powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LXXXII)
grudzień 2008

Wilcze dziedzictwo: Przeznaczona
Magda Parus
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Owszem, Dirk wysunął takie przypuszczenie – odparł ostrożnie Antoine. – Dawniej, nim opracowano metodę mikromanipulacji, zapotrzebowanie na nasienie od dawców było większe, obecnie jednak można zapłodnić komórkę jajową nawet za pomocą pobranych z jądra spermatyd, tak więc komórki jajowe i plemniki pochodzą zwykle od poddającej się leczeniu pary. Dirk nie sądził, żeby podmieniano plemniki czy komórki jajowe, albo też, na późniejszym etapie, zarodki, w wypadku gdy przyszli rodzice wiedzieli, że dziecko otrzyma wyłącznie ich geny. Taka podmiana mogłaby wyjść na jaw, jeśli nie w klinice, to później, w postaci niezgodności grup krwi, lub przy badaniach DNA, gdyby rodzicom wydało się podejrzane, że dziecko tak mało ich przypomina.
– Zatem pozostają przypadki, kiedy korzystano z komórek jajowych lub plemników pochodzących od anonimowych dawców – stwierdził Alberto. Wstał z sofy i zaczął spacerować po pokoju. – Pytanie: jakie możliwości podmiany miała osoba pracująca dla wilkołaczej organizacji? – Zatrzymał się nagle. – Zakładam, że była tylko jedna?
Antoine wzruszył ramionami.
– Dirk przypuszczał, że pracowała tam dla nich jedna, góra dwie osoby, natomiast reszta personelu nie miała o niczym pojęcia i sumiennie wywiązywała się ze swoich obowiązków – przyznał. – Zdaje się, że nawet ustalił podejrzanego. To był lekarz, który zwolnił się wkrótce po tym, jak Dirk zainteresował się kliniką. Facet posługiwał się fałszywym nazwiskiem i przepadł bez śladu.
– Czy zarodkom nie robi się badań genetycznych? – dociekał Alberto. – Celem wykluczenia chorób?
– Owszem, stosuje się diagnostykę preimplantacyjną – przytaknął Antoine. – W niektórych krajach rutynowo, ale chyba nie w Niemczech. Polega ona na stwierdzeniu mutacji w określonym genie, który prawdopodobnie występuje zarówno u ludzi, jak i u zwierzyny. Niemniej różnice między człowiekiem a zwierzyną na poziomie genetycznym są podobno minimalne…
– Co przecież nie oznacza, że nie istnieje ryzyko wykrycia nieprawidłowości w materiale genetycznym w trakcie takiego badania – wpadł mu w słowo Alberto. – Poza tym z połączenia komórki jajowej czy nasienia wilkołaka z materiałem ludzkim mógłby powstać człowiek albo okaz nie całkiem odpowiadający ich potrzebom. Nie praktykuje się przypadkiem także dawstwa zarodków?
– Oczywiście – przytaknął niechętnie Antoine. – Dirk rozumował podobnie jak ty, dlatego skupił się właśnie na tej grupie pacjentów.
– Tak, wówczas wilkołaki wiedziałyby, co im z danego zarodka wyrośnie. – Alberto się zadumał. – Te zarodki nie mogły znajdować się w banku w klinice. Dostarczano je z zewnątrz i podmieniano tuż przed zabiegiem. Hm. Rzeczywiście, tak by osiągały najbardziej pożądany efekt przy zminimalizowanym ryzyku. Rodzice nie mieliby podstaw oczekiwać, że dziecko będzie podobne choć do jednego z nich… A noworodki? Jakie badania wykonuje się po porodzie?
– Pobiera się krew do badań przesiewowych, ale tutaj różnice między zwierzyną a ludźmi nie są widoczne. Dirk twierdził, że tylko drobiazgowe badanie DNA ujawniłoby niezgodności.
Słuchając tej wymiany poglądów, Colin z trudem powstrzymywał cisnący mu się na usta kpiący uśmieszek. Klinika leczenia niepłodności! Jakoś nie mógł uwierzyć, by organizacja prowadziła tak skomplikowaną i kosztowną operację. W dodatku po co? Żeby w brzuchach kilku ludzkich kobiet umieścić małych świadomych? Przecież w społeczności wręcz karze się tych, którym zdarzy się przygoda z ludzką kobietą bez prezerwatywy! Wystarczyłoby wydać co dorodniejszym basiorom polecenie służbowe: „Idźcie i mnóżcie się”. Colin nie sądził, żeby znalazło się wielu narzekających na te nowe obowiązki.
Chociaż… Przypomniał sobie, jak określił go Udo. „Niezwykle cenny okaz”. Byk rozpłodowy. Colin myślał, że kapłanowi chodzi o naturalne metody, ale przecież równie dobrze mogli zażądać od niego nasienia, które połączyliby z komórką jajową silnej świadomej. Tylko że taki zabieg wymaga chyba warunków laboratoryjnych, specjalistycznego sprzętu, specjalistów… Bez sensu. W społeczności znalazłoby się wiele okazów równie „cennych” jak Colin, a przy tym skłonnych do współpracy przy rozmnażaniu gatunku.
No, chyba że chodziłoby o całkiem wyjątkowe osobniki. Obdarzone niepowtarzalnymi cechami, jak Emily. Albo kapłani. Ale wtedy trzeba by myśleć raczej o klonowaniu niż klasycznym rozmnażaniu.
Nie, psiakrew. Jan słusznie ostrzegał go przed Albertem: Włoch umiał być ogromnie przekonujący. Tak bardzo, że nie zauważało się punktu wyznaczającego początek jego szaleństwa, a nawet samemu tworzyło się pokręcone teorie.
