UL: No widzisz, ja jeszcze Nolana czy del Toro nie nazywam mistrzami. Spielberg jest mistrzem od dawna, natomiast Scott już raczej nim nie zostanie. Dlatego mówiąc, że od wielkich reżyserów nie dostaliśmy nic wielkiego, mam na myśli Scorsesego, Lucasa czy Herzoga, którzy już dawno przestali wnosić do kina cokolwiek.
ED: A ja powiem może inaczej: podział na mistrzów i zwykłych reżyserów w ogóle do mnie nie przemawia. Czy naprawdę ma to jakieś znaczenie, że dany film stworzył filmowiec o reputacji mistrza? Ważne, czy film jest dobry, czy zły, czy przemawia do widza, czy pozostawia go obojętnym. Dla mnie mistrzowscy są ci twórcy, którzy kręcą mistrzowskie filmy. I przy takim podejściu faktycznie można w ten sposób nazwać choćby Nolana, którego każdy film odciska swoje piętno na kinie w ogóle.
PD: Generalnie się zgadzam z Kamilem, choć „Kraj…” Coenów też bym zaliczył do dzieł wybitnych. A z tych mistrzów, Ulu, o których Ci chodzi, podpisał się w tym roku Francis Ford Coppola. Podpisał, ale nie popisał, z czym zapewne się zgodzisz, mimo że byłaś łaskawa wystawić „Młodości stulatka” aż 40% ekstraktu. To i tak za dużo.
UL: O, śmiem nawet podejrzewać, że to jedna z wyższych ocen, jaką wystawiłabym starym branżowym wygom w tym roku…
Top 10 Urszuli Lipińskiej:
Aż poleje się krew
Angielska robota
Ostrożnie, pożądanie
WALL-E
Australia
Mroczny Rycerz
Gdzie jesteś, Amando?
To nie jest kraj dla starych ludzi
Jaja w tropikach
Reprise
‹Persepolis›
ED: Każdego roku można kręcić nosem, bo nawet jakby nas olśniło drugim „Ojcem Chrzestnym”, to i tak sceptycznie nastawieni stwierdzimy, że mogło być lepiej, a rzeczone dzieło docenimy i tak dopiero po upływie czasu. A ja nie narzekam, bo powrót do dobrego kina rozrywkowego i niegłupich, a zarazem lekkich filmów to coś, co mnie niezwykle cieszy. Kino jest po to, żeby dawać do myślenia – okej – ale przede wszystkim, żeby odrywać od rzeczywistości i dostarczać rozrywki. Dlatego zapamiętam ten rok jako rok trzech kategorii: naprawdę dobrych filmów rozrywkowych („Iron Man”, „Hellboy II: Złota Armia”), kina z definicji rozrywkowego, ale z ambicjami (wspomniany już „Mroczny Rycerz”) i filmów z przesłaniem, ale niezbyt ciężkich w odbiorze („Persepolis”, „Klasa”, „Happy-Go-Lucky”). A propos tych ostatnich, wyjątkowo dobitnie w tym roku widać było różnicę między Hollywoodem a kinem europejskim. Amerykańska fabryka snów potwierdziła, że rządzi w przypadku wypasionych blockbusterów, sequeli i… skromnych dramatów („W dolinie Elah”, „Gdzie jesteś, Amando?”), a Europa nie powinna zabierać się za epickie dzieła, a skupić się na filmach gatunkowych i tych o zacięciu społecznym („Sierociniec”, ponownie „Klasa”). Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o Bollywood, którego zalew w tym roku pozwala zobaczyć różnorodność filmów z Indii, a w dodatku cieszy każdego maniaka, któremu na dźwięk nazwiska Khan w każdej konfiguracji świecą się oczka. Czyli jednak po prostu rok różnorodny…
PD: Fajnie, Ewo, że wspomniałaś o „Gdzie jesteś, Amando?”, bo ten film przeszedł u nas jakoś tak bez echa, a to przecież kawał solidnego kryminału jest.
KW: Czyli należy do gatunku, który u nas regularnie przechodzi bez echa. Zgadzam się, „Gdzie jesteś, Amando?” to kawał świetnego, nieoczywistego kina. Duże pozytywne zaskoczenie.
PD: Poza tym ma u mnie dodatkowe punkty za to samo, za co u większości naszych krytyków ma punkty ujemne – za osobę reżysera. Ja już tak po prostu mam, że odczuwam dziką satysfakcję, kiedy na przykład taki pogardzany Ben Affleck nakręci dobry film czy taki pogardzany Marky Mark dostanie nominację do Oscara. O właśnie – przeżyliście w tym roku na sali kinowej, a może obserwując jakieś branżowe wydarzenie, chwile takiej prawdziwej satysfakcji?
‹Sierociniec›
ED: Między innymi podczas seansu „Gdzie jesteś, Amando?”. Uwielbiam kino z moralnymi zagwozdkami, które długo nie dają spokoju, a ostatnia scena z filmu Afflecka to mistrzostwo i idealne zwieńczenie bardzo dobrego filmu. Poza tym kiedy próbuję przypomnieć sobie chwile naprawdę niezapomniane w tym roku w kinie, to nie myślę o konkretnych tytułach, ale raczej o scenach, postaciach, emocjach… Niesamowita muzyka Dario Marianellego w „Pokucie”, filmie dobrym, choć nie wybitnym, dostarczyła mi wrażeń. Wzruszenia na seansie „Wall-E-go”, dojmujący smutek na „Sierocińcu”, szczery uśmiech na „Happy-Go-Lucky” czy wreszcie zachwyt nad wizualnym majstersztykiem del Toro w „Hellboyu II” – to wszystko na pewno pozostało po tych wszystkich miesiącach.
