– Claudia Mizantree, prawda? – zapytała, kiedy już opuściłyśmy salę. – Słyszałam o pani… Same dobre rzeczy. Ja też jestem za zmianą ustroju, chociaż w moim państwie będzie o to znacznie trudniej. Jest pani bardzo odważna – nie każdy zdobyłby się na to, by podważać decyzje królowej. Nawet, jeśli to rodzina. To dla mnie zaszczyt, że rozmawiamy. – Jaka tam odwaga… – zagryzłam wargę, bo zabrzmiało to doprawdy szczeniacko. – To znaczy… nie robię tego, by zademonstrować odwagę. I proszę mi mówić po imieniu. Claudia. Podałam jej rękę. – W takim razie bardzo odważnie tego nie robisz, Claudio – odpowiedziała poważnie i przyjęła moją dłoń. Uścisnęła ją mocno, po przyjacielsku. Unikałam jej aż do kolejnego zebrania, czyli niecałe dwa dni. Nie odbierałam telefonów, ignorowałam maile. Pytała, czy się na nią obraziłam, czy zaszokowała mnie jej bezceremonialność. Pisała, że przeprasza i że to się więcej nie powtórzy. Problem w tym, że sama nie wiedziałam, co o tym myśleć. Chodziłam jak w dużej, tęczowej bańce mydlanej. Podczas kąpieli rozchlapywałam pianę po kafelkach i pełnym zakrętasów pismem wyrysowywałam jej imię i pierwszą literę nazwiska: Serena F. Moje F. miało na końcu małe serduszko i to mnie niepokoiło. Okropnie.
Do sali zebrań wpadłam w ostatniej chwili i zrobiłam to z premedytacją. Ona już tam była – spojrzenie na powitanie omal nie zbiło mnie z nóg. – Spóźniłaś się, moja droga – John podniósł wzrok znad listy obecności. – Całe szczęście, że tylko minutkę. – Był korek na drodze – wyjąkałam, osuwając się bez tchu na fotel. Moja matka, w pretensjonalnej koronie wpiętej w wymyślną fryzurę, rozpoczęła obrady. Z miejsca zapomniałam o Serenie i o dziwnym pocałunku. Znienawidzony przeze mnie William Blacker czytał własnego projektu ustawę o wprowadzeniu Introix w szkołach. Na poprzednim spotkaniu właśnie z tego powodu rozpętała się okropna awantura – tylko dlatego, że dwie osoby odważyły się sprzeciwić. Ja, oczywiście, byłam za. Po raz kolejny stchórzyłam. Ktoś trącił mnie w ramię – Steven Parker, jeden z posłów opozycji. Dyskretnie podał mi karteczkę. Poznałam po charakterze pisma, że sporządziła ją Serena. Wahałam się przez moment, rozwinąć czy nie. Parker jednak dał ukradkiem znak i zrozumiałam, że w środku ukryte są treści polityczne, a nie dotyczące moich prywatnych rozterek. „Dzisiaj nie ma Sonyi” – przeczytałam. Sonya, moja cioteczna siostra, poprzednio była przeciwna choremu pomysłowi zwolenników Introix. – „Ethan zostanie sam po drugiej stronie barykady. Ja się nie odważę, i tak moja dzisiejsza obecność tutaj jest wysoce niepożądana, ale może ty?” Odetchnęłam głęboko i wsunęłam karteczkę w rękaw. Ja? Czy ona oszalała? Prawda, nie wiedziała o pewnym bardzo ohydnym występku, którego się ostatnio dopuściłam. Zmuszona przez Heuleiema, poszłam do własnej matki w przebraniu i nakręciłam całą intrygę. Ale nawet pomijając to… Ja? Taki tchórz? Miałam szczęście, że dzisiaj siedzieliśmy inaczej, niż zazwyczaj – podczas ostatniego zebrania ktoś uszkodził część stołu i do sali wstawiono nowy, tym razem owalny. Ethan reprezentował królestwo Scalendie i zajmował miejsce bliżej Johna i Intrixii, więc mógł nie zauważyć mojego zakłopotania. Mógł w ogóle nie wiedzieć o pomyśle Sereny i moim tchórzostwie. Podniosłam głowę – jeżeli teraz na mnie popatrzy, będzie to znaczyło, że oczywiście wszystko wie. Nie spojrzał. Przyglądał się Blackerowi i chyba jak zwykle zasypiał. To naturalnie wcale mnie nie uspokoiło, próba dopasowania kogoś takiego do sprawdzających się zazwyczaj wniosków była wręcz żałosna… Parker trącił mnie po raz kolejny. „Claudia, czy to znaczy, że nie mogę na ciebie liczyć?” Serena wykrzywiła usta w grymasie pełnym zawodu, kiedy pokręciłam przecząco głową i zmięłam liścik. Czułam się okropnie, ale przecież ona w tym momencie nie była lepsza. Nagle moja matka dała ręką znak i Blacker urwał wpół słowa. – Przepraszam cię najmocniej, William, ale mamy dzisiaj do rozwiązania sprawę nie cierpiącą zwłoki. Nie jestem przesądna i nie mam intuicji, ale poczułam, jak zimna, wręcz lodowata dłoń chwyta mnie za