– Nie przerywaj! Widziałeś moje przyrodzenie, prawda? Przecław ucieszył się, że Konrad nadal stoi do niego plecami. Z trudem powstrzymał uśmiech. – Jest imponujące. – Tak, to prawda. – Książę chrząkał, komplement nieco go udobruchał. – Ale mi dokucza. Jest nabrzmiałe. Boli. Gdy Konrad opisał objawy – trafnie i obrazowo – rozbawienie Przecława od razu ustąpiło. Odezwał się w nim medyk. – Zalecam wosk i olej, a także sok portulaki. Okłady przez trzy niedziele. Ale dolegliwość już po pierwszych okładach powinna ustąpić. – Na pewno? Słyszałem, że na takie dolegliwości jest dobry kij. Kuracja wstrząsowa. – Co innego jaja kmiecia, a co innego pańskie. – A żeby im dodać ognia? – Książę skinął głową. – Jak już wyzdrowieją, znaczy. Przecław westchnął. Nieważne, czy pacjent pochodzi z gminu, czy jest księciem. Bóg jest sprawiedliwy. Każdy ma te same dolegliwości. – Len z pieprzem. Książę się odwrócił. Poczerwieniał na twarzy. – Dobrze więc. Sprawdzę twoje receptury. Cieszę się, że Albrecht Niedźwiedź podesłał mi takiego opiekuna. – Nie zapomnij o tym, książę, gdy będziemy dzielić słowiańską ziemię. – A ty nie zapominaj, po co tu jesteś – odciął się Konrad. – Z motłochem obcujesz, od biskupów stronisz. Nie nadstawiasz ucha. A w tej sforze wielu jest niechętnych Albrechtowi. – Muszą zajść okoliczności, w których będę mógł upuścić trochę juchy. Ale ja nie walczę mieczem tylko trucizną. – Czym więcej kąśliwych języków utniesz, tym bardziej Albrecht będzie zadowolony. I tym większa czeka cię nagroda. – Nagrodę, książę, to ja odbiorę, ale od Bernarda z Clairvaux. Nie zapomnij, że i jemu służę. Konrad się zamyślił. – Silny to sojusz, kiedy mnich przystający z papieżem, wspiera dobrze rokującego księcia – rzekł po chwili. – A ty, panie, wiesz komu służyć. – Mnich się uśmiechnął. – Ale dziękuję za troskę i radę. Obaj zaczęli przedzierać się z powrotem do drogi. Ciury tymczasem uporały się z przeszkodą i kolumna ruszyła dalej. Zapadł zmierzch. Krzyżowcy po raz kolejny w ciągu ostatnich dni rozbili obóz na gościńcu. Wszystkich ogarnęło zniechęcenie, gdyż droga do Dobina niebezpiecznie się przedłużała. Przecław, pożegnawszy księcia, poszedł wzdłuż wozów i naprędce rozpalanych ognisk. Szkapa była w nocy strachliwa, więc co jakiś czas musiał zsiadać z grzbietu i ją uspokajać. Klucząc między wozami, słyszał narzekania niestrudzonych dotąd rycerzy, którzy gwarzyli nerwowo. Giermkowie czyścili dla zabicia czasu zbroje swych panów, piechota szykowała topory i piki. Dziwki, narzekając na swój los, zarabiały na kromkę chleba, włóczędzy wykorzystywali ciemności, by podkraść coś z wozów. Przecław również poczuł głód. Syty śmiech kilku Sasów przy stukocie dzbanów piwa zachęcił go do podejścia bliżej ogniska. Noc zapowiadała się chłodna, pozazdrościł więc ciepła. Wokół na obalonych pniach siedziało trzech saskich krzyżowców. Gdy wyszedł z cienia, zwrócili głowy w jego stronę. – Czego chcesz, mnichu? – warknął najstarszy z nich, brodaty. Przecław przywiązał szkapę do wozu, pobłogosławił niedbale rycerzy i nie pytając o pozwolenie, przysiadł się do ogniska. Wybrał miejsce obok Sasa, który przypominał siedzącego na zadzie naburmuszonego byka. – Ogrzać się chciałem. – Ogrzej się przy biskupie werdeńskim Dietmarze. – Stary Sas zarechotał. Najwidoczniej nie bał się nikogo. Biskup Dietmar, znany ze swych skłonności, nie przebierał w środkach wobec tych, którzy nazbyt pochopnie i surowo go osądzali. – Gustuję w babach. – Przecław splunął w ogień. – Ale chyba nie w mojej Magdzie! Przecław dopiero teraz poznał Zygfryda. Rudy Sas uniósł brew, udając, że czyta z Przecława jak z otwartej dłoni. – Bo moja ruda jest ochotna, ale wierna – dodał. Kilku rycerzy dziwnie nisko zwiesiło głowy. Przecław zauważył, że nie uszło to uwagi rudzielca. – Jesteś przy Konradzie – zauważył ten