Najnowszy film Wong Kar-Waia rozpoczyna się od metafory związanej z kluczem, a dokładniej z dodatkową usługą, którą zapewnia swoim klientom właściciel pewnej kawiarni. Jest nią możliwość zostawienia kluczy dla osoby, z którą z jakichś powodów nie chce się lub nie może dalej być. Ten pozostawiony przedmiot staje się z jednej strony symbolem możliwości, jakie daje „otwarcie drzwi”, z drugiej – chęci ucieczki przed tym, co możne się wydarzyć, kiedy w końcu zostaną otwarte.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Akcja „My Blueberry Nights”, pierwszego anglojęzycznego filmu Wong Kar-Waia, rozpoczyna się w Nowym Jorku. Bohaterów poznajemy w chwili, kiedy prowadzący kawiarnię Anglik Jeremy (w tej roli chyba najlepszy z całej obsady Jude Law) obiecuje przekazać klucze byłemu partnerowi Elizabeth (Norah Jones) – nieznajomej kobiety, której związek właśnie się rozpadł z powodu zdrady. Przez kolejnych kilka nocy tuż przed zamknięciem Elizabeth odwiedza kawiarnię Jeremy’ego, aby następnie zniknąć bez pożegnania. Od tego momentu rozpoczyna się jej podróż – ucieczka z Nowego Jorku, która, paradoksalnie, zamiast oddalać, przybliża ją poprzez poznanych ludzi do miejsca (a przede wszystkim osoby), które kiedyś opuściła.
Hollywoodzki debiut Wong Kar-Waia, promowany w Polsce zresztą pod hasłem „w kinach na walentynki”, rozczarowuje (czego swoistą zapowiedzią może być już polski tytuł, z tylko dystrybutorowi znanych powodów przetłumaczony jako „Jagodowa Miłość”). Rozczarowanie wynika głównie z faktu, że z czterech części, na jakie można podzielić film, dwie środkowe – historia chorobliwie zazdrosnego męża i jego byłej żony (Weisz) oraz poznanej przez Elizabeth w kasynie hazardzistki (Portman) – są niestety banalne i w znacznym stopniu pozbawione magii. Aktorzy wciśnięci w maski swoich chińskich protoplastów z wcześniejszych filmów Wong Kar-Waia nie są w stanie oddać ich naturalnej melancholii i aury tajemniczości, a jakakolwiek próba odejścia od tej konwencji (zwłaszcza w przypadku Portman) dodatkowo psuje efekt. Najbardziej denerwujący jest jednak hollywoodzki optymizm, widoczny zwłaszcza w samej konstrukcji fabuły, która zakłada przemianę bohaterki w zetknięciu z przypadkowymi osobami – widz i tak zna skutki ucieczki bohaterki mniej więcej po pierwszych 20 minutach, więc motyw podróży jest tu raczej mało przekonujący.
Jedyne, czego nie można odmówić „My Blueberry Nights”, to piękno wizualne – jak większość filmów Wong Kar-Waia jest on ucztą dla wszystkich zmysłów łącznie ze słuchem (świetna, jazzowa ścieżka dźwiękowa skomponowana prze Raya Coodera), a nawet smakiem (pojawiający się na początku i na końcu motyw ciasta z jagodami). Ponadto od strony czysto wizualnej reżyser wykorzystując swoje charakterystyczne chwyty – długie, często spowolnione ujęcia, przytłumione nocne światła, kręcenie ze specyficznych ujęć (na przykład obraz z kamery zawieszonej w kawiarni) i po raz kolejny udowadnia, że jak nikt inny potrafi oddać somnambuliczną atmosferę współczesnego miasta. Zawiedzie się jednak ten, kto spodziewa się zobaczyć obraz nocnego Nowego Jorku – w przypadku „My Blueberry Nights” miasto jest wciąż Hongkongiem, który na potrzeby amerykańskiej widowni został nieznacznie przerobiony, o czym przypominają zwłaszcza sceny metra oraz zagracone i dość kiczowate, „neonowe” wnętrza barów, kojarzące się ze scenerią wcześniejszych filmów, takich jak „Upadłe anioły”.
Podsumowując, dla wielbicieli twórczości Wong Kar-Waia film będzie dość płytka kalką poprzednich azjatyckich produkcji reżysera. Dla początkujących być może okaże się wstępem do zapoznania z jego twórczością, tym bardziej że równolegle wchodzi do kin reedycja rzadko widywanych w Europie „Popiołów czasu” – obrazu zdecydowanie bardziej reprezentatywnego dla tego twórcy.