powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXXXIII)
styczeń-luty 2009

Cień w środku lata
Daniel Abraham
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Mógłbyś dołączyć do naszych popołudniowych zajęć – zaproponował Milah, który usłyszał ich rozmowę.
Wchodząc do wielkiej sali, oświetlonej blaskiem pochodni, Otah przyjął postawę wdzięczności. Lekcja z Milahem była nieskończenie lepsza od dnia spędzonego na pilnowaniu jednej z najmłodszych kohort podczas wykonywania przez nie obowiązków.
– Wiecie, dlaczego robaki poruszają się pod ziemią? – zapytał Milah-kvo.
– Bo nie umieją latać? – rzekł Ansha i się roześmiał.
Zawtórowało mu kilku chłopców.
– To prawda – odparł Milah. – Ale to dobrze robi glebie. Spulchniają ją, by korzenie mogły sięgnąć głębiej. Zatem w pewnym sensie Otah i trzecia kohorta będą jutro wykonywać pracę robaków.
– Ale robaki robią to, jedząc ziemię i wydalając ją – powiedział Enrath. – Tak powiedział Tahi-kvo.
– Jest pewna różnica w technice – zgodził się oschłym tonem Milah, ku radości wszystkich, łącznie z Otahem.
Czarni spali po czterech w mniejszych pomieszczeniach, ogrzewanych stojącym pośrodku koksiakiem. Nadeszła odwilż, lecz noce wciąż były przejmująco zimne. Otah, jako najmłodszy w jego pokoju, musiał zajmować się ogniem. Milah-kvo budził ich w ciemności poranka, tak długo pukając do drzwi, aż odezwały się wszystkie cztery głosy. Myli się przy wspólnych baliach i jedli przy długim drewnianym stole, przy którego jednym końcu siedział Tahi-kvo, a przy drugim Milah-kvo. Mimo że jego spojrzenie stało się bardzo życzliwe, Otah wciąż czuł się niezręcznie przy tym okrągłolicym nauczycielu.
Po umyciu talerzy czarni się rozdzielali; większa grupa udawała się do kohort, by przeprowadzić je przez codzienne obowiązki, a mniejsza – rzadko więcej niż pięciu czy sześciu chłopców – szła z Milahem-kvo, by cały dzień się uczyć. Po drodze do wielkiej sali Otah już planował zajęcia, z radością myśląc o przekazaniu swojej kohorty Tahiemu-kvo i dołączeniu do garstki ulubieńców Milaha-kvo.
W wielkiej sali chłopcy stali w szeregach, trzęsąc się z zimna. Trzecia kohorta składała się z najmłodszych; było to kilkunastu chłopców w wieku około ośmiu lat, ubranych w szare szaty. Otah przechadzał się przed nimi, wypatrując nieprawidłowej postawy albo czy któryś się nie drapie.
– Dzisiaj będziemy przekopywać ziemię w zachodnich ogrodach – oznajmił ostrym tonem. Niektórzy z drobniejszych chłopców wzdrygnęli się. – Tahi-kvo nakazał, by przed południem robota była skończona, a wy umyci. Za mną!
Wyprowadził ich do ogrodów. Dwa razy się zatrzymywał, by sprawdzić, czy zachowują szyk. Kiedy jeden z chłopców – Navi Toyut, syn wysoko postawionej rodziny utkhaiem z Yalakehtu – zgubił rytm, Otah uderzył go mocno w twarz. Chłopiec natychmiast wyrównał krok.
Zachodnie ogrody były brunatne i puste. Na ziemi leżały suche gałązki – zimowe trupy zeszłorocznych zbiorów – między którymi przepychały się ku górze blade źdźbła chwastów. Otah poprowadził podopiecznych do szopy na narzędzia, gdzie najmłodsi zgarnęli pajęczyny ze szpadli i łopat.
– Zacznijcie od północnego krańca! – zawołał i kohorta rozstawiła się do pracy.
Szereg był nierówny; niektórzy chłopcy byli wyżsi od innych, a żaden nie zachował równego odstępu, tak że luki między nimi przypominały dziury po mlecznych zębach. Otah przeszedł się wzdłuż szeregu, pokazując każdemu chłopcu, gdzie ma stać i jak trzymać szpadel. Kiedy wszyscy już znaleźli się na swoich miejscach, Otah dał znak do rozpoczęcia pracy.
Posłuchali, lecz byli mali i niezbyt silni. Zapach świeżej ziemi roznosił się bardzo powoli. Kiedy Otah chodził po skopanej ziemi za plecami chłopców, jego buty ledwie się w nią zagłębiały.
– Głębiej! – warknął. – Przewracajcie ziemię, a nie tylko ją poruszajcie. Robaki spisałyby się lepiej.
Kohorta nic nie mówiła, nie podnosiła wzroku, tylko jeszcze mocniej wparła się w wysuszone, szorstkie styliska łopat. Otah pokręcił głową i splunął.
Słońce wzniosło się na półtora dłoni, a oni skopali tylko dwie grządki. W miarę, jak się ocieplało, chłopcy zdejmowali wierzchnie szaty i kładli je złożone na ziemi. Mieli do skopania sześć grządek. Otah chodził ze zmarszczonym czołem za szeregiem. Czas się kończył.
– Tahi-kvo kazał to skończyć przed południem! – zawołał. – Jeśli go zawiedziecie, każę was wszystkich wychłostać.
