Przedstawiamy fragment powieści Daniela Abrahama „Cień w środku lata”. Książka będąca pierwszym tomem tetralogii „Ceny ostatecznej” ukaże się nakładem wydawnictwa MAG.  | Tytuł: Cień w środku lata Tytuł oryginalny: Shadow in Summer Autor: Daniel Abraham Przekład: Agnieszka Sylwanowicz Wydawca: MAG Cykl: Cena ostateczna ISBN: 978-83-7480-116-4 Format: 350s. 135×205mm Cena: 29,99 Data wydania: 28 stycznia 2009 Daleko na zachodzie armie Galtu zdobyły wiele krain. Aby zająć Saraykeht, muszą najpierw zniszczyć handel, na którym opiera się jego dobrobyt. Marchat Wilsin, głowa domu handlowego Galtów w mieście, planuje straszliwą zbrodnię wobec Heshaia i Beznasiennego. Jeśli mu się powiedzie, Saraykeht upadnie. Lecz w tym mieście władzy i intryg każdy ma swoją tajemnicę. Cena, jaką każdy z obrońców miasta musi zapłacić za uratowanie Saraykehtu, może przekroczyć jego możliwości. A największego zagrożenia wcale nie stanowią Galtowie…
|
Rózga trafiła Otaha w ucho, rozcinając mu skórę. Tahi-kvo, nauczyciel Tahi, przeciął powietrze cienkim lakierowanym prętem, z odgłosem przypominającym trzepot ptasich skrzydeł. Otah zachował spokój. Nie drgnął ani nie krzyknął. Oczy wypełniły mu się łzami, lecz jego dłonie utrzymywały pozycję powitania. – Jeszcze raz – warknął Tahi-kvo. – I to poprawnie! – Jesteśmy zaszczyceni twoją obecnością, o najwyższy dai-kvo – powiedział Otah miłym głosem, jakby wypowiadał ten rytualny zwrot po raz pierwszy. Siedzący przed ogniem starzec przyjrzał mu się uważnie, po czym przyjął postawę akceptacji. Tahi-kvo chrząknął z zadowoleniem. Otah skłonił się, nieruchomiejąc na czas trzech oddechów i mając nadzieję, że Tahi-kvo nie uderzy go za to, że drży. Chwila się przeciągała i Otah niemal pozwolił sobie na zerknięcie na nauczyciela. W końcu starzec wypowiedział chrapliwym szeptem słowa, które kończyły rytuał i zwalniały chłopca: – Idź, wydziedziczone dziecko, i zajmij się nauką. Otah odwrócił się i wyszedł pokornie z pokoju. Dotknął świeżej rany dopiero wtedy, gdy zamknął za sobą grube drewniane drzwi i ruszył chłodnym korytarzem w stronę wspólnych pomiesz-czeń. Kiedy przechodził przez kamienne sale szkoły, inni chłopcy milczeli, lecz kilka razy ich spojrzenia złowiły jego sylwetkę i rozcięte ucho – świeży powód wstydu. Śmiali się z niego tylko starsi chłopcy w czarnych szatach uczniów Milaha-kvo. Otah poszedł do sypialni chłopców ze swojej kohorty. Zdjął uroczystą szatę, uważając, by jej nie poplamić krwią, przemył ranę zimną wodą. Piekący krem na skaleczenia i otarcia stał w glinianym naczyniu obok miski na wodę. Otah dwoma palcami nałożył pachnącą octem maść na rozcięte ucho. A potem, nie po raz pierwszy od przybycia do szkoły, usiadł na swojej twardej pryczy i się rozpłakał. – Ten chłopiec – powiedział dai-kvo, ujmując porcelanową czarkę z herbatą. – Rokuje jakieś nadzieje? – Niejakie – przyznał Tahi. Oparł lakierowaną rózgę o ścianę i usiadł obok swego mistrza. – Wygląda znajomo. – Otah Machi. Szósty syn khaia Machi. – Pamiętam jego braci. Także rokowali niejakie nadzieje. Co się z nimi stało? – Spędzili tu po kilka lat, przyjęli piętno i zostali odprawieni. Dzieje się tak w większości przypadków. Mamy teraz w szkole trzystu