powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXXXIII)
styczeń-luty 2009

Cień w środku lata
Daniel Abraham
Fragment powieści
Przedstawiamy fragment powieści Daniela Abrahama „Cień w środku lata”. Książka będąca pierwszym tomem tetralogii „Ceny ostatecznej” ukaże się nakładem wydawnictwa MAG.
Tytuł: Cień w środku lata<br/>Tytuł oryginalny: Shadow in Summer<br/>Autor: <a href='http://esensja.pl/ksiazka/ksiazki/obiekt.html?rodzaj_obiektu=11&idobiektu=15529' target='_blank'>Daniel Abraham</a><br/>Przekład: <a href='http://esensja.pl/ksiazka/ksiazki/obiekt.html?rodzaj_obiektu=11&idobiektu=357' target='_blank'>Agnieszka Sylwanowicz</a><br/>Wydawca:  <A href='http://www.mag.com.pl' target='_blank'>MAG</A><br/>Cykl: <a href='http://esensja.pl/ksiazka/ksiazki/index.html?rodzaj=wszystkie&rodzaj2=cykle&param=1292' target='_blank'>Cena ostateczna</a><br/>ISBN: 978-83-7480-116-4<br/>Format: 350s. 135×205mm<br/>Cena: 29,99<br/>Data wydania: 28 stycznia 2009<br/>Daleko na zachodzie armie Galtu zdobyły wiele krain. Aby zająć Saraykeht, muszą najpierw zniszczyć handel, na którym opiera się jego dobrobyt. Marchat Wilsin, głowa domu handlowego Galtów w mieście, planuje straszliwą zbrodnię wobec Heshaia i Beznasiennego. Jeśli mu się powiedzie, Saraykeht upadnie. Lecz w tym mieście władzy i intryg każdy ma swoją tajemnicę. Cena, jaką każdy z obrońców miasta musi zapłacić za uratowanie Saraykehtu, może przekroczyć jego możliwości. A największego zagrożenia wcale nie stanowią Galtowie…
Tytuł: Cień w środku lata
Tytuł oryginalny: Shadow in Summer
Autor: Daniel Abraham
Przekład: Agnieszka Sylwanowicz
Wydawca: MAG
Cykl: Cena ostateczna
ISBN: 978-83-7480-116-4
Format: 350s. 135×205mm
Cena: 29,99
Data wydania: 28 stycznia 2009
Daleko na zachodzie armie Galtu zdobyły wiele krain. Aby zająć Saraykeht, muszą najpierw zniszczyć handel, na którym opiera się jego dobrobyt. Marchat Wilsin, głowa domu handlowego Galtów w mieście, planuje straszliwą zbrodnię wobec Heshaia i Beznasiennego. Jeśli mu się powiedzie, Saraykeht upadnie. Lecz w tym mieście władzy i intryg każdy ma swoją tajemnicę. Cena, jaką każdy z obrońców miasta musi zapłacić za uratowanie Saraykehtu, może przekroczyć jego możliwości. A największego zagrożenia wcale nie stanowią Galtowie…
Prolog
Rózga trafiła Otaha w ucho, rozcinając mu skórę. Tahi-kvo, nauczyciel Tahi, przeciął powietrze cienkim lakierowanym prętem, z odgłosem przypominającym trzepot ptasich skrzydeł. Otah zachował spokój. Nie drgnął ani nie krzyknął. Oczy wypełniły mu się łzami, lecz jego dłonie utrzymywały pozycję powitania.
– Jeszcze raz – warknął Tahi-kvo. – I to poprawnie!
– Jesteśmy zaszczyceni twoją obecnością, o najwyższy dai-kvo – powiedział Otah miłym głosem, jakby wypowiadał ten rytualny zwrot po raz pierwszy.
Siedzący przed ogniem starzec przyjrzał mu się uważnie, po czym przyjął postawę akceptacji. Tahi-kvo chrząknął z zadowoleniem.
Otah skłonił się, nieruchomiejąc na czas trzech oddechów i mając nadzieję, że Tahi-kvo nie uderzy go za to, że drży. Chwila się przeciągała i Otah niemal pozwolił sobie na zerknięcie na nauczyciela. W końcu starzec wypowiedział chrapliwym szeptem słowa, które kończyły rytuał i zwalniały chłopca:
– Idź, wydziedziczone dziecko, i zajmij się nauką.
Otah odwrócił się i wyszedł pokornie z pokoju. Dotknął świeżej rany dopiero wtedy, gdy zamknął za sobą grube drewniane drzwi i ruszył chłodnym korytarzem w stronę wspólnych pomiesz-czeń.
