Odświeżyli państwo sobie „Casino Royale”? Warto, bo „Quantum of Solace”, druga część przygód zero zero siedem w wersji dwa zero, kontynuuje przedstawianie burzliwego dojrzewania najsłynniejszego agenta Jej Królewskiej Mości.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Napisałem „druga część”, bo „Quantum…” pasuje do „Casino…” jak „Kill Bill” vol.2 do vol.1: zaczyna się dokładnie w tym samym miejscu, w którym skończyła się poprzednia, 21 część cyklu. Powracają – duchem lub ciałem – postacie, wątki zaś doń nawiązują, a także rozwiązują się te splecione ostatnio. Ciężko go zatem rozpatrywać jako oddzielny film, gdyż jedynie w parze z „Casino…” ma sens. „Vendetta privata” – pod takim tytułem była wyświetlana we Włoszech „Licencja na zabijanie”, która pierwotnie miała nosić tytuł „Quantum of Solace” i oba są połączone właśnie motywem osobistej zemsty. Jednak to pierwsze skojarzenie nie oddaje dobrze charakteru nowego „Bonda”: żeby go zrozumieć, trzeba się cofnąć do „Casino Royale” i niedocenianego „W służbie jej królewskiej mości”. Te z kolei łączył wątek „kobiety, którą Bond kochał naprawdę” i ich smutnego końca. Następujący po „W służbie…” „Diamenty są wieczne” rozpoczynał się od pościgu Bonda za Blofeldem odpowiedzialnym za śmierć Tracy Bond. Agent 007 prze niczym wściekłe zwierzę przez kontynenty, od jednego kontaktu do drugiego, brutalnie wyciągając informacje od świadków – aż do znalezienie i „wyeliminowania” Blofelda. A potem wchodzą napisy i zaczyna się kolejny, zwykły, wstrząśnięty-nie-zmieszany, Bond, jakby Tracy nigdy nie istniała. „Quantum of Solace” nie popełnia tego błędu i to co w „Diamentach…” zostało zbyte przedtytułową sekwencją, tu zostało rozpisane na cały obraz: bohater – wściekły zwierz – odciska piętno na dynamice samego filmu. Bondowi brakuje tytułowej quantum of solace, odrobiny ukojenia i o tym właśnie jest ten film. „Casino Royale” łamało zasady (brak wódki martini i obycia), gdyż 007 był nieopierzony i dopiero zdobywał swoje trademarki: QOS idzie w tym „brejkaniu ruli” nawet dalej, bo jest to nadal ten sam niewyrobiony jeszcze Bond, w dodatku w niezbyt dobrym stanie psychicznym; inne jego przedstawienie byłoby grą na fałszywej nucie. Wszyscy (prawie) mówią „Bourne, Bourne, Bourne” (proszę to przeczytać głosem szwedzkiego kucharza z Muppet Show), ja mówię – taki zeitgeist, że wszystko idzie w realizm i surowiznę, stąd przecież wziął się Nolanowski „Batman”, „Bourne” też nie urodził się na kamieniu. Bond zawsze był zwierciadłem swoich czasów, dlatego właściwą odpowiedzią na pytanie „który Bond jest najlepszy” będzie ta udzielona przez Davida Mitchella, gdy go spytałem o ulubioną dekadę – ten który jest teraz. Jak dziś wyglądałby 007 żywcem wyciągnięty z „GoldenEye”? To nie pora na postmodernistyczne zabawy w dekonstrukcję zimnowojennego mitu połączone z ironicznym mruganiem do widza. Teraz jest pora krwi i kości, ale nie zdziwiłbym się, gdyby po serii z Danielem Craigiem przyszedł czas Bonda z tzw. jajem, może nawet granego przez (serduszka) Robbiego Williamsa.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ale chociaż postawiony w specjalnych okolicznościach, to przecież wciąż prawdziwy Bond: rozbija luksusowe samochody (scena przed napisami bierze z zaskoczenia i wbija w fotel) i używa gadżetów (fakt, że bez fajerwerków). Spotyka piękne kobiety – z czego jedna, Strawberry Fields, jest hołdem złożonym klasycznym dziewczynom Bonda (w te roli cudowna Gemma Arterton) i słynnej scenie z „Goldfingera” (która ma tu fabularny sens – chęć zmylenia tropów). Druga zaś (śliczna Olga Kurylenko) okazuje się bardziej przyjacielem niż „dziewczyną”, co jest dobre i spójne z treścią. Podobnym smaczkiem jest znakomite rozegranie roli Felixa Leitera z CIA – o wiele ciekawsze jest wplątanie go w sieć sprzecznych interesów, niż znane wcześniej poklepywanie po pleckach i kizianie obu anglosaskich wywiadów. Rewolucji nie stanowi grany przez Mathieu Amalrica zływróg Dominic Greene, podobny w swej diabolicznej zwyczajności chociażby przeciwnikom Bonda z czasów Timothy’ego Daltona. Finałowe starcie, zgodnie z zasadami, ma miejsce w niezwykłych warunkach architektonicznych – niesamowitym hotelu na pustyni. Spore wrażenie robi też opera z pływającą sceną – istna uczta audiowizualna: ewentualnymi paralelami między losem Bonda i treścią „Toski” się nie przejmowałem, bo byłem zbyt zajęty karmieniem oczu i uszu. No i piosenka – zgodna z duchem czasów i z duchem Bonda – znakomicie sprawdziła się w czołówce i jako wirus: nie mogłem powstrzymać się od nucenia gitarowego motywu autorstwa Jacka White’a. Bond powróci. Przecież nigdy nas nie opuścił.
Tytuł: 007 Quantum of Solace Tytuł oryginalny: Quantum of Solace Obsada: Daniel Craig, Judi Dench, Olga Kurylenko, Gemma Arterton, Mathieu Amalric, Jeffrey Wright, Giancarlo Giannini, Rachel McDowall, Stana Katic, Tim Pigott-Smith, Jesús OchoaRok produkcji: 2008 Kraj produkcji: USA, Wielka Brytania Dystrybutor: UIP Data premiery: 7 listopada 2008 Czas projekcji: 106 min. Gatunek: sensacja Ekstrakt: 90% |