o wyglądzie byka. – Mówią o tobie, że uprawiasz czary. – Sława mnie wyprzedza. – Zaśmiał się, spoglądając łakomie na garniec piwa. – Zła to sława, skoro nie przynosi nam chwały – wtrącił Zygfryd. – Co przez to rozumiesz? – Przecław stał się czujny. – A to, że ktoś taki jak ty – Sas, który siedział najbliżej mnicha, szturchnął go palcem – nie przysłuży się wyprawie. Raczej zaszkodzi. – Oj, książę chyba jakiś zamysł miał, że pozwolił mu przy sobie na gościńcu jechać – stary Sas próbował bronić gościa. – Jaki zamysł? Utknęliśmy w tym lesie na dobre! – Zygfryd wysunął przed siebie dłonie, by ogrzać je nad ogniem. Noc zapowiadała się chłodna. – Boisz się. – Milczący dotąd najmłodszy z Sasów zachichotał. – Daj spokój – skarcił go Zygfryd, a widząc, jak Przecław próbuje przewiercić wzrokiem dzban piwa, który trzymał jeden z Sasów, odebrał mu go i wcisnął w dłonie mnichowi. – Pij, czarowniku. Usłuchał skwapliwie. Po chwili, zadowolony otarł rękawem zaplutą piwem gębę. – Słyszysz ten las? – zagadnął go Zygfryd. Wszyscy przy ognisku na chwilę wsłuchali się w przytłumiony jazgot, świsty i pohukiwanie sowy. Na liściach grał wiatr. – To demony. Słowiańskie. Nie chcą nas tutaj. – Stary Sas pokiwał głową. – To zrozumiałe. – Najmłodszy wzruszył ramionami. – Każdy broni swego. – Młody jeszcze jesteś i głupi! – warknął Zygfryd. Odebrał dzban mnichowi i upił łyk. – Ja nie boję się ludzi schowanych po lasach, zatrutych studni, a nawet głodu czy zimy! Po prostu nie zamierzam stać się łupem topielicy albo wampira. Nie chcę być pokarmem mamunowych niemowląt. – Dużo wiesz na ten temat – zdziwił się Przecław. – Dużo wiem o świecie. – Duma wojownika została mile połechtana. – A poza tym moja żona jest Wagryjką. Słowianką, znaczy. Boże litościwy! Ruda Magda. Przecław nagle zatęsknił za żoną Zygfryda. Czuł jeszcze jej zapach na sobie, ciężar jej piersi. Przełknął ślinę i odchrząknął. Miał wrażenie, że wpatrujący się w niego rudzielec przejrzał jego myśli. – Pomożesz mi? – Zygfryd zrobił chytrą minę. – Jeżeli tylko zdołam. – odparł nie bez obawy. – Cieszy mnie to. – Zygfryd nie wydawał się zdziwiony. Widać był przyzwyczajony do tego, że raczej nikt mu nie odmawiał. – Pomożesz mi zwalczyć ten niepokój. Chcę, żebyś uczynił coś, co da mi gwarancję, że jeżeli zginę, to nie od słowiańskiego demona. Nie chcę, żeby moja dusza została przeklęta. Zamierzam umrzeć jak wojownik. Z mieczem w dłoni! Przecław spojrzał na piękny półtorak ze zdobioną głowicą. – Z tym mieczem? – To Boży Gniew. Prezent od księcia Konrada. – A jak mam ci pomóc? – spytał Przecław. – To już twój problem. – Zygfryd się uśmiechnął. Uśmiechnęli się również jego kompani. – Przecież pomagasz księciu Konradowi, a kto wie, może z twoich usług korzysta nawet sam Henryk Lew. Mówią, żeś uczony w księgach, żeś nauki medyczne i czarowskie pobierał daleko na zachód od Łaby. Jak na prostego woja był dobrze poinformowany. – Dużo o mnie wiesz – rzekł Przecław. – Ludzie o tobie gadają. Gada moja Magda. Dzięki niej mogłem opowiedzieć o tobie księciu. Na szczęście dla ciebie darzy cię zaufaniem. Spodobałeś mu się. Pomogłeś księciu, dlaczego więc nie masz pomóc zwykłemu saskiemu rycerzowi? Ależ z niej głupia dziewka, zeźlił się mnich. Wagryjska gaduła. Wstał, by rozprostować nogi. Wpadł mu do głowy szatański pomysł. Ryzykowny, ale przecież za kilka dni i tak go tu nie będzie. Uśmiechnął się, nie tylko do swoich myśli. A może książę Albrecht złotem wynagrodzi jego małą niespodziankę. – Czemu szczerzysz zęby? – Pić mi się chce. Z wdzięcznością przyjął kolejny dzban piwa. – To będzie cię jednak kosztować. – Przecław znowu się uśmiechnął. – Zgadzam się na wszystko. – Zygfryd był zdecydowany. – Oddasz mi swój miecz – powiedział stanowczo Przecław. Czekał chwilę, zastanawiając się, jakie to wywrze na rycerzu wrażenie. |