Tego tematu nie mogliśmy pominąć. Wznowienie klasycznych wydań przygód Tytusa, Romka i A’Tomka natychmiast zmobilizowało nas do wspomnień. Wszak historie uczłowieczania niesfornego szympansa to kawał naszej młodości, a zaczytane na śmierć dawno wydane książeczki dawno rozpadły się na pojedyncze kartki. Czy taka estyma dla A’Tomka i jego zastępu to jednak doświadczenie pokoleniowe, czy może w tym być coś ponadczasowego?
Jakub Gałka: No ale przecież jedno nie przeszkadza drugiemu. Można poprzez sposób wydania puszczać oko do dorosłych kolekcjonerów, a jednocześnie liczyć na zainteresowanie młodych. A „Tytus”, choć może nie jest aż tak uniwersalny jak opowieści całkowicie odrealnione (np. „
Kajko i Kokosz” czy „
Thorgal”, o których ostatnio dyskutowaliśmy), to chyba jednak jest w stanie przetrwać próbę czasu. Widzę na swoim przykładzie: Tytus jest niewiele młodszy od moich rodziców, gdy się urodziłem, seria dobijała do półmetka (licząc albumy wydane do dzisiaj), jeszcze kilka lat minęło, zanim byłem w stanie czytać w miarę świadomie, więc realia, które opisywał Papcio Chmiel w najwcześniejszych albumach, to dla mnie bajka prawie taka sama jak Mirmiłowo. A jednak – bawiła i śmieszyła.
Z podwórka na Wyspy Nonsensu
Sebastian Chosiński: Nie da się ukryć, że popularność „Tytusów…” w drugiej połowie lat 70. – zaczynam właśnie od tego okresu, bo wtedy po raz pierwszy jako dzieciak czytałem te komiksy – brała się również z bardzo ubogiej podaży tego typu „literatury” dla młodzieży. Jaki bowiem mieliśmy wybór? „Kapitana Żbika”, „Kapitana Klossa”, „Pilota śmigłowca”, „Podziemny front”, „Kajka i Kokosza” i właśnie „Tytusa…”. Owszem, były jeszcze „Relaksy” i komiksy w „Świecie Młodych”, ale to wszystko. W porównaniu z dzisiejszą ofertą wyglądało to wtedy żałośnie. Dlatego każdy polski komiks, który się pojawiał – nawet te kiepściutkie legendy o powstawaniu państwa polskiego – był od razu wydarzeniem i sprzedawał się na pniu. Pamiętacie, żeby w późnej epoce gierkowskiej albo nawet po stanie wojennym komiksy leżały w kioskach? Dlatego ciekaw jestem – choć wiem, że to tylko gdybanie – jak podobny komiks poradziłby sobie dzisiaj, ale nie jako reedycja czy nawet reprint, lecz dzieło premierowe. Pewnie by przepadł, przywalony potęgą amerykańskich superbohaterów, tak jak cudowny Miś Uszatek przegrywa konkurencję z kreskówkami zza oceanu lub z Japonii.
KW: Powiedzmy zresztą sobie szczerze, że większość „tytusowych” historii w małym stopniu może zainteresować współczesnego młodego odbiorcę. Kosmos już nie jest tak romantyczny. Wojsko? Może, ale z pewnością nie takie (swoją drogą ciekawe, czy w reedycjach zostaną zachowane ryciny wyposażenia LWP, które niegdyś starannie z komiksu przerysowywałem?). Harcerstwo? Nie żartujmy sobie. Może Wyspy Nonsensu w pierwszej wersji niosą ze sobą jeszcze jakiś ponadczasowy żart…
MO: Z wypowiedzi Konrada wynika, że w „Tytusach” liczyła się tylko tematyka, a nie sposób opowiadania. A w moim odczuciu gdzieś do XV-XVI księgi to właśnie unikalny styl Chmielewskiego i atmosfera, w jaką opakował przygody całej trójki, budowały atrakcyjność dla odbiorcy. Harcerstwo, LWP i radzieccy pionierzy były tylko kosztem, jaki Chmielewski musiał ponieść, aby w ogóle móc publikować. Dla mnie najbardziej pociągający był ten brak nadzoru rodziców (tylko w pierwszej księdze jest mowa o babci A’Tomka) oraz podróże niesamowitymi wehikułami („pierwszy raz, żeby się wykąpać, muszę WYJŚĆ z wanny”). A wszystko w wykonaniu zwykłych chłopaków „z sąsiedztwa” (może poza szympansem). Uważacie, że to są rzeczy zupełnie nieatrakcyjne dla współczesnych dzieciaków?
