powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXXXIII)
styczeń-luty 2009

Cień w środku lata
Daniel Abraham
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Dwóch służących rozwarło wielkie drzwi i zaczęło jękliwie nawoływać kupców i ich robotników, by przyszli i zabrali swoją własność. Utkhaiem zajęli stanowisko przy wrotach, gotowi do pobierania opłat i podatków za każdą belę, która opuszczała salę. Khai stał na swym podwyższeniu, poważny i piękny, przypominając ducha czy boga bardziej niż Beznasienny, który był w nim w większym stopniu.
– Powinieneś był zaczekać – powiedział po raz kolejny Heshai-kvo, przekrzykując głosy robotników i kupców prowadzących swoje interesy. – To bardzo zły początek szkolenia. Bardzo zły początek.
Maati znów przyjął postawę żalu, lecz poeta – jego nauczyciel, jego nowy mistrz – odwrócił się, nie odpowiadając na nią. Maati wyprostował się powoli, z twarzą zaczerwienioną w takim samym stopniu ze wstydu, jak z gniewu, i z opuszczonymi rękami. Na krawędzi podwyższenia siedział andat z białymi jak kość dłońmi złożonymi na kolanach. Uchwycił wzrok Maatiego, wzruszył ramionami i przyjął postawę głębokich przeprosin, która mogła być szczera albo całkowicie udawana; Maati nie umiał tego stwierdzić.
Zanim zdołał podjąć decyzję, jak ma zareagować, Beznasienny uśmiechnął się, opuścił dłonie i odwrócił wzrok.
• • •
Amat Kyaan siedziała przy oknie na piętrze swego mieszkania i patrzyła na miasto. Zachodzące za nią słońce zabarwiło mury miękkiej dzielnicy czerwienią. Na niektórych domach pociechy już zawieszano chorągiewki i lampy; lśniące światła i błyszczące materiały współzawodniczyły z blaskiem świetlików. Sprzedawczyni owoców podzwaniała dzwonkiem i zachwalała towar łagodnym śpiewem. Jak co wieczór, Amat Kyaan wtarła w kolano i kostkę piekącą maść przeciwbólową. To był długi dzień, a niepokój dręczący ją po spotkaniu z Marchatem Wilsinem wydłużył go jeszcze bardziej. I nawet teraz dzień się jeszcze nie skończył. Miała do spełnienia jeszcze jeden nieprzyjemny obowiązek.
To będzie jej pięćdziesiąte ósme lato, a wszystkie spędziła w Saraykehcie. Jej najwcześniejsze wspomnienia wiązały się z ojcem przędącym bawełnę w cienką, mocną nić i nucącym przy pracy. Od wielu lat już nie żył, podobnie jak jej matka. Siostra Amat, Sikhet, zniknęła w domach pociechy miękkiej dzielnicy, kiedy miała zaledwie szesnaście lat. Amat Kyaan lubiła myśleć, że czasami ją widuje – starszą, mądrzejszą, bezpieczną. Bardziej prawdopodobne było jednak to, że to jest tylko jej własne pragnienie, by siostrze dobrze się wiodło. Lepsza część umysłu wiedziała, że to tylko pobożne życzenia. Minęło zbyt wiele lat, by się na siebie nie natknęły.
W niektóre wieczory miała poczucie, że prowadzi życie jako pokutę za to, że pozwoliła siostrze zniknąć w miękkim świecie. I może właśnie tak się zaczęło: decyzja pracy dla domu handlowego, wspinanie się po niewidzialnych szczeblach władzy i bogactwa miały zrównoważyć hipotetyczny upadek jej siostry. Teraz jednak była już starszą kobietą i wszyscy, których mogła przeprosić, zniknęli lub umarli. Miała taką pozycję i szacunek, jakich potrzebowała, by robić, co chce. Nie była niczyją siostrą, niczyją córką, niczyją żoną czy matką. Trwając w bezruchu, niemal oderwała się od świata i przekonała, że ta samotność jej odpowiada.
