powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (LXXXVI)
maj 2009

Skutki niewłaściwej diety
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Bardzo ładny rzut. A teraz nas zarąbią – mruknął Kleofas i złapał za ławę stojącą pod ścianą. Sapnął z wysiłkiem, jęknął i zakręcił nią jak leszczynową witką. Po czym zwalił ją na łeb najbliżej stojącego szlachcica, zwanego bodajże Pakoszem. Ten wywrócił oczy do góry i runął na klepisko, obficie brocząc krwią. Mężczyzna w kolczudze stanął na środku karczmy, wodząc wokół sztychem husarskiej szabli.
– Któryś z was jeszcze na śmierć gotów? – zapytał. – Teraz, waszmościowie, zabierzecie to ścierwo i odejdziecie w pokoju. I nie zapomnij, panie Gorajski, zapłacić karczmarzowi za straty. No, żegnam waszmościów.
– Jeszcze tu wrócimy! – warknął od drzwi Zaremba. Ciała zabitych towarzyszy wrzucili na kulbaki. Tętent koni stłumił leżący na gościńcu śnieg.
Mężczyzna w kolczudze otarł głownię szabli łosiową rękawicą. Spojrzał na Kleofasa i Korniaktowskiego.
– Dziękuję waszmościom, ale na przyszłość się nie mieszajcie. Nie warto narażać życia. Nie możecie tu zostać. Gorajski ma tu niedaleko dwór. Wrócą o brzasku z większą siłą, a tym już rady nie damy. Musicie uchodzić.
– A wy, panie? Wybaczcie, nie dosłyszałem nazwiska.
– Mnie też trzeba uchodzić.
Odwrócił się, chowając szablę do pochwy. Zgarnął misiurkę z ławy, nasadził na głowę, zarzucając kolczy kaptur na kark.
Po chwili usłyszeli konie pana starosty odjeżdżającego ze swoją świtą rozmiękłym gościńcem.

Znaleźli go leżącego w zaspie, na skraju zagajnika za miasteczkiem. Obok, zwiesiwszy głowę nad pancernym, stał jego wierzchowiec, piękny, choć wychudzony turek. Trącał łbem leżącego i grzebał kopytem.
„Jak archetyp wiernego rycerskiego rumaka, który nigdy nie opuści swego pana. Banalne do bólu” – pomyślał Korniaktowski.
– Psiekrwie! Chyba ranny? – Kleofas pochylił się nad leżącym. – Bił się jak szatan, a tu popatrz, osłabł i z konia się zwalił. Musi jakaś słabość go dopadła. Hej, panie bracie! Ocknijcie się – zamierzył się dłonią, jakby chciał uderzyć leżącego w twarz.
– Stój! Nigdy w ten sposób! Można w ryj oberwać.
Korniaktowski zbliżył ucho do ust leżącego. Chwilę nadsłuchiwał.
– Oddycha. W porządku. Trzeba ściągnąć z niego to żelastwo. Sprawdzimy, czy nie jest ranny.
Ostrożnie zdjęli leżącemu misiurkę z głowy i rozpięli rzemienie łączące kolczy kaftan na piersiach i szeroki pas, do którego przypięte były szabla i mała sakwa. Ranny jęknął i otworzył oczy.
– Pijcie panie, to wam powinno pomóc. To zwykła gorzałka. Cholera, zęby zacisnął. Abstynent pieprzony czy jak?
– Spróbuj mu nożem kły rozewrzeć.
– Pokaleczę go, cholera. Pijcie, panie. No, przełknął.
Ranny zakrztusił się. Spróbował podnieść się na łokciach, jęknął, skrzywił się i opadł na plecy. Podnieśli go i oparli o pień sosny. Oddychał ciężko, czoło pokryły mu drobne krople potu, ale był przytomny.
– Jeszcze! – westchnął, wyciągając rękę po manierkę. Przytknął ją do ust, pokryta twardą szczeciną grdyka, poruszała się rytmicznie.
– Przeklętnik, całą starkę mi wyżłopie – szepnął Kleofas.
– No, już mi całkiem dobrze – rzekł pancerny, ocierając wąs wierzchem dłoni. – Jak mnie, waszmościowie, znaleźliście? Nic nie pamiętam. Musiałem się z terlicy zwalić, słabym jeszcze. Drugi raz mi pomagacie, dłużnikiem waszym jestem. Wybaczcie waszmościowie, przedstawić się nie było kiedy, Józef Budziło, chorąży mozyrski.
Nagle spojrzał bystro w stronę duktu. W dali, na gościńcu, zamajaczyły ognie i dobiegły podniesione głosy nadjeżdżającej grupy konnych.
– Nie czas na rozmowy – rzucił przyzwyczajonym do wydawania komend głosem. – Starosta podjazd wysłał. W las!
Rzadki zagajnik sosnowy nie był dobrym schronieniem dla trójki konnych. Wprowadzili swoje wierzchowce między drzewa, zakrywając im dłonią chrapy, by rżeniem nie wydały kryjówki. Budziło, wspierając się na szabli, schowany między pochylonymi pod ciężarem śniegu gałęziami sosny, patrzył na mijającą ich grupę jeźdźców. Koło trzydziestu zbrojnych kłusowało gościńcem, pobrzękując bronią. W blasku pochodni widać było jednolitą barwę dworskich semenów. Na czele, obok Gorajskiego i Zaremby, jechało jeszcze kilku szlachciców.
– Wybrał się pan starosta jak na małą wojenkę. Na Budziłę widać cały regiment potrzebny. Durnie! – uśmiechnął się. – No, ruszajmy waszmościowie. Z panem starostą kłopotu nie będzie. Te pachołki nie zauważyłyby, gdyby się tu skryła cała chorągiew petyhorska. Pewnie dłużej w miasteczku zabawią.
Budziło włożył w strzemię stopę obutą w długi rajtarski but. Zachwiał się. Zdawało się, że upadnie. Przez chwilę opierał głowę o łęk siodła.
– Słabym jeszcze – powiedział, z trudem wspinając się na kulbakę. Potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się otępienia i słabości. Ścisnął w ręku wodze, dał koniowi ostrogę i wyjechał na gościniec. Spojrzał za siebie, sprawdzając, czy nie widać gdzieś w oddali blasku pochodni. Może ludzie Gorajskiego nabrali rozumu i szukają ich na drodze z miasteczka. Nie szukali.
– Rychło za nami nie ruszą.
– Skąd wiecie?
Budziło wskazał za siebie głową.
– Bawią się.
W dali, nad miasteczkiem, rosła łuna.

