Zapraszamy do lektury fragmentu powieści Wiesława Waszkiewicza „Much i Dateria”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa superNOWA.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
A z fioletową trawką było tak: Puściłem sobie Frankiego Sinatrę, wafla mojego od lat, przyszykowałem kubek herbaty z mlekiem i puszkę orzeszków ze względu na gastrofazę, a następnie skręciłem i odpaliłem to fioletowe ziółko. Jak wszystko w nim, także strzał był nietypowy. Najpierw przez mój mózg przeleciał taki szybki, intensywny zgrzyt, jakby ktoś przeciągnął pazurami po szkle. Nie było to przyjemne, ale jakby „oczyszczające” po fakcie. Z jakiegoś powodu pomyślałem sobie: „Skanowanie mózgu zakończone, przechodzimy do następnego punktu.” I bardzo mnie to rozśmieszyło – kapujecie, prawda? A potem włączył się mój komputer. Tak sam z siebie! „Co jest?” zapytałem sam siebie. „Nie wiem, ale to dziwne!” odpowiedziałem sam sobie. I pewnie jeszcze tak sam z sobą bym gawędził, gdyby na ekranie monitora nie pojawiła się czyjaś twarz. „No nie! To jakiś halucynogen czy co?”. Przyjrzałem się temu pyskowi dokładnie i stwierdziłem, że skądś go znam. „Przecież to ja!” – odkryłem po chwili. „O, w mordę!” – dodałem. Odkryłem też, dlaczego nie rozpoznałem siebie od razu. Przyzwyczajony jestem do swego widoku w lustrze, a więc w układzie odwrotnym, ten zaś był odbiciem jak z aparatu fotograficznego. Poznałem po pieprzyku na prawym policzku. Ledwo to zauważyłem, a obraz zmienił się na lustrzany. „Co się dzieje?” – pomyślałem, ale niepokoju nie poczułem – trawka była bardzo relaksująca. – Siemasz, Władziu! – powiedział nagle typek z ekranu. „O, kurwa!” – wyświetliło się w mojej sieci neuronów. Ale zapowiadało się na ciekawą zabawę, więc nie pękałem. – O, kurde! – wyraziłem swe zdziwienie bardziej elegancko. – Musimy pogadać – walnął tamten „ja”. Skąd ja znam ten tekst? Nigdy nie zapowiadał niczego dobrego. – O, kurde! – powtórzyłem inteligentnie. „Mój komputer chce sobie ze mną pogadać!” przebiegło przez moje nasycone chemią zwoje, zaśmiałem się i dorzuciłem: – No, to zasuwaj, brachu! – Wiemy, że jesteś trochę zdziwiony, ale nie obawiaj się – zasuwa tamten. – Wszystko jest w porządku. Chcemy cię uprzedzić, zanim się pojawimy. Zauważyliście, że używał liczby mnogiej? Ja zauważyłem. – Pojawicie się? A to dobre! – Poczułem się tak, jakbym wlazł do jednego z moich komiksów o tematyce fantastycznooderwanej. I czym tu się niepokoić? Przecież wszyscy pojawiają się w ten sposób. A szczególnie ja sam! A w ogóle, co to znaczy: „Pojawimy się”? We łbie zafalowało mi coś ciemnego. – I niby, kurka, gdzie? – U ciebie. – U mnie? – Błyskawica rozdarła ciemną chmurę. – Tu? W domu? – Tak. – Aha! Ładnie! – Wychodziło na to, że będzie niekiepska jazda. – Jesteś gotów? – zapytał „ja”. Czy ja byłem gotów? Wymyślałem już bardziej niesamowite historyjki, ale co innego wykombinować intrygę, a co innego zostać podmiotem takiej. Jednak nie targała mną jakaś szczególnie bolesna obawa. Byłem raczej rozluźniony i rozbawiony, choć cień czegoś mrocznego, ksenofobicznego pętał się gdzieś po podświadomości. – Nie macie wrogich zamiarów, przybysze z jaźni? – zapytałem lekko frasobliwie. – Ależ skąd! – odpowiedzieli jakby oburzeni. – I nie jesteśmy przybyszami z twojej jaźni. – A skąd? – Wytłumaczymy ci, ale nie chcesz chyba rozmawiać z monitorem, co? Fakt, dyskutowanie ze swoim komputerem wydało mi się nazbyt schizofreniczne, czy jak to określają doktorzy od głowy. Cwaniaczki. – Niech będzie! – Zgodliwy ze mnie człowiek po fai, nie ma co. – No to wskakujcie. Byle nie całą kupą! – dodałem ostrzegawczo. – To małe mieszkanko. Pyk! Obraz na monitorze zniknął, za to przede mną pojawił się fotel, a w nim „ja”. Jak żywy! Pomachał do mnie i rzekł radośnie: – Cześć, Władziu! Byłem niby przygotowany na coś ekstraordynaryjnego, ale