Usiłowali wykonać to zadanie, lecz kiedy dotarli do końca czwartej grządki, stało się jasne, że im się to nie uda. Otah wydał surowym tonem rozkazy, by pracowali dalej, i poszedł poszukać Tahiego-kvo.
Nauczyciel nadzorował kohortę, której kazano wysprzątać kuchnię. Lakierowana rózga poświstywała co chwila. Otah stanął przed Tahim w postawie przeprosin.
– Tahi-kvo, trzecia kohorta nie zdąży do południa skopać ziemi w zachodnich ogrodach. Chłopcy są słabi i głupi.
Tahi-kvo przyglądał się mu z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Otah czuł, że czerwieni się ze wstydu. W końcu nauczyciel przyjął oficjalną postawę akceptacji.
– A zatem poczekamy jeden dzień – powiedział. – Kiedy zjedzą, zaprowadź ich do ogrodów jeszcze raz i każ dokończyć pracę.
Otah przyjął postawę wdzięczności i utrzymywał ją, dopóki Tahi-kvo nie skierował uwagi na swoją kohortę. Potem wrócił do ogrodów. Pod jego nieobecność trzecia kohorta zwolniła tempo, lecz gdy tylko się zbliżył, zaczęła gorączkowo pracować. Wszedł na na wpół skopaną grządkę i wbił spojrzenie w chłopców.
– Straciłem przez was popołudnie z Milahem-kvo – powiedział Otah cicho, lecz tak gniewnie, że słychać go było doskonale.
Żaden z chłopców nie patrzył mu w oczy; czuli się winni. Otah odwrócił się do najbliższego i wskazał łopatę, którą chłopiec trzymał.
– Ty. Daj mi to.
Chłopak zrobił spłoszoną minę, lecz posłusznie oddał łopatę. Otah wbił ją w świeżą glebę. Ostrze zagłębiło się tylko do połowy. Otah poruszył z wściekłością ramionami. Chłopiec przyjął postawę przeprosin, lecz Otah jej nie zaakceptował.
– Macie przewracać ziemię! Przewracać! Jesteście zbyt głupi, by to pojąć?
– Otahu-kvo, przepraszam. Tylko że…
– Jeśli nie umiesz tego robić jak człowiek, możesz brać przykład z robaka. Na kolana.
Chłopiec nie zrozumiał.
– Na kolana! – krzyknął Otah, nachylając się ku chłopcu. Oczy malca wezbrały łzami, ale posłuchał. Otah wziął do ręki grudę ziemi i mu ją podał. – Jedz.
Chłopiec spojrzał na grudę, a potem na Otaha. A potem, szlochając tak, że aż trzęsły mu się wątłe ramiona, włożył ziemię do ust. Pozostali otaczali go milczącym kręgiem. Chłopiec poruszał zabłoconymi wargami.
– Wszystko! – rozkazał Otah.
Chłopiec wziął kolejny kęs, a potem, wciąż płacząc, przewrócił się na ziemię. Otah splunął ze wstrętem i zwrócił się do reszty kohorty.
– Do roboty!
Rozbiegli się na swoje stanowiska; drobne ręce i nogi chłopców poruszały się z gorączkową energią zrodzoną ze strachu. Chłopiec o zabłoconych wargach siedział i płakał, ukrywszy buzię w dłoniach. Otah wbił obok niego jego łopatę.
– No i? – zapytał cicho. – Na co czekasz?
Chłopiec wymamrotał coś, czego Otah nie dosłyszał.
– Jeśli chcesz mówić, to rób to tak, żeby ludzie cię słyszeli.
– Moja dłoń – wykrztusił chłopiec wśród szlochu. – Dłonie mnie bolą. Próbowałem. Próbowałem kopać głębiej, ale tak bardzo bolało…
Odwrócił dłonie do góry; spojrzenie na krwawiące pęcherze było jak wychylenie się w przepaść – Otah poczuł nagły zawrót głowy. Chłopiec spojrzał mu w twarz, wciąż szlochając, i Otah rozpoznał ten cichy, zawodzący dźwięk, chociaż nigdy wcześniej go nie słyszał; był to dźwięk, jaki sam bardzo chciał wydać przez wiele miesięcy spania w zimnie, mając nadzieję, że nie przyśni mu się matka. Była to ta sama melodia, którą słyszał w swojej dawnej kohorcie – dziecko płaczące przez sen.
Otahowi zaciążyły nagle czarne szaty, a w jego umyśle rozśpiewały się wspomnienia tysiąca upokorzeń, tak jak mogłoby zadźwięczeć kryształowe szkło w odzewie na głos śpiewaka.
Ukląkł obok płaczącego chłopca, czując, jak na wargi cisną mu się słowa, a potem umykają. Reszta kohorty stała w milczeniu.
• • •
– Posłałeś po mnie? – zapytał Tahi.
Milah nie odpowiedział, tylko pokazał na okno. Tahi podszedł do przyjaciela i spojrzał na scenę rozgrywającą się poniżej. Na do połowy skopanej grządce czarno odziany chłopak tulił w ramionach płaczące dziecko, a pozostali członkowie kohorty patrzyli na to z otwartymi ustami.
– Jak długo to trwa? – zapytał Tahi ze ściśniętym gardłem.
– Tak już ich zastałem. Nie wiem, kiedy to się stało.
– Otah Machi?
Milah jedynie skinął głową.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

22
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.