Dawno, dawno temu, w „Dużym Formacie” „Gazety Wyborczej” (który wówczas nazywał się po prostu „Magazyn”) czytałem wyniki badań na temat zdrowia psychicznego pisarzy. Było coś tam o Hemingwayu i jego samobójstwie, chyba też o Philipie Dicku wierzącym, że Lem to komórka KGB, a nie pisarz. Zacząłem się wówczas po raz pierwszy zastanawiać, skąd bierze się szaleństwo twórców literatury? Czytam właśnie „Dzienniki” Jana Lechonia. Z pewnością to nie jest lektura, którą można polecić każdemu – raczej ciekawskim, zainteresowanym jak wygląda życie pisarza „od kuchni”. Autor „Srebrnych i czarnych” opisuje głównie swoje boje z pisaniem powieści (nieukończonego „Balu u senatora”), codzienne spotkania i wydarzenia, a także problemy z psychiką. Czytam Lechonia i ciągle wydaje mi się, że to nie Lechoń, tylko Teodor Parnicki, którego „Dzienniki z lat osiemdziesiątych” wyszły rok temu. Wszystko podporządkowane jest pisaniu. Scribere necesse est, vivere non est necesse, parafrazując znane powiedzenie. Zarówno Lechoń, jak i Parnicki w swoich dziennikach skupiają się przede wszystkim na pracy twórczej, na gorączkowej próbie ocalenia siebie przez pisanie. Dlaczego ocalenia? Obaj pisarze mieli poważne problemy z psychiką. Autor „Karmazynowego poematu” był neurastenikiem, przez całe życie cierpiał na stany lękowe i ataki paniki. Najprawdopodobniej to z tego powodu popełnił samobójstwo w w 1956 roku. Parnicki natomiast chorował na depresję, przez kilka lat leczył się psychiatrycznie, w tym też czasie zarzucił zupełnie pracę literacką. Dzienniki obu autorów są zadziwiająco podobne. Na pierwszym planie mamy zmagania z pisaniem, czy raczej: niepisaniem. Każda napisana strona, czasem linijka tekstu okupiona jest walką, ciężkimi zmaganiami z samym sobą i licznymi problemami. Często jest to prozaiczny brak czasu, choroba czy alkoholizm. W tle przewija się życie pisarzy, o którym twórcy w gruncie rzeczy wspominają niechętnie. Wiele też faktów przemilczają. Podobno u Lechonia (tak twierdzi np. Krzysztof Tomasik) można znaleźć zakamuflowane informacje na temat jego stosunków homoseksualnych. Podobno Parnicki pomija w codziennych zapiskach spotkania z przedstawicielami władzy komunistycznej Polski. Być może pisarze świadomi, że piszą nie tylko dla siebie, wygładzają swoją rzeczywistość, zasłaniają ciemne sprawki przed czytelnikiem. Mówi się, że pisanie może być terapią, ratunkiem przed szaleństwem. Jednak przykłady Parnickiego i Lechonia pokazują, że jeśli rzeczywiście jest to terapia, to bardzo zawodna i bolesna. Weźmy taki cytat: „I jestem znów zagubiony, sam i przekonany, że poza pisaniem nie istnieję i nie warto, żebym istniał”. Jeśli potraktujemy poważnie stwierdzenie Lechonia, jest ono przerażające. Być może coś takiego powinno być rozsyłane wśród początkujących pisarzy. Innymi słowy, jeśli bierzesz na poważnie swoją twórczość, spodziewaj się najgorszego. Jednak w dziennikach Parnickiego i Lechonia jest również coś budującego. Można, owszem, przerazić się życiem pisarzy, ale jest także iskierka nadziei. Czy nie jest bowiem zdumiewające, że ludzie z takimi problemami, którzy byli często zupełnie nieprzystosowani do życia, jednocześnie potrafili tworzyć genialne dzieła? Nie wiem, czy problemy z psychiką są nieodłączną ciemną stroną talentu – być może nie. Wspaniałe jest jednak, że mimo tego Parnicki napisał „Słowo i ciało”, „Muzę dalekich podróży” albo „Tożsamość”, a Lechoń cudowne „Rozstanie” czy „Chorału Bacha”. Czytajmy szalonych pisarzy, ci normalni często nie mają tyle do powiedzenia. |