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
KW: I tu masz dużo racji. Rzeczywiście, ogromnym osiągnięciem Papcia Chmiela było wprowadzenie trójki naprawdę ciekawych, niestandardowych bohaterów. Wojtek mówi o walorach edukacyjnych, ale przecież zastępowi A’Tomka bardzo daleko do bycia idealnymi wzorcami wychowawczymi. Tytus to przecież anarchista, bohater – pomimo tego, że przyznaje się, iż boi się „duchów, upiorów i pana od matmy” – niepoddający się łatwo autorytetom, uciekający choćby na wagary, za co przecież zbytnia kara go nie spotyka. A’Tomek z kolei, niby odpowiedzialny szef zastępu, to w rzeczywistości chłopak dość słabo zarządzający swoimi ludźmi, za to starający się nie przepracowywać („a ja będę dyktować tempo”), wykorzystuje innych, samemu chcąc zbierać profity. Romek to też mały (nie wzrostem, skalą) karierowicz, zniżający się nawet do donosów i podlizywania się, nieustannie rywalizujący z Tytusem o miano drugiego w zastępie. Oczywiście zawsze w końcu przyjaźń triumfuje, ale na pewno nie są to bohaterowie szkolnych czytanek.
JG: No i właśnie to miałem na myśli – jest fajnie bo są fajni bohaterowie-kumple, są szalone przygody z wyjazdami w różne dziwne miejsca, z wynalazkami itp. Co z tego, że połowa scenerii była już dawno nieaktualna (np. zachwyt Tytusa nad wystawami sklepowymi czy wspomniane wojsko). To mało istotne, podobnie jak – niestety albo na szczęście – warstwa edukacyjna.
SCh: Jakoś tak dziwnie się składa, że ta warstwa edukacyjna niespecjalnie mi wtedy przeszkadzała. Z perspektywy czasu widać, że często były to drętwe komunały, ale przecież takie było wtedy życie wokół nas. Czy nasza podstawówka – pytam tych, którzy urodzili się w końcu lat 60. lub na początku 70. – była inna? Zastanawialiście się wtedy nad sensem maszerowania w pochodach pierwszomajowych albo zawiązywania równokolorowych chust podczas jakichś tam obozów, zlotów itp.? Na co dzień robiliśmy to samo, co chłopcy w komiksie. Z tą jednak – na ich korzyść – różnicą, że oni przeżywali dodatkowo wspaniałe przygody. Ale do dzisiaj pamiętam moje myśli towarzyszące lekturze księgi o pierwszej wyprawie na Wyspy Nonsensu: Skoro nie różnię się aż tak bardzo od (ludzkich) bohaterów komiksu, to może kiedyś dane mi będzie podróżować w takie miejsca. Psiakrew, nie wiem dlaczego, ale właśnie te Wyspy Nonsensu pociągały mnie najbardziej. Tak bardzo, że i dzisiaj jeszcze spakowałbym się w dziesięć minut i wsiadł do samolotu, który zawiózłby mnie w to cudownie surrealistyczne miejsce. Swoją drogą, sporo tego nonsensu Papcio Chmiel podpatrzył na peerelowskich ulicach i w urzędach.
KW: Wyspy Nonsensu są rzeczywiście fascynującą krzyżówką. Z jednej strony są tu takie miejsca, które mocno kojarzą się z PRL-em (Wyspa Papierolubków, czyli biurokratów, w jakimś sensie Wyspa Sportowców, bo ja wiem, czy nie Wyspa Palaczy), z drugiej przecież agresywny kapitalizm na Wyspie Zmotoryzowanych, wreszcie właściwa dla cyklu humorystyczna abstrakcja, jaką była Wyspa Żartownisiów. Dla każdego coś miłego (lub niemiłego), trudno się więc dziwić, że każdy widział samego siebie na przynajmniej jednej z tych Wysp.
WG: Kiepsko widzę szanse dla komiksu, którego tylko niektóre warstwy mogą być interesujące do współczesnego odbiorcy. Przecież dzieło (niezależnie od natury nośnika), które jest częściowo wybrakowane, zawsze pozostanie skierowane do wąskiego grona odbiorców, których nazywamy fanami. A fanami starych „Tytusów” są wspomniani 30-40-latkowie. Jasne, jest to poważna grupa nabywców. Nie sądzę jednak, by grupa ta miała szanse znacząco powiększyć się o współczesną młodzież, z tej młodszej. Nie w sytuacji kompletnego oderwania się od otaczającej ich rzeczywistości – gdy w komiksie zawsze część akcji toczy się w umownym „tu i teraz”.