Dlaczego Aragorn nie mówił „urwał nać” i czy autor powinien pisać dokładnie takim językiem, jakiego „się na co dzień używa”? Czyli esej o przekleństwach w literaturze. No i co się tak, piii, gapisz na ten lead? Czytaj dalej, bo ci piii piii piii!  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W „Nowej Fantastyce” z września 1991 roku ukazała się pierwsza część opowiadania Andrzeja Sapkowskiego „Granica możliwości”, opatrzona takim oto autorskim komentarzem: „Opowiadanie jest długie. Nie dało się skrócić. (…) Mój głęboki żal wywołałaby zwłaszcza próba przeinaczenia wypowiedzi Yarpena Zigrina ze strony 64. Nie jest to najpiękniejsza wypowiedź, ale życie też nie jest piękne, a pomieniany krasnolud jest, jaki jest.” Ponieważ określenie „strona 64” odnosiło się do numeracji maszynopisu przesłanego do redakcji NF, warto zaznaczyć, że owa kontrowersyjna krasnoludzka wypowiedź brzmi: „O, kurwa” i stanowi zwięzłe podsumowanie odczuć naocznych świadków tego, jak smok rozprawił się z błędnym rycerzem. Minęło osiemnaście lat. Czy dzisiaj jakiemukolwiek autorowi przyszłoby do głowy tłumaczyć się przed redaktorem, dlaczego w opowiadaniu użył takiego słowa? No, ale rok 1991 to były czasy, kiedy w gazetach codziennych wykropkowywało się pewne słowa, obecnie drukowane w całej okazałości. Inne czasy, inna wrażliwość. Co prawda, wrażliwość czytelników nie zmieniła się aż tak bardzo, jak by się wydawało i nadal używanie dosadnego języka w opowiadaniach i powieściach wiele osób razi. Szczególnie zabawny efekt występuje, kiedy ktoś wychowany na Tolkienie sięgnie po „Sagę o wiedźminie”. Ależ oni tam przeklinają! Fuj! Ohyda. A tymczasem Sapkowski w dziedzinie przekleństw jest całkiem umiarkowany, szczególnie, że bardzo zgrabnie używa archaizacji: czytając wypowiedź w stylu „czarokleta w rzyć chędożony, gamratka jego mać” każdy wie, o co chodzi, a przyzwoitość językowa (w naszym rozumieniu) zostaje zachowana. Przerwa na anegdotę: sama byłam kiedyś takim kimś wychowanym na Tolkienie, kto sięgnął po Sapkowskiego. I to właśnie przytoczone w pierwszym akapicie opowiadanie było pierwszym, jakie przeczytałam, jednak najbardziej zaszokował mnie nie przeklinający krasnolud, lecz… nieznane mi wcześniej słowo „elfka”. Wracając do Tolkiena: pewien jego wyznawca starał się mnie przekonać, że we „Władcy pierścieni” różne postaci przeklinają. Oj, jak przeklinają! Przecież to twardzi wojownicy są, panie dzieju. W ramach przykładu usłyszałam cytaty takie jak: „Do licha z krasnoludami i ich sztywnym karkiem!” oraz „Przeklęci południowcy!”. No… w zasadzie tak, są to przekleństwa, choć raczej z gatunku „motyla noga”. Doskonale pasują do górnolotnej konwencji powieści, ale jednocześnie przypominają mi którąś z książek Hemingwaya, gdzie hiszpańscy żołnierze wymyślali sobie okrutnie słowami „fajdam w mleko twojej matki”. Szkoda, że nie „twoja matka była chomikiem, a ojciec śmierdział skisłymi jagodami” 1). W kontekście Hemingwaya przypomina się znane zdanie – nie dam głowy, czy faktycznie jego autorstwa – że kiedy żołnierzowi na polu bitwy granat urwie rękę, to on raczej nie będzie krzyczał „ojejku”, tylko coś mocniejszego. To jest, oczywiście, prawda (zakładając, że wyartykułuje cokolwiek poza „Aaaaaaaaargh!!!”). Zresztą żołnierze, a także cywile płci dowolnej, na co dzień rzucają mięsem również w mniej dramatycznych sytuacjach – i to jest koronny argument pewnej części autorów i pewnej części czytelników. „Bo te słowa istnieją w języku, więc dlaczego mamy ich nie używać pisząc prozę”? Używać. Oczywiście, że używać. Ale sęk w tym, że w twórczości literackiej słów należy używać rozsądnie. Nie tylko przekleństw, chociaż ich szczególnie, bo należą do specyficznej kategorii wyrazów. Poza tym wiadomo przecież, że i tak nikt nie pisze „tak jak się mówi” – każdy dialog w książce lub opowiadaniu to tak naprawdę stylizacja na język mówiony (bardzo wiele realnych wypowiedzi zapisanych „na żywca” wyglądałoby straszliwie nieczytelnie, o czym łatwo się przekonać, nagrywając dowolną rozmowę i przenosząc ją na papier bez poprawek i wygładzania). Pomijając już przeróżne śmieci w rodzaju „yyy…”, „eee…” i „tego, no, wiesz”, większość ludzi przerywa samym sobie, kończy zdania w innej formie gramatycznej niż zaczynało, powtarza wyrazy, łyka końcówki i tak dalej. Stylizacja zaś pozwala udać realizm przy jednoczesnym unikaniu naturalizmu. „Piraci u Sompera nie klną, a mimo to mówią naturalnie” – zauważa Anna Kańtoch w swojej recenzji. Podobnie jest w cytowanej „Granicy możliwości”: kompania łowców smoków – Boholt, Niszczuka i Zdzieblarz – nie używa wyrażeń gorszych niż „zasrane góry” lub „rzyć”, a mimo to czytelnik nie ma wątpliwości co do tego, że są oni nieokrzesanymi twardzielami. Interesujący zabieg zastosował Terry Pratchett w „Prawdzie”: pan Tulipan (ogólnie biorąc – zbir) do swoich wypowiedzi wtrąca „–ony”, co z początku wygląda, jakby autor sam się cenzurował, lecz w pewnej chwili jedna z postaci stwierdza, że nigdy nie słyszała, by ktoś przy mówieniu zostawiał dziury w wyrazach. Co prawda groteskowy klimat twórczości Pratchetta umożliwia takie zabiegi, nie jest więc ona idealnym przykładem. Bywają teksty, w których użycie brzydkich wyrazów jest istotną częścią akcji lub przynajmniej puenty, jak na przykład w „ Maśle” Leonida Kaganowa. Natomiast nieuzasadnione i nadmierne ich używanie może dawać efekty dziwne, jak w opowiadaniu „Zapach szkła”, gdzie Andrzej Ziemiański pokazuje policjantki zwracające się do siebie przyjacielsko per „dupo kochana”. Zapewne miał w tym jakiś głębszy cel, ale jak dotąd nie spotkałam nikogo, kto by ten cel rozumiał. Pokazanie zachowania kobiet pracujących w typowo męskim środowisku? To może mieć wpływ na ogólną wulgaryzację języka, ale pierwsze słyszę, żeby skutkowało takimi… komplementami. Temat przekleństw w literaturze można ciągnąć niemal w nieskończoność – szczególnie, gdyby nie zawężać się do fantastyki – ale to jest felieton, nie analiza krytycznoliteracka. W podsumowaniu więc zacytuję, co powiedział Petroniusz w „Quo Vadis”: „Jedna naga kobieta robi większe wrażenie niż sto nagich kobiet.” Regułę tę można zastosować również do wyrazów. I to zresztą niekoniecznie tych brzydkich. 1) Copyright by Monty Python, oczywiście.
PS. Herbata na dziś: „Süßer Teufel” – owocowa o smaku malin i chilli. Szczerze mówiąc, jest okropna, ale pasuje do tematu. |