Patrycja wyszła ze Storczyka, nie oglądając się za siebie. Bez zastanowienia ruszyła w stronę przystanku autobusowego. Była wzburzona, ba, więcej niż wzburzona, cholernie wściekła – to właściwsze określenie. Ten skurwysyn, ten alfons, dziad pieprzony nie odpuścił nowej flądrze nawet na sekundę. Skakał wokół niej jak jakiś zasrany tresowany piesek. „Na pewno nie skusisz się na drinka?”, „Może jeszcze soku?”, „A słyszałaś, że…”, nie to, to tamto, niedobrze się robiło. A Wioletta tylko się uśmiechała i kręciła blond łbem we wszystkie strony. Głupia pizda! Kiedyś jednak sama była nie lepsza. Trzeba przyznać, że drań umiał czarować. Co w nim takiego było? Cholera wie. Jak się zastanowić na spokojnie, to nawet nie był przystojny, co najwyżej okej. Fakt, że „okej” dla faceta koło czterdziestki to i tak dużo – większość chłopów w tym czasie przechodzi dziwną transformację, zmieniając się w brzuchatych troglodytów. Na Bogdana jednak leciała niejedna. Pół roku temu Patrycja też zakochała się po uszy, i co gorsza – nie puściło. Szybko stracił nią zainteresowanie. Półtora, może dwa miesiące spotkań, zawsze u niej – kutas był żonaty – wiele deklaracji o miłości, o odejściu od głupiej żony… i tyle. Bawił się, dopóki zabawka mu nie spowszedniała. Później odstawił ją z dnia na dzień. „Nie pasujemy do siebie” – najchętniej wepchnęłaby mu te słowa z powrotem do gardła rozżarzonym do czerwoności widelcem. Może tak powinna zrobić, zamiast wylewać łzy w poduszkę i oszukiwać się, że może jeszcze do niej wróci. Próżne nadzieje, Bogdan już obskakiwał inne. Piesek lał już na kolejne drzewka. Znaczył teren. Gdyby tylko nic do niego nie czuła… Patrycja dotarła na przystanek i dopiero na miejscu uzmysłowiła sobie, jak głupio postąpiła. O tej porze autobusy nie jeździły zbyt często, a o taksówkę było łatwiej w pobliżu Storczyka. – Cholera! Zerknęła na zegarek. Dochodziła dwudziesta druga trzydzieści. Według rozkładu jej autobus powinien przyjechać za pół godziny. Tyle czekania, żeby jechać marne dziesięć minut. Gdyby wzięła taryfę, już byłaby w domu. Wszystko przez to, że rzygać się jej chciało od patrzenia, jak Bogdan kręci się wokół Brodeckiej. Żeby chociaż ona się tak ciągle do niego nie uśmiechała. Tego już Patrycja nie potrafiła znieść. Wybiegła w gniewie i teraz jak idiotka stała na niemal pustym przystanku. Prócz niej czekało jeszcze trzech młodych mężczyzn. Wcale nie czuła się z nimi bezpieczniej. Byli głośni i wyraźnie podpici. Cholera wie, co mogło im strzelić do głowy. Powinna zawrócić… A jeśli się natkniesz na Bogdana albo szefową? Ta myśl sprawiła, że ruszyła przed siebie. Wystarczyło tylko przejść przez Ogród Saski i miałaby połowę drogi za sobą. Pójdzie piechotą. Żeby tylko przebrnąć przez park, dalej będzie więcej osób. W końcu nie było jeszcze aż tak późno, na ulicach kręciło się całkiem sporo przechodniów. Ruszyła w stronę drzew. Zerknęła tylko, czy kolesie z przystanku nie idą za nią. Nie. Dalej się przekrzykiwali, wrzeszcząc na siebie i śmiejąc się na przemian. Trudno było zgadnąć, czy zaraz zaczną się bić, czy ściskać w porywie przyjaźni. Po zmroku Ogród Saski nie wydawał się zbyt przyjazny, ale to w końcu centrum Warszawy. Zresztą park wcale nie był aż taki duży. Nie miała się czego obawiać. Skręciła w jedną z asfaltowych uliczek. Jej buty wydawały na wilgotnym podłożu nieprzyjemnie głośny stukot. Nawet odgłosy samochodów sunących pobliską