Orbitowski: Nie rozumiem. Nieustannie tutaj rozmawiamy o tym, jak Watts łamie stereotypy gatunkowe, jak kombinuje, by wybić się na oryginalność. Czym innym jest „Ślepowidzenie”, jak nie próbą przełamania wzorców klasycznej SF? Przecież jest to także powieść polemiczna z gatunkiem, pokazująca, że można go rozwinąć w inny sposób. Dukaj: Jak mówiłem, nie widzę u Wattsa rewolucji – widzę powrót do starych, dobrych konwencji SF w inteligentnej, unowocześnionej wersji. Ale tak – jak na SF, Watts ma dużą świadomość gatunkową. Czym jednak gra? Nie konwencją, nie formułami literackimi (takie rewolucje nastąpiły w SF za sprawą między innymi Nowej Fali czy cyberpunku), ale poszczególnymi rozwiązaniami w ramach starej konwencji, starego schematu fabularnego – i to robi świetnie. Gdy czytam tych nowych hardcore’owców SF, rzuca mi się w oczy przede wszystkim rozbuchana gadżetologia. I to chyba najmocniejsze zabezpieczenie przed zahermetyzowaniem SF. Wspólnota na poziomie tej przeklinanej scenografii, popularnych kodów estetycznych, najnowszego kulturotechu, gadżeciarstwa i nerdyzmu komputerowego (nie wspominając o samych konwencjach fabularnych) jest bardzo szeroka, bardzo silna. Fakt, że Ty, Łukaszu, się do niej nie łapiesz, o niczym nie świadczy. Dla mnie na przykład cała najnowsza muzyka klubowa to taka bańka, do której wnętrza za cholerę się nie przebiję – a przecież to bez wątpienia masówka. Orbitowski: Tak, ale masówka podchwyci raczej Kontakt w typie znanym z „X Files”, a nie z powieści Wattsa, i ja nawet to kupiłem. I hard SF staje się czymś elitarnym, gatunkiem, w który lepiej nie wchodzić czytelniczo bez paru encyklopedii (na biurku lub w głowie). Co się nasili, zwłaszcza jeśli będziemy przepychali granicę w opisywaniu nieopisywalnego. Nie mówię, że to źle. Ale mówię, że niedługo nie będzie punktów wspólnych pomiędzy książką a czytelnikiem, jego światem emocji i potrzeb. Tak samo, jak w kwadracie Malewicza znajduję kształt, na który nie sposób natrafić w naturze. Szostak: Masz rację, Jacku, że sentyment do pewnej scenografii i rekwizytorni nie jest powszechny. Ja patrzyłem na niego z niejakim uśmieszkiem, trochę jak patrzę na dorosłych ludzi z przejęciem rozstawiających na dywanie armie plastikowych żołnierzyków. Ale to moja wina, nie wyrastałem czytelniczo w tradycji SF i cała ta mitologia podróży międzygwiezdnych, statków kosmicznych itd. jest mi obca. Orbitowski: Ej, Wicie, bez przesady. Nie zasłaniaj się tym. Przecież to po prostu mitologia podróżników, odkrywców, różnych Cortezów podbijających wojny z gwiezdnymi Indianami. Szostak: Ale nie piszę tego, by szydzić z czyichś sentymentów. Cały czas podczas lektury zastanawiałem się, jak by ta powieść wyglądała, gdyby odessać z niej cały ten sztafaż i napisać ją na nowo. To oczywiście gdybanie, ale literacko, przynajmniej w mojej opinii, dużo mogłaby zyskać. Fabularnie powieść rozpisana jest jako opowieść o Kontakcie. Z jednej strony cywilizacja postludzka, reprezentowana przez „awangardę postludzkości”, jaką jest załoga Tezeusza. Z drugiej strony tajemniczy Rorschach i Obcy. Próby Kontaktu, domysły, hipotezy, poczucie zagrożenia itd. – wszystko to, mimo bardzo wysublimowanych konceptów autora, zanurzone w scenograficznym sosie dość ogranym (pod tym względem „Solaris” o wiele bardziej przełamuje konwencję na poziomie obrazowania). To wszystko przesłania coś, co w moim przekonaniu jest o wiele ciekawsze: relacje na Tezeuszu, samoświadomość ludzi, która odsłania się właśnie w próbach zrozumienia Innego, czyli Rorschacha. Nie chcę tego wikłać w sos heglowski, ale intuicja jest chyba czytelna: świadomość musi dialektycznie przejrzeć się w czymś innym, niż ona, po to, by odkryć prawdę o sobie. I to, zwłaszcza na przykładzie Siri Keetona, jest bardzo dobrze pokazane. Co ciekawe, gdyby była to opowieść nie o misji Tezeusza, ale o urlopie spędzanym przez narratora w towarzystwie