serce. Podświadomie czułam, jaka będzie to sprawa. Nie pomyliłam się. Siedziałam na kanapie i płakałam. To zresztą mało powiedziane – ryczałam jak bóbr. Nie kontrolowałam się do tego stopnia, że sąsiedzi musieli mieć niezłe przedstawienie. Zamoczyłam cały rękaw i nie mogłam przestać. Stało się coś strasznego. Moje przeczucia sprawdziły się co do joty, ale jednocześnie niezwykle perfidnie zmieniły kierunek. Ethan został oskarżony o zdradę tajemnic państwowych – tyle że zgadnąć się nie dało, o jakie państwo poszło. Przez większą część zebrania nikt nawet nie zauważał Sereny i, z tego co widziałam, pomogło jej to odzyskać dawną pewność siebie. Wszystkich pochłonął nowy, a właściwie nie do końca nowy temat – po co Ethan jeździł do Heuleiema, z czyjego rozkazu i – na koniec – czy zna hasła wejściowe do rezydencji wielkiego Cesarza. Oczywiście powiedział, że nie. Maczałam w tym wszystkim palce i czułam się winna, więc siedziałam nienaturalnie zgarbiona i nie podnosiłam wzroku znad stołu obrad. Potem zrobiło się nieprzyjemnie. John widocznie bardzo chciał pokazać swoją władzę, w dodatku wyjątkowo się zdenerwował. Za drzwiami czekali już rechingtońscy żołnierze – kiedy tylko John dał sygnał, natychmiast wpadli do sali. Byli uzbrojeni i wiedziałam doskonale, po co ta cała parada. Wszyscy wiedzieli. Serena miała rację, Ethan rzeczywiście został sam po tamtej stronie barykady. Siedzący obok posłowie po prostu uciekli. Odsunęli się już wtedy, kiedy John zaczął pytać o hasła i walić pięścią w stół. Na widok grupy ludzi w rechingtońskich mundurach wszyscy zwiali jak tchórze. Tylko on stał bez ruchu i robił dobrą minę do złej gry. Uśmiechał się krzywo, a John o mało nie oszalał. Żołnierze musieli ominąć przeszkodę w postaci stołu. Ethan wykorzystał to i wyskoczył przez okno. Tak po prostu. Z trzeciego piętra. Rzuciliśmy się wszyscy patrzeć, zobaczyliśmy odjeżdżający avivon i nasze odbicia w mokrej tafli szyby.
Cieszyłam się – było to jedyne i rozpaczliwe wyjście. Zaraz potem w sali znów rozpętała się burza. John bardzo chciał zaimponować Intrixii, a że raz mu nie wyszło – zaczął szukać zaczepki. Dosłownie. Nie zdziwiłam się bardzo, kiedy kolejnym obiektem ataków stała się właśnie Serena. – Popatrzcie – zaczął John z pozornym spokojem. – Siedzimy sobie razem w sali i właściwie jest miło i przyjemnie. Niemal swojsko. Ale o ileż milej by było, gdyby nie obecność tych zdrajców zza wschodniej granicy. „Zdrajców” było dwoje – Serena i inny poseł, Paul Bregheailan, od samego początku zebrania tak spięty, jakby miał zbyt ciasno zawiązany krawat. – Proszę oszczędzić sobie tych docinków – oznajmiła chłodno Serena. – Wszystkich członków Rady Głównej obowiązuje neutralność, więc zgodnie z regulaminem, będąc tutaj, nie jestem wcale Chonaanką, ale jedną z was. Słowa o neutralności zabrzmiały jak drwina, zwłaszcza w odniesieniu do wydarzeń sprzed kilku minut, ale cała wypowiedź była rzeczowa i mądra. Och, jak ją wtedy podziwiałam. – Nie jest Chonaanką, no popatrzcie – zachichotał Blacker. Miałam ochotę wstać i uderzyć go w ten wstrętny pysk – był takim tchórzem, że nawet mówiąc do kobiety, cały aż się trząsł. Nie przeszkadzało mu to jednak wygłaszać głupkowatych uwag i w ogóle robić z siebie błazna. Dalsze zaczepki wychodziły szczególnie od męskiej części zgromadzonych i były – lekko mówiąc – niezbyt inteligentne. Serena zachowywała się z klasą i większość z nich po prostu ignorowała. Niestety, do rozmowy włączyła się moja matka. John przestał posapywać i zaczął słuchać. – Pani tak pięknie mówi o neutralności. Tymczasem piętnaście lat temu, jak można wyczytać z pewnych źródeł, bardzo aktywnie działała pani na rzecz swoich i to w naszym kraju. Jednak co było, a nie jest – nie pisze się w rejestr. Gorzej z tym, co pani robi teraz. – To są moje prywatne sprawy – Serena zbladła, ale ciągle miała wojowniczą minę. – Proszę… – Ach, ja też proszę. Co my tu mamy… Liga Niebieskiej Kokardki… Tak, tego się spodziewałam… Sala ryknęła śmiechem. Na litość, jacy oni wszyscy byli żałośni! Śmiać się z czyjejś odmiennej orientacji seksualnej? |