Po jej ręce pełzł kleszcz, szykując się do nakłucia skóry. Złapała go, zmiażdżyła między paznokciami kciuków i wyrzuciła na ulicę. Teraz paliło się już więcej latarni, a przed rozmaitymi przybytkami pojawili się śpiewacy i fletniści, mający wabić do ich drzwi mężczyzn, a czasami też kobiety. Ulice przemierzał butnym krokiem partol składający się z ośmiu zmarszczonych zbirów odzianych w barwy wielkich domów pociechy. Było za wcześnie, by na ulicach pojawiło się wielu pijaków – patrol przechadzał się i robił groźne miny tylko po to, by napływający klienci wiedzieli, że jest.
Nie było bezpieczniejszego miejsca niż miękka dzielnica Saraykehtu nocą, a zarazem miejsca bardziej niebezpiecznego. Amat podejrzewała, że spośród wszystkich miast khaiem tylko tutaj nikt nie zostanie zaatakowany, zgwałcony czy zabity, może z wyjątkiem pracujących tu dziwek i zapaśników. Wszelkie dziwne zioła wypaczające umysł, możliwość opróżnienia kieszeni za pośrednictwem kości czy tabliczek khit lub tani seks były dostarczane klientom w całkowicie bezpiecznej otoczce. Był to piękny, trujący sen i Amat w równej mierze bała się go i kochała. Stanowił część jej miasta.
Ciche, ostrożne stukanie do drzwi nie zaskoczyło jej. Bała się go, ale i czekała na nie. Odwróciła się, ująwszy laskę, i zeszła długimi, krętymi schodami na poziom ulicy. Drzwi były zaryglowane, nie ze strachu, lecz po to, by pijani robotnicy nie mylili jej domu z domem pociechy. Uniosła sztabę i otworzyła drzwi.
Na ulicy stała Liat Chokavi, z zaciśniętą szczęką i spuszczonym wzrokiem. Była śliczną, drobną osóbką o oczach koloru herbaty z mlekiem i złocistej skórze gładkiej niczym skorupka jajka. Jeśli dziewczyna miała twarz nieco zbyt okrągłą, by być klasycznie piękną, nadrabiała to młodością.
Amat Kyaan uniosła lewą dłoń w powitalnym geście. Uczennica przyjęła w odpowiedzi postawę wdzięczności, lecz wymowę jej niweczyło obronne ustawienie ciała. Amat stłumiła westchnienie i cofnęła się, zapraszając dziewczynę do środka.
– Spodziewałam się ciebie wcześniej – powiedziała, zamykając drzwi.
Liat podeszła do schodów, lecz zatrzymała się i odwróciła w formalnej postawie przeprosin.
– Szacowna nauczycielko… – zaczęła, lecz Amat jej przerwała.
– Zapal świece. Za chwilę przyjdę na górę.
Liat zawahała się, lecz po chwili ruszyła po schodach. Amat Kyaan śledziła kroki dziewczyny, słuchając skrzypienia drewna. Nalała sobie filiżankę wody z sokiem z limony i powoli weszła po schodach. Maść pomogła. Przez większość dni Amat budziła się w stanie, w którym potrafiła przekonać samą siebie, że tego dnia nie będzie kłopotów, a wieczorem bolały ją wszystkie stawy. Wiek był tchórzem i złodziejem, lecz Amat nie zamierzała dać mu się pokonać. Mimo to, wchodząc do gabinetu, powierzyła lasce prawie cały swój ciężar.
Liat siedziała na poduszce obok dębowego biurka Amat Kyaan. Skrzyżowała nogi i patrzyła w podłogę. Płomienie cytrynowych świec tańczyły w ledwie wyczuwalnych podmuchach powietrza, a dym odstraszał większość much. Amat usiadła przy oknie i ułożyła szatę tak, jakby przygotowywała się do pracy.
– Stary Sanya musiał mieć tym razem więcej zastrzeżeń. Zwykle jest dość punktualny. Daj mi te zmiany i przyjrzyjmy się szkodom, dobrze?
Wyciągnęła rękę w stronę uczennicy. Po chwili ją opuściła.
– Zapodziałam gdzieś kontrakty – powiedziała Liat zduszonym szeptem. – Przepraszam.
Amat upiła łyk wody. Sok z limony sprawiał, że wydawała się chłodniejsza.
– Zapodziałaś kontrakty?
– Tak.