Bandy, Sarastiego itd., efekt ten też zostałby osiągnięty. Zmierzam do tego, że chętnie przeczytałbym obyczajową powieść w świecie „Ślepowidzenia”. Dukaj: A toś mnie ubódł! „Cały ten sztafaż”! Kiedy zamarynowani recenzenci gazetowi wypisują takie rzeczy – „jaka dobra byłaby to książka, gdyby wyjąć z niej całą fantastykę!” – to już tylko wzruszam ramionami. Ale żeś Ty mnie tak podszedł – tegom się nie spodziewał. No i właściwie jak miałoby wyglądać „Ślepowidzenie” wypreparowane z SF? Z najnowszych powieści SF ono broni się przed Brzytwą Lema chyba najlepiej. Przecież każda kreacja człowieka jako nieświadomej inteligentnej emulacji świadomości siłą rzeczy będzie fantastyką. Opowieść o samych interakcjach między członkami załogi Tezeusza bez Obcych nie byłaby już tą samą opowieścią. Wszystko to, co tutaj dostajesz bezpośrednio, jako dane – czyli cywilizację chińskich pokojów – mógłbyś rozpisać co najwyżej w gadaninie, w spekulacjach, w metaforach. To dopiero byłby „esej”! SF natomiast to droga na skróty: redukujemy wielki konstrukt hipotez i przenośni do jednego gadżetu, jednej figury, jakiegoś fantastycznego procesu. Więc nie pojmuję, naprawdę. Czy po prostu chodzi Ci o pewien dysgust estetyczny: o te wszystkie rekwizyty, scenografię (to, do czego nie czujesz sentymentu), o język, o akcję filmową? Trudno obronić się przed skojarzeniami z tysiącami kiczowatych filmów i bzdurnych powieścideł, fakt. Szostak: Ubodniętyś, choć nie bodłem. Chodzi mi właśnie o te gadżety, o tę scenografię. To jest ten sztafaż, który mnie nieco śmieszy. Tym bardziej że widzę pewne namaszczenie w podejściu autora do tej tradycji. Ale Twoje obruszenie pokazuje coś istotnego, bo odsłania pewien problem. Na ile możliwa jest poważna SF, wypreparowana z pewnych schematów przedstawiania i obrazowania? Nie chodzi mi przecież o to, by „usunąć SF z SF”, tylko by zobaczyć, czy opowiadanie o tym, co dla autorów SF najistotniejsze, jest możliwe w innym rekwizytorium, bez tej konfekcji zabawkarskiej. Przykład, który na gorąco przychodzi mi do głowy, który z grubsza ilustruje ten problem, to choćby „Stalker” Tarkowskiego. Ale można przecież pójść w rozmaitych kierunkach. Dukaj: W „Stalkerze” Tarkowskiego została ogólnie rozumiana fantastyka, ale co zostało tam z SF? Trudno mi sobie przypomnieć. Szostak: A co konkretnie mnie estetycznie drażni u Wattsa? Otóż wężydła mnie drażnią. Są kiczowate – nie powiesz mi, że nie można sobie wyobrazić ciekawszej inteligencji bez egotyczności. Rekwizytorium to jeden problem i na tym można byłoby zamknąć temat „całego tego sztafażu”. Innym pytaniem jest pytanie o pewne struktury fabularne, powtarzalne motywy. Dukaj: Wytarte schematy fabularne – absolutna zgoda. Gdzie jednak kończy się „kiczowata rekwizytornia SF”, a zaczyna „to, co dla autorów SF najistotniejsze”? Gdybym miał wskazać ten absolutny rdzeń, którego nie da się już bardziej ociosać, nie naruszając istoty SF – wskazałbym napięcie na poznanie prawdy o świecie, różne formy dociekania praw rządzących rzeczywistością i olśnienie niesamowitością tego, że wszechświat jest, jaki jest. Przy czym człowiek stanowi część świata i to człowiek jest tym, który poznaje i docieka, i zdumiewa się. Ale to nie rola literatury, powiecie, to rola nauki. Czy więc problem nie polega na tym, że SF – ta, która nie chce być jedynie fabularną zabawą w scenografii i poetyce, do której przyzwyczaili się czytelnicy – MUSI mówić wprost językiem współczesnej nauki i o przedmiotach, metodach nauki, co z kolei wymusza ten nieszczęsny „sztafaż”? Obcy nie są przecież pustym wymysłem: JAKĄŚ obcą inteligencję możemy kiedyś spotkać. I co, wtedy będzie mniej kiczowata? Podobnie AI – czy można pisać o przyszłości ludzkości, pomijając perspektywy sztucznej inteligencji? A cóż bardziej ośmieszonego i zdegradowanego przez popkulturę od szalonych superkomputerów, buntów robotów, morderczych cyborgów itp.? |