Z felietonem o Camerimage spóźniłem się prawie miesiąc. Leniwy jestem jak pies, a może zapracowany jak koń, sam już nie wiem (jak rzekł pewien szczeciński mędrzec: „pierdolona frazeologia”). Tak czy owak, za pięć minut Nowy Rok i trzeba zrobić rachunek sumienia. Zacznę od nadrobienia zaległości. Oto Camerimage plus Życzenia Noworoczne, część druga.
Nie pan, więc ja Felietony Michała Walkiewicza.
Poczekajcie, tylko podłożę sobie poduszkę pod kolana. No to lecimy: opuszczam się, bywam niewdzięczny, nie słucham dobrych rad, wierzę w przysłowie „co masz zrobić dzisiaj, zrób pojutrze, będziesz miał dwa dni wolnego”. Piszę stanowczo za mało felietonów do „Esensji”. Nikt się pewnie tym nie przejmie, ale ja się przejmuję! Zacząłem w grudniu zeszłego roku w trybie comiesięcznym, więc tekst, który czytacie, powinien być trzynastym. A jest… hm… cztery plus trzy… dwa w rozumie… no, ten jest ósmy. Czyli o pięć za mało. Niniejszym uderzam głową w klawiaturę i odmawiam pięć zdrowasiek za brakujący materiał.
Tyle w kwestii samokrytyki. A teraz relacja z wycieczki do miasta Łodzi, gdzie nawet bieganie psom szkodzi. W przeciwieństwie do imprezy zeszłorocznej, w tym roku było mdło i nijako, z wyważonym repertuarem i jakąś taką masową zwiechą. W telegraficznym skrócie:
Ceremonia otwarcia. Rok temu nie wpuścili mojej najdroższej, która więdła w festiwalowej kafejce przy temperaturze minus pińcet i piła stygnące w rekordowym tempie herbaty, podczas gdy ja katowałem się „Hanią” Kamińskiego wśród naszych przaśnych celebrities. Tym razem nie wpuścili już ani jej, ani mnie, co było rozwiązaniem sprawiedliwszym. Żalu nie miałem, występowałem jako dziennikarz z podwójnie wirtualnego (raz że internetowego, dwa że już nieistniejącego) medium, więc nie cisnęło mnie, żeby stać ze szklanką przy uchu i słuchać, jak oficjele nadają o wyższości Łodzi nad Wenecją, Berlinem i Cannes (ponoć nie nadawali, ale ja tego nie wiem, w końcu mnie tam nie było).
Sceniczne występy ludzi znanych i lubianych. Prawda wyszła na jaw, Viggo Mortensen we „Władcy pierścieni” grał siebie. W Łodzi miał wiatr we włosach, step w oczach, uśmiechał się romantycznie, zbierał i chował do kieszeni płatki róż, które sfrunęły obficie na glebę, gdy tłum dziewcząt rzucił się ku niemu machając kwieciem na cztery strony świata. Andrzej Żuławski wszedł w konwencję „moja droga młodzież, moje drogie dzieci”. Był zachwycony, że tylu studentów i tak mało VIP-ów na sali. Pewnie się cieszył, że nie ma konkurencji. Operatorów cechowała zawodowa skromność, mówili mało, zwięźle i do rzeczy. Reszty nie pamiętam, Karabasza i Huppert pominąłem razem z openingiem, czego żałuję. Przynajmniej częściowo.
Podczas projekcji „Baader-Meinhof Complex”, filmu opowiadającego o działaniach RAF-u (nie miałem bladego pojęcia, że członkowie tej organizacji zrobili w Niemczech aż taki mayhem, Joker-Ledger powinien się wstydzić), pojawia się zapach spalenizny. Fruną pierwsze żarty, że RAF atakuje, ale w końcu ludzie zaczynają się zastanawiać, czy aby na pewno jest z czego żartować. Los dopisuje mało spektakularną puentę – gdzie kucharek sześć, tam jara się obiad dla elit.
Na scenę wkracza Michał Lonstar, polski kowboj i piosenkarz country, filar Lonstar Band, tłumacz symultaniczny, człowiek dżinsem okryty i maskotka największego festiwalu operatorów. Tego feralnego dnia krok ma żwawszy niż zwykle, twarz zaciśniętą, a wzrok wbity w nas, widzów biednych, którzy czują się, jakby wisiała nad nimi linijka pedagoga. W głosie Lonstara słychać żal zmieszany z wściekłością. Że telefony, że komórkowe, że ludzie sprawdzają godzinę, że migają światełka, a tu przecież film leci. Popieram! Popieram, popieram, popieram! Mam tylko jedno „ale”. Grzmoty lecą wyłącznie po polsku, choć kowbojowi płacą za tłumaczenie na angielski. Zaczyna się seans, a ci obcokrajowcy oczywiście „migają” na potęgę, czemu Lonstar przygląda się ze swojej kanciapy i pewnie ubolewa na polskim buractwem. Bilet do Nashville i szerokiej drogi! ( Ticket to Nashville and farewell!)
Najlepszy film: „Hurt Locker” Kathryn Bigelow. Wreszcie wojna z perspektywy prawdziwego twardziela, faceta, który przepracował już traumę „nowe miejsce – nowe nawyki”, nie jest zielonym Charlie Sheenem z „Plutonu”, ani filozofującym Willardem z „Czasu apokalipsy”. Rzecz realizacyjnie doskonała, trochę niedoceniona i w cieniu efektownie zrealizowanych produkcji w rodzaju „Miasta ślepców” czy „Slumdog Millionaire”.
Na deski Teatru Wielkiego wbiega ekipa studentów Filmówki. Nawijają przez pięć minut o petycji, którą trzeba podpisać, żeby festiwal został w „stolicy polskiego kina”. Podczas ich show myślę sobie, że wcale nie chcę Camerimage w Łodzi. Ja w Łodzi boję się o swoje życie po zmroku i zawsze mieszkam w jakiejś licealnej mordowni, gdzie nie potrafią trafić nawet najstarsi taksówkarze. Poza tym miałem dziewczynę z Łodzi. Groziła mi śmiercią. Wolę Warszawę. Albo najlepiej Poznań. Nie podpiszę żadnej petycji… Na koniec okazało się, że nadzieja matką głupich, festiwal zostaje u włókniarzy. A było tak blisko…
W biurze prasowym stara bida. „Pokaż Pan legitymację!” pada 32 razy dziennie. To nic, że zawsze legitymuje mnie ta sama Pani (moc życzeń w ten świąteczny czas!). To nic, że w zeszłym roku skończyło się to dziką awanturą. Tyle twarzy, tyle akredytacji… Ja się nie dziwię.
Tak to było. Tymczasem życzę Wam:
Jak największej ilości nieobejrzanych ceremonii otwarcia.
Ludzi, którzy nie trzymają rąk w kieszeni i nie wznoszą ich za wysoko.
Kin przyszłości, które oprócz wzroku i słuchu zaangażują także węch.
Filmów nieoczywistych, które to, co znane, pokażą z nieznanej strony.
Mniej polskiego buractwa i buraczanych komentatorów polskiego buractwa.
Camerimage jako objazdowego cyrku z Lonstarem tresującym tygrysy. Wyłącznie w języku tygrysim.