Z drugiej strony, ani Antoine, ani Dirk, o ile Colin zdołał go poznać z opowieści i niepochlebnych komentarzy Alberta (pieprzony pedantyczny Niemiec, marnotrawiący czas i środki, żeby udowodnić rzeczy, które Włoch wiedział na logikę), nie wydawali się facetami skłonnymi do fantazjowania. Skoro Dirk poważnie zainteresował się legalnie działającą kliniką, musiał mieć po temu istotne powody. Ponieważ zaś klinika zajmowała się zapłodnieniami pozaustrojowymi, oczywiste, że hipotezy Niemca dotyczyły rozmnażania świadomych.
– W jaki sposób Dirk trafił na ślad kliniki? – dociekał Alberto, usiadłszy znów obok Colina.
– Dirk rzadko ujawniał swoje źródła – mruknął Antoine tonem przypomnienia. Użył czasu przeszłego, jakby pogodził się z myślą, że Niemiec nie żyje. – Dotarł do dzieciaka, który urodził się w efekcie leczenia, jakiemu w tym ośrodku poddali się jego rodzice.
– Skąd wziął namiary? – drążył Włoch. – Podejmował wobec tego dzieciaka jakieś działania? Ile szczeniak ma lat?
– Około trzech. Kto naprowadził Dirka na trop, nie mam pojęcia, podobnie jak nie znam personaliów tego małżeństwa. Para skorzystała z zarodka od dawcy, stąd Dirk tym bardziej skłaniał się ku hipotezie, że należy skupić się na tej grupie pacjentów. Dzieciaka nie ruszał, żeby nie wzbudzić ich podejrzeń. Przez kilka tygodni obserwował klinikę, po czym nawiązał kontakt z jej dyrektorem, profesorem Hintermannem, specjalistą od zapłodnień metodą ICSI.
– Upewnił się, że facet nie jest poszukiwaną przez niego wtyką? – zaatakował Alberto.
Wyczuwalnie paliła go zazdrość. „Pieprzony pedant” trafił na bombę, której Włoch szukał od lat.
– Nie był głupcem, do cholery – zirytował się Antoine. – Potrafił o siebie zadbać.
– Najwyraźniej niedostatecznie – stwierdził zjadliwie Włoch.
Na ten argument Antoine nie znalazł celnej riposty. Zadrgał mu mięsień na policzku.
Colin nie pojmował, dlaczego Alberto nie poczeka ze złośliwymi komentarzami do czasu uzyskania od Francuza wszystkich informacji. Chyba że Włoch postawił sobie za cel wyprowadzenie rozmówcy z równowagi, tak by ten przestał się kontrolować i ujawnił również te szczegóły, które pierwotnie umyślił zatrzymać dla siebie.
Antoine bowiem dobierał słowa ostrożnie, jakby z każdej przekazywanej Albertowi wiadomości zachowywał co nieco w sekrecie.
– Hintermann nie żyje – wypalił znienacka Antoine.
Zaskoczył przeciwnika, choć należało Albertowi przyznać, że szybko odzyskał rezon.
– Jak zginął? – zapytał rzeczowo Włoch.
– Oficjalnie atak serca. Znaleziono go… przed niespełna miesiącem, w wynajętym paryskim mieszkaniu, w bloku w dziewiętnastej dzielnicy. Pojawiło się kilka wzmianek na ten temat, bo… no cóż, trochę trwało, zanim ktoś wreszcie zdecydował się wezwać policję. Uznany niemiecki lekarz, który odchodzi w nietypowych okolicznościach, w obskurnym otoczeniu.
– Ukrywał się?
– Hintermann początkowo z wielką niechęcią podszedł do sugestii, że w jego klinice dzieje się coś niedozwolonego. Dirk przedstawił mu się jako przedstawiciel niemieckiego Ministerstwa Zdrowia, prowadzący dyskretne śledztwo w sprawie nieprawidłowości, których natura nie jest dotąd w pełni znana. Zasugerował, że chodzi o genetyczne eksperymenty związane z transgenezą. Gdyby taka informacja przeciekła do prasy, zniszczyłaby Hintermanna, bez względu na to, czy o czymkolwiek wiedział. Jako dyrektor kliniki ponosił pełną odpowiedzialność za to, co się w niej dzieje.
– Zastraszył go. – Alberto uśmiechnął się z uznaniem.
– Właściwie tak. Hintermann nie należał do odważnych. Zgodził się na współpracę, oczywiście zachowując sprawę w tajemnicy przed resztą personelu. Co więcej, faktycznie coś odkrył. Zapewne naszą chimerę, chociaż nie sądzę, żeby się zorientował, z czym konkretnie ma do czynienia. Przestraszył się tego odkrycia tak bardzo, że uciekł. Do Paryża. Potem nawiązał kontakt z Dirkiem. Chciał się z nim podzielić swymi ustaleniami, naciskał jednak na spotkanie. Dirk mówił, że przez telefon wywarł na nim wrażenie panikarza, który obejrzał w ostatnich dniach zbyt dużo filmów szpiegowskich. Nie udało mu się wydobyć z Hintermanna żadnych informacji na odległość, pojechał zatem do Paryża, żeby się z nim zobaczyć. Z drogi zadzwonił do mnie i przekazał mi te informacje. Więcej się nie odezwał. Przyznaję, że temat mnie zaciekawił, więc poszperałem trochę w sieci. Tak trafiłem na wzmiankę o śmierci profesora.
– I od miesiąca nic nie zrobiłeś? – zdziwił się Alberto. – Dirk zamilkł, Hintermann nie żyje, a ty sobie siedziałeś na czterech literach?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

32
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.