„Strażnikom” Zacka Snydera nie udało się zdetronizować „Mrocznego Rycerza” w kategorii filmów o superherosach, ale niech mnie, jeśli to nie najlepsza ekranizacja komiksu w historii kina.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Przyznam, że Snyder kupił mnie już pierwszym trailerem: montażem niemych scen żywcem wyjętych z arcydzieła Alana Moore’a do przepięknego utworu „The Beginning is The End is the Beginning” Smashing Pumpkins – nastrojowej repryzy singla promującego „Batmana i Robina”, niesławnego mordercę kina superbohaterskiego! Kredyt zaufania miał również po „300” – chociaż film jakoś mną specjalnie nie trzepnął, widać było, że twórca komiksy kocha i rozumie, i jest w tej miłości wierny oryginałom (na szczęście bez przesady). Ale tam – popierdółka Franka Millera o antycznych kulturystach, a tu – gęsta intertekstualna próba zajrzenia w mroczne dusze bohaterów; nie będę zresztą pisać o komiksie, bo na łamach „Esensji” uczynił już to Michał Chaciński. Zupełnie różna kategoria wagowa, i ten grząski grunt: ekranizacja Moore’a, szalonego czarnoksiężnika, który zesłał na partaczących materiał filmowców („Liga Niezwykłych Gentlemanów”, tfu, tfu!) już niejedną klątwę; stąd też problemy wytwórni Universal i spór Warnera z Foxem o prawa do „Strażników”. Do tej pory najbardziej udanym przeniesieniem na ekran komiksu Moore’a była „V for Vendetta” Wachowskich, którzy (słusznie) uznali, że lewicowe brytolskie lęki sprzed prawie 30 lat niekoniecznie będą zrozumiałe dla współczesnego widza, sparafrazowali więc „V” na dzisiejsze czasy i rzeczy, które owego widza bolą. Snyder zaryzykował podejście odmienne – poszedł w wierność i zostawił akcję „Strażników” w roku 1985. Mimo że z natury medium parę wątków musiało wylecieć (jedne na zawsze, inne, jak animacja na podstawie komiksu o piratach, będą na DVD, jeszcze inne – w tym zakończenie – zostały nieco zmienione), nic nie zostało tknięte w dziedzinie idei (Wachowscy z „anarchy” zrobili „freedom” i był to ich największy grzech). Zrobił się z tego film dla dorosłych (nie tylko przez wymuskane sceny seksu i przemocy, powoli stające się sygnaturą reżysera) – trzeba mieć tych parę dych na karku, żeby pamiętać atmosferę nuklearnego zagrożenia i czasy, gdy ZSRR wydawało się wieczne. „Strażnicy” okazują się filmem historycznym. Kompresja trzech tomów do jednego filmu wyszła nadspodziewanie sprawnie – rzecz jest klarowna i trzyma się kupy, nie powinna konfundować nieznającego komiksu widza. Mnogość oddanych z pietyzmem szczegółów robi ogromne wrażenie – wystrój, garderoba, detale na poziomie treści gazet – alternatywny 1985 pełną gębą. To solidna filmowa robota – nie sądzę, żeby Snyder był „wizjonerem”, jak głosi hasło z plakatu, ale rzemiosło ma opanowane do perfekcji. Podobało mi się, że na ekranie operuje językiem komiksu – jeśli można mówić o „kinie komiksowym”, to „Strażnicy” są jego wzorem i ideałem. „Kinie komiksowym”, a nie filmem, który ma scenariusz oparty na jakimś komiksie (z faktu, że taki „Ghost World” był historią obrazkową, nie wynika absolutnie nic). Proszę zwrócić uwagę, w jaki sposób Snyder stosuje slow-motion: aby wydobyć szczegóły sceny, aby narzucić jej odbiór tak, jak w komiksie, gdzie pojęcie „czasu” jest przecież odmienne niż w jakimkolwiek innym medium. Widzimy cały kadr, kawałek zamrożonej rzeczywistości, a potem czytamy dialog w dymkach: dla obrazka czas się zatrzymał, ale tekst idzie przecież do przodu. Dynamika, kadrowanie, ujęcia – wszystko jak z komiksu. I w dodatku działa. Papierowy pierwowzór znam praktycznie na pamięć, więc nie dostałem kopa w metaforyczne jaja, jakim uraczył mnie na przykład „Mroczny Rycerz”. To przekleństwo wiernych adaptacji, których fanem przestałem być po „Przez ciemne zwierciadło” wedle Dicka – po jego obejrzeniu poczułem pustkę: nie dostałem niczego nowego. Kinowi „Strażnicy” wszakże wzbogacili pierwowzór – już wykreowanie tego świata w realnej, a nie tylko rysunkowej materii dostarcza dużo satysfakcji. A tu jeszcze genialnie dobrana muzyka – ścieżka dźwiękowa (Dylan, Hendrix, Nena, Simon&Garfunkel) po prostu wymiata (OK, dostałem tego wymarzonego kopa, kiedy w połowie napisów usłyszałem „First We Take Manhattan” Cohena!). I świetnie dobrani (i zrobieni) aktorzy, choć Ozymandiasz mógłby robić mniej wymoczkowate wrażenie (na szczęście nadrabia, hmm, miną). Szkoda, że nie było w kinie miejsca na ich bardziej szczegółowe portrety – psychopatyczny Rorschach ma duże szanse na zostanie nowym idolem młodzieży. A czego najbardziej mi brakowało? Tych szarych ludzi, który pełnili tak ważną rolę w komiksie Moore’a. Gdy świat kończy się łkaniem, warto mieć kogoś, czyim losem się przejmiesz. Snyder nie dał nam tej szansy i jest to jego największy błąd. Czuję w kościach, że to już zmierzch kina superbohaterskiego. „Mroczny Rycerz” Nolana i „Strażnicy” to jego szczytowe osiągnięcia; na horyzoncie nie widać niczego, co mogło by je przebić.
Tytuł: Watchmen: Strażnicy Tytuł oryginalny: Watchmen Obsada: Malin Akerman, Jeffrey Dean Morgan, Carla Gugino, Jackie Earle Haley, Billy Crudup, Patrick Wilson, Matthew Goode, Stephen McHattie, Matt Frewer, Niall Matter, Danny Woodburn, Dan PayneRok produkcji: 2009 Kraj produkcji: Kanada, USA, Wielka Brytania Dystrybutor: UIP Data premiery: 6 marca 2009 Czas projekcji: 163 min. Gatunek: SF, dramat, thriller Ekstrakt: 90% |