Kiedy przechodził przez kamienne sale szkoły, inni chłopcy milczeli, lecz kilka razy ich spojrzenia złowiły jego sylwetkę i rozcięte ucho – świeży powód wstydu. Śmiali się z niego tylko starsi chłopcy w czarnych szatach uczniów Milaha-kvo. Otah poszedł do sypialni chłopców ze swojej kohorty. Zdjął uroczystą szatę, uważając, by jej nie poplamić krwią, przemył ranę zimną wodą. Piekący krem na skaleczenia i otarcia stał w glinianym naczyniu obok miski na wodę. Otah dwoma palcami nałożył pachnącą octem maść na rozcięte ucho. A potem, nie po raz pierwszy od przybycia do szkoły, usiadł na swojej twardej pryczy i się rozpłakał.
• • •
– Ten chłopiec – powiedział dai-kvo, ujmując porcelanową czarkę z herbatą. – Rokuje jakieś nadzieje?
– Niejakie – przyznał Tahi.
Oparł lakierowaną rózgę o ścianę i usiadł obok swego mistrza.
– Wygląda znajomo.
– Otah Machi. Szósty syn khaia Machi.
– Pamiętam jego braci. Także rokowali niejakie nadzieje. Co się z nimi stało?
– Spędzili tu po kilka lat, przyjęli piętno i zostali odprawieni. Dzieje się tak w większości przypadków. Mamy teraz w szkole trzystu i czterdziestu w czerni pod opieką Milaha-kvo. To synowie khaiem albo ambitnych rodzin utkhaiem.
– Aż tylu? Widzę ich tak niewielu.
Tahi przyjął postawę zgody, ustawieniem nadgarstków nadając jej niuans, który można by odczytać jako smutek lub przeprosiny.
– Niewielu mam dość silnych i mądrych zarazem. A stawka jest wysoka.
Dai-kvo upił łyk herbaty i zapatrzył się w ogień.
– Zastanawiam się – powiedział starzec – ilu z nich zdaje sobie sprawę, że niczego ich nie uczymy.
– Uczymy wszystkiego. Pisania, rachunków. Po opuszczeniu szkoły każdy z nich mógłby się czymś zająć.
– Lecz niczym pożytecznym. Niczym niezwiązanym z poezją. Ani z andat.
– Jeśli zdadzą sobie z tego sprawę, o najwyższy, to znajdą się w połowie drogi do twych drzwi. A dla tych, których odprawiamy… Tak jest lepiej.
– Tak?
Tahi wzruszył ramionami i zapatrzył się w ogień. Dai-kvo pomyślał, że wygląda starzej, zwłaszcza w okolicach oczu. Poznał jednak Tahiego jako niegrzecznego młodzieńca przed wielu laty. Wiek, który teraz w nim dostrzegł, a także okrucieństwo, były owocami wyrosłymi z sadzonek pielęgnowanych przez niego samego.
– Kiedy im się nie powiedzie, przyjmują piętno i sami kują swój los – rzekł Tahi.
– Odbieramy im jedyną nadzieję powrotu do rodziny czy zajęcia jakiegoś stanowiska na dworach khaiem. Nie mają rodzin. Nie potrafią kontrolować andat – powiedział dai-kvo. – Odrzucamy tych chłopców w sposób bardzo podobny do tego, w jaki odrzucili ich ojcowie. Ciekawe, co się z nimi potem dzieje?
– Chyba to, co z innymi. Ci pochodzący z rodzin utkhaiem niskiego stanu nie mają się gorzej niż wtedy, kiedy do nas przychodzą. Synowie khaiem… po przyjęciu piętna nie mogą dziedziczyć, co ratuje ich przed zamordowaniem z powodu praw krwi. Już samo to stanowi swego rodzaju dar.
To była prawda. W każdym pokoleniu przelewano krew khaiem. Tak funkcjonowało Imperium. A kiedy wszyscy trzej uznani synowie khaia wyrzynali się nawzajem, wysoko postawione rodziny utkhaiem dobywały noży i na jakiś czas miasta pogrążały się w konwulsjach przemocy, od której poeci trzymali się z dala niczym kapłani na walce psów. Chłopcy znajdujący się pod opieką szkoły byli zwolnieni z obowiązku uczestniczenia w tych wojnach za cenę jedynie wszystkiego, czego dotąd zaznali w swoim krótkim życiu. A mimo to…
– Wstyd to kiepski dar – rzekł dai-kvo.
Tahi, jego dawny uczeń, niegdyś taki sam, jak ci chłopcy, westchnął.
– To im możemy zaproponować.
• • •
Dai-kvo opuścił szkołę tuż po wschodzie słońca; wyszedł przez wielkie wrota z brązu, otwierane tylko dla niego. Otah stał wśród swojej kohorty, wciąż zachowując postawę pożegnania. Ktoś stojący za nim zaryzykował i się podrapał – Otah słyszał skrobanie palców o materiał. Nie obejrzał się. Dwaj najstarsi uczniowie Milaha-kvo w czarnych szatach zamknęli wierzeje.
