powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (LXXXVI)
maj 2009

Skutki niewłaściwej diety
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Cicho! Tam coś się rusza – warknął Budziło, wyrywając z pochwy pałasz, i pobiegł w stronę hałasu. Za nim ruszył Kleofas, ściskając w ręku nabitą krócicę.
– Nie, sam tu, kurwa, nie zostanę! – szepnął Olo, rozglądając się za czymś, w co by się można uzbroić. W biegu złapał opartą o ścianę motykę, którą pewnie zostawił tu przez przypadek jakiś konwers.
Wpadli do wnętrza refektarza, wyważając ciężkie drzwi zablokowane przewróconą skrzynią. Na środku sali, między poprzewracanymi ławami, stołami i resztami glinianych naczyń, stał młody, potężnie zbudowany zakonnik. Przed nim do skoku gotował się ogromny basior.
– Precz, diable, psi chwoście, świniojadzie! – ryczał mnich, wywijając sękatym kosturem. – Precz, bydle nieczyste! Gadzie plugawy! Oczajduszo! Łamignacie! Rzezimieszku! Belzebubie!
Wrzaski dodawały walczącemu odwagi, ale nie mogły powstrzymać wilka. Bestia odbiła się i skoczyła mnichowi do gardła. Ten machnął kijem, celując wprost w paszczę zwierza. Potężny cios mógł zgruchotać czaszkę, ale wilk był szybszy. Kij przeciął tylko powietrze, a pazury rozorały mnichowi habit na piersiach. Zakonnik runął na ziemię, wywracając dębowy stół. Lewą ręką zasłonił gardło, chroniąc się przed atakiem, prawą zwinął w kułak i z rozmachem walnął zwierzę w łeb. Uderzenie musiało być potężne, bo bestia aż przysiadła na zadnich łapach. Kleofas palnął do wilka z krócicy. Kula wielkości gołębiego jaja powinna była zgruchotać kręgosłup bestii i wyrwać w ciele zwierzęcia dziurę wielką jak pięść. Nie trafiła. Basior odwrócił się ku nowo przybyłym. Spojrzał na trzech uzbrojonych mężczyzn i uderzył kilkakrotnie ogonem o ziemię. Budziło ruszył w stronę zwierzęcia, dzierżąc w ręku pałasz Wilk cofnął się, warcząc i szczerząc kły w zakrwawionej paszczy. Nagle uniósł łeb w górę, zawył przeciągle, w dwu susach dopadł ostrołukowego okna refektarza, odbił się i runął na zewnątrz, rozbijając witraż z przedstawieniem świętego Bernarda z Clairvaux. Zatrzymał się jeszcze na podwórcu, zawył. Gdzieś z oddali odpowiedziały mu głosy innych wilków z watahy. Pognał w stronę puszczy. Święty z rozbitego witraża patrzył obojętnie w ślad za uciekającą bestią.
– Psiekrwie! – zaklął Budziło i z wściekłością rzucił szablą o ziemię. – Uszedł, sukinsyn jeden.
– Święty Izydorze, patronie rolników! Jużem myślał, że po mnie! – mnich, który w międzyczasie zdołał ukryć się za przewróconą dębową ławą, wylazł zza góry pogruchotanych desek i otarł czoło brudnym rękawem habitu. – Co to, kurwa, było? A wy kto?
– A ty kto?
– Brat Krystian, konwers ze młyna. No, to się tu bajzlu narobiło. Dadzą mi ojciec ekonom popalić za ten bałagan. Alem się też setnie zmachał przy tym wilkołaku, czy co to za diablę było. Święta Petronelo, patronko nasza! No, ale bydlę uszło, chwała Bogu. A wy kto? Eee, pewnikiem jakoweś pielgrzymy. Też żeście się spóźnili na wieczerzę? Posłał mnie ojciec szafarz z krowami na łąkę, prawdę rzekłszy, wcale żech się nie spieszył. Przyspało się mi gdziesik pod buczkiem. Wstaję, patrzę, słoneczko już za lasem, pora późna. Pogoniłem bydlątka, coby się na wieczerzę nie spóźnić. Nie dość, że człek o brzasku wstawać musi, to jeszcze posiłek by go minął. Wchodzę do refektarza, a tu na środku wilczysko siedzi i na mnie łypie złym okiem. Chwyciłem kostur w łapę i dalejże na onego suczego syna. Silny był basior. Bóg wam zapłać, mości panowie, gdyby nie wy, już by było po mnie. Jeno dziwno mi, że żaden brat na te hałasy nie przybiegł.
– Wy nic nie wiecie? Nie widzieliście, co się stało w klasztorze? – zapytał Kleofas.
– A cóż się stało? A wpadł jakiś zwierz zbłąkany. Pewnie się przez kuchnię dostał. Nie bywało to jeszcze, ale teraz, po zimie, zdarzyć się może. Przecie tu puszcza niedaleko, nie raz, nie dwa wilki pod sam mur opactwa podchodziły. Nie dalej, łońskiego roku, krowę nam na pastwisku wedle stawu zagryzły. Co prawda, to prawda, żeby na poświęconą ziemię, do samego klasztoru się jaki dostał, tego jeszcze nie było! Dziw jakiś!
– Chodźcie. Zobaczycie swoich współbraci.

