powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LXXXII)
grudzień 2008

Wilcze dziedzictwo: Przeznaczona – rozdział 2
Magda Parus
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ci pieprzeni Europejczycy w ogóle na każdym kroku czepiali się Colina. Czy to nie przypadkiem Amerykanie wynaleźli pracę zespołową? I czy w związku z tym właśnie w Ameryce nie powinna ona osiągać maksimum możliwego w danej grupie zawodowej? Colin przyjechał do Europy z przekonaniem, że skoro współpraca między amerykańskimi łowcami układa się, delikatnie rzecz ujmując, nieszczególnie, to na starym kontynencie nie będzie mowy o tym, żeby jeden łowca zaakceptował obecność drugiego w promieniu pięćdziesięciu kilometrów. Tymczasem ci tutaj pracowali ramię w ramię, dzielili się zadaniami, wymieniali informacjami, a do tego zachowywali się, jakby łączyła ich dozgonna przyjaźń. Oni nawet wyszukiwali i szkolili nowych łowców!
W dodatku postawa Colina – mrukliwość, zamknięcie w sobie, unikanie rozmów na prywatne tematy – za oceanem wręcz ceniona, tutaj przysparzała mu kłopotów. Milczy? Widocznie ma coś do ukrycia. Mrukliwy? Zadziera nosa, cholerny Amerykaniec. I co, Colin miał się nagle przestawić? Podpadłby im jeszcze bardziej.
Odnosili się do niego chłodno lub z jawną wrogością. W gruncie rzeczy tak samo jak łowcy amerykańscy, tyle że tam takie zachowanie wobec towarzysza broni stanowiło normę, tutaj natomiast Colin czuł się napiętnowany jako odmieniec. A że faktycznie był odmieńcem…
– Ach! – zachłysnął się Alberto, potrząsając dłonią Colina. Trudno było wyczuć, co kryje się za tym wykrzyknikiem.
– Siądziesz z nami? Napijesz się czegoś? Czy też wpadłeś przelotem? – indagował z ironiczną uprzejmością Javier.
– Co cię do nas sprowadza, Vernonie? – zapytał Alberto, ignorując Hiszpana. Dosiadł się do ich stolika. – Tak, tak, rzeczywiście, Lothar wspominał o młodym Amerykaninie w naszym gronie. Jak ci się u nas podoba?
Colin wdał się w uprzejmą rozmowę z Włochem, jako że pragnął poznać nieco bliżej autora „niedorzecznych” teorii. Bardzo chciał usłyszeć je z pierwszej ręki, żeby się przekonać, czy facet znalazł się tak blisko prawdy, jak to wynikało z relacji pozostałych łowców. Przy okazji Colin zamierzał ustalić, jakie zdarzenia legły u podstaw owych teorii. Niewykluczone, że Alberto wiedział za dużo i należałoby… Zaklął w duchu. Znowu rozumował tak, jakby nadal pracował dla organizacji.
Jeśli nawet Włoch znalazł się w posiadaniu informacji niebezpiecznych dla społeczności, to co z tego? Nie Colinowi decydować, jakie należy podjąć działania. Alberto nie pojawił się na scenie znienacka, zatem ktokolwiek tutaj zajmował się infiltrowaniem środowiska łowców, bez wątpienia powiadomił organizację o potencjalnym zagrożeniu. Widocznie uznano, że Włoch jest nieszkodliwy.
– Pewnie nie wyrażali się o mnie zbyt pochlebnie? – zapytał Alberto, ruchem głowy wskazując Javiera i Michela, którzy pod pozorem chęci rozprostowania nóg rozpylali wykrywacz między nowymi gośćmi baru.
Colin wzruszył ramionami, starając się dać do zrozumienia, że opinia tamtych guzik go obchodzi. Byle zbyt szybko nie zrazić do siebie Włocha. Z opowieści łowców zapamiętał także i ten szczegół, że Alberto jest wyczulony na wszelką kpinę z jego osoby – dopatruje się jej nawet w komentarzach na temat pogody.
– Nieco powątpiewają w twoje teorie – odpowiedział ostrożnie Colin.
– Powątpiewają! – prychnął Alberto. – Uważają mnie za wariata. A wiesz, dlaczego? Ponieważ boją się prawdy. Nie chcą zaakceptować faktu, że cała ich szumna walka w obronie ludzkości to tylko zabawa dużych chłopców, której jedyny pożytek sprowadza się do dostarczania rozrywki im samym. Tak, tak. Każdy z nich gada o stracie, pozuje na ciężko doświadczonego przez los, ale w rzeczywistości lubi sobie postrzelać, lubi spotkania przy piwie, poczucie ponadnarodowej wspólnoty i własnej wyższości nad niewtajemniczonymi masami.
– Czemu zatem sam tu przyjechałeś? – podpuszczał go Colin. – Nie po to, żeby ustrzelić następną sztukę? I tym sposobem być może ocalić czyjeś życie?
– No właśnie, być może. – Alberto uśmiechnął się jowialnie. – Być może życie ludzkie, a być może kolejnego psa. Nie, mój drogi, strzelanie do płotek uważam za nonsensowne. Żeby nie nazwać takich działań dosadniej, szkodzeniem sprawie. Oni nie chcą przyjąć tego do wiadomości: że bardziej szkodzą, niż pomagają. Gdyby autentycznie zależało im na pokonaniu tych bestii, podpięliby delikwentowi urządzenie naprowadzające albo podsłuch, albo przynajmniej bacznie by go obserwowali, żeby dorwać tych, którzy ewentualnie nawiążą z nim kontakt. Słyszeliście w Stanach o wilkołakach świadomych swej drugiej natury i związanych z nią możliwości?