Amat milczała. Dziewczyna nie podnosiła wzroku. Po jej okrągłym policzku spłynęła łza.
– To niedobrze – stwierdziła Amat.
– Proszę, nie odsyłaj mnie z powrotem do Chaburi-tanu – odezwała się dziewczyna. – Kiedy zostałam tu przyjęta, moja matka była taka dumna, a ojciec…
Amat uniosła dłoń, przerywając błagania. Liat wciąż wbijała wzrok w podłogę. Amat z westchnieniem wyjęła z rękawa zwój dokumentów i rzuciła go na kolana Liat.
Przynajmniej dziewczyna nie skłamała.
– Znalazł to między belami z Innis jeden z robotników – rzekła nadzorczyni. – W nagrodę dałam mu twoją tygodniową płacę.
Liat trzymała stronice w dłoniach. Uszło z niej napięcie i jakby się zapadła w sobie.
– Dziękuję – powiedziała.
Amat założyła, że to słowo było skierowane do jakiegoś boga, a nie do niej.
– Chyba nie muszę ci mówić, co by się stało, gdyby te dokumenty wyszły na jaw? Zniweczyłoby to wszystkie ustępstwa, jakie w zeszłym roku poczynili wobec Domu Wilsin tkacze Sanyi.
– Wiem. Przykro mi. Naprawdę.
– Wiesz może, w jaki sposób kontakt mógł ci wypaść z rękawa? Magazyn wydaje się dziwnym miejscem do gubienia dokumentów.
Liat zarumieniła się i odwróciła wzrok. Amat wiedziała, że domyśliła się słusznie. Powinno ją to rozgniewać, ale tak naprawdę czuła jedynie coś w rodzaju nostalgicznego współczucia. Liat miała siedemnaście lat, a w tym wieku pewne błędy popełnia się łatwiej.
– Czy przynajmniej zrobiłaś coś, by nie dać mu dziecka?
Liat zerknęła na Amat i przełknęła ślinę. Nawet czubki uszu miała szkarłatne. Udała, że spędza sobie muchę z nogi.
– Mam różne herbatki od Chisen Wat – powiedziała w końcu cicho.
– Bogowie! Od niej? Równie dobrze może cię przez pomyłkę otruć. Idź do Urrat na ulicy Paciorków. Zawsze chodziłam do niej. Możesz jej powiedzieć, że to ja cię przysłałam.
Liat spojrzała na Amat, ale nie odezwała się ani nie odwróciła wzroku. Była zaskoczona. Amat, czując napływ krwi do policzków, pomyślała, że może zaskoczyła też trochę samą siebie. Przyjęła postawę pytania.
– Co? Myślisz, że urodziłam się, zanim ludzie wynaleźli seks? Idź do Urrat. Może uda nam się ochronić cię przed najgorszymi aspektami bycia młodą i głupią. Zostawiać kontakty w gniazdku miłosnym. A kto to w ogóle był? Wciąż Itani Noyga?
– Itani jest partnerem mego serca – zaprotestowała Liat.
– Tak, tak. Oczywiście.
Przystojny chłopak z tego Itaniego. Amat widziała go kilka razy, głównie wtedy, kiedy sytuacja wymagała odseparowania jej uczennicy od niego i jego kohorty. Miał pociągłą twarz i szerokie ramiona i być może był troszeczkę zbyt bystry, by pracować jako robotnik. Umiał czytać i pisać. Gdyby miał więcej ambicji, dla takiego chłopca mogłaby się znaleźć inna praca…
Amat zmarszczyła brwi, już lekko spięta, chociaż ta myśl nie przybrała jeszcze pełnego kształtu. Itani Noyga ze swoimi szerokimi ramionami i mocnymi nogami… Na pewno można go wykorzystać do czegoś innego. Na przykład do odpędzania zdziczałych psów i przekonywania przydrożnych bandytów, by szukali sobie łatwiejszej ofiary niż Marchat Wilsin. Marchat na pewno nie śledzi, z kim jego robotnicy dzielą poduszki.
A poduszki są czasami najlepszym tłem do rozmów.
– Amat-cha? Dobrze się czujesz?
– Itani. Gdzie teraz jest?
– Nie wiem. Zapewne wrócił na kwaterę. Albo może poszedł do herbaciarni.