KW: Uff, wreszcie mam szansę dopchać się do głosu i wyrazić swą opinię o roku. Chwilę prawdziwej satysfakcji przeżyłem, gdy okazało się, że moje ukochane science fiction nie jest gatunkiem martwym. W życiu tylko się nie spodziewałem, że stanie się to za sprawą animacji dla dzieci, która jednocześnie jest najlepszym, najodważniejszym, najbardziej wizjonerskim filmem fantastycznonaukowym ostatnich lat. Czapki z głów.
KaW: Ale zapowiedzi są pełne przykładów filmów, dzięki którym prawdopodobnie już niedługo blask SF zalśni na nowo („Star Trek”, „Terminator: Ocalenie”, „Avatar”). Poza tym w science ficton, podobnie jak w większości gatunków, jego zakres jest i powinien być na tyle szeroki, że wciśniesz tam i coś z horroru, i kina akcji. „Obcy” w końcu to też w dużej mierze film pełen grozy, a jednak trudno obalić tezę, że to SF-owy klasyk.
KW: Chwilę satysfakcji przeżyłem również, gdy okazało się, że „Mrocznego Rycerza” po prostu nie da się zignorować i nawet w Polsce odbił się głośnym echem (do tego stopnia, że nawet recenzenci nienawidzący kina popularnego musieli powiedzieć „nie moja bajka, ale Heath Ledger genialny”). Satysfakcję przeżyłem też, gdy bracia Coen odebrali Oscara za naprawdę świetny film, który w odbiorze potrafił zjednoczyć zarówno tych oczekujących od kina Rozrywki, jak i Przesłania.
PD: To się przecież nie wyklucza, jak słusznie zauważył Machulski w listopadowym „Filmie”, konstatując, że dziś amerykańska recepta na film to „story” plus „message”. Problem jest wtedy, gdy któregoś z tych składników – jak to bezustannie i naprzemiennie zdarza się w polskim kinie – zabraknie.
KW: Szczęka mi opadała, gdy widziałem, jak Daniel Day-Lewis w jednym filmie gra genialnie trzy role – bo jego bohater zachowuje się inaczej w odniesieniu do innych ludzi, a on to potrafił genialnie pokazać.
UL: Dla mnie „Aż poleje się krew” jest jedną wielką satysfakcją. I wydaje mi się, że z każdym kolejnym seansem ta satysfakcja rośnie.
KW: No i od dłuższego czasu przeżywam satysfakcję i nie tylko, oglądając kolejne komedie wychodzące ze stajni Judda Apatowa. A pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu narzekaliśmy na regres tego gatunku.
‹Australia›
ED: Konradzie, wiedziałam, że dojdziesz wreszcie do tematu komedii. Regresu nie ma, to fakt, ale gdyby nie Apatow i kilka mniej głośnych obrazów brytyjskich („Dziewczyny z St Trinian”, „Jak stracić przyjaciół i zrazić do siebie ludzi”), to gatunek prezentowałby się cienko jak naleśnik. Tu zawsze można zrzędzić, co tak zresztą lubimy robić.
UL: Ale próbujesz nam wmówić, że zadziałał na nas mechanizm „na bezrybiu i rak ryba” i doceniamy słabe filmy, bo są lepsze od tragicznych poprzedników. A przecież Apatow stanowi fenomen, nie wytracając poziomu przy każdym następnym filmie. I to jest chyba w tym wszystkim najważniejsze – facet stał się marką.
PD: Właśnie. Czy ktoś w ogóle pamięta, jak się nazywają reżyserzy „Chłopaki też płaczą” czy „Boskiego chilloutu"? Poza tym pragnę zauważyć, że żyjemy w czasach remiksów i mash-upów, szufladki nie są już trendy. A to pozwala mi spojrzeć również na „Iron Mana”, „Hellboya 2” czy czwartego „Indianę Jonesa”, jak na udane komedie. Nie wspominając już, Ewo, o „Zaczarowanej” czy „Mamma Mia!”, a i pewnie w tym Twoim całym Bollywoodzie też znalazłoby się coś na poprawę humoru. Więc zrzędzisz, jak mniemam, zbyt pochopnie.
ED: E tam, od razu zrzędzę. Zachowuję zdrową równowagę: bez zachwytów, ale i bez nagonki. Poza tym takie filmy jak „Mamma Mia!” traktuję raczej jako kino pełne optymizmu, a nie komedie czystej wody. Robię ten podział, bo wprawienie w dobry humor a sprowokowanie do śmiechu to zdecydowanie dwie różne sprawy. Dlatego utrzymuję, że filmów optymistycznych było w tym roku sporo, komedii – tak średnio. A w moim Bollywoodzie, owszem, często zabawnie było, ale tam humor raczej sprowadza się do mieszanki gatunkowej. Prawdziwa komediowo-bollywoodzko-gejowska bomba szykuje się przy okazji „Dostany”, nowego filmu z udziałem Abhisheka Bachchana i Johna Abrahama. Obejrzyjcie zwiastun, bo do Polski nie wiadomo, kiedy dotrze.