powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXXXIII)
styczeń-luty 2009

Wariacje literackie: Copycat effect
Zacząłem czytać „Imię wiatru” Patricka Rothfussa, ale nie dotarłszy nawet do połowy, już czuję, że powieści nie skończę. Nie dlatego, żeby była specjalnie słaba, że autor nie miał pomysłu ani sprawnego pióra (choć to też prawda). Wszystko przez paskudne uczucie permanentnego déjà vu.
Kazus Rothfussa jest dobry do omówienia problemu „copycat effect” gnębiącego literaturę popularną, a przede wszystkim fantastykę. Otóż powieść zaczyna się trochę jak „Oko świata” Roberta Jordana (gdzieś na końcu świata, w spokojnej wiosce à la amerykańska farma pojawia się nadprzyrodzone zagrożenie). Potem mamy zmęczonego życiem herosa („Druss Legenda”?), który opowiada swoją biografię wędrownemu Kronikarzowi. Bohater zaczyna opowieść od zera, ale poza tę liczbę nie wychodzi. Historia dzieciństwa Kvothe’a to zwykłe popłuczyny po Oliwierze Twiście Dickensa. Coś bardzo podobnego zaserwował nam ostatnio Scott Lynch w „Kłamstwach Locke’a Lamory” i mam wrażenie, że Rothfussowi bardzo się ta książka podobała. Niestety, pisarz na tym nie poprzestał. W „Imieniu wiatru” można znaleźć wątek, który może okazać się niebezpieczny dla osób o słabych nerwach. W jednej z opowieści słyszymy o kobiecie, która bez udziału mężczyzny poczyna samego Boga. Ów po narodzeniu szybko zaczyna głosić wśród mieszkańców Nibylandii Rothfussa nową religię… Powieść kosztuje w księgarni czterdzieści złotych, ale każda kvotha w tym wypadku to strata pieniędzy.
Zapożyczenia literackie nie są niczym niecnotliwym. Przeciwnie, czytając Umberto Eco, Borisa Akunina czy Italo Calvino można delektować się nawiązaniami do najlepszych dokonań pisarskich. Gorzej jeśli zamiast aluzji mamy do czynienia z kalkami. Po tym poznać artystę – wszystkie zespoły rockowe zaczynają od grania coverów, ale tylko te naprawdę dobre potrafią z tym zerwać i przedstawić publice własne kawałki.
Paradoks „copycat effect” polega na tym, że o ile zabójców kopiujących swoich kolegów wsadza się za kratki, o tyle książki-covery wydawane są bez żadnych konsekwencji prawnych. Najbardziej rażą powieści spod znaku RPG, które – mam wrażenie – co do jednej chyba napisał Richard Knaak. Ale za fabrykowanie słów zaczynają powoli brać się także polscy twórcy, czego najlepszym dowodem jest wysyp potworków typu „Zrodzony, by służyć” czy seria o magu pogodniku Romualda Pawlaka. Osobnym zagadnieniem natomiast jest kopiowanie podgatunków fantastyki przez rodzimych autorów. Jeśli na przykład na Zachodzie modny jest steampunk możemy być pewni, że wkrótce na rynku pojawi się jego polska wersja (ostatni przykład to „Zadra” Krzysztofa Piskorskiego). W ogóle polskie tłumaczenie zachodnich mód na naszą rzeczywistość to jakaś mania. Magdalena Kozak przerabia opowieści o wampirach, Marek Krajewski nawiązuje do Akunina, a Jakub Ćwiek wyraźnie próbuje być polskim Neilem Gaimanem, co mu na razie nie wychodzi. Przykładem fatalne „Liżąc ostrze”.
Oczywiście, nie należy nikogo zmuszać, by pisał wyłącznie w oparciu o Sienkiewicza. Być może jednak rację ma ta część krytyków, według której literatura popularna w Polsce jest na tak niskim poziomie, że jedyne na co potrafi się zdobyć to kopiowanie obcych wzorców. Z drugiej strony ten rodzaj sztuki ma to do siebie, że zawsze lubował się w powtarzaniu znanych tematów. Zupełnie jak inżynier Mamoń z „Rejsu”, któremu podobało się tylko to, co już znał wcześniej.
Na szczęście niektórzy pisarze starają się zerwać z praktyką przepisywania książek. Niedawno pisałem o Kenie Bruenie, który w „The Killing of the Tinkers” spróbował odejść od męczonego od lat kryminału noir. To samo robi Marcin Świetlicki. Na gruncie fantastyki na uwagę zasługuje Łukasz Orbitowski z cyklem o przygodach dwójki supermenów – księdza i milicjanta. Zresztą przesyt powtórzeniem widać także w kinie. Niedoceniony przez Jakuba Gałkę najnowszy Bond to doskonały dowód na to, że twórcy i publiczność powoli zaczynają mieć dosyć ciągłego „Wstrząśnięte nie zmieszane”. Niestety, problem z kulturą popularną jest taki, że działa ona na zasadzie cementu – cokolwiek nowego pojawi się w jej ramach, natychmiast twardnieje i traci swoją ulotność. To, że nawet odbrązawiać bohaterów można tylko pozornie, dowiódł Christopher Nolan w „Mrocznym rycerzu”. Jego Batman nie jest niczym nowym i rację miał Michał Oleszczyk („Tygodnik Powszechny” 12.08.08), że przebrany za nietoperza bohater stanowi uosobienie klasycznego kapitalistycznego mitu, w którym pieniądze i technologia są wystarczającymi środkami do pokonania zła.
„Copycat effect” zatacza coraz szersze kręgi i tylko nielicznym autorom udaje się nie ulec tej epidemii. Na nowy rok 2009 życzę wszystkim czytelnikom „Esensji”, w tym także sobie, jak najmniejszej ilości skopiowanych książek. Niech żyje oryginalność i autorski koncept!
powrót do indeksunastępna strona

39
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.