Pytanie zaskoczyło Colina. Skinął głową, zanim zdążył się zastanowić, czy nie lepiej by zrobił, odgrywając zdumienie. Z pozostałymi łowcami nie rozmawiał o cechach zwierzyny; w ogóle niewiele z nimi gadał, ograniczał się do słuchania, oni zaś w jego obecności nie podjęli tego tematu. Nie orientował się, do jakiego stopnia powszechna jest tu wiedza o świadomych – czy więc swoim potaknięciem nie wzbudził podejrzeń Alberta. Cóż, za późno.
Włoch nie wydawał się poruszony potwierdzeniem Colina. Od razu przystąpił do opisywania zadań straży. No, nie przedstawiał kropka w kropkę metod znanych Colinowi z praktyki, ale też tu, w Europie, straż mogła działać nieco inaczej niż za oceanem.
Alberto mówił teatralnym szeptem; niewątpliwie zamierzał przyciągnąć uwagę Javiera i Michela, którzy tymczasem wrócili do stolika. Obaj łowcy udawali zatopionych w rozmowie na tematy narciarskie, lecz mimo woli słuchali nielubianego towarzysza.
Wywody Włocha trzymały się kupy, tak więc Colina ogarniał coraz większy niepokój, że lada chwila Javier i Michel otwarcie okażą nimi zainteresowanie. Musiał ponownie przypomnieć sobie, że Alberto obraca się wśród łowców od wielu lat i nie raz już uraczył ich wiadomościami o świadomych i straży. Dlaczego nie dawali im wiary?
Colin niepotrzebnie się obawiał. Wraz z każdym słowem Alberta w dwóch pozostałych łowcach narastała wściekłość. Wreszcie wstali, żeby odbyć kolejną rundę z wykrywaczem, choć spokojnie mogliby poczekać z tym jeszcze pół godziny. A właściwie w ogóle sobie darować, jako że powietrze w barze aż zgęstniało od proszku. Gdyby nieświadomy tu wszedł, tak czy owak zacząłby kichać.
– Tak jak mówiłem – oznajmił z uśmiechem satysfakcji Alberto. – Prawda im nie w smak. Wolą się bawić gadżetami.
– Więc przyjechałeś tu, żeby dorwać… tę inteligentniejszą zwierzynę? – Colin o mały włos nie powiedział „świadomych”.
Owszem, Włoch sam przed chwilą mówił o „wilkołakach świadomych swej drugiej natury”, ale to jednak co innego. Colin nie potrafił sobie przypomnieć, jak określali świadomych w Stanach ci nieliczni łowcy, którzy dopuszczali ich istnienie. A Benson? A on sam, kiedy rozmawiał z Jackiem na ten temat? Psiakrew, nie pamiętał. Ale chyba stosował nomenklaturę organizacji, zbytnio się nad tą kwestią nie zastanawiając. Cóż, dał ciała, niemniej Jack Benson stanowił szczególny przypadek. Poza tym i tak nie żył. Przy Albercie zaś Colin powinien mieć się na baczności.
Swoją drogą, Włoch nawet pod względem stosowanego słownictwa odstawał od ogółu. Mimo wszystko dało się zaobserwować pewne podobieństwa między łowcami amerykańskimi i europejskimi: ani jedni, ani drudzy nie używali słowa „wilkołak”, chyba że tłumaczyli coś laikowi. Alberto natomiast wręcz się w nim lubował. Jakby podkreślał, że on jeden z całego towarzystwa nazywa rzeczy po imieniu.
– Właśnie. – Włoch znów uśmiechnął się promiennie. – Taki przypadek po prostu nie mógł umknąć ich uwagi. Niewykluczone, że już dotarły do naszego pożeracza psów i zdołały go zneutralizować, co by niestety oznaczało, że przyjechałem na darmo. Ale trzeba się chwytać każdej szansy.
W ostatniej dekadzie stycznia lokalna prasa doniosła o zagadkowym zgonie rasowego psa, inteligentnego, sympatycznego, nieszkodliwego stworzenia, z którym pewna rodzina zawitała do Valmorel na zimowe wakacje, ponieważ dzieciak nie chciał się rozstać z ulubieńcem.
Rozpacz dziecka uznano za chwytliwy temat, zwłaszcza gdy towarzyszyło jej intrygujące pytanie o bezpieczeństwo przybywających w te okolice turystów. Obiecujący materiał wypadało rozwinąć i podkoloryzować, tak więc jakiś dziennikarz dogrzebał się informacji o innym rozszarpanym zwierzęciu, kozicy, znalezionej w pobliżu trasy narciarskiej dokładnie miesiąc wcześniej. Wówczas nikt się nie przejął tym przypadkiem: jedno dzikie zwierzę padło ofiarą drugiego, zapewne wilka, jako że populacja tych drapieżników w Alpach Francuskich stałe rosła. Śmierć pięknego rodowodowego briarda silniej podziałała na ludzką wyobraźnię. Obecnie podejrzenia nadal skupiały się na wilku, przypisywano mu wszakże coraz to bardziej przerażające cechy. Pozostawało czekać, aż kogoś uderzy dziwna zbieżność obu ataków z pełnią księżyca.
Naturalnie łowcy zwrócili uwagę na ten ostatni szczegół. Zgodnie z panującymi w cholernej Europie zwyczajami, ten, który pierwszy natknął się na artykuł, natychmiast powiadomił kolegów. Uzgodniono, kto pojedzie do Valmorel, bo choć przypadek zapowiadał się obiecująco, należało pozostawić siły także na innych frontach.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

36
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.