– Tak, to musiały być wilki – westchnął Budziło.
Ciała ziemianina, jego żony, córki i małego synka pochowali w dole wykopanym w kącie majdanu. Obok złożyli trupy kilkorga czeladzi znalezione w stajni. Te również miały rany po wilczych kłach. Na palisadzie, nad wzgórkiem mogiły, Budziło wyciął czekanem krzyż. – Jeno tyle możemy dla nich zrobić – mruknął Kleofas, przeżegnał się i nałożył na głowę czapkę. – Psiekrwie, nawet nie wiemy, do kogo dwór należał. – Gorzej, że nie wiemy, kto go spalił. A może wcale nie gorzej? – zastanowił się Korniaktowski. Budziło nie powiedział nic. Zaciągnął popręg u kulbaki, wskoczył na siodło, ściągnął wodze i skierował konia ku bramie. Pokłusował duktem w las. Za nim podążyli Korniaktowski i Kleofas, zostawiając za plecami zgliszcza dworu.
Rankiem pogoda poprawiła się i nastał słoneczny wiosenny dzień. Gdy przeprawiali się przez bród płynącej lasem niewielkiej rzeczułki, w nadbrzeżnych łozach coś zamigotało kolorowo. Podjechali bliżej. Na mieliźnie leżała zabita kobieta. Twarz miała zakrytą niebieską spódnicą. Pełne białe nogi z opalonymi łydkami i z dołkami w kolanach były bezwstydnie i strasznie rozrzucone. Lewa ręka podwinięta pod plecy. Budziło zsiadł z konia, zdjął misiurkę, pochylił się i poprawił na zabitej spódnicę. Śniada młoda twarz pozostała ładna nawet po śmierci. Pod ściągniętymi w męce czarnymi brwiami mgliły się na pół przymknięte oczy. W rozwarciu delikatnie zarysowanych ust zaciśnięte gęste zęby błyszczały niczym masa perłowa. Delikatne pasmo włosów zakrywało przyciśnięty do trawy policzek. A po policzku, w stronę straszliwej, szarpanej rany na szyi, pełzły mrówki. – Taką piękną dziewuchę zmarnowali, psubraty! – jęknął Kleofas. Na drodze i wokół niej walało się mienie zwalone z przewróconego wozu i rozwleczone po lesie: rozbite skrzynie, uprząż, porozrywane worki ze zbożem, ubrania, naczynia. Tuż obok leżały cuchnące trupy koni z rozpłatanymi brzuchami, z których wylewały się wnętrzności. Korniaktowski ostrożnie objechał pobojowisko. W rowie, opodal przewróconej podwody, leżał z twarzą w błocie młody kozak w szkarłatnych szarawarach. Szarpana rana ciągnęła się od krtani aż na kark trupa. Prawa dłoń o rozcapierzonych, wbitych w błoto palcach, była pogryziona. Zamiast lewej ręki czerwienił się krwawy kikut. Korniaktowski otarł zimny pot z czoła. Nie wymiotował. Przyzwyczaił się. – I co, znowu wilki? – mruknął sam do siebie. – Co na to powiecie, panie Budziło? Dziwne te zwierzęta. Dobytek na wozie przewracają, dziewki gwałcą. Jakaś chyba nad wyraz rozwinięta rasa? Jakiś, kurwa, herenwolf. – Właśnie. A może to nie wilki? Może to upiór jakowyś? Wąpierz alibo wilkołak? – Kleofas pochylił się nad trupem kozaka. – Rana wielka, musiałby być potężny basior, żeby tak człowieka pokiereszować. Dziw bierze, dnie coraz dłuższe, cieplej, wiosna idzie, a tu taka dzika wataha krąży i na ludzi napada. Nie słyszałem nigdy o takim przypadku. Budziło nic nie rzekł. Ponuro spojrzał na obu towarzyszy i pokłusował dalej wzdłuż duktu. – Dziwny człek. Może lepiej nam będzie opuścić jego kompanię? Co myślisz, Korniakt? – Byle do najbliższych rozstajów. Tam się rozdzielimy i żegnaj, panie Budziło, chorąży mozyrski, czy kim ty tam jesteś.