Pochówek mnicha to długa i skomplikowana procedura. Bierze w niej udział cała wspólnota zakonna. Wprowadzenie zmarłego do kościoła, egzekwie, śpiewy, modlitwy trwające nawet po kilka godzin. Na koniec orszak mnichów odprowadza zmarłego na miejsce wiecznego spoczynku i następuje złożenie prostej trumny w krypcie klasztornej. Tak powinno być.
– No, ten by był ostatni – rzekł brat Krystian, popychając ciało grubego zakonnika końcem szpadla. Trup stoczył się do dołu i legł na dnie, rozrzucając na boki ramiona. Krystian otarł pot z czoła rękawem brudnego habitu.
– Trza by chociaż jakiś pacierz zmówić, bracie – Budziło opierał się na motyce.
– Ja jeno prosty konwers – skłonił głowę brat Krystian.
– Jędrzeju, waść człowiek uczony, znaczy taki prawie ksiądz.
– Ano jeśli trzeba…
Zakonników pochowali we wspólnym grobie, z tyłu, za dormitorium, na klasztornym cmentarzu. Mogiłę skropili święconą wodą z kropielnicy i przykryli otoczakami z rzeki. Na szczycie postawili brzozowy krzyż.

– No, panowie bracia – Kleofas zmoczył wąsy w winie. Po pochówku wszyscy czterej zasiedli w klasztornym refektarzu. Przed nimi stało kilka omszałych flasz z opackiej piwnicy, misa z pętem suchej kiełbasy i pół bochenka chleba. Skromna stypa. – Czas nam chyba deliberować, co tu się wyrabia.
– Widzieliście przecie. Jeszcze przyjdzie nam zobaczyć, jak wilki się w ludzi zmieniają, a ludzie w wilki – mruknął Budziło. – Zwykła rzecz. Widać nastały czasy ostateczne i ten świat ku końcowi się chyli.
– Panie chorąży, co prawda rzecze filozof jakiś zagraniczny „homo homini lupus est”, ale to nic do rzeczy nie ma. Nie wyręczajcie mnie przeto w pleceniu banialuk – westchnął Jędrzej. – To nie są zwyczajne rzeczy i zwykła wilcza wataha. Ja bym raczej twierdził, że to wilkołaki. Szczególnie łase na ludzkie mięso. I coś mi to okrutnie przypomina.
– A w szczególności, co to waszmości przypomina? – podejrzliwie zapytał Budziło.
– A waści opowieści o oblężeniu Kremla. Jako to mówiliście? Gdy już traw, korzonków, myszy, psów, kotów i ścierwa nie stało, przyszedł czas na samojedztwo, czyli człek człeka pewien nie był.
– Domyślni, widzę, waszmość, jesteście – krzywo uśmiechnął się Budziło.
– Bo widzicie, panie chorąży, coś ten wilk w refektarzu zbyt skoro umykał, gdy was zobaczył. Coś mi się widzi, że to wcale zwierz nie był, tylko coś innego. I jakby to coś was z dawna znało?
Korniaktowski prawie udławił się kawałkiem kiełbasy. Krztusząc się, krzyknął: – O czym wy tu pierdzielicie!? Tak, kanibale i wilkołaki? Może jeszcze wampiry albo upiory? Nie, to są jakieś, kurna, żarty?
– Głupiś, Korniakt! Primo nikt tu o wąpierzach nie wspomniał. To rzecz zupełnie osobna. Secundo, sam widziałeś, jak się ten basior ku oknu rzucił, gdy jeno pana Budziłę zobaczył. Widziałeś na własne oczy.
– I co z tego!? – wrzasnął Olo. – A wy, panie chorąży, to kim jesteście? Jakimś, kurna, nieustraszonym zabójcą wampirów?
Budziło z uśmiechem bawił się obuszkiem: – Mówiłem waszmościom. Odstąpcie ode mnie. Idźcie swoją drogą. Teraz już za późno. Oni już was nie zostawią w spokoju.
– Jacy oni? Jacy, kurwa, oni?!
– No widzisz, Korniakt. Jakbyś to powiedział, wdepnęliśmy w gówno – zafrasował się Kleofas. – Słuchajcie, waszmościowie. Do rzeczy trzeba nam się wziąć, tego no… naukowo. Wy, panie Budziło, próbowaliście już sprawę rozwiązać po żołniersku. Jeno nic z tego nie wyszło. Ludojad ogon podkulił i w las uszedł. A nas czeka, jak myślę, walka z całą watahą. Bracie, pokażcie nam klasztorną bibliotekę.
Brat Krystian spojrzał z obawą na Kleofasa.
– Nie godzi się obcych do zakonnej książnicy wprowadzać. Ojciec opat zakazał.
– A widzisz tu gdzieś, frater, opata?
– Nie można, waszmościowie.
– Słuchaj, mnichu – warknął Budziło – ten tutaj to człek uczony i mądry. No, choć może nie wygląda – dodał pod nosem. – Jak mówi, że nam się trzeba do ksiąg dostać, to go trza słuchać. Gadaj, gdzie ta biblioteka?
– Ale ojciec opat…
– Ojciec opat teraz na mogilniku leży. Prowadź, frater, do biblioteki, no już, bo ci obuszkiem pomogę.
• • •
– „Dialog o winnych białych głowach albo czarownicach. Książka pożyteczna i barzo potrzebna” – Kleofas z zainteresowaniem obracał w dłoniach dość grube tomisko. – Ciekawe, zaiste interesujące. Szkoda, teraz nie mam na to czasu.
– Tu chyba coś na temat znalazłem. Wydaję mi się – niepewnie odezwał się Korniaktowski, wyciągając z półki dość cienką broszurę.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

24
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.