Z występami Polski na Eurowizji jest jak z naszą piłką nożna. Bez względu na to jak duży zrobi się wokół naszej reprezentacji szum medialny, jak urosną oczekiwania kibiców, jak byśmy nie byli pozytywnie nastawieni – i tak nie wyjdziemy z grupy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Za nami kolejne krajowe eliminacje do Eurowizji. I, jak co roku, podczas ich oglądania zastanawiałem się, czy naprawdę w Polsce nie ma kogoś, kto godnie mógłby nas reprezentować? Już nawet nie myślę w kategorii zwycięstwa, ale żeby chociaż nie ciągnął się w ogonie. Zeszłoroczna nominacja dla Isis Gee była kosmicznym nieporozumieniem. Mimo to, podgrzewany niepoprawnym optymizmem, miałem nadzieję, że w tym roku uda nam się odbić od dna. Jasne… Jak to się mówi? Nadzieja matką głupich. Nie wiem, jak to się stało, ale oglądając występ zwyciężczyni konkursu, Lidii Kopani, dręczyło mnie permanentne uczycie déjà vu. Czy przypadkiem w zeszłym roku nie wystawiliśmy do konkursu właśnie takiej piosenki? Zarówno pod względem muzycznym, jak i ogólnej stylizacji stanowi ona doskonałą kopię tego, co zaprezentowała Isis Gee. I tylko jeden szczegół różni Lidię od swej poprzedniczki – naturalność. Abstrahując od umiejętności wokalnych, przyjemnie na nią popatrzeć, czego nie można powiedzieć o Isis. Obawiam się tylko, że to zdecydowanie za mało. Znając poprzednie edycje Eurowizji, mam świadomość, że podobnych wykonawczyń w finale zobaczymy kilka. I na dobrą sprawę żadna z nich nie wygra. No, chyba że będzie z Rosji. Z drugiej strony, czy tak naprawdę było w czym wybierać? Od zawsze fascynowała mnie w jury umiejętność doboru najgorszych wykonawców spośród tych, którzy się zgłosili. Pół biedy, gdyby do tej dziesiątki kandydowało jedenastu chętnych, z czego jeden byłby szczerbaty ze szklanym okiem. Wtedy rozumiem, że z braku laku bierze się tych, co są. Jednak podobno za każdym razem chęć występu w eliminacjach zgłasza po 100 artystów (że pozwolę sobie na takie nadużycie). Po prostu nie chce mi się wierzyć, że pośród tylu zgłoszeń nie da się wyłowić kogoś, za kogo nie będziemy musieli się wstydzić przed całą Europą. Na szczęście mamy preselekcję dokonywaną przez „kompetentne osoby”, które zawsze dokładają starań, byśmy musieli wybierać między dnem a jeszcze większym dnem.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dzięki temu mogliśmy podziwiać wyraźnie męczącego się na scenie Stachurskiego, zblazowanych rockmanów z Iry, którzy wyglądali, jakby zapomnieli rano o łyżeczce Geriavitu, czy kulejący duet Oli Szwed i Marco Bocchino. Między nimi zaplątał się desant obcokrajowców. Nie mam pojęcia, co ci wszyscy Skandynawowie robili na polskich eliminacjach, ale zdecydowanie rozminęli się z powołaniem – zwłaszcza groteskowi panowie z Det Betales. Z Man Meadow było nieco lepiej, przynajmniej wizualnie. Chłopaki są tak piękni i wymuskani, że zapatrzony na nich uśmiechnięte buźki, zupełnie nie zarejestrowałem tego, czy coś śpiewali. I tylko szkoda mi Białorusinów z Dali. Oni chyba naprawdę myśleli, że występują na jakiejś zaangażowanej imprezie. Mimo tych obcych akcentów największą egzotyką popisała się Tigrita Project. Kto o zdrowych zmysłach mógł przypuszczać, że tango zaśpiewane po francusku będzie miało w tym zestawie jakiekolwiek szanse? Zwłaszcza tak marnie wykonane. Kompletnej klapy nie dali dwaj uczestnicy. Jeden z nich to Artur Chamski, z zawodu aktor, który zaśpiewał całkiem melodyjnie, ale w oczach miał tak mało przekonania, jakby sam nie wierzył w to, co robi. Najlepiej jednak zaprezentował się zespół Renton i to on powinien wygrać eliminacje. „I’m No Sure”, czyli piosenka, którą wykonali, może nie należy do największych objawień muzyki rozrywkowej, ale wybiegała poza ramy stylistyki eurowizyjnej. Jasne, że żadni z nich The Strokes czy The Libertines, ale zagrali z życiem, melodyjnie i przede wszystkim wyróżniali się z tłumu. Chociażby z czystej ciekawości zobaczyłbym, jak tego typu produkcja radzi sobie na Eurowizji. Niestety, zwyciężyła Lidia Kopania – kobieta znikąd. Konia z rzędem temu, kto słyszał jakieś jej poprzednie piosenki. Jak widać, historia lubi się powtarzać. Nie dość, że wysyłamy taką samą piosenkę jak rok temu, utrzymaną w tej samej stylistyce, która tak samo marnie sobie poradzi (choć podejrzewam, że o dwa, trzy oczka lepiej niż Isis Gee), to jeszcze śpiewa ją wokalistka, o której więcej nie usłyszymy. Chociaż może to jedyny pozytywny aspekt całego przedsięwzięcia. |