Znamienne, że chwilę później wysłał Colina razem z Włochem do sąsiedniej wioski narciarskiej. Czyżby chciał przyspieszyć zapowiadane otrzeźwienie? Colin zastanawiał się, od jakiego momentu Jan uważa teorie Alberta za fantastykę. On sam jak dotąd nie usłyszał niczego, co zasadniczo odbiegałoby od posiadanej przez niego wiedzy na temat organizacji, zwłaszcza jeśli weźmie się poprawkę na różnice między jej amerykańską a europejską gałęzią. Zamierzał zostać najlepszym przyjacielem Alberta, choćby na krótko. Dowiedzieć się jak najwięcej. Skoro Włoch był tak dobrym obserwatorem, to niewykluczone, że zauważył również taki lub inny szczegół, który pomoże Colinowi odnaleźć siostrę – odnaleźć jakiegoś drania na szczycie organizacyjnej drabiny, zdolnego wskazać mu drogę do Emily. Alpejski nieświadomy wydał się Colinowi nagle mało istotny. Owszem, wypadałoby ułożyć plan, w razie gdyby w okolicę przybyła straż, żeby zneutralizować tę zerówkę. Jednak woni świadomego Colin na razie nie wywęszył, a Valmorel było małe. Wątpił przy tym, aby wszyscy członkowie straży, przybyli na miejsce zdarzenia, potrafili się idealnie maskować. Prawdopodobnie więc sobie odpuścili, tak jak prognozował Alberto. I dlatego Colin powinien się skupić na pozyskaniu zaufania Włocha, zamiast obmyślać strategię postępowania z nieświadomym. Doszedł do tych wniosków w drodze powrotnej z Doucy Combelouviere. Toteż gdy tego samego wieczoru Alberto otrzymał wiadomość, Colin nie zastanawiał się długo. Bez wahania porzucił pierwszy od wielu miesięcy obiecujący przypadek, żeby dołączyć do Włocha, choć ten nawet nie wyjawił mu treści SMS-a. Colinowi wystarczyło, że Alberto zachowywał się tak, jakby po latach pudłowania trafił wreszcie w sam środek tarczy. Żywił przekonanie, że ze wszystkich łowców jeden Włoch zdoła naprowadzić go na trop europejskiej organizacji. Obecnie, po tygodniu wspólnej włóczęgi, Colin nie pojmował, jak mógł zlekceważyć radę rozważnego Jana. Alberto był szaleńcem. Cóż, przynajmniej dzięki niemu Colin poznał Tin. Natomiast z nieświadomego w Valmorel przypuszczalnie i tak nie miałby pożytku. Straż się nie zjawiła – w każdym razie łowcy okazali się od niej szybsi. W okolice Drezna dotarli nazajutrz wieczorem. Zmieniali się za kółkiem, niemniej bez względu na to, czy Colin prowadził, czy drzemał bądź gapił się przez boczną szybę, trwał w stanie błogiego rozmarzenia. Minioną noc spędzili w motelu za Lyonem, gdzie zatrzymali się jeszcze późnym popołudniem. Wzięli wspólny pokój, ale na szczęście Alberto natychmiast odpalił laptopa i zagłębił się w sieci, poszukując informacji na temat kliniki i profesora Hintermanna. To znaczy, Colin założył, że łowca zajął się tymi właśnie zagadnieniami, nie wnikał jednak w szczegóły. Włoch zachowywał się tak, jakby się obraził na młodego towarzysza za jego nieprzemijające zauroczenie. Kij mu w oko, przynajmniej zostawił Colina w spokoju. Colin leżał zatem na łóżku, gapił się w sufit i próbował nawiązać kontakt z Tin. Udało mu się! Choć nie rozmawiali o niczym istotnym, jemu te chwile zdały się jednymi z najciekawszych, najpiękniejszych momentów w życiu. Przy czym zupełnie go nie dziwiło, że mimo dzielącej ich odległości toczą najzwyklejszą wymianę zdań, w myślach, owszem, ale różnica między taką rozmową a tradycyjną sprowadzała się do tego, że znajdujący się tuż obok Alberto nie słyszał z niej ani słowa. Colin nawet widział Tin: siedziała po turecku na mchu w odrobinę nierealnym lesie, jak z filmów fantastycznych, w których drzewa ożywają. Wyjaśniła mu, że w dzieciństwie często przenosiła się tu w wyobraźni. Poprosiła, żeby opowiedział jej o społeczności – wszystko, cokolwiek, począwszy od tego, co mu się nasunie pierwsze. Dla niej każda informacja była poruszającą nowością. – Może po prostu zacznę rozmyślać o osadzie, a ty się wsłuchasz? – zaproponował, nie widząc siebie w roli gawędziarza. Ciekawe, że Matowi czy Emily bez oporów robił wykłady na temat zasad rządzących życiem społeczności, a przy Tin nagle ogarnęła go trema. – Przecież myślimy właśnie tę rozmowę – zauważyła z uśmiechem. – Kiedy przebywasz daleko, słyszę tylko te kwestie, które do mnie kierujesz. – Na drodze mnie usłyszałaś. – Wtedy krzyczałeś. I chyba zwracałeś się do mnie, nawet jeśli nie robiłeś tego celowo. Czy rzeczywiście chciał, żeby dotarły do niej tamte oskarżenia i wątpliwości? Natychmiast pojął, że tak. Podświadomie pragnął, żeby zaprzeczyła zarzutom. Albo przynajmniej je znała, tak by nie miała pretensji, jeśli niekiedy