Marszałkowską nie mogły z nim konkurować. Stuk, stuk, stuk, stuk – krok za krokiem. Pożałowała, że nie włożyła butów na niskim obcasie. Jasne, w tych wyglądała o niebo lepiej, podkreślały jej zgrabne nogi, ale właściwie dla kogo się stroiła? Nawet gdyby przyszła do pracy goła, Bogdan i tak nie zwróciłby na nią uwagi. A te kroki… Czemu tak ją niepokoją? Nie potrafiła odpowiedzieć sobie na to pytanie. Pewnie za dużo drinków. Whisky, nawet rozcieńczona colą, szumiała jej w głowie. Biec? Zawahała się. Nie bądź głupia! Czego się boisz? Stukotania obcasów? Zatrzymała się na kilkanaście sekund. Wyrównała przyspieszony oddech. Była sama, nie dostrzegła innych przechodniów; to stanowczo zbyt późna pora na spacery po parku. Ruszyła przed siebie. Myśli o Bogdanie wyleciały jej z głowy. Marzyła tylko o tym, żeby wynurzyć się spomiędzy drzew w światła ulicznych latarni i okien budynków. Żeby ponownie poczuć się bezpiecznie. Odgłosy okolicy zaczęły zamierać. Patrycja poczuła na karku lodowaty powiew. Owszem, zagłębiła się w park, ale przecież ulica była na tyle blisko, że powinna słyszeć przejeżdżające nią samochody. A nawet nie widziała ich świateł. Otaczała ją czerń. Spojrzała na niebo, ale nie wypatrzyła nawet jednej gwiazdy. Nadal zasłaniała je gruba powłoka chmur. Albo… Nie ma żadnego albo. Nad parkiem nie rozciągał się nadnaturalny cień z taniego horroru. Wzdrygnęła się z niechęcią. Podobne bajki nie trafiały jej do przekonania – niech ekscytują się nimi pryszczaci chłopcy w długie samotne wieczory. Świat z krwi i kości jest prawdziwszy, bardziej ekscytujący, bardziej… …przerażający. Nie słyszała już nic. Zapadła absolutna cisza. Tego nie potrafiła wytłumaczyć. Zerknęła za siebie. Przez ułamek sekundy wydawało się jej, że dostrzega dwie plamy jasnego światła, dwa ślepia wpatrzonej w nią bestii. Zbyt krótko, by uwierzyć, że to coś więcej niż jedynie złudzenie wywołane lękiem. – Przepraszam! – krzyknęła. – Jest tu ktoś? W duchu błagała o odpowiedź. Spóźnionego przechodnia, pijaka, ćpuna, kogokolwiek. Nawet śliniący się zwyrodnialec byłby lepszy od martwej ciszy. Gdyby z krzaków wyskoczyła nagle trójka podpitych chłoptasiów z przystanku, z radości chybaby ich ucałowała. Przyspieszyła kroku. W każdym razie próbowała iść szybciej. Jej nogi powstrzymywała jakaś niewidzialna bariera, coś na kształt oplatającej kostki przeźroczystej gumy. Każdy ruch był spowolniony i przynosił mizerne efekty. Szła, ale wciąż tkwiła w miejscu. Przypominało to sen. Koszmar, po którym ciężko jest ponownie zasnąć. Ciemność gęstniała, połykała świat, czas zwalniał, a ona mogła jedynie krzyczeć w myślach. Nie słuchało jej własne ciało. Nie czuła członków, nie potrafiła odwrócić głowy, stery przejął ktoś inny. – Podejdź – usłyszała. Nie była w stanie odpowiedzieć. Nie mogła też nie usłuchać. – Bliżej. To wzywała ją ciemność. Rozsądek krzyczał, by spróbowała przerwać niewidzialne więzy, że powinna uciekać, ale w tym syczącym głosie, który dobiegał jakby zewsząd, było coś pociągającego. Coś, co sprawiało, że nawet gdyby panowała nad sobą, odmowa byłaby trudna, wręcz niemożliwa. A przecież i tak nie mogła się wyzwolić… Znieruchomiała jak uwięziony w pajęczynie owad, który zaprzestał walki, świadomy, że koniec jest nieuchronny. Co ma się stać, niech się stanie. Ciemność wciąż narastała, otulała ją ciasną zasłoną niczym kocem. – Przyjdź, staniesz się moją komunią… Nie protestowała. |