Manchester – „Manchester”. Lojalnie należy uprzedzić: to nie jest prezent dla kolegi, któremu chcemy zrobić złośliwy dowcip, ani nielubianego sąsiada. To prezent tylko i wyłącznie dla odwiecznego adwersarza, znienawidzonego drania, który próbuje zrujnować nam życie. Bo ten debiutancki album może wyrządzić wiele krzywdy. Może przyprawić o bóle zębów tekstami w stylu „Hej, dziewczyno, nie oddawaj się na pierwszej randce/choć wiruje świat po piwach i po wódki szklance” i kretyńskimi opowieściami o tematyce społeczno-gospodarczej (np. ta, w której Arek jedzie do Irlandii. Czemu jedzie? Bo mu źle w fabryce, gdzie zarabia mało. Głębokie, prawda?). Może doprowadzić rozstroju jelit aranżacjami rodem z wiejskich dyskotek. Może wywołać raka mózgu discopolowymi rytmami. Może… A zresztą, co ja tu będę, proszę bardzo, oto cały tekst „Man Utd” zespołu Manchester: Nikt nie stanie nam na drodze Nikt nas dzisiaj nie pokona My jesteśmy z Manchesteru Silni jak Eric Cantona Najlepsza piłka na Wyspach Najlepsza muza na świecie Kocham football, punk i brit-pop Wiem dokładnie, czego chcecie Więc już koncert zacząć czas Nie, nie, nie Nie poddawaj się Bądź jak Georgy Best Tak jak Man United Hej, hej, hej Możesz mieć, co chcesz Możesz bawić się I nie nosić majtek Życie jest jak osraj-taśma Długie, szare i do dupy Myślisz tylko, jak stąd uciec Byle dalej od tej kupy Przestań mówić, że to koniec Ruszaj z domu, chodź na koncert Chociaż rano wieje chłodem To wieczory są gorące Już Manchester zaczął grać Nie, nie, nie… Wystarczy? Paweł Mykietyn – „Speechless Songs” Przed zapoznaniem się z „Speechless Song” są dwie możliwości: albo Mykietyn to wydarzenie czysto medialne, na wyrost obwołany przez prasę mesjaszem nowej polskiej muzyki z tzw. „braku laku” – albo najzdolniejszy polski kompozytor młodego pokolenia. Co prawda „młode pokolenie” to termin umowny”, bo sam Mykietyn ma 37 lat. Po przesłuchaniu jego najnowszej płyty (jedynej monografii na polskim rynku) wszelkie wątpliwości znikną. To wybitna postać, wyśmienity twórca, otwarty na wszelkie wpływy. Wyraźnie nawiązuje do baroku, ale jego muzyka zawiera mnóstwo współczesnych technik kompozycyjnych. Dzięki niebywałej wrażliwości kompozytora i ciekawej interpretacji wykonawców muzyka na „Speechless Song” potrafi nie tylko zachwycać złożonością i inteligencją, ale wywołuje silne emocje. John Zorn – „Filmworks XX: Sholem Aleichem” Owszem, łatwo można zarzucić szefowi Tzadika, że kolejne płyty są mniej lub bardziej udanymi wariacjami na ten sam temat. Kolejna część „Dzieł filmowych”, w której Zorn tworzy muzykę do filmów, reklamówek i… pornosów na własną modłę, też specjalnie nie zaskakuje. Zwłaszcza kogoś, kto już zna jego klezmersko-jazzowo-rockowy styl. Ale nie sposób odmówić muzykom takim jak Mark Feldman (skrzypce) czy Erik Friedlander (wiolonczela) błyskotliwości, żywiołowości i wrażliwości. O samym Zornie nie wspominając. Tym razem na tapecie znajdują się utwory inspirowane twórczością Sholema Aleichema (nie mylić ze znaną pieśnią!) – zapomnianego żydowskiego pisarza, twórcy m.in. „Tewje mleczarza”, na podstawie którego powstał musical „Skrzypek na dachu” Paweł Franczak Jeżeli tatuś powoli zaczyna dziadzieć, z pewnością odmłodzi go nowy album The Fireman. „Electric Arguments” daleko do ideału, ale już w otwierającym utworze Paul McCartney pokazuje werwę godną dwudziestolatka. Kiedy jednak ojciec zechce się dowiedzieć, cóż tak ożywczo podziałało na eks-Beatlesa, pod żadnym pozorem nie pozwólcie mu zdobyć upragnionej informacji. Jak się bowiem powszechnie sądzi, zastrzykiem energii był niedawno przeprowadzony rozwód. Niezależnie od muzycznych zainteresowań, akustyczne dzieło The Young Gods nada się doskonale. Jeśli brat uległ modzie na bardów odwołujących się do amerykańskiej tradycji – rozewrze gębę z podziwu, słysząc nową wersję „Gasoline Man”. Jeżeli gustuje w rockowych i elektronicznych eksperymentach – z pewnością rozpozna klasyczne utwory Szwajcarów. Ba, widziałem nawet twardogłowych metalowców kiwających głową z aprobatą. „Knock on Wood” ma jeszcze jedną, całkiem istotną zaletę – jest albumem wybitnym. Gdy i ten argument Was nie przekonuje, pozostaje nabyć „We Remember Krzesełko” Sing Sing Penelope. Energiczny jazz bydgoszczan, mimo osadzenia w latach 70., to propozycja zdecydowanie młodzieżowa. Dla przyszłej dziewczyny: Nick Cave wydał niezłą płytę, ale najlepsze czasy ma za sobą. Na szczęście jest alternatywa – piąty już studyjny album norweskiej Madrugady. Dzięki takiemu prezentowi dacie się poznać jako romantycy, a wprowadzone w sentymentalny nastrój dziewczę za każdym obrotem krążka przypominać sobie będzie, od kogo go otrzymało. Oczywiście, istnieje niebezpieczeństwo, że wokalista grupy – Sivert Høyem – wyda się wybrance wdzięczniejszym od Was obiektem westchnień, ale przecież Norwegia jest daleko… „The Ruiner” Made Out of Babies zrujnuje wredocie życie. Niemożliwe, by słysząc wrzaski Julie Christmas, nie odczytała ich jako aluzji do własnego gderania. A nawet jeśli, to i tak jej się nie spodoba – chyba, że lubi post-hardcore. W takim wypadku na śmierć zanudzi ją świeży jeszcze debiut Lunatic Soul. „Po bandzie jechać czas”, wołali niedawno red. red. Franczak i Sobczyński. Zgodnie z postulatem najlepiej zaopatrzyć siostrzyczkę w „The Bees Made Honey in the Lion’s Skull” Earth. Wariactwo, powiadacie? Nie, gdy dołączycie karteczkę, że Dylan Carlson był najbliższym kumplem Kurta Kombajna. Może uda się przeciągnąć młodą na stronę dobrej muzyki – „Pszczółki” są wystarczająco depresyjne, by mogły się spodobać – a jak nie, najwyżej będzie płacz. Czy to pierwszy raz? „Chinese Democracy”. W końcu czekał na nią od wojny. Sporządzając powyższą listę, założyłem, że wszyscy uwzględnieni mają już po dwa egzemplarze „Trzeciej” płyty Portishead. Mieszko B. Wandowicz |