Plany opuszczenia kompanii pancernego nie mogły się jednak szybko ziścić. Gościniec zapadł głęboko w puszczę, skurczył się właściwie do wąskiej dróżki, otoczonej przez potężne dęby, jawory i buki. Wlekli się więc jeden za drugim, patrząc na siebie spode łba, podejrzliwie. Ciężka, jak przed burzą, atmosfera wisiała w powietrzu. Nawet koniom udzielił się niepokój, parskały, trwożliwie strzygąc uszami. Zaczął zapadać zmrok, gdy dotarli na niewielką polanę. – Dość na tym – burknął Budziło. – Rozkulbaczcie konie. Czas popas uczynić. – Ejże, panie chorąży. My nie twoi pocztowi, byś nam rozkazy wydawał – obruszył się Kleofas. – Nie prosiłem waszmościów do swojej kompanii! Samiście się przyplątali pod moją komendę! – Jaką komendę? Gdyby nie my, już byś waść ziemię gryzł! O wdzięczności ludzka! My za niego karku nadstawiamy, cucimy omdlałego, że nie wspomnę o mojej gorzałce, co mi ją prawie całą wychłeptał, a on tu będzie komenderował. A pies cię jeb… – Panowie, panowie, spokojnie! Bez nerwów. Mało brakowało, a rzuciliby się sobie do gardeł. Budziło złapał już za rękojeść szabli, Jędrzejowi pobielały knykcie w zaciśniętych pięściach. Nagle z głębi lasu dobiegło pojedyncze przeciągłe wycie. Odpowiedział mu zrazu jeden wilk, potem w oddali odezwały się kolejne. – Zwołują się – szepnął Kleofas. – Wyczuły nas i polowanie szykują. To nie są zwykłe wilki. – Może i niezwykłe. Rozpalmy ogień, waszmościowie. Przy ognisku cieplej i bezpieczniej w lesie będzie. Rozpalili ogień obok wysokiego dębu. Budziło usiadł przy ognisku i zaczął bawić się czekanem o wąskim, wytrawianym w zawiłe wzory, żeleźcu. Podrzucane końcem obuszka sosnowe gałązki wpadały w ogień, sypiąc w górę iskrami, które wzbijały się aż ku zwisającym gałęziom ogromnego drzewa. Dłubanie w ognisku działało na niego widać kojąco, na twarzy pojawiło się nawet coś na kształt uśmiechu. W dali znów odezwały się wilki. Budziło spochmurniał. – Jak nad Wołgą. Tam też się tak zwoływały – mruknął do siebie. – Byliście w Moskwie – raczej stwierdził, niż zapytał, Kleofas. – Po diabła nam była ta wojna! – Ano byłem, na zatracenie moje chyba. Ale ja żołnierz, mnie nie decydować o tym, czy słuszna, czy niesłuszna. Po prawdzie, na zmarnowanie wiele sił poszło. Zresztą sami wiecie – splunął w ogień. – Kanclerz wielki Zamojski od początku ostrzegał: wziąć tego carzyka, kamień u szyi i w wodę, tak trzeba było politycznie sprawę zakończyć, nim jeszcze ruszyła. Cóż, nie posłuchali starego. A odkąd rzecz doszła do króla, nie dało się węzła rozplątać. – Powiadają, że samozwaniec był bękartem Stefana Batorego. – A kto go tam wie? Różnie ludzie plotą. Ale to jeno bajdy. Griszka Otriepiew, bo tak go zwali, był zbiegłym z monastyru czerńcem. – Yyyyyy… kim? – zapytał Korniaktowski. – No, mnichem prawosławnym. Wszystko ci trzeba, Korniakt, tłumaczyć, głupiś jaki czy co? Nie przerywaj panu chorążemu. – Właśnie. Na dworze kniazia Adama Czartoryskiego Otriepiew dał się poznać jako cudownie uratowany syn Iwana Groźnego, Dymitr. Potem trafił na dwór Mniszcha. – Tego kurwiarza, co Zygmuntowi Augustowi gamratki sprowadzał? – Tego samego. Nie miał on już dochodów z rajfurstwa przy obecnym królu, to i bieda w oczy magnatowi zaglądać zaczęła. A Griszka zapowiadał podzielenie się skarbami carów moskiewskich, żeby mu jeno pomocy udzielono w odzyskaniu tronu. I niech mu jeszcze dadzą za żonę Marynę. Obrotny był młodzian. Wnet poparli go jezuici, nuncjusz papieski i wojewoda krakowski. Potem trafił przed oblicze króla. Podobno Siewierszczyznę i Smoleńszczyznę mu za pomoc obiecywał. – Mógł mu nawet obiecać Inflanty – mruknął pod nosem Korniaktowski. – Zamknijże jadaczkę, Korniakt. Przecie miłościwego pana nie przekabacił? – zaniepokoił się Jędrzej. – A może i przekabacił? Ponoć nasz król wielkim rozumem nie grzeszy, jeno uporem po przodkach, Litwinach, nadrabia. Zaczęli się więc wokół carzyka różni gromadzić, węsząc w grubej awanturze zysk. We wrześniu roku Pańskiego 1604 cała ta chciwa łupu hałastra, pułki magnackie, Kozacy i wolentarze rozmaici, ruszyła z Łubniów ku moskiewskiej granicy. – To były piękne dni, gdyśmy na Moskwę szli – zanucił Korniaktowski. – Że co? – A, nic. Przypomniała mi się taka melodia. Opowiadaj pan dalej, panie Budziło. – Pierwszą bitwę, pod Nowogrodem Siewierskim, impostor wygrał. W drugiej, pod Dobroniczami, srodze w dupę dostali. Mniszech musiał podogonie w garść brać i po nowe zaciągi wracać. Byłby koniec sromotny całej awantury i spokój, ale Pan Bóg widać nie pobłogosławił. Car Borys dokończył żywota, ponoć nawet od trucizny. Na ziemi ruskiej zapanował chaos, co na rękę Samozwańcowi było. Ot, i opanował, wraży syn, Moskwę bez boju, bojarzy zaś, co jego stronę wzięli, oczyścili Kreml. Żona i syn Godunowa dali głowy, a Dymitraszka rozpoczął rządy na Kremlu i posłał do Polski po Mniszchównę. Wojewodzianka wzięła ślub per procura w Krakowie i ruszyła do Moskwy. – Ale szczęście to miał, temu nie zaprzeczycie. – Et, łajno takie szczęście. Rok nawet w Moskwie nie rządził. W maju 1606 wybuchło w stolicy powstanie. Bojarzy rozgłosili wśród pospólstwa, że Litwa i Lachowie chcą zgładzić cara. Łyki zaczęli rzeź na ulicach, a bojarzy dopadli Zmyślacza, znaczy Łżedymitra, i przykładnie zaciukali. Trupa powlekli na sznurze przywiązanym do mądów na Łobnoje Miasto, potem spalili na stosie, a to, co zostało, nabito w działo i wystrzelono ku zachodniej granicy. – Budziło sięgnął po oplecioną butelkę i przełknął kilka łyków gorzałki. – Psiekrwie, w gębie mi zaschło. |