Dai-kvo sączył herbatę i obserwował chłopca. Czekał, by powiedział coś więcej. Cisza nakazywała Otahowi mówić, lecz najwyraźniej brakło mu słów. W końcu dai-kvo odstawił czarkę. – Nie wiesz o nich nic więcej? Jak się ich wiąże? Co musi uczynić poeta, by jego dzieło różniło się od poprzednich? Jak można przekazywać schwytanego ducha z pokolenia na pokolenie? – Nie, o najwyższy. – A dlaczego? – zapytał cicho dai-kvo. – Milah-kvo powiedział, że większa wiedza byłaby dla nas niebezpieczna. Nie byliśmy gotowi do przyjęcia dalszych nauk. – To prawda – zgodził się dai-kvo. – Prawda. Byliście tylko wypróbowywani. Nie uczeni. Otah spuścił wzrok. Pobladły, przyjął postawę skruchy. – Przykro mi, że zawiodłem szkołę, o najwyższy. Wiem, że miałem im pokazać, jak być silnym, i chciałem tego dokonać, lecz… – Nie zawiodłeś, Otahu. Przeszedłeś próbę. Dłonie Otaha drgnęły, w jego oczach pojawiła się niepewność. Milah odchrząknął i, przyjąwszy postawę, którą prosił daia-kvo o pozwolenie, powiedział: – Przypominasz sobie naszą rozmowę w śniegu tej nocy, kiedy zaproponowałem ci czerń? Powiedziałem wtedy, że andat zniszczyłby poetę o słabym umyśle. Otah skinął głową. – A poeta o okrutnym sercu zniszczyłby świat – ciągnął Milah. – Silny i łagodny, Otahu. To rzadka kombinacja. – Teraz spotykamy ją rzadziej niż niegdyś – rzekł dai-kvo. – Tak jak żaden chłopiec nie przywdział czarnych szat, nie okazawszy siły woli, również żaden nie odłożył czarnej szaty, nie wyrzekłszy się okrucieństwa, które niesie ze sobą władza. Ty uczyniłeś jedno i drugie, Otahu Machi. Okazałeś się godzien i chciałbym cię przyjąć na swego ucznia. Wróć ze mną, chłopcze, a nauczę cię tajemnic poetów. Chłopiec wyglądał tak, jakby ktoś go zdzielił pałką. Z twarzy odpłynęła mu cała krew, dłonie znieruchomiały, lecz w oczach lśniło rodzące się zrozumienie. Chwila się przeciągała, aż wreszcie Tahi nie wytrzymał. – I cóż? Możesz coś powiedzieć, chłopcze. – To, co zrobiłem… ten chłopiec… nie zawiodłem? – Nie zawiodłeś. Okryłeś się najwyższą chwałą. Na wargi Otaha powoli wypływał uśmiech, lecz grymas ów był śmiertelnie zimny. Kiedy się odezwał, w jego głosie brzmiała wściekłość. – Upokarzając tego chłopca, okryłem się najwyższą chwałą? Milah zobaczył, że Tahi marszczy brwi. Pokręcił głową. Teraz była to już sprawa między chłopcem i daiem-kvo. – Pocieszając go – powiedział starzec. – Pocieszając go za to, co zrobiłem. – Tak. Ilu innych chłopców w czerni postąpiłoby tak samo? Szkolenie jest tak zaplanowane, by zawierało te próby. Tak jest od czasu wojny, która zniszczyła Imperium, i dzięki temu miasta khaiem trzymają się razem. Kryje się w tym bardzo głęboka mądrość. Otah powoli przyjął postawę wdzięczności wobec nauczyciela, lecz było w niej coś dziwnego – coś w ustawieniu nadgarstków, co świadczyło o emocji, której Milah nie umiał rozpoznać. – Jeśli to była chwała, o najwyższy, to zaiste rozumiem. – Tak? – zapytał starzec z nadzieją w głosie. – Tak. Byłem twoim narzędziem. W tamtym ogrodzie nie byłem sam. Byłeś tam też ty. – Co ty mówisz, chłopcze? – warknął Tahi, lecz Otah mówił dalej, jakby go nie słyszał. – Powiadasz, że Tahi-kvo nauczył mnie siły, a Milah-kvo współczucia, lecz można się od nich nauczyć czegoś więcej. Jako że to ty zaprojektowałeś szkołę, uważam, ze powinieneś wiedzieć, czego się od ciebie nauczyłem. Dai-kvo sprawiał wrażenie zdezorientowanego i jego dłonie ułożyły się w jakiejś niedokończonej postawie, lecz chłopiec nie przerwał. Utkwił wzrok w starcu i wydawało się, że jest pozbawiony wszelkiego strachu. – Tahi-kvo pokazał mi, że moim jedynym przewodnikiem jest mój własny osąd, a Milah-kvo, że lekcja wyuczona do połowy nie ma wartości. Mój osąd nakazywał mi opuścić to miejsce, i słusznie. Nie powinienem był pozwolić się skusić do powrotu. I to jest wszystko, o najwyższy, czego się tu nauczyłem. Otah wstał i przyjął postawę odejścia. – Otahu! – warknął Tahi. – Usiądź! Chłopiec zignorował go, odwrócił się i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Milah skrzyżował ręce na piersi i patrzył na drzwi, nie wiedząc, co powiedzieć ani nawet co myśleć. Węgle w palenisku osiadły pod własnym ciężarem. – Milahu – szepnął Tahi. Milah spojrzał na przyjaciela, który pokazał na daia-kvo. Starzec ledwie oddychał. Dłonie