– Jak myślisz, mogłabyś go znaleźć?
Liat skinęła głową. Amat wskazała kostkę tuszu i Liat wstała, zdjęła ją z półki i położyła na biurku. Amat wyjęła kartkę, lecz zaczęła pisać dopiero po chwili, kiedy się uspokoiła. Pióro skrzypiało sucho niczym skrobanie ptasich pazurków na chodniku.
– Mam dla Itaniego zadanie. Marchat Wilsin potrzebuje dziś wieczorem ochroniarza. O połowie świecy idzie na spotkanie w jednym z dolnych miasteczek i chce, żeby ktoś mu towarzyszył. Nie wiem, jak długo będzie trwało to spotkanie, lecz nie mogę założyć, że krótko. Powiem jego nadzorcy, żeby zwolnił go z jutrzejszych obowiązków.
Wzięła jeszcze jeden kawałek papieru, przeciągnęła piórem po kostce tuszu i zaczęła pisać drugi list. Stojąca u jej ramienia Liat czytała słowa na bieżąco.
– Ten doręczysz Rinatowi Lyanicie jak już znajdziesz Itaniego – powiedziała Amat, nie przerywając pisania. – Jeśli nie pójdzie Itani, Rinat też się nada. Nie chcę, żeby Marchat czekał na kogoś, kto się nie pojawi.
– Tak, Amat-cha, ale…
Amat dmuchnęła na tusz. Liat zamilkła i nie przyjęła żadnej postawy, lecz między jej brwiami pojawiła się pionowa kreska. Amat sprawdziła tusz. Rozmazywał się tylko trochę. Może być do tej sprawy. Złożyła oba polecenia i zapieczętowała je twardym woskiem. Nie było czasu na zaszycie krawędzi.
– Pytaj – rzekła. – I przestań się marszczyć. Nabawisz się bólu głowy.
– To ja popełniłam błąd, Amat-cha. Nie jest winą Itaniego, że zgubiłam kontrakty. Karanie go za moją pomyłkę…
– To nie jest kara, Liat-kya – rzekła Amat, posługując się poufałą końcówką, by uspokoić uczennicę. – Po prostu chcę, żeby oddał mi przysługę. Kiedy wróci jutro rano, ma ci opowiedzieć wszystko o tej podróży. Do jakiego poszedł miasteczka, kto tam był, jak długo trwało spotkanie. Wszystko, co zdoła zapamiętać. Nikomu innemu, tylko tobie. A potem ty opowiesz to mnie.
Liat wzięła papiery i schowała je do rękawa. Kreska między jej brwiami nie zniknęła. Amat chętnie wygładziłaby ją kciukiem, jak skazę na papierze. Dziewczyna za dużo myśli. Może to jednak zły pomysł? Może Amat powinna odwołać te polecenia?
Ale wtedy nie dowie się, jakie interesy Marchat Wilsin prowadzi bez niej.
– Możesz to dla mnie zrobić, Liat-kya?
– Oczywiście… Czy coś się dzieje, Amat-cha?
– Tak, ale nie przejmuj się tym. Zrób, o co cię proszę, a ja się zajmę resztą.
Liat przyjęła postawę zgody i pożegnania. Amat odpowiedziała postawą podziękowania i odprawy, odpowiednimi dla nadzorcy wobec ucznia. Liat zeszła po schodach i Amat usłyszała, jak dziewczyna zamyka za sobą drzwi wejściowe. Na dworze świetliki lśniły i znikały, coraz jaśniejsze w miarę zapadania zmierzchu. Amat patrzyła na ulice: widziała palacza na rogu i jego przygaszony piec, młodych mężczyzn podążających grupkami na zachód, do miękkiej dzielnicy, gotowych wymienić odcinki srebra i miedzi na przyjemności, które rozwieją się przed świtem. Wśród nich szła szybkim krokiem na wschód Liat Chokavi; kierowała się w stronę magazynów i kwater robotników, w stronę farbiarni i tkaczy.
Amat patrzyła, dopóki dziewczyna nie zniknęła za rogiem, a potem zeszła na dół i zaryglowała drzwi.
powrót do indeksunastępna strona

28
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.