Nie spodziewali się pościgu, ale jechali przez całą noc, byle dalej od ogarniętego pożarem miasteczka i swawolników. Ani Budziło, skrzywiony i kołyszący się na kulbace, ani Korniaktowski, ani Kleofas, nie mieli ochoty na spotkanie z ludźmi starosty. Blady księżyc oświetlał wąską leśną drogę. Kopyta koni rozchlapywały błoto i topniejący śnieg.

Leśny dukt wyprowadził ich na polanę przed resztkami starego dworu. Ogień nie zdołał strawić potężnych modrzewiowych bali, z których wzniesiono ściany domostwa, ale kryty gontem dach runął. Spaliły się też zabudowania gospodarcze na podwórcu i część otaczającej dworzyszcze palisady. Jakimś cudem ocalała wieża z wrotami. Widać deszcz ze śniegiem ugasił płomienie, zanim ogarnęły całe otoczenie majdanu. Na belce biegnącej u stropu wieży dyndał wisielec w szkarłatnym żupanie. Trup miał wybałuszone oczy i czarny opuchnięty język wywalony na brodę. Wiatr jednostajnie poruszał ciałem wiszącego. Konopna lina nieprzyjemnie skrzypiała.
Budziło wjechał na majdan, odchylając głowę, by nie zahaczyć o nogi zwisającego u powały nieboszczyka. Za nim na podwórzec wierzchowce wprowadził Kleofas. Korniaktowski został na zewnątrz. Oparty o koślawą brzózkę, stojącą na polanie przed dworem, wymiotował.
– Jakieś trzy, cztery dni temu. Musieli podejść nocą, zaskoczyć ich we śnie. Wdarli się na palisadę, otworzyli bramę, czeladź wyrżnęli na majdanie – Budziło wskazał plamy krwi pokrywające podwórzec. – Szlachcic z rodziną schronili się we dworze. Za kutymi dębowymi wrotami mogli się bronić długo. Na niewiele się to zdało. Zbóje zrąbali dźwierze i weszli do środka.
– Kto to mógł być? Maruderzy, beskidnicy czy jakiś zabłąkany czambuł tatarski?
Budziło pchnął resztki zwisających na zawiasie porąbanych wierzei i wszedł do sieni dworu. Słabe promienie wiosennego słońca przebijały się przez przepalone pokrycie dachu i lekko oświetlały długi korytarz. Ze ścian zwisały resztki adamaszkowych obić. Na ziemi poniewierały się porąbane trofea myśliwskie i broń, którą zbóje zerwali ze ścian. Budziło przekroczył ogromny łeb łosia leżący obok komina i wszedł do izby jadalnej.
– Tu ich pewnie w końcu dopadli – rzekł Kleofas.
Sala musiała być ostatnią rubieżą obrońców dworu. Poprzewracane stoły i zydle piętrzyły się w kącie, zrzucone na stos. Z wiszących na ścianach portretów spoglądały zasępione twarze antenatów dziedzica, ponurych wąsatych szlachciców i matron, patrzących badawczo spod wysoko upiętych czepców. Wszystkie twarze podobne, widać malarz wielką wyobraźnią nie grzeszył, a za modele posłużyli mu ziemianin i jego połowica. Na podłodze, przez środek izby, ciągnął się długi ślad zakrzepłej krwi, jakby ktoś wlókł po ziemi ciało. Kleofas pchnął drzwi, zajrzał do alkierzyka. Skrzywił się, ciężko westchnąwszy. Korniaktowski spojrzał do środka i odskoczył, potykając się o przewrócony stołek. Oparł się o ścianę i charcząc, zwymiotował, ochlapując sobie buty. Budziło skinął jedynie głową. Był obeznany z takimi widokami. W alkierzyku leżały odarte z szat ciała dwu kobiet i dziecka. Trupy, na pół pożarte przez jakieś dzikie zwierzę, miały rozszarpane gardła, ślady kłów na udach i ramionach. Jedna z kobiet, młodsza, pewnie córka gospodarza, w pokaleczonych dłoniach zaciskała myśliwski kordelas. Czy chciała się nim bronić, czy raczej pchnąć, i w ten sposób uchronić przed spotkaniem z napastnikami, trudno było dociec.
– O kurwa! Co tu się stało? – Korniaktowski otarł czoło zroszone zimnym potem i opadł na stojącą pod ścianą dębową ławę.
– Pewnie wilki dobrały się do trupów, kiedy deszcz ugasił pożar – mruknął Kleofas. – Choć rany osmalone, jakby zwierz wygryzł je jeszcze przed podpaleniem. Dziw! Przed czy po to musiała być cała wataha bestii.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

20
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.