powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXXXIII)
styczeń-luty 2009

Wariacje literackie: Pierwszy polski detektyw
Ach, gdzie są niegdysieysze pisarze? – chciałoby się zapytać, parafrazując znany wiersz Franciszka Villona. Gdzie Rodziewiczówna, gdzie Umiński, Żuławski, kto pamięta jeszcze „Pamiętnik Wacławy” czy „Przez Kraj Ludzi, Zwierząt I Bogów”? Pisarze i ich dzieła starzeją się szybciej niż nam się wydaje.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Czasami przeglądając w księgarni półki z nowościami zastanawiam się, ile z tytułów dzisiaj określanych mianem bestsellerów będzie istnieć w świadomości czytelników za dziesięć, dwadzieścia lat. Najszybciej umiera – to banał – publicystyka, a także powieść przygodowa. Nasi dziadkowie rozczytywali się w Władysławie Umińskim, Karolu Mayu, Ferdynandzie Ossendowskim, Kornelu Makuszyńskim, obecnie zaś wśród młodych króluje fantastyka. Za parę lat także ją może spotkać los powieści przygodowych o kowbojach i Indianach – po prostu zniknie ze świadomości czytelników. Zostanie kilka tytułów z tak zwanej górnej półki (Jacek Dukaj i kto jeszcze?), reszta będzie przywoływana jedynie w felietonach takich jak ten.
Dzisiaj chciałem wspomnieć Antoniego Marczyńskiego, pisarza ongiś popularnego, obecnie zupełnie zapomnianego. Przed wojną jego książki rozchodziły się w wielonakładowych, broszurowych wydaniach, publikowane były przez gazety zarówno codzienne, jak i magazyny (np. „Tęczę”). Przyznaję się bez bicia, że żadnej jego powieści nie przeczytałem, chociaż kilkakroć zabierałem się do lektury. Nie dałem rady. Marczyńskiego czyta się mniej więcej tak jak słabsze książki Andrzeja Pilipiuka – balansują na granicy grafomanii. Styl jest naiwny, dialogi prościutkie, a przebieg akcji daje się przewidzieć na kilka, kilkanaście stron wcześniej. Jednak autor „Perły Szanghaju” czy „Zegara śmierci” był jednym z poczytniejszych pisarzy międzywojnia. Wiem, co piszę, mam dostęp do zeznań naocznego świadka.
O Marczyńskim pierwszy raz usłyszałem od pana Edwarda. Pan Edward to fascynująca postać, zegarmistrz i fotograf, który notabene wywoływał zdjęcia dla profesora Józefa Kostrzewskiego, badacza Biskupina i twórcy tak zwanej poznańskiej szkoły archeologicznej. Kiedyś rozmawialiśmy na temat polskich kryminałów i narzekałem, że przed wojną nie powstał w naszym kraju żaden detektyw, no może nie na miarę Sherlocka Holmesa, ale choćby nawiązujący do tej postaci. Pan Edward opowiedział wówczas, jak to będąc 12-letnim chłopakiem, rozczytywał się w kryminałach z Rafałem Królikiem w roli głównej, bohaterem wymyślonym przez Marczyńskiego.
Detektyw o śmiesznym nazwisku, tak w skrócie można określić bohatera „Gazu 303”. Jako nastolatek pan Edward pochłaniał wręcz książki o Króliku, jednak po latach doszedł do wniosku, że nie przedstawiały one większej wartości. Przygody polskiego detektywa, który próbował rozszyfrować zagadkę tajnej sowieckiej broni, były raczej głupiutkie. Z panem Edwardem z pewnością zgodziłby się Marek Hłasko, który w felietonie „Sherlock Holmes potrzebny od zaraz” z 1955 roku nie zostawił suchej nitki na Marczyńskim i jego bohaterze:
Marna jest nasza literatura kryminalna. W dwudziestoleciu było kilku pisarzy, którzy robili co mogli, aby do reszty pogrzebać i wypaczyć ten gatunek. Mistrzostwo w tej dziedzinie osiągnął Antoni Marczyński – autor kilkudziesięciu powieści, twórca postaci Rafała Królika – zidiociałego człeczyny, który zawsze wplątany zostaje w jakieś zbrodnie i zawsze wychodzi na bohatera.
Ostre słowa, ale prawdziwe. Wiele razy przeglądałem w poznańskich antykwariatach przedwojenne wydania Marczyńskiego. Kolorowe okładki z sensacyjnymi scenami, egzotyczne scenerie (Związek Sowiecki, Nowy Jork, harem sułtana) i dobre, mocne tytuły. Gorzej z zawartością. Marczyńskiego, jeśli można tak powiedzieć, spotkało zasłużone zapomnienie, ale które z książek ocenianych dzisiaj na 80-100 procent na łamach „Esensji” będą pamiętane za kilka lat? Obecnie różnice między pożółkłymi, zniszczonymi powieściami Marczyńskiego a lśniącymi na półkach w księgarniach bestsellerami widać gołym okiem. Być może za jakieś pół wieku, wyobraźmy sobie, będzie można postawić obok siebie wydawane obecnie książki i „Upiory Atlantyku” albo „Przeklęty statek”. Nie będzie żadnej różnicy.
Kiedy pisałem ten felieton, Artur Chruściel słusznie stwierdził, że nie należy wrzucać całej literatury do jednego wora. Współcześnie na popularność książek wpływa w dużej mierze rynek – weźmy takie „Opowieści z Narnii”, które przeżywają swój renesans dzięki filmom Andrew Adamsona. Albo sztandarowy już przykład Harry′ego Pottera, dzieła przez wielu uważanego jedynie za majstersztyk marketingu. Sporo też książek zostało niesłusznie zapomnianych, na przykład wspaniałe wspomnienia z podróży Ossendowskiego. A może jednak skrajne uogólnienie ma sens? Nie dlatego, że Potter, Królik czy Jakub Wędrowycz to jedno. Raczej ze względu na czytelnika.
Tu dochodzimy do morału, który powstał dużo wcześniej niż niniejszy felieton, bo już w XV stuleciu. Autor znany, tłumaczenie Tadeusza Żeleńskiego-Boya, a temat morału: przestroga dla czytelnika.
Nie pytay, kędy hoże dziewki,
Idą stąd y na iakie brzegi,
Iżbyś nie wspomniał tey przyśpiewki.
Ach, gdzie są niegdysieysze śniegi!
powrót do indeksunastępna strona

38
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.