Colina, jakżeby inaczej, nie zaproszono do udziału w akcji. Znalazł artykuł na stronie internetowej łowców (tak, psiakrew, mieli nawet własną stronę, gdzie zamieszczali przetłumaczone na angielski informacje prasowe z różnych krajów Europy, dzięki czemu każdy był na bieżąco) i pojawił się w Valmorel z własnej inicjatywy, dzień później niż ostatni z pięcioosobowej grupy oddelegowanej do tego zadania. Przybył pod wieczór. Przez tętniące życiem centrum, Le Bourg, przewijały się tłumy, zrezygnował więc z szukania łowców na węch i przystąpił do przeglądu barów, na szczęście niezbyt licznych. W drugim natknął się na Javiera i Michela – kiedy tylko otworzył drzwi, intensywna woń wykrywacza poinformowała go, że trafił właściwie. Jak mógł się spodziewać, ci dwaj powitali go bez entuzjazmu. Colin najchętniej ruszyłby dalej, na poszukiwanie Jana, najrozsądniejszego faceta w tym gronie, nie chciał jednak dostarczać draniom satysfakcji. Atmosfera przy stoliku stawała się coraz bardziej napięta. Przybycie Alberta rozładowało sytuację – siły się wyrównały, Javier i Michel znaleźli się wręcz w odwrocie. Choćby z tego powodu Colin zamierzał jak najdłużej pielęgnować świeżo nawiązaną znajomość. – Niestety, trzeba się także liczyć z ewentualnością, że nikt z wilkołaczych służb nie zjawi się w Valmorel – ciągnął tymczasem Alberto. – Jeśli Jan i reszta tej bandy zawitali tu jako pierwsi, tamci mogą się wycofać. Prędzej wystawią jedną sztukę na odstrzał, niż sprowokują łowców do postawienia sobie paru istotnych pytań. – Służb? – powtórzył Colin. – Zakładasz, że są na tyle zorganizowane, żeby aż posiadać wyspecjalizowane służby? – A o czym mówię od godziny? – zirytował się Włoch, stanowczo zbyt mocno w stosunku do wagi pytania. – Nie, no myślałem po prostu… że chodzi o kilka rozgarniętych osobników, które starają się… – łagodził nieskładnie Colin. – Jasne, że są zorganizowane – przerwał mu z pasją Alberto. – Lepiej, niż się wam wszystkim wydaje! Życie w ukryciu wymusiło na nich określone rozwiązania, dopracowywane przez lata. Do mistrzostwa opanowały sztukę kamuflażu! I znajdują się wszędzie. Nasz prostoduszny Jan uważa, że łowcy także są zorganizowani. Grupa dzielnych wojów, wspierana przez zaplecze typków, którzy marzą o zemście, byleby nie musieli w tym celu wchodzić do ciemnego lasu. Śmiechu warte! Kombinowanie gotówki, lewych papierów czy broni stanowi zaledwie namiastkę tego, co potrafi wróg. Właśnie przez takie myślenie wilkołaki rosną w siłę. Ich przeciwnicy to idioci, za nic mający wszelką logikę. Przymykają oczy na niepodważalne fakty, byle na ich wizerunku dzielnych obrońców ludzkości nie powstała najmniejsza skaza. No tak, Colin stopniowo pojmował, dlaczego pozostali łowcy nie darzą Włocha nadmierną sympatią. Bacznie przyjrzał się rozmówcy, wsłuchując się w ton jego głosu, tętno, oddech, dyskretnie wciągając w nozdrza jego woń. Tego rodzaju teksty zrażały łowców do teorii Alberta. Dlaczego więc Włoch je wygłaszał, zamiast ograniczyć się do rzeczowych argumentów? Jakby wręcz starał się zniechęcić pozostałych do wiary w wilkołaczą organizację. Czyżby Colin wreszcie spotkał świadomego, oddelegowanego przez organizację do infiltracji środowiska łowców? W Ameryce groźba tego, że niechętni sobie nawzajem łowcy zasiądą do dyskusji i drogą wymiany informacji ustalą, że walczą z doskonale zorganizowanym przeciwnikiem, wydawała się znikoma, nie zachodziła więc potrzeba wprowadzania zamętu w ich szeregach – choć przecież niektórzy, jak Jack Benson, i tak docierali niebezpiecznie blisko prawdy. W Europie, gdzie każdy łowca dzielił się z kolegami swymi obserwacjami i przemyśleniami, tego rodzaju ingerencja stawała się koniecznością. Alberto niby otwierał innym oczy, ale że przy tej okazji nieustannie ich obrażał, wzbudzał w łowcach negatywne nastawienie zarówno do siebie, jak i swoich teorii. Krzywili się na twierdzenia, że zwierzyna działa w sposób planowy, gdyż akceptując je, uznaliby za prawdziwe także wszystkie ubliżające im komentarze Włocha – i musieliby pogodzić się z myślą, że od lat robią z siebie idiotów. Colin jak dotąd nie rozstrzygnął, który z łowców został podstawiony przez organizację. Do takiej roli nadawał się wyłącznie silny, doskonale się maskujący świadomy, tak więc Colin nie miał szans wykryć go za pomocą zmysłów. Opierał się na analizowaniu wypowiedzi i zachowań poszczególnych osób. Problem w tym, że przeszłość każdego członka tego grona była reszcie doskonale znana. To łowcy szkolili