W nikłym zimowym świetle sączącym się z wysoko umieszczonych wąskich okien Otah widział, jak czarni energicznie przejmują kohorty. Zadania na dany dzień były różnorodne. Poranek można było spędzić na pracy w szkole – naprawiając mury, piorąc lub zeskrobując lód z ogrodowych ścieżek, po których nie chodził chyba nikt oprócz chłopców, którym kazano o nie dbać. Wieczór spędzało się na nauce. Rachunki, czytanie i pisanie, religia, historia Starego Imperium, Drugiego Imperium, Wojny, miast khaiem. Przez te ostatnie dwa tygodnie jeden z dwóch nauczycieli coraz częściej stawał na końcu sali, a wykład prowadził, i zadawał pytania, któryś z czarnych. Czasami wtrącał się Milah-kvo i opowiadał dowcipy albo sam przejmował wykład, omawiając sprawy, o których czarni nigdy nie mówili. Tahi-kvo tylko obserwował i karał. Wszyscy w kohorcie Otaha nosili na ciele ślady lakierowanej rózgi.
Riit-kvo, jeden z najstarszych czarnych, zaprowadził Otaha i jego kohortę do piwnic. Przez kilka godzin, podczas gdy słońce wznosiło się coraz wyżej na niebo, Otah zamiatał kurz z kamieni, które sprawiały wrażenie, że nie nagrzały się jeszcze od ostatniej zimy, a potem mył je mokrą ścierką, aż poobcierał sobie kostki u rąk. Następnie Riit-kvo ustawił wszystkich w szeregu, przyjrzał się im, spoliczkował chłopca, którego postawa nie spełniała jego wymagań, i zaprowadził ich do jadalni. Otah nie patrzył ani przed siebie, ani do tyłu, lecz skupił wzrok na plecach chłopca idącego przed nim.
Południowy posiłek składał się z zimnego mięsa, chleba z poprzedniego dnia i cienkiej zupy jęczmiennej, którą Otah bardzo sobie cenił, ponieważ była ciepła. Nazbyt szybko Riit kazał im umyć miski, noże i pójść za sobą. Otah znalazł się na początku szeregu – pozycja nie do pozazdroszczenia – zatem jako pierwszy wszedł do zimnego pomieszczenia z kamiennymi ławami i wąskimi oknami, które nie zaznały szkła. Czekał tam na nich Tahi-kvo.
Nikt nie wiedział, dlaczego nauczyciel o zmarszczonej, okrągłej twarzy zainteresował się ich kohortą, chociaż w ciemności koszar często o tym szeptali. Dai-kvo wybrał jednego z nich, by zgłębiał sekrety andat, by został jednym z poetów, zdobył władzę nawet większą, niż mieli khaiem i całkowicie pominął czarne szaty Milaha-kvo. Lub może jedna z ich rodzin zaczęła żałować, że odesłała dziecko do szkoły, bez względu na to, jak daleko znajdowało się w kolejce do spadku, i prowadziła negocjacje w sprawie rezygnacji z piętna oraz przyjęcia wydziedziczonego syna z powrotem na swoje łono.
Otah słuchał domysłów, lecz nie wierzył w żaden z nich. Były to wymysły przestraszonych i słabych chłopców; wiedział, że gdyby uchwycił się którejś, zniszczyłaby go. Jedynym sposobem powstrzymania duszy przed rozpadnięciem się na kawałki było trzymanie się życia w szkolnej niedoli i nieżywienie nadziei na nic więcej niż przeżycie. Wytrzyma okres nauki i zostanie wypchnięty w świat. To był jego trzeci rok w szkole. Miał dwanaście lat i zbliżał się do połowy okresu nauki. A dzisiejszy dzień stanowił kolejne zło, które trzeba było znieść, tak jak dzień miniony czy następny. Zagłębianie się myślą zbyt daleko w przeszłość czy przyszłość było niebezpieczne. Tylko kiedy Otah popuszczał wodze marzeniom, myślał o odkrywaniu tajemnic andat, ale zdarzało się to tak rzadko, że właściwie można było użyć słowa „nigdy”.
Nie spuszczając wzroku ani z nauczyciela na końcu sali, ani z uczniów, Riit-kvo recytował przypowieść o Bliźniaczych Smokach Chaosu. Otah ją znał i zaczął błądzić myślami. Za kamiennym łukiem okna widział wronę przysiadłą na wysokiej gałęzi. Przypominała mu coś, ale nie bardzo pamiętał co.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

19
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.