Apartament Manfreda w hotelu Jan Luyken opłaciła wdzięczna międzynarodowa organizacja ochrony praw konsumenta, a nieograniczony bilet na transport publiczny szkocka grupa sambapunkowa w rewanżu za świadczone usługi. Ma karty pracownicze sześciu największych przewoźników lotniczych, choć nigdy żaden go nie zatrudniał. W jego kurtkę safari wszyto, dzięki uprzejmości niewidzialnego college’u, który chce zostać następnym Media Labem, sześćdziesiąt cztery klastry superkomputerów. Natomiast bezrozumne elementy ubrania uszył na miarę e-krawiec z Filipin, którego Manfred nie widział na oczy. Kancelarie prawne zajmują się gratis jego wnioskami patentowymi – człowieku, ile on patentuje – choć prawa zawsze przekazuje Fundacji na rzecz Wolnego Intelektu, w zamian za możliwość korzystania z ich wolnej od jakichkolwiek zobowiązań infrastruktury. W kręgach magików od Własności Intelektualnej Manfred jest żywą legendą: to on opatentował praktykę biznesową polegającą na przenoszeniu e-firmy w jakieś miejsce o łagodnych przepisach regulujących własność intelektualną, żeby uniknąć obciążeń licencyjnych. To on opatentował wykorzystanie algorytmów genetycznych do patentowania wszystkiego, co da się wypermutować z początkowego opisu problemu – nie po prostu lepszą pułapkę na myszy, ale zbiór wszystkich możliwych lepszych pułapek. Mniej więcej jedna trzecia jego wynalazków jest legalna, jedna trzecia nielegalna, reszta zaś legalna na razie, ale stanie się zabroniona, gdy tylko legislatozaur się zbudzi, zwęszy pismo nosem i spanikuje. Niektórzy adwokaci od patentów z Reno przysięgliby, że Manfred Macx to pseudonim, alias bandy pieprzniętych anonimowych hackerów uzbrojonych w Algorytm Genetyczny, Który Pożarł Kalkutę: taki Serdar Argic własności intelektualnej1, albo kolejny matematyczny borg w rodzaju Nicholasa Bourbakiego2. Niektórzy prawnicy z San Diego i Redmond przysięgliby na wszystko, że Macx jest ekonomicznym sabotażystą pragnącym podkopać fundamenty kapitalizmu, a pewni komuniści z Pragi myślą, że jest bękartem Billa Gatesa i papieża. Manfred jest u szczytu kariery zawodowej, polegającej w skrócie na wymyślaniu dziwacznych, ale nadających się do użytku pomysłów i rozdawaniu ich ludziom, którzy dorabiają się na nich fortun. Robi to bezpłatnie, gratis. W zamian zyskuje niemal pełną niezależność od tyranii pieniądza; pieniądz jest w końcu symbolem biedy, a Manfred nigdy nie musi za nic płacić. Ma to jednak pewne wady. Zajęcie patologicznie ufnego handlarza memami sprawia, że nieustannie pali go szok przyszłości – tylko żeby nie wypaść z obiegu, musi codziennie wchłonąć ponad megabajt tekstu i parę giga audio-wideo. Skarbówka ma go nieustannie na oku, bo po prostu nie może uwierzyć, że taki styl życia da się utrzymać bez przekrętów. Do tego dochodzą jeszcze kwestie, których nie kupi się za pieniądze, na przykład, szacunek rodziców. Nie rozmawia z nimi od trzech lat: ojciec uważa go za cygana-darmozjada, a matka nigdy mu nie wybaczyła, że rzucił tani kurs emulujący Harvard. (Wciąż tkwią w tym nudnym, mieszczańskim, XX-wiecznym paradygmacie „studia-praca-dzieci”). Narzeczona, a niekiedy domina, Pamela, zostawiła go sześć miesięcy temu; Manfred wciąż nie do końca rozumie dlaczego. (Pamela, paradoksalnie, jest w Urzędzie Skarbowym łowcą, lata po całym świecie na koszt podatnika i próbuje przekonywać zglobalizowanych przedsiębiorców, żeby dla dobra Departamentu Skarbu płacili podatki). A na domiar wszystkiego, Południowe Konwencje Baptystów potępiły go jako Szatana na wszystkich swoich stronach internetowych. Byłoby to nawet zabawne – bo Manfred, jako nawrócony ateista, w Szatana nie wierzy – gdyby ktoś mu ciągle nie przysyłał zdechłych kotów. Manfred wpada do hotelowego apartamentu, rozpakowuje swego Aineko, wtyka do ładowania świeży zestaw ogniw i wkłada do sejfu większość prywatnych kluczy. Potem rusza prosto na imprezę, która odbywa się u De Wildemanna, o dwadzieścia minut piechotą, a jedyne zagrożenie stanowią tramwaje, podkradające się do niego pod osłoną wyświetlanej na HUD-zie ruchomej mapy. Po drodze okulary informują go o najnowszych wydarzeniach. Europa po raz pierwszy w historii osiągnęła pokojową polityczną unię i korzysta z tego bezprecedensowego stanu, żeby zharmonizować krzywiznę bananów. Na Bliskim Wschodzie, no cóż, kiepsko jak zawsze, lecz