2 Myślałem, że to lot dla niepalących W większości odrzutowce (zwłaszcza te nieobciążone pasażerami ani paliwem) mają wystarczającą zdolność szybowania, by wylądować bez napędu. Tucker jednak popełnił błąd w ocenie, skutek siedmiu ginów z tonikiem i skupienia na Meadow, która siadała na nim okrakiem na fotelu pilota. Myśli, że może powinien był coś powiedzieć, gdy lampka paliwa zapala się pierwszy raz, ale Meadow rozsiada się już wtedy w siodle i Tuck nie chce sprawiać wrażenia, że na nią nie zważa. Trajektoria szybowania jest zbyt stroma, a pas startowy znajduje się trochę za daleko. Używa trochę siły, by pociągnąć za drążek sterowy, co Meadow bierze za przejaw entuzjazmu. Tucker pilotuje różowego gulfstreama nad SeaTac, trochę za nisko, i tylne podwozie zaczepia o antenę radaru i odrywa się na sekundę przed uderzeniem w pas, Meadow zaś przelatuje nad drążkiem sterowym, odbija się od szyby i pada nieprzytomna na deskę przyrządów. Skrzydła odrzutowca wykonują pojedynczy ruch – niczym u zdychającego flaminga, próbującego się wydostać ze smoły – i odpadają pośród huku, iskier, płomieni i czarnego dymu, po czym, wirując, wylatują w powietrze i zostają rozrzucone na powierzchni pasa. Przypięty do fotela Tucker wydaje z siebie przeciągły krzyk, który zagłusza w jego głowie odgłos dartego metalu. Bezskrzydły gulfstream sunie po powierzchni pasa niczym osobisty bobslej samego diabła, pozostawiając smugę gęstego dymu i aluminiowe konfetti. Strażacy i sanitariusze wskakują do samochodów i ruszają za nim po pasie. W przypływie analitycznego dystansu jeden ze strażaków odwraca się do towarzysza ze słowami: – Za mało ognia. Musiał lecieć na oparach. Tucker widzi zbliżający się koniec pasa, las anten, jakieś efektowne niebieskie światła, siatkę ogrodzeniową i porośnięty trawą, otwarty teren, gdzie resztki gulfstreama rozpadną się na różowe szrapnele. Zdaje sobie sprawę, że patrzy na własną śmierć i krzyczy „o, kurwa!”, zgodnie z oficjalnymi wymogami FAA, by z czarnej skrzynki dało się wydobyć jakieś ostatnie słowa. Nagle, zupełnie jakby ktoś nacisnął kosmiczny przycisk pauzy, w kokpicie zapada cisza. Ustaje wszelki ruch. – To tak chcesz odejść? – rozlega się męski głos. Tucker odwraca się w stronę, z której dobiega głos. Ciemnowłosy mężczyzna w szarym mundurze lotniczym siedzi w fotelu drugiego pilota i czeka na odpowiedź. Chociaż siedzi przodem do niego, Tuck nie widzi jego twarzy. – No? – Nie – odpowiada Tuck. – To będzie kosztowało – mówi tamten. A potem znika. Fotel drugiego pilota pozostaje pusty, a kabinę wypełnia ryk udręczonego metalu. Zanim Tucker jest w stanie ułożyć w głowie słowa „co, do diabła?”, bezskrzydły odrzutowiec przebija się przez anteny, efektowne niebieskie światła i siatkę ogrodzeniową, po czym wypada na pole, nasiąknięte wodą od deszczu, który padał w Seattle przez trzydzieści dni z rzędu. Błoto pieści kadłub, gasi iskry i płomienie, przylepia się do metalu i stopniowo zatrzymuje dymiący samolot. Tuck słyszy trzask metalu, syreny, miły uchu dzwonek wyłączającej się lampki ZAPIĄĆ PASY. „Witamy na międzynarodowym lotnisku Seattle-Tacoma. Jest godzina czternasta czasu lokalnego, temperatura na zewnątrz wynosi siedemnaście stopni, a u twoich stóp bulgocze półprzytomna dziwka”. Kabinę wypełnia czarny dym ze spalonych przewodów i parującego płynu hydraulicznego. Pierwszy oddech pali tchawicę niczym środek do czyszczenia rur i Tucker wie, że drugi wdech może go zabić. Rozpina uprząż, sięga w ciemność po Meadow i natrafia na koronkową kamizelkę, która rozpada mu