powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LXXXII)
grudzień 2008

007: Im więcej Bonda tym mniej
Marc Forster ‹007 Quantum of Solace›
O „Quantum of Solace” powiedziano już chyba wszystko przed premierą i równie wiele po niej. Te ostatnie opinie sprowadzają się głównie do stwierdzenia, że film jest słabszy niż „Casino Royale”. Nie zaprzeczając temu dodam: ale w pewnym sensie jest bardziej „bondowski”. Niestety tylko w pewnym.
Zawartość ekstraktu: 70%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Co nowy Bond ma w sobie gorszego? Pisali już o tym i Piotr Dobry w swojej recenzji, i Michał Walkiewicz w notce tetrycznej (choć w kilku miejscach prezentują odmienne spojrzenie i podają różne przykłady wad). Paradoksalnie można powiedzieć: „wszystko”! Bo przecież scenariusz jest ewidentnie niedorobiony i pretekstowy, wątek miłosny kuleje, niektóre postacie snują się bez sensu po ekranie, reżyseria pozostawia wiele do życzenia (okropna, pseudoartystyczna, a rzeczywistości banalna, wtórna i pretensjonalna scena strzelaniny „w rytm” opery), a sceny akcji przytłaczają. Szczególnie to ostatnie może irytować, zwłaszcza w pierwszej połowie filmu: otwierający „Quantum” pościg samochodowy zamiast wbijać w fotel jedynie denerwuje rwanym montażem i wzbudza podejrzenie, że w rzeczywistości był rozgrywany z prędkością piechura, a montaż miał to zatuszować. Podobnie scena walk na łańcuchach, podczas której widz ziewa, bo od dawna już nie widzi i nie rozumie co się właściwie dzieje.
Ale przecież równie wiele można by wymienić elementów „za”. Craig, Dench i Gianini znakomicie czują się w swoich rolach, niewielkimi scenami pogłębiając grane postacie. Małą perełką jest Gemma Arterton, na głowę bijąca nijaką, sztuczną i w tym filmie wyjątkowo nieatrakcyjną Olgę Kurylenko. „Zły” jest na miarę naszych czasów, w końcu już w latach 80. rozpoczął się odwrót (częściowo zastopowany przez filmy z Brosnanem) od klasycznych postaci zbrodniczych dziwaków pragnących władzy nad światem – jeśli nie zmieniał się ich groteskowo-ułomny wygląd, to na pewno urealniały się i uwspółcześniały motywy i działania, już nie tak szalone, a bardziej pragmatyczne (choć równie zbrodnicze). Dominic Greene w wykonaniu bardzo dobrego Mathieu Amalrica jest zwieńczeniem tego trendu – ten szczurzy typek, jest bardziej nieprzyjemny i oślizgły niż przerażający, jest bardziej „księgowym mafii” niż jej żołnierzem. Znakomicie przedstawione są relacje między głównymi postaciami: Bond i M dalej pielęgnują trudną i szorstką przyjaźń, docierają się ze sobą, a 007 doświadcza też ze strony Mathisa i Leitera przyjaźni prawdziwie męskiej, skąpej w słowach, ale wiernej. Niektóre dialogi, szczególnie te między agentem i jego szefową, to gotowa instrukcja dla początkujących scenarzystów jak pisać cięte onelinery. I wreszcie, last but not least, twórcy „Quantum of Solace” przypominają sobie w drugiej połowie, że oprócz montażystów mają też kaskaderów, więc walka wręcz w hoteliku na Haiti i finałowy pożar wgniatają w fotel i film broni swojego honoru jako obraz akcji.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Rozdwojenie jaźni? To jeszcze nic, prawdziwy dualizm odkrywa badanie zawartości Bonda w Bondzie. No bo z jednej strony fabuła filmu to Bond w najbardziej klasycznej postaci. Są fantastyczne, egzotyczne plenery, jest 007 w smokingu, jest Bond zaciągający do łóżka ślicznotkę, jest podążanie tropem tajnej organizacji, jest super-agent umiejący wszystko – od prowadzenia motorówki po pilotaż potężnego samolotu. Do tego nie zabrakło odniesień do poprzednich filmów – z najbardziej widocznym (choć jednocześnie fabularnie zupełnie bezsensownym) nawiązaniem do „śmierci przez ozłocenie” z „Goldfingera” – a jedna z postaci wyrasta na nowego Blofelda, złoczyńcę będącego nemezis Bonda. Ale jednocześnie reżyser zdecydował się zrezygnować z ikonicznych scen, definiujących przynależność sensacyjnych filmów o szpiegach do serii bondowskiej. Oczywiście, nie można wymagać by, po kompletnym odwróceniu schematu w „Casino Royale”, Daniel Craig zaczął już w drugim filmie zamawiać wstrząśnięte martini i flirtować z Moneypenny. Ale czym szkodziło umieszczenie na początku klasycznego teasera, sceny z zalewaną krwią lufą pistoletu czy choćby rzuconego od niechcenia albo w nietypowej sytuacji „My name is Bond”? O muzyce nie wspominając.
I to jest źródło największego bólu dla miłośnika serii – świadomość, że tak niewiele brakowało, by ten film był Bondem bardzo dobrym (na drodze do genialności stoi grubsza sprawa, czyli scenariusz), a nie tylko dobrym. Wystarczyło tylko przystopować montażystę, by nie ciął zbyt często scen akcji, dorzucić dosłownie dwie minuty materiału w którym znalazłyby się choć niektóre kochane przez publiczność momenty i wrzucić tu i ówdzie (albo chociaż w jednym kulminacyjnym momencie) temat muzyczny. Filmowi by to nie zaszkodziło, bo „Casino Royale” pokazało, że można udanie łączyć stare z nowym. Całą resztę (czyli ten nieszczęsny, dziurawy scenariusz, plus parę innych drobnostek) fani by wybaczyli – bywało gorzej, a zresztą Daniel Craig bez problemu zrósł się z postacią agenta JKM i kupił sobie przychylność widzów. A tymczasem, choć seans „Quantum of Solace” był miłą rozrywką, obawiam się, że Bond nr 23 może już być Bondem tylko z nazwy.
PS. Dołująca puenta? Nie bójcie się, to tylko najgorsza z opcji. Logika (a także opinie z całego świata) podpowiada, że aby utrzymać rosnącą dochodowość serii, producenci będą musieli nakręcić odcinek bardziej klasyczny. Zresztą nawet sam Craig w najnowszych wywiadach przebąkuje, że z chęcią powitałby w nowym filmie Q.



Tytuł: 007 Quantum of Solace
Tytuł oryginalny: Quantum of Solace
Reżyseria: Marc Forster
Muzyka: David Arnold
Rok produkcji: 2008
Kraj produkcji: USA, Wielka Brytania
Dystrybutor: UIP
Data premiery: 7 listopada 2008
Czas projekcji: 106 min.
WWW: Strona
Gatunek: sensacja
Ekstrakt: 70%
powrót do indeksunastępna strona

7
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.