wojna z fundamentalizmem niespecjalnie Manfreda interesuje. W San Diego naukowcy zgrywają langusty do cyberprzestrzeni, zaczynając od zwoju podprzełykowego, po jednym neuronie na raz. W Belize palą modyfikowane genetycznie kakao, a w Gruzji książki. NASA wciąż nie umie wyprawić człowieka na Księżyc. W Rosji komuniści znów wygrywają w wyborach, zyskując jeszcze bardziej przytłaczającą większość w Dumie; tymczasem w Chinach krążą gorączkowe plotki o zbliżającej się rehabilitacji Mao i jego powtórnym przyjściu na świat, żeby ocalić kraj przed katastrofalnymi skutkami Tamy Trzech Przełomów. Z doniesień ekonomicznych: amerykański Departament Sprawiedliwości oburza się – paradoksalnie – na działania Baby Bills3. Rozparcelowane oddziały Microsoftu zautomatyzowały swoje prawne poczynania – rodzą spółki zależne, emitują im akcje i wymieniają się tytułami własności w cudacznej parodii wymiany plazmidów u bakterii, tak szybko, że gdy pojawiają się zobowiązania podatkowe, ich adresaci już nie istnieją, choć w bombajskich farmach biurowych ci sami pracownicy dalej siedzą nad tym samym oprogramowaniem. Witamy w dwudziestym pierwszym wieku. Nieustająca i wędrowna impreza w realu, na którą chce się wbić Manfred, stanowi dziwny atraktor dla niektórych amerykańskich wygnańców, zaludniających w tym dziesięcioleciu miasta Europy – ci nie żyją z funduszy rodziców, ale są autentycznymi politycznymi dysydentami, ostatecznymi ofiarami outsourcingu albo uciekają przed poborem. To miejsce, w którym nawiązuje się dziwaczne znajomości, a wymieszanie otwiera drogi na skróty w przyszłość, jak szwajcarskie kawiarniane ogródki, gdzie przed II wojną światową zbierali się uchodźcy z Rosji. Tym razem impreza zlokalizowała się na tyłach De Wildemanna, trzystuletniej brązowej knajpy, w której karta piw liczy szesnaście stron, a drewniane ściany zdobią plamy w kolorze skisłego piwa. Powietrze jest tu ciężkie od tytoniu, drożdży piwnych i melatoniny w sprayu – połowa gości pielęgnuje potężnego kaca spowodowanego zmianą stref czasowych, a druga połowa, pracując nad nim, bełkocze mieszanym dialektem europejskiej socjety. – Ej, widzieliście go? Wygląda jak Demokrata! – wykrzykuje jakiś konserwatywny bywalec, aktualnie podpierający bar. Manfred wślizguje się w lukę obok niego i natrafia na wzrok barmana. – Jedno berliner weisse – mówi. – Pijesz to coś? – pyta bywalec, w obronnym geście osłaniając dłonią swoją colę. – Gościu, co ty robisz?! W tym jest pełno alkoholu! Manfred szczerzy się do niego. – Trzeba podnieść sobie poziom drożdży. Ten szajs zawiera od cholery prekursorów neuroprzekaźników, fenyloalaniny i glutaminianu. – A ja myślałem, że zamawiasz piwo… Manfred jest nieobecny, jedną dłoń trzyma na polerowanej mosiężnej rurze, którą przypływają z beczek na zapleczu popularne gatunki piw: któryś z nowocześniejszych klubowiczów przylepił na niej pluskwę kontaktową, więc teraz w kolejce do jego zainteresowania tłoczą się vCardy wszystkich nosicieli osobistych sieci bezprzewodowych, którzy odwiedzili bar przez ostatnie trzy godziny. W powietrzu kłębi się od ultraszerokopasmowych dialogów WiMaksem i Bluetoothem, a Manfred ekspresowo przewija obłędnie długą listę zapisanych kluczy, szukając jednego konkretnego nazwiska. – Proszę. – Barman podaje mu nieprawdopodobnie wyglądający puchar z błękitnym płynem zwieńczonym czapą skłębionej piany i ze słomką wetkniętą pod absurdalnym kątem. Manfred bierze go i wycofuje się na tyły piętrowego baru, idzie schodkami na górę, do stolika, gdzie jakiś facet z dredami gada z garniturem z Paryża. Bywalec przy barze nagle rozpoznaje go, wpatrując się weń wytrzeszczonymi oczyma. Rzuca się ku drzwiom tak pośpiesznie, że omal nie wylewa coli. Cholera, myśli Manfred, chyba trzeba dokupić sobie pasma na serwerze. Potrafi rozpoznać pierwsze objawy: jego strona webowa zaraz zwali się od nawału gości. Wskazuje na stolik. – Wolne tutaj? – Zapraszam – odpowiada gość z dredami. Manfred odsuwa krzesło, po czym uświadamia sobie, że drugi facet – nieskazitelny dwurzędowy garnitur, porządny krawat, krótko ostrzyżone włosy – jest dziewczyną. Kiwa do niego głową, lekko uśmiechając się na tę spóźnioną reakcję. Pan Dred też kiwa głową. – Pan Macx, prawda? – pyta. – To chyba najwyższa pora, żebyśmy się poznali. – Jasne. – Manfred wyciąga dłoń do uścisku. |