się w rękach. Wstaje, pochyla się, obejmuje ją w talii i podnosi. Jest lekka, waży może ze czterdzieści pięć kilo, ale Tucker zapomniał podciągnąć spodnie i bokserki, które unieruchamiają mu nogi w kostkach. Chwieje się i pada w tył, na tablicę przyrządów między fotelami. Z konsoli sterczy dźwignia siłownika klap – trzydziestocentymetrowy, stalowy pręt, zwieńczony plastikowym czubkiem o kształcie strzały. Czubek trafia Tuckera w tył moszny. Połączony ciężar jego samego i Meadow pcha go w dół, a dźwignia rozrywa mu skórę, przebija od wewnątrz całą długość członka i wyłania się w fontannie krwi. Żadne słowa nie opiszą tego bólu. Brak oddechu, brak myśli. Tylko ogłuszający biały i czerwony szum. Tucker czuje, że traci przytomność, i przyjmuje to z ulgą. Upuszcza Meadow, która jednak jest na tyle przytomna, że trzyma go za szyję i upadając, ściąga go z dźwigni. Nie zdając sobie z tego sprawy, mężczyzna wstaje i oddycha. Jego płuca płoną. Musi wyjść. Obejmuje Meadow i wlecze ją metr do włazu. Zwalnia zamek i właz otwiera się do połowy. Zaprojektowano go tak, by pełnił funkcję schodów, wiodących na ziemię, w samolocie, który stoi na podwoziu. Ręce w rękawicach sięgają do otworu. – Wyciągniemy was stamtąd – mówi strażak. Właz otwiera się ze skrzypnięciem. Tuck widzi migotanie niebieskich i zielonych świateł, rozświetlających krople deszczu na tle nocnego nieba, co wywołuje takie wrażenie, jakby padał deszcz ognia. Wciąga haust świeżego powietrza. – Urwałem sobie fiuta – mówi i pada naprzód. 3 Straciłeś swoje mile w programie częstych lotów Jak w wypadku większości spraw w życiu, Tucker Case mylił się co do skali swoich obrażeń. Gdy wieźli go przez izbę przyjęć, nie przestawał jęczeć: – Urwałem sobie fiuta! Urwałem sobie fiuta! – Zawodził prosto w maskę tlenową, aż w końcu u jego boku pojawił się zamaskowany lekarz. – Panie Case, nie urwał pan sobie fiuta. Uszkodził pan trochę ważnych naczyń krwionośnych i ciała jamiste. Zerwał pan też nerw, który przebiega od czubka penisa do podstawy mózgu. – Lekarz okazał się kobietą, która zsunęła maskę na tyle, by zobaczył jej uśmiech. – Wyjdzie pan z tego. Wieziemy pana teraz na chirurgię. – Co z dziewczyną? – Lekkie wstrząśnienie mózgu i parę siniaków, ale nic jej nie będzie. Pewnie za kilka godzin wróci do domu. – To dobrze. Pani doktor, czy ja będę mógł… Znaczy, czy jeszcze kiedyś… – Spokojnie, panie Case. Chcę, żeby zaczął pan odliczać od stu. – Jest jakiś powód tego… odliczania? – Może pan wygłosić Przysięgę Wierności Sztandarowi, jeśli pan woli. – Przecież nie mogę wstać. – To po prostu odliczaj, cwaniaku.
Gdy Tucker się ocknął, przez mgiełkę znieczulenia ujrzał obraz samego siebie, nałożony na płonący, różowy odrzutowiec. Z góry patrzyła na tę scenę przerażona twarz władczyni piramidy sprzedaży kosmetyków do makijażu, Mary Jean Dobbins, znanej w świecie jako Mary Jean. Potem obraz zniknął, zastąpiony przez pobrużdżoną męską twarz i doskonały uśmiech. –Tuck, jesteś sławny. Napisał o tobie „Enquirer”. – Głos należał do Jake’a Skye’a, jedynego przyjaciela Tucka płci męskiej i naczelnego mechanika lotniczego u Mary Jean. – Rozbiłeś się w samą porę, żeby trafić do ostatniego wydania. – Mój fiut? – spytał Tuck, próbując usiąść. Na jego podbrzuszu widniało coś, co wyglądało jak gipsowe jajo strusia. Wychodziła z niego rurka. Jake Skye, wysoki, ciemny i rozczochrany – w połowie Apacz, a w połowie kelnerka z baru dla kierowców ciężarówek – powiedział: – To będzie bolało. Ale lekarz mówi, że jeszcze zagrasz na skrzypcach. Jake usiadł na