i czterdziestu w czerni pod opieką Milaha-kvo. To synowie khaiem albo ambitnych rodzin utkhaiem. – Aż tylu? Widzę ich tak niewielu. Tahi przyjął postawę zgody, ustawieniem nadgarstków nadając jej niuans, który można by odczytać jako smutek lub przeprosiny. – Niewielu mam dość silnych i mądrych zarazem. A stawka jest wysoka. Dai-kvo upił łyk herbaty i zapatrzył się w ogień. – Zastanawiam się – powiedział starzec – ilu z nich zdaje sobie sprawę, że niczego ich nie uczymy. – Uczymy wszystkiego. Pisania, rachunków. Po opuszczeniu szkoły każdy z nich mógłby się czymś zająć. – Lecz niczym pożytecznym. Niczym niezwiązanym z poezją. Ani z andat. – Jeśli zdadzą sobie z tego sprawę, o najwyższy, to znajdą się w połowie drogi do twych drzwi. A dla tych, których odprawiamy… Tak jest lepiej. – Tak? Tahi wzruszył ramionami i zapatrzył się w ogień. Dai-kvo pomyślał, że wygląda starzej, zwłaszcza w okolicach oczu. Poznał jednak Tahiego jako niegrzecznego młodzieńca przed wielu laty. Wiek, który teraz w nim dostrzegł, a także okrucieństwo, były owocami wyrosłymi z sadzonek pielęgnowanych przez niego samego. – Kiedy im się nie powiedzie, przyjmują piętno i sami kują swój los – rzekł Tahi. – Odbieramy im jedyną nadzieję powrotu do rodziny czy zajęcia jakiegoś stanowiska na dworach khaiem. Nie mają rodzin. Nie potrafią kontrolować andat – powiedział dai-kvo. – Odrzucamy tych chłopców w sposób bardzo podobny do tego, w jaki odrzucili ich ojcowie. Ciekawe, co się z nimi potem dzieje? – Chyba to, co z innymi. Ci pochodzący z rodzin utkhaiem niskiego stanu nie mają się gorzej niż wtedy, kiedy do nas przychodzą. Synowie khaiem… po przyjęciu piętna nie mogą dziedziczyć, co ratuje ich przed zamordowaniem z powodu praw krwi. Już samo to stanowi swego rodzaju dar. To była prawda. W każdym pokoleniu przelewano krew khaiem. Tak funkcjonowało Imperium. A kiedy wszyscy trzej uznani synowie khaia wyrzynali się nawzajem, wysoko postawione rodziny utkhaiem dobywały noży i na jakiś czas miasta pogrążały się w konwulsjach przemocy, od której poeci trzymali się z dala niczym kapłani na walce psów. Chłopcy znajdujący się pod opieką szkoły byli zwolnieni z obowiązku uczestniczenia w tych wojnach za cenę jedynie wszystkiego, czego dotąd zaznali w swoim krótkim życiu. A mimo to… – Wstyd to kiepski dar – rzekł dai-kvo. Tahi, jego dawny uczeń, niegdyś taki sam, jak ci chłopcy, westchnął. – To im możemy zaproponować. Dai-kvo opuścił szkołę tuż po wschodzie słońca; wyszedł przez wielkie wrota z brązu, otwierane tylko dla niego. Otah stał wśród swojej kohorty, wciąż zachowując postawę pożegnania. Ktoś stojący za nim zaryzykował i się podrapał – Otah słyszał skrobanie palców o materiał. Nie obejrzał się. Dwaj najstarsi uczniowie Milaha-kvo w czarnych szatach zamknęli wierzeje. W nikłym zimowym świetle sączącym się z wysoko umieszczonych wąskich okien Otah widział, jak czarni energicznie przejmują kohorty. Zadania na dany dzień były różnorodne. Poranek można było spędzić na pracy w szkole – naprawiając mury, piorąc lub zeskrobując lód z ogrodowych ścieżek, po których nie chodził chyba nikt oprócz chłopców, którym kazano o nie dbać. Wieczór spędzało się na nauce. Rachunki, czytanie i