powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LXXXV)
kwiecień 2009

Nie pan, więc ja: Zapping
Zapping to używka popularniejsza niż kawa, papierosy i czekoladowe rurki z „Biedronki”. Zastrzyk dożylny, domięśniowy, dosercowy, domózgowy. Tani, powszechny, wzmaga apetyt na natychmiastowość. No już, dawać mi te wszystkie wyciskarki do owoców, nowozelandzką faunę, gadające głowy i galaretę z pośladków.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Metafora informacyjnego szumu: bohater staje przed dziesiątkami ekranów telewizyjnych. Wideoklipy, publicystyka, lawina w Alpach, naloty dywanowe, Rhett Butler i Scarlett O’Hara, orle gody, Teletubisie, domowe nagrania wideo. W kinie taka scena nie zwiastuje nic dobrego. Oto początek końca, moment, w którym trzeba wysłuchać planu szaleńca, pogodzić się z faktem, że Wielki Brat patrzy, albo wypowiedzieć wojnę Sztucznej Inteligencji.
A ja tak sobie myślę, że przy zappingu to małe piwo z dużą pianą. W przeciwieństwie do takiej panoramy, widywanej w supermarketach na działach z elektroniką, obrazy wyświetlane podczas „skakania po kanałach” uderzają prosto w twarz, są ułożone linearnie i skondensowane jak strumień z przyciśniętego palcami szlauchu. To nie dziesiątki ekranów na wielkim placu, ale setka na stromym zboczu. „To zap” znaczy „mknąć”. Telewidz mknie ruchem jednostajnie przyśpieszonym. Zapping jest atrakcyjny, ponieważ interakcję z medium sprowadza do najprostszej czynności. Nie wymaga wartościowania i interpretacji obrazu, wyrywa go z wszelkiego kontekstu. Zrównuje poziomy odbiorcze, stymuluje zmysły. Jest kwintesencją tego, co pod koniec lat czterdziestych nazwano dysfunkcją narkotyzującą. Zamiast działać, przyglądamy się, zamiast zobaczyć, patrzymy. To jak wizyta w domu publicznym: niby zmierzamy w konkretne miejsce, ale korci nas, żeby po drodze zajrzeć w każdą dziurkę od klucza. Zappinguję, bo mogę! Cel nie uległ zmianie od czasu pojawienia się pierwszych pilotów telewizyjnych: przegnać reklamy i nudę. Zapping stał się najpełniejszą ilustracją słów Rudolfa Arnheima, który twierdził, że telewizja to „krewniaczka samochodu, środek transportu w dziedzinie kultury, instrument transmisyjny, nie dający nowych możliwości artystycznej interpretacji świata”.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Wieczór. Narzeczona wraca z pracy, a pracuje na pełen etat, jej dzień nie zmienia się w zależności od tego, czy musi napisać kadłubek recenzji na tysiąc znaków, felieton na pięć i pół tysiąca, czy artykuł na dwanaście. Seans zaplanowany: „Futro: Portret wyobrażony Diane Arbus”, punktualnie o 22. rozdziewiczamy HBO. Przed telewizorem pół godziny wcześniej, dobra pora na zap-szprycę.



Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Pierwsze koty za płoty. Jedynka i dwójka na pełnym gazie. Na Polsacie Ferdek, więc dziękuję. Animal Planet: Surykatki! O, jak stoją, jakie pyszczki mają, takie rozumne, do zagłaskania. Ale co to, co to? Poławiacze krabów! Discovery wypuszcza ich co tydzień na Morze Beringa, żebym poczuł jak to jest być prawdziwym facetem na prawdziwej łajbie. I już pada śnieg, sypie jak w Boże Narodzenie. Lubię zimowe filmy. A tu nie tylko zima, ale i Emily Blunt w zimowych butach i zimowym płaszczyku. Piękna, depresyjna, chłodna, tylko ten podbródek jak u Krzaklewskiego. „Zdrowie pochodzi z natury, nie z apteki” – mówi Pan do Pana w telesklepie Mango, zachwalając Probicośtam, kolejny przyrząd, który „goli, pierdoli i zęby wyrywa”, tylko odrobinę mniej egzotyczny od samodymającej się sofy. Ezo TV: a) runy pokazują, b) koniunkcja gwiazd mówi c) fusy szepczą; że a) klucze są za szufladą b) mieszkanie trzeba sprzedać w maju c) ona nie kocha ciebie, tylko lekarza rodzinnego. Polsat Cafe? TVN Style? Nie mam bladego pojęcia, jaki to kanał, w każdym razie zwalniam. Czyżby refleksyjny interwał? Justyna Steczkowska robi zdjęcia dojrzałym kobietom, które wyglądają pięknie, mają rumiane twarze, błysk w oku i dają się zamienić w upudrowane, upozowane lejdis, żeby „odkryć swoją kobiecość”. Przed lustrem pani o nazwisku niżej podpisanego (zbieżność jak najbardziej przypadkowa). Rozanielona, zachwycona, pośród karmazynowych czerwieni warszawskiej kamienicy. „Para-pam-pa-pam-para-pam” – znasz tę piosenkę, synu? – pyta. Małoletni syn, nie odkładając iPoda, odpowiada: „A co, po Twoim nuceniu mam poznać?” Dalej seria kanałów muzycznych, festiwal biustów. Piersi czarne i białe, małe i duże, szpiczaste i okrągłe, splecione i spływające pod pachy. Jeszcze w stanikach i pod koszulkami, ale kto wie, jak długo wytrzymają. MTV: Paris Hilton wybiera przyjaciela. Azjata, który kiedyś był kobietą, potem mężczyzną, następnie kobietą, a potem znowu mężczyzną, albo odwrotnie, w akcie desperacji ściera makijaż i wali prosto z mostu: „Paris, oto prawdziwy ja!”. Dostaję odłamkiem jego pocisku szczerości. Wstaję, obieram kurs na lodówkę i po drodze rzucam okiem na zegarek. 22:18! Jasna cholera! Biegnę ze szklanką coli na film, pozwalam sobie na jeszcze jedno, krótkie spostrzeżenie. Gdybym był tym Azjatą i koniecznie chciał rozczesywać włosy Paris Hilton przez resztę swojego życia, popisowy numer z makijażem zostawiłbym sobie na później.
powrót do indeksunastępna strona

91
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.