krześle przy łóżku Tucka i otworzył brukową gazetę. – Popatrz na to. Oprah znowu jest szczupła. Marchew, grejpfruty i amfetaminy. Tucker Case jęknął. – Co z dziewczyną? Jak ona się nazywała? – Meadow Malackovitch – odparł Jake, zerkając do gazety. – O kurde, Oprah bzyka się z Elvisem. Szacunek dla tej kobiety. Nie próżnuje. Przy okazji, przenoszą cię do Houston. Mary Jean chce mieć cię na oku. – Dziewczyna, Jake? Tamten podniósł wzrok znad gazety. – Nie chcesz wiedzieć. – Powiedzieli, że nic jej nie będzie. Nie żyje? – Gorzej. Jest wkurzona. Skoro o wkurzeniu mowa, na zewnątrz jest paru gości z FAA, którzy chcą z tobą pogadać. A ja mam zadzwonić do Mary Jean, kiedy zaczniesz gadać do rzeczy. Radzę tego nie robić… znaczy gadać do rzeczy. Jest też cała masa dziennikarzy. Pielęgniarki ich nie wpuszczają. – A ty jak wszedłeś? – Jestem twoim jedynym żyjącym krewnym. – Moja matka się ucieszy. – Bracie, matka nie chce się nawet do ciebie przyznać. Tym razem naprawdę spierdoliłeś sprawę. – Czyli jestem zwolniony? – Możesz na to liczyć. Właściwie będziesz miał szczęście, jeśli dadzą ci licencję na obsługę kosiarki. – Nie umiem nic poza lataniem. Jedno złe lądowanie? – Nie, Tuck, złe lądowanie jest wtedy, kiedy otwierają się luki i ludziom wypadają torby. Ty rozbiłeś samolot. Jeśli przez to poczujesz się lepiej, to bez gulfstreama nie będę miał żadnej roboty przynajmniej przez pół roku. Może nawet nie kupią następnego odrzutowca. – Czy FAA wniesie oskarżenie? Jake Skye spojrzał w gazetę, by uniknąć jego wzroku. – Słuchaj, stary, chcesz, żebym cię okłamywał? Przyszedłem tutaj, bo pomyślałem, że wolisz to usłyszeć ode mnie. Wypiłeś. Oprócz samolotu rozwaliłeś należący do SeaTac sprzęt, wart milion dolarów. Masz szczęście, że żyjesz. – Jake, popatrz na mnie. Tamten opuścił gazetę na kolana i westchnął. – Co? – Pójdę do więzienia? – Muszę iść, stary. – Jake wstał. – Wyliżesz się. – Odwrócił się, by wyjść z sali. – Jake! Jake Skye przystanął i obejrzał się przez ramię. Tucker widział zawód w oczach przyjaciela. – Co ci przyszło do głowy? – spytał mechanik. – Namówiła mnie. Wiedziałem, że to zły pomysł, ale za bardzo nalegała. Jake podszedł do łóżka i się nachylił. – Tucker, ile cię to kosztowało? Słuchaj uważnie, stary, bo to twoja ostatnia lekcja, dobra? Przez ciebie wyleciałem z pracy. Sam musisz podejmować decyzje. Nie możesz pozwolić, żeby ktoś inny zawsze mówił ci, co masz robić. Musisz przyjąć na siebie jakąś odpowiedzialność. – Nie do wiary, że słyszę to od ciebie. To ty wciągnąłeś mnie w ten biznes. – Właśnie. Masz trzydzieści lat, facet. Musisz zacząć myśleć samodzielnie. I to głową, a nie fiutem. Tucker spojrzał na bandaże na swoim podbrzuszu. – Przepraszam. Wszystko wymknęło się spod kontroli. Wiesz, leciałem na autopilocie. Nie chciałem… – Pora przejąć stery, chłopie. – Jake, podczas katastrofy stało się coś dziwnego. Nie wiem, czy to było złudzenie, czy jak. W kabinie był ktoś jeszcze. – Znaczy, oprócz tej dziwki? – Tak, tylko przez chwilę. W fotelu drugiego pilota siedział facet. Gadał ze mną. A potem zniknął. Jake westchnął. – Po rozwaleniu samolotu żółte papiery w niczym nie pomogą, Tuck. Straciłeś wiele krwi. – To było, zanim się zraniłem. Kiedy samolot jeszcze spadał. – Masz. – Jake wsunął mu pod poduszkę srebrną piersiówkę i szturchnął go w ramię. – Zadzwonię, stary. – Odwrócił się i wyszedł. – A co, jeśli to był anioł czy coś?! – zawołał za nim Tuck. – Wtedy w przyszłym tygodniu też będziesz w „Enquirerze” – odparł Jake, stojąc już w drzwiach. – Prześpij się. |