pisanie, religia, historia Starego Imperium, Drugiego Imperium, Wojny, miast khaiem. Przez te ostatnie dwa tygodnie jeden z dwóch nauczycieli coraz częściej stawał na końcu sali, a wykład prowadził, i zadawał pytania, któryś z czarnych. Czasami wtrącał się Milah-kvo i opowiadał dowcipy albo sam przejmował wykład, omawiając sprawy, o których czarni nigdy nie mówili. Tahi-kvo tylko obserwował i karał. Wszyscy w kohorcie Otaha nosili na ciele ślady lakierowanej rózgi. Riit-kvo, jeden z najstarszych czarnych, zaprowadził Otaha i jego kohortę do piwnic. Przez kilka godzin, podczas gdy słońce wznosiło się coraz wyżej na niebo, Otah zamiatał kurz z kamieni, które sprawiały wrażenie, że nie nagrzały się jeszcze od ostatniej zimy, a potem mył je mokrą ścierką, aż poobcierał sobie kostki u rąk. Następnie Riit-kvo ustawił wszystkich w szeregu, przyjrzał się im, spoliczkował chłopca, którego postawa nie spełniała jego wymagań, i zaprowadził ich do jadalni. Otah nie patrzył ani przed siebie, ani do tyłu, lecz skupił wzrok na plecach chłopca idącego przed nim. Południowy posiłek składał się z zimnego mięsa, chleba z poprzedniego dnia i cienkiej zupy jęczmiennej, którą Otah bardzo sobie cenił, ponieważ była ciepła. Nazbyt szybko Riit kazał im umyć miski, noże i pójść za sobą. Otah znalazł się na początku szeregu – pozycja nie do pozazdroszczenia – zatem jako pierwszy wszedł do zimnego pomieszczenia z kamiennymi ławami i wąskimi oknami, które nie zaznały szkła. Czekał tam na nich Tahi-kvo. Nikt nie wiedział, dlaczego nauczyciel o zmarszczonej, okrągłej twarzy zainteresował się ich kohortą, chociaż w ciemności koszar często o tym szeptali. Dai-kvo wybrał jednego z nich, by zgłębiał sekrety andat, by został jednym z poetów, zdobył władzę nawet większą, niż mieli khaiem i całkowicie pominął czarne szaty Milaha-kvo. Lub może jedna z ich rodzin zaczęła żałować, że odesłała dziecko do szkoły, bez względu na to, jak daleko znajdowało się w kolejce do spadku, i prowadziła negocjacje w sprawie rezygnacji z piętna oraz przyjęcia wydziedziczonego syna z powrotem na swoje łono. Otah słuchał domysłów, lecz nie wierzył w żaden z nich. Były to wymysły przestraszonych i słabych chłopców; wiedział, że gdyby uchwycił się którejś, zniszczyłaby go. Jedynym sposobem powstrzymania duszy przed rozpadnięciem się na kawałki było trzymanie się życia w szkolnej niedoli i nieżywienie nadziei na nic więcej niż przeżycie. Wytrzyma okres nauki i zostanie wypchnięty w świat. To był jego trzeci rok w szkole. Miał dwanaście lat i zbliżał się do połowy okresu nauki. A dzisiejszy dzień stanowił kolejne zło, które trzeba było znieść, tak jak dzień miniony czy następny. Zagłębianie się myślą zbyt daleko w przeszłość czy przyszłość było niebezpieczne. Tylko kiedy Otah popuszczał wodze marzeniom, myślał o odkrywaniu tajemnic andat, ale zdarzało się to tak rzadko, że właściwie można było użyć słowa „nigdy”. Nie spuszczając wzroku ani z nauczyciela na końcu sali, ani z uczniów, Riit-kvo recytował przypowieść o Bliźniaczych Smokach Chaosu. Otah ją znał i zaczął błądzić myślami. Za kamiennym łukiem okna widział wronę przysiadłą na wysokiej gałęzi. Przypominała mu coś, ale nie bardzo pamiętał co. |