się nad nim Sas o wyglądzie byka. A dziwka gdzieś znikła. Pozostał mu po niej jedynie ból pleców. – Tak? – Mnich wsparł się na łokciach. Ludzie przy wozach spali, zewsząd dochodziło pohukiwanie sowy, czasami szepty przechodzącej tuż obok straży. – Chcę talizman – szepnął Sas. – Taki sam, jaki otrzymał Zygfryd. Stary wstydził się nieco, więc cała transakcja odbyła się sprawnie i szybko. Za kamień znaleziony przy drodze – innego Przecław nie miał pod ręką – Sas oddał mu pięknie zdobiony nóż. Chcąc sprzedać go na gościńcu, Przecław mógł liczyć nie tylko na kurkę i jajeczko. – Dlaczego talizman nie jest zielony? – Sas stał się czujny. – Dawaj inny! Chcę taki, jaki ma Zygfryd. – Nie ma dwóch takich samych kamieni na świecie. Tajemnicze wyjaśnienie uspokoiło go nieco, bo pokiwał głową zadowolony i odszedł w ciemność. Nad ranem zjawił się najmłodszy z Sasów, bardziej podejrzliwy niż jego kamrat. Dał się przekonać dopiero po tym, jak mnich pokazał mu sztuczkę ze znikającą w dłoni monetą. Opłacało się. Przecław wzbogacił się o skórzany pas. Kolejna dobra wieczerza. W ciągu dwóch następnych dni Konrad wzywał Przecława wielokrotnie. Burgundczyk użalał się na ustawiczne bóle głowy. Narzekał, że nie pozwalają mu trzeźwo myśleć. Książęce przyrodzenie natomiast goiło się zbyt wolno, a w nosie i w gardle zalegała plwocina. Jednakże najbardziej, pomimo upalnego lata, dokuczały mu bóle w krzyżu, które zazwyczaj pojawiały się od wilgoci i zimna. Mimo to Przecław był zadowolony. Usługując księciu, mógł się wywiedzieć, kto zbytnio ujada w sforze biskupów i książąt niechętnych Bernardowi, a także poznać plany Henryka Lwa, bo niekończące się spory między możnymi panami o podział łupów potęgowały wśród krzyżowców zwątpienie. Choć wyprawę dzieliły od Dobina już tylko dwa dni drogi, smutek zawisł jak czarna chmura także nad obozem. Rycerstwo wyczekiwało otwartej walki, a ciżba padała z wycieńczenia. W taborze panował chaos, mnożyły się kradzieże, bydło padało, znikały konie. Zaczęły się problemy z wyżywieniem, bo Słowianie zatruwali studnie, niszczyli pola. Nawet płomienne kazania Bernarda zagłuszał ryk dziatwy, płacz matek i pokasływania starców. Krzyżowcy siedzieli w namiocie Henryka Lwa rozstawionym wśród wozów. Prócz gospodarza i księcia burgundzkiego, na naradę stawili się także biskup werdeński Dietmar, arcybiskup hambursko-bremeński Hartwig, margrabia z Saltwedele, kilku pomniejszych baronów, a także Bernard z Clairvaux i Helmold, duchowny, który spisywał kronikę Słowian. Przecław znał jego dzieło i postanowił, że gdy tylko opuszczą namiot, porozmawia z duchownym. – Słowianie spalili swoje wsie, zabrali bydło, zatruli studnie. – Arcybiskup hambursko-bremeński miał skrzekliwy, kobiecy głos. – A mówią, że Słowianie to lud gościnny. – Biskup werdeński Dietmar się zaśmiał. – Trzeba nam zjechać z gościńca i znaleźć inną drogę na Zwierzyn – zaproponował książę burgundzki Konrad. – Nie ma innej drogi – stwierdził Henryk. Przecław wiedział, że Konrad nie śmiałby sprzeciwić się młodemu księciu, nawet jeżeli Henryk Lew nie miał racji. Książę burgundzki marzył o spowinowaceniu swojej rodziny z rodem Henryka Lwa. Jego córka miała poślubić młodego księcia już za parę miesięcy. Nie chciał więc zniweczyć tak korzystnego mariażu. Jednakże z nienawiści do przyszłego zięcia zamierzał pokrzyżować mu plany i pokumać się z Albrechtem Niedźwiedziem. Kto wie, jaki saski pan w dniu sądu nad Słowianami będzie rozdawał ziemię? Na wszelki wypadek Konrad jednemu się przysłuży, drugiemu odda córkę. Zabezpieczał się ze wszystkich stron. Margrabia z Saltwedele, który również starał się przypodobać księciu saskiemu, postąpił krok naprzód. – Przecież całe rycerstwo niemieckie nie zawróci z powodu bandy pogan. Henryk Lew zacisnął pięści. – Nie cofnę się, chociażbym nawet miał skakać po drzewach. – Panowie, więcej wiary – odezwał się biskup werdeński Dietmar, który był bardzo łasy na dzierżawy. |