Nie jest łatwo równać do największych. Po wybornym „Casino Royale” – kto wie, czy nie najlepszym „Bondzie” w historii – seria robi krok w tył. W czym tkwi problem „Quantum of Solace”?  |  | ‹007 Quantum of Solace›
|
Twórcy dwudziestego drugiego oficjalnego odcinka przygód tajnego agenta Jej Królewskiej Mości wyszli najwyraźniej z założenia, że czasem mniej znaczy więcej, tyle że zinterpretowali tę starą prawdę dość niefrasobliwie. Zafundowali nam bowiem najkrótszego „Bonda” w dziejach, pakując nas od razu, bez tradycyjnego teasera przed napisami (tak wyśmienitego w „Casino Royale”), w sam środek akcji. Akcji, która raz rozpoczęta, zdaje się nie mieć końca – zmieniają się tylko lokacje i środki lokomocji. Z grubsza wygląda to tak, że Bond wciąż kogoś ściga bądź jest ścigany – czy to na lądzie, czy na wodzie, czy w powietrzu – łapiąc tylko czasem chwile oddechu na wymianę ciętych onelinerów z M. Owszem, ogląda się te wszystkie gonitwy i wieńczące je zazwyczaj bijatyki z zainteresowaniem, gdzieniegdzie zdarza się nawet majstersztyk (choćby scena walki na łańcuchach), niemniej cierpi na tym zarówno intryga (ktoś tu chyba zapomniał, że 007 zwykł bywać nie tylko action guyem, ale i szpiegiem), jak i narracja, której w dodatku nie pomaga rwany, postbourne’owski montaż. Film, będący przecież pierwszą bezpośrednią kontynuacją w całym cyklu, pod względem stylistycznym w ogóle więcej wspólnego ma z „Bourne’ami” Greengrassa niż z „Casino Royale” – niektóre sekwencje (na przykład pościg po dachach, bójka jeden na jednego w pokoju) jawią się wręcz jako niemal dosłowne zapożyczenia. Nie bez znaczenia zapewne pozostaje tu fakt, że na stanowisku drugiego reżysera „Quantum of Solace” zatrudniony został Dan Bradley, pełniący tę funkcję również przy dwóch ostatnich „Bourne’ach”. Pierwszy reżyser natomiast, Marc Forster, twórca zorientowany głównie na w miarę ambitne, acz po hollywoodzku wygładzone dramaty („Marzyciel”, „Przypadek Harolda Cricka”, „Chłopiec z latawcem”), próbuje miejscami tchnąć w swój pierwszy wysokobudżetowy projekt nieco głębi – na przykład tworząc paralelę między losami Bonda a bohatera „Toski” Pucciniego – ale wychodzi mu to tyleż efektownie, co pretensjonalnie. Nie udaje się bowiem zatuszować miałkości fabuły „Quantum of Solace”, która w gruncie rzeczy opowiada banalną historię faceta dyszącego żądzą zemsty za śmierć ukochanej. Nadal co prawda jest to dalekie od poziomu kolejnych wyczynów niejakiego Paula Kerseya, ale gdzieś w tej całej revenge story niknie tytułowe Quantum – złowroga organizacja, która poprzez zepchnięcie jej wątku na dalszy plan nie wydaje się już wcale tak niebezpieczna, jak powinna.  | Znowu ten cholerny czajnik!...
|
Nie inaczej rzecz się przedstawia z głównym antagonistą Bonda – niby cieszy, że czasy różnych groteskowych Blofeldów już za nami, ale Mathieu Amalric jako Dominic Greene, kurduplasty pseudoekolog z manią wielkości, mimo że bodaj najbardziej ludzki z dotychczasowych wrogów 007, paradoksalnie nie robi wrażenia, gdyż po prostu dostał za mało czasu ekranowego, by rozwinąć skrzydła i mniej przypominać Nicolasa Sarkozy’ego ze zwichrowaną psychiką, a bardziej – godnego przeciwnika Bonda. Nie iskrzy także tak jak powinno pomiędzy naszym szpiegiem a pierwszoplanową przedstawicielką płci pięknej – w „Casino Royale” każda wspólna scena Daniela Craiga i Evy Green wywoływała emocje, jakich w „Quantum of Solace” próżno szukać. Po części zapewne dlatego, że Green prócz pięknego ciała pokazywała też talent aktorski, zaś Olga Kurylenko dysponuje tylko tym pierwszym. Czym zatem może zaimponować, skoro ani na moment nie zrzuca – jak to ochoczo robiła choćby w „Hitmanie” – ciuchów? Ba, mało tego – jest pierwszą główną dziewczyną w dziejach serii, której związek z Jamesem nie zostaje skonsumowany. Cóż za marnotrawstwo! Sceny rozbierane – pierwszą zabawną, drugą mroczną – ma za to znana u nas z „Dziewczyn z St Trinian” Gemma Arterton. Aktorsko również wypada lepiej od Ukrainki, ponadto jej postać jest uroczym hołdem złożonym Pussy Galore (Honor Blackman) z „Goldfingera”. Pozostaje żałować, że łącznie pojawia się na ekranie tylko przez kilka minut. W zasadzie największa chemia wytwarza się między Danielem Craigiem a Judi Dench, jak zwykle będącą klasą samą w sobie. Ta wybitna aktorka wciela się w M. już po raz siódmy, ale tym razem jej rola jest rozbudowana jak nigdy dotąd, co tworzy okazję do wspaniałego pokazu minimalistycznej gry – Dench jednym grymasem potrafi ukazać złożony, szefowsko-matczyny stosunek, jaki M. żywi wobec ulubionego agenta. Craig nie pozostaje zresztą w tyle, z jeszcze dzikszym magnetyzmem niż uprzednio kreując 007. Może nie ma zbyt wymagającego zadania aktorskiego, ale bez wątpienia jest siłą napędową filmu. Udowadnia, że niezależnie od jakości materiału wyjściowego najważniejszy w „Bondach” jest sam Bond. Bohater. Bez niego „Quantum of Solace” nadal byłoby zapewne pierwszorzędnym kinem akcji, lecz niczym więcej. Z nim – wcale nie musi mieć kompleksów wobec starszych „Bondów”, sprzed resetu serii. A że znacznie ustępuje „Casino Royale”? Cóż, w końcu nie jest łatwo równać do największych, prawda? Recenzją „Quantum of Solace” rozpoczynamy na naszych łamach obszerny blok poświęcony agentowi 007. Szukajcie od poniedziałku na naszych łamach kolejnych tekstów, kompleksowo ukazujących świat Jamesa Bonda.
Tytuł: 007 Quantum of Solace Tytuł oryginalny: Quantum of Solace Obsada: Daniel Craig, Judi Dench, Olga Kurylenko, Gemma Arterton, Mathieu Amalric, Jeffrey Wright, Giancarlo Giannini, Rachel McDowall, Stana Katic, Tim Pigott-Smith, Jesús OchoaRok produkcji: 2008 Kraj produkcji: USA, Wielka Brytania Dystrybutor: UIP Data premiery: 7 listopada 2008 Czas projekcji: 106 min. Gatunek: sensacja Ekstrakt: 70% |