ułożył w pozycji głębokiego żalu. Tak jak kamienne wieże Machi górowały nad zimnymi miastami północy, tak nabrzeże Saraykehtu górowało nad letnimi miastami południa. Na przejrzyste wody zatoki wychodziły keje, przy których cumowały statki z innych miast portowych khaiem – z Nantani, Yalakehtu, Chaburi-tanu. Znajdowały się wśród nich także płaskodenne statki z Ziem Zachodnich i wielkie żaglowce Galtów tak obwieszone żaglami, że wyglądały jak przeniesione na morze podwórko praczki. Wzdłuż nadbrzeżnych ulic sprzedawcy ze wszystkich rozmaitych miast i krain zachwalali towary wyłożone na wysokich stołach udekorowanych kolorowymi materiałami i chorągwiami, przekrzykując mewy i tłukące o brzeg fale. W gorącym, nieruchomym powietrzu przeplatały się głosy w kilkunastu językach oraz kilkudziesięciu dialektach i ich łamanych odmianach, a ona znała je wszystkie. Amat Kyaan, starsza nadzorczyni Galtyckiego Domu Wilsin, przedzierała się przez tłum, używając laski, choć krok miała pewny. Smakowała taniec gramatyki depczącej po palcach słownictwu. Jej siłę stanowiło to, że wiedziała jak i co mówić. Dzięki tej umiejętności, ze zdesperowanej niezależnej skryby stała się osobą noszącą barwy szanowanego, choć cudzoziemskiego domu, przeciskającą się przez tłum ludzi i bele bawełny na spotkanie ze swoim pracodawcą. Istniały drogi prowadzące od jej mieszkania na skraju miękkiej dzielnicy do ulubionej łaźni Marchata Wilsina, które nie wymagały stawienia czoła nadmorskiemu bulwarowi. Mimo to, ilekroć chadzała rano do łaźni, wybierała tę właśnie drogę. Przecież ten bulwar stanowił dumę i symbol jej miasta. Zatrzymała się na skwerze u wylotu Nantanu – szerokiej, wyłożonej szarą cegłą ulicy, wyznaczającej zachodni kraniec dzielnicy magazynów. Na morze patrzył stary posąg z brązu Shiana Sho, ostatniego wielkiego imperatora – jakby na pamiątkę jego utraconego imperium, od ośmiu pokoleń zmienionego w pustkowia i strzępy prócz miast khaiem, dokąd nie dotarły niepokoje. Pod posągiem ciężko pracowali młodzi mężczyźni, ciągnąc wózki wysoko wyładowane białymi belami. W upale zdjęli koszule; jedni się śmiali, inni coś wołali, jeszcze inni pracowali z ogromną powagą. Niektórzy zostali wolnymi ludźmi, wykorzystującymi możliwość najęcia się do pracy sezonowej. Inni byli związani umową z domami lub poszczególnymi kupcami. Paru było niewolnikami. I wszyscy byli piękni – nawet ci pulchni i niezręczni. Pięknymi czyniła ich młodość. Ruchy mięśni pod skórą były subtelniejsze i bardziej ponętne niż najpiękniejsze szaty khaiem, może dlatego, że nikt się nad tym nie rozwodził. Amat zastanawiała się, ilu z nich się domyśla, że demonstrują swoją seksualność starej kobiecie, która tylko sprawia wrażenie, że przez chwilę odpoczywa po drodze na służbowe spotkanie. Prawdopodobnie wszyscy. Próżne, śliczne stworzenia. Westchnęła i poszła dalej. Kiedy dotarła do celu, słońce wzniosło się może na pół szerokości dłoni. Łaźnie znajdowały się w głębi lądu, skupione nad brzegiem Qiit i w pobliżu akweduktów. Marchat Wilsin lubił jedną z tych mniejszych. Amat bywała tam na tyle często, że strażnicy znali ją z widzenia i kiedy wchodziła, przyjmowali niezręczną postawę powitania. Często podejrzewała, że Wilsin-cha wybierał to szczególne miejsce dlatego, że pozwalało mu ono zapomnieć o jego własnych niedostatkach językowych. Przyjęła niedbale postawę powitania i weszła do środka. Praca dla cudzoziemskiego domu nigdy nie była prosta, a już najmniej tłumaczenie kontraktów i umów. Galtowie byli sprytnym narodem, agresywnym i odnoszącym sukcesy wojenne. Panowali na ziemiach tak rozległych i żyznych, jak Imperium u szczytu potęgi; w innych narodach budzili szacunek i strach. Lecz czynione przez nich założenia – że umowy można narzucać za pomocą broni, że groźba inwazji czy blokady może podkreślić negocjacje – nie działały w miastach khaiem. Mogli wysyłać swoje oddziały do Eddensea, a statki do Bakty, lecz kiedy pojawiała się potrzeba subtelności, tracili rezon. Gdyby zechciał, Galt mógł pokonać resztę świata, lecz i tak musiałby się kłaniać andat. Marchat Wilsin mieszkał na tyle długo w Saraykeht, by przyjąć to ograniczenie arogancji swego narodu. Folgowanie jego dziwactwom, takim jak prowadzenie interesów w łaźni, stanowiło niewielką cenę. |