Colin powie jej coś niezbyt miłego. Ostatecznie, nawet jeśli osobiście nie ponosiła za to winy, pozostawało faktem, że odwraca jego uwagę od poszukiwań siostry. – Motel – warknął Alberto. – Zakodowałeś, że masz tu zjechać? Colin musiał gwałtownie przyhamować, żeby nie ominąć zjazdu. Pociemniało mu przed oczami w reakcji na rozkazująco-ironiczny ton Włocha. Inna sprawa, że w obecności łowcy nie powinien się tak zamyślać. Miał nadzieję, że początkowe ogłupiające zauroczenie szybko mu minie. W przeciwnym wypadku Colin zarobi kulkę, zanim jego związek z dziewczyną, na którą przeczucie tak wytrwale kazało mu czekać, w ogóle zdoła się rozwinąć. Przeczucie nie pchałoby go chyba ku samounicestwieniu? – Vernon, ja nie potrzebuję kierowcy – powiedział Alberto, kiedy stanęli pod motelem. – Nie trzeba mi pomocnika, któremu muszę precyzyjnie tłumaczyć każde polecenie, bo inaczej coś spartoli. Nie przeczę, we dwóch podróżuje się wygodniej, ale nie na tyle, żebym miał w tym celu rezygnować z moich zwyczajów. Wziąłem cię ze sobą, licząc na to, że wniesiesz jakiś wkład w śledztwo. Świeże spojrzenie. Ale ty ciągle masz przed oczami tę… – Skończ – warknął Colin. Zacisnął zęby. Nadarzała się okazja, żeby posłać Włocha w diabły. Dowiedział się, czego dotyczyło tajemnicze śledztwo Dirka, ocenił hipotezy Niemca jako nieprawdopodobne, tak więc dalsze zajmowanie się tym tematem wydawało się marnotrawstwem sił i energii. Cokolwiek działo się w klinice, nie odpowiadała za to organizacja, tak więc ten trop nie zawiedzie Colina do siostry. Równie dobrze mógł spędzić nieco czasu z Tin, a potem wrócić do poszukiwań przebudzonego nieświadomego, dzięki któremu namierzy europejską straż. Sześć dni temu Jan przysłał SMS-a, że problem w Valmorel został pomyślnie załatwiony, zatem Colin nie musiał dłużej wypominać sobie, że porzucił obiecujący przypadek: i tak nie doprowadziłby go on ani o krok bliżej do Emily. Tym samym nie potrzebował już usprawiedliwień dla tamtej irracjonalnej decyzji. A jednak wyjął swoją sfatygowaną torbę podróżną oraz torbę z laptopem z bagażnika należącej do Włocha cordoby i po raz kolejny ulokował się z Albertem w motelowym pokoju. Skoro dotarł tak daleko, to przynajmniej rzuci okiem na tę cholerną klinikę. Choćby po to, żeby się upewnić, że nikt nie spróbuje dotrzeć do Antoine’a – że nikt nie zagrozi Tin. – Jedziemy dzisiaj na rozpoznanie? – zapytał Colin, wyszedłszy z łazienki. Alberto łypnął na niego z niechęcią. – Spędziliśmy w podróży trzynaście godzin – powiedział. – Nic się nie stanie, jeśli dziś odpoczniemy, a klinikę obejrzymy sobie jutro, w dziennym świetle. No tak, Colin znowu palnął głupstwo. Po prostu nagle zapragnął się czymś zająć, żeby choć na chwilę uwolnić się od myśli o Tin. – Naprawdę uważasz, że zwierzyna zadawałaby sobie tyle trudu, żeby rozmnożyć kilka udanych okazów? – Rozmnożyć – powtórzył z westchnieniem Alberto. – Na tym właśnie polegał problem Dirka. Brakowało mu rozmachu przy budowie hipotez. Jeśli przyjmiemy, że rzeczywiście w klinice podmieniano zarodki… należy wnosić, że istnieje, lub istniało, laboratorium, w którym te zarodki, że tak powiem, fabrykowano. Oraz że, inaczej niż w przypadku kliniki, cała praca tego laboratorium służyła wilkołaczej organizacji, była też przez nią finansowana. Czy opłacałoby im się ponosić tak wysokie koszty, gdyby chodziło o zwykłe rozmnażanie? Wątpię. Jeśli zarodki dostarczano z zewnątrz, mogły zawierać dowolnie spreparowany materiał genetyczny. – Sugerujesz, że bawiły się w klonowanie? – zapytał niedowierzająco Colin. Bez jaj. Owszem, podobne wyjaśnienie przyszło mu do głowy, ale natychmiast uznał je za absurdalne. – A tam, od razu klonowanie – prychnął Alberto. – Skuteczne klonowanie ludzi jest nadal kwestią przyszłości, a one nie wyważają drzwi, jeśli ktoś może je dla nich otworzyć. Klonowaniem zainteresują się, kiedy jego algorytmy będą dostępne. To znaczy, możliwe do zdobycia. A na razie… tu właśnie otwiera się nam pole do budowy hipotez. Może chcą skonstruować coś w rodzaju superwilkołaka? Na przykład wilkołaka odpornego na srebro? Zdolnego do szybszej przemiany? – Szczerze mówiąc… nie wiem, czy odrobinę nie przeceniasz ich potencjału – zaprotestował ostrożnie Colin, Alberto bowiem nie przyjmował krytyki. – Takie laboratorium byłoby cholernie kosztowne, no i musieliby w nim zatrudnić wysoko wykwalifikowanych specjalistów. Wręcz geniuszy, skoro mówimy o pracy badawczej, o przełomowych odkryciach. Geniusz to nie jest coś, czego można się nauczyć. |