nowych kolegów, nie uznawali przybyszów znikąd. Alberto stanowił pod tym względem wyjątek – kolejny powód, dla którego krzywo na niego patrzono. A jednak Włoch nie pasował Colinowi na świadomego. Dało się w nim wyczuć coś… chwiejnego. Jakby tłumiony fanatyzm, zjawisko rzadkie wśród członków społeczności – i zdecydowanie eliminowane. Do równie odpowiedzialnej roli nie oddelegowano by alfy, której zachowanie wzbudza wątpliwości. Nawet jeśli Alberto nie był świadomym, oddawał organizacji przysługę. Przypuszczalnie dlatego zostawiono go w spokoju. Wprawdzie doszedł do szalenie niebezpiecznych wniosków, niemniej raczył nimi otoczenie w taki sposób, że agent organizacji nie zrobiłby tego z bardziej pożądanym skutkiem. Ponieważ Włoch go intrygował, Colin wręcz się ucieszył, kiedy Jan utworzył z nich dwóch trzeci zespół. Nieco mniej podobało mu się, że następnego dnia, zamiast poszukiwać nieświadomego w Valmorel, mieli „przejść się” z Włochem do Doucy Combelouviere. – Przejść się? – powtórzył uprzejmie Alberto. – Wypożyczycie rakiety śnieżne – odparł rzeczowo Belg. – To dwugodzinny spacer górskim szlakiem. Na tyle blisko, że nasz okaz mógł się dwukrotnie zapuścić pod Valmorel, żeby tu dopaść swojego łupu. Dzień powinien wam wystarczyć na obejście tamtejszych stacji wyciągów, restauracji i barów. Nie przewidywałem, że ktoś jeszcze się tu pojawi, więc zadania w Valmorel mamy podzielone. W rzeczywistości Jan po prostu chciał się pozbyć Włocha ze swego terenu, przypuszczał bowiem, że, mimo entuzjastycznych deklaracji o współpracy, Alberto zamierza działać po swojemu, mieszając szyki pozostałym. W Doucy Combelouviere niewiele zdoła zepsuć. Colin zaś… no cóż, znowu płacił za cudze grzechy. Niestety, nie mógł się zbuntować. W Stanach każdy łowca robił swoje, nie patrząc na towarzyszy. Tutaj każde samowolne działanie Colina skupiłoby na nim uwagę innych. Dlatego nazajutrz wybrał się z Włochem na „przechadzkę”, mimo że wyszedłszy rano przed pensjonat, zwęszył woń nieświadomego. Rozejrzał się, ze względu na obecność Alberta bardzo dyskretnie. Po lewej dwudziestokilkuletni chłopak. Nie wyglądał na turystę, a ponieważ nosił profesjonalny narciarski strój, Colin przyjął, że to instruktor jazdy na nartach, prawdopodobnie student, dorabiający sobie w sezonie. Widocznie wieczorami unikał barów, skoro łowcy dotąd go nie namierzyli. Nadzieje łowców się spełniały – liczyli na to, że zarówno psa przed niespełna tygodniem, jak i kozicę miesiąc wcześniej załatwił ten sam osobnik, a to sugerowałoby pracownika sezonowego. Gdyby polowali na turystę, ich zwierzyna równie dobrze mogłaby już opuścić Valmorel. – Jak zwykle – utyskiwał Włoch, sapiąc podczas marszu. – Sam nie wiem, czemu się zgodziłem. Niczego tam nie znajdziemy. Niekiedy zastanawiam się, czy Jan nie pracuje dla drugiej strony. Wilkołaki postąpiłyby rozsądnie, wprowadzając szpiega w szeregi wroga, nie sądzisz? – Niby tak, ale wykrywacz… – mruknął Colin. – A tam, wykrywacz! – prychnął Alberto. – Nie wszystkie na niego reagują. Na tym polega ich siła. Wmówiły łowcom setki bzdur, a tym durniom wydaje się, że są górą. Szpieg w szeregach łowców – kolejna z teorii Alberta, na którą nawet Jan reagował pobłażliwym uśmiechem. Colinowi natomiast jeżyły się włosy na karku, im dłużej słuchał Włocha. Zarazem ogarniał go coraz większy podziw dla tego faceta, który sam jeden, nie znajdując u nikogo zrozumienia, zgłębił tak wiele pilnie strzeżonych tajemnic organizacji. Colin przypomniał sobie, co minionego wieczoru powiedział mu Jan, kiedy Włoch zajął się zamawianiem przekąsek. – Uważaj, Alberto potrafi mówić szalenie przekonująco i sensownie, podpierając się przykładami sytuacji, w których osobiście uczestniczyłeś – przestrzegł Colina. – Aż zaczynasz się zastanawiać, czemu do tej pory pozostawałeś ślepy na tę lub inną oczywistość. Wierzysz mu coraz bardziej bezkrytycznie. Podziwiasz go. Stajesz się jego najlepszym przyjacielem. A potem przychodzi nagłe otrzeźwienie. Zauważasz, że w jakimś momencie, który przegapiłeś, wywody Alberta zmieniły się w czystą fantastykę. Tyle że gdy ośmielisz się wygłosić pierwszą powątpiewającą uwagę, natychmiast staniesz się wrogiem. Będziesz miał szczęście, jeśli Alberto nie oskarży cię o sprzyjanie zwierzynie. Colin pokiwał wtedy głową, dziękując za radę. Belg obrzucił go badawczym spojrzeniem, nieznacznie uniósł brwi, po czym wrócił do stolika, uznawszy, że spełnił swą powinność, a młody Amerykanin widocznie sam musi się sparzyć. |