Gus van Sant był na fali wznoszącej i nie schodził z niej od dłuższego czasu. Ale „Obywatel Milk” to spadek formy. Nie jest to film tak świetny, jak go w każdej recenzji malują.  |  | ‹Obywatel Milk›
|
Kiedy Josh Brolin dostanie wreszcie Oscara? Pewnie jeszcze nie tym razem. Van Sant wyjątkowo skąpo dozuje obecność Dana White’a na ekranie. To samo można powiedzieć o Scotcie Smisie, czyli Jamesie Franco, i Clevie Jonesie w wykonaniu Emile’a Hirscha. A drugi plan „Obywatela Milka” prezentuje się imponująco. Oczywiście nie wszystkim decyzjom obsadowym należą się oklaski. Ślepiec, który zaangażował karykaturalnego Diego Lunę do roli Jacka Liry, zasługuje na rozstrzelanie. Ale najsmutniejsze wydaje się to, że van Santowi daleko do Roberta Altmana, który umiał w jednym filmie sportretować nawet 48 postaci. Każda była pełnowartościowa, interesująca i grała swój mały film w wielkim dziele. Żadnej nie zaniedbywał. A tutaj? Jeśli mrugacie za często, drugą ofiarę Dana White’a – George’a Moscone’a – możecie przeoczyć. Na rodzinnym zdjęciu bohaterów „Obywatela Milka” każdy musi walczyć o swoje miejsce – i Franco, Brolin oraz Hirsch walczą, a ich bronią jest fantastyczna gra. Dzięki niej najmniejsze epizody z udziałem aktorów zapadają w pamięć, ale i pozostawiają żal: ile ten film zyskałby, opowiadany z punktu widzenia którejkolwiek z tych barwnych postaci! O wielkim talencie Seana Penna wiadomo nie od dziś, ale w „Obywatelu Milku” znakomicie widać, że to facet od aktorskich misji niemożliwych. W filmie van Santa trzyma się z dala od groteskowej ekspresji i uczciwie buduje stonowany obraz Milka. Co wcale nie oznacza, że jego postaci brakuje żywiołowej spontaniczności – wręcz przeciwnie. Ale w wykonaniu Penna Harvey ma także twarz refleksyjną, mądrą i naznaczoną zmęczeniem człowieka wrażliwego na porażki. Nie jest tylko kolorowym ptakiem świata polityki z uśmiechem Jokera na twarzy. Nie forsuje swoich postulatów jedynie metodą kontrowersji. Wie, że obcisły podkoszulek z tęczą na piersi trzeba czasem zamienić na grafitowy garnitur i wypastowane buty. Tym sposobem świetnie udaje się Pennowi obronić tę postać w oczach widza, gdyż pokazuje, że, niezależnie od tego, czy jesteś homo, czy hetero, to dojście do „czegoś” zawsze będzie drogą usianą mnóstwem pracy i wieloma kompromisami. Jest jednak coś, czego Pennowi nie udało się wygrać. To charyzma Milka, którą musiał mieć, aby pociągnąć za sobą tłumy. Nikt nie uwierzy w porywanie publiczności tylko tym, że nie czytał swoich przemówień z kartki. W kreacji Penna brakuje nienamacalnej aury osoby, za którą stanął mur ludzi i po śmierci której ulicami szły tłumy Amerykanów z żałobą na twarzy. „Obywatel Milk” nie daje poczucia obcowania z fenomenem. Prezentuje człowieka z nieprzeciętną biografią, oskalpowanego za swoją inność. Jednego z wielu męczenników za naszą wolność i bohaterów z sąsiedztwa, oczekujących w kolejce po filmową laurkę.  | |
W „Obywatelu Milku” znajdziemy dużo czystego kina van Santa – sceny pokazywane w odbiciach szyb albo bohaterów na moment przed tragedią dziarsko przemierzających długie, sterylne korytarze. Najpiękniejsze w kinie twórcy „Mojego własnego Idaho” zawsze jest subtelne, dyskretne, trudne do dostrzeżenia przy pierwszym obejrzeniu filmu. Najgorsze zawsze agresywnie atakuje widza i jest bezlitosne. A reżyserowi zdarza się od czasu do czasu popaść w nietakt albo kicz. Apogeum osiąga w scenie zamordowania Milka, w której niecnie sponiewierał „Toskę” Verdiego, czyniąc śmierć polityka kuriozalnie patetyczną. To nie koniec grzechów van Santa. Często puszcza historię samopas i wtedy film leci mu gdzie chce, w najmniej pożądane rejony. Przykładowo zaczyna „Obywatela Milka” od sceny nagrywania przez Harveya wyznania o jego życiu, wraca do tego motywu kilkakrotnie, potem porzuca go na godzinę i przywołuje na kilka minut przed napisami końcowymi. W rezultacie ten chwyt nie spełnia żadnej sensownej roli. Nie czyni Milka narratorem historii, uczciwym komentatorem własnych wyborów ani człowiekiem, próbującym z dystansu ocenić swoje życie. Wprowadzenie takiego pomysłu w tym kształcie pasuje tak samo jak Woody Allen do roli Jamesa Bonda. Nie bez powodu van Sant częściej od potoczyście opowiadanych historii sięgał po opowieści kontemplacyjne i skupione. Zatrzymując coś w kadrze, rozciąga przed widzem przestrzeń do namysłu. Nad beznadzieją egzystencji jak w „Last Days” albo nad bezcelowością przemocy jak w „Słoniu”. W dynamicznej wymianie sytuacji, zdań i bohaterów przed kamerą trudno mu wygospodarować miejsce na oddech refleksji. Na prawdy uniwersalne. Choćby najprostsze, nasuwające się na myśl przy okazji przypadku Harveya Milka, że najpierw trzeba ponieść osobistą klęskę, żeby później całe społeczeństwo wygrało.
Tytuł: Obywatel Milk Tytuł oryginalny: Milk Rok produkcji: 2008 Kraj produkcji: USA Data premiery: 23 stycznia 2009 Czas projekcji: 128 min. Gatunek: dramat Ekstrakt: 50% |