realizm wizji powalał. Wszystko było na miejscu, nie falowało, nie było widmowo przejrzyste, ulotne ani nic w tym rodzaju. Powtarzam: jak żywe! Jednak coś było nie tak, coś ledwo uchwytnego, czego nie mogłem sobie uzmysłowić, a co intuicyjnie czułem. Ale byłem na niezłym diapazonie, więc odwzajemniłem się równie swobodnie: – Cześć, kimkolwiek jesteś. – A potem dodałem do siebie (a może pomyślałem?): – Niezły towar! Tybetańska jakość. – To nie towar – powiedział mój gość. – Jesteśmy realni. – A jakże! Po prostu się rozdwoiłem. W języku matematycznym: zbifurkowałem. – To oznacza – ciągnął mój wizerunek – że jesteśmy tylko projekcją w twoim umyśle, ale realne jest nasze istnienie. – I dodał: – Powaga! – No, jasne! Powaga – roześmiałem się. Tamten „ja” roześmiał się także. – Tak naprawdę nas tu nie ma – wyjaśnił – i nie wyglądamy tak, jak nas widzisz, ale komunikujemy się z tobą na poważnie. – Na poważnie? – upewniłem się. – I smuci mnie, że nie wyglądacie jak ja. To byłoby takie urocze. – Tak, na poważnie – zapewnił mnie uroczyście. – Nadajesz się! Nadaję się! „O, w dupę!”, zaniepokoiłem się nieco. – A do czego? Lub na co? – zapytałem ostrożnie. – Do misji Ducha w Materii! „Misja Ducha w Materii! Fajno. A niby czego się, Władziu, spodziewałeś?” – pomyślałem i wtedy pojąłem to coś nieuchwytnego w wizerunku przede mną. Trudno to wyjaśnić, ale każdy, kto miał do czynienia z malarstwem, zrozumie: to jak obraz namalowany na czarnym tle. Wszystko jak trzeba, ale brak światła od spodu. Jednak zaintrygował mnie tym Duchem. – To fajno – rzekłem – że nadaję się do tej misji. Cieszę się niezmiernie. Jakieś szczegóły? – Po pierwsze: nie obawiaj się. – Tak? – Tak. Rzuć we mnie orzeszkiem! Rzucić orzeszkiem? Proszę bardzo! Wyciągnąłem jedno ziarenko z puszki i ciepnąłem w typka. A orzeszek przeleciał przez niego, przez fotel i wylądował pod przeciwległą ścianą. Niezłe, co? – Widzisz? – powiedział uspokajająco. – Jestem tylko obrazem. Nie masz się czego bać. – A kto powiedział, że się boję? – zakozaczyłem odrobinkę. – My to wiemy. – Aha! A niby skąd? – Lubimy cię. A to piękne! Facet, który wygląda jak ja i pojawił się w mojej głowie, twierdzi, że mnie lubi. Pardon: „lubią”. Jest ich więcej! Ciekawe, jak zdiagnozowałby to stary Freud? Narcyzm? Schizo? A może to projekcja mojego id? Lepiej nie. To musi być grząskie bagienko! – To nie tak – wtrącił tamten „ja”.– Jesteśmy projekcją obrazu, który widzisz, ale na przekaz informacyjny nie masz żadnego wpływu. Rozmawiasz z „kimś”, a nie z sobą. – Taa? Jasne! A dlaczego mówisz ciągle „my”? – Tworzymy wielość w jedności. W pewnym sensie. – Wy? – My. – To znaczy kto? I jak mam do was mówić? – Yyy… – Facio podrapał się po czole. – Mów do nas: „kolesie”, lubisz to określenie, prawda? – Owszem – przyznałem. A potem zapytałem: – To kim jesteście, Kolesie? – Jesteśmy z sąsiedniej fraktali czasoprzestrzennej – wyjaśnił Kolesie. – Tak to nazwijmy dla naszych potrzeb. Rozbawili mnie serdecznie. – No pewnie! – zaśmiałem się złośliwie. – Że też od razu was nie rozpoznałem! Przecież to widać gołym okiem, że jesteście z sąsiedniej fraktali czasoprzestrzennej. O dziwo, ich/jego także to rozbawiło. – Lubimy twoje poczucie humoru – wychichrali. – Poważnie? – Poważnie. – To może powinienem kasować za bilety? – Nie da rady, my nie mamy pieniędzy. – Szkoda – zmartwiłem się. – A czy przypadkiem nie chcecie ich ode mnie? – zaniepokoiłem się natychmiast. – Nie potrzebujemy pieniędzy. – To super! Kamień spadł mi z serca. Bo wiecie, różni się tu kręcą. – Zachowałem swój chemiczny luzik, ale zdecydowałem potraktować ich poważniej, więc zapytałem: – To jak wam tam leci, na tej sąsiedniej fraktali? – W porzo, koleżko – odpowiedział wesolutko Kolesie. – To klawo! – ucieszyłem się. – A jeżeli nie wyglądacie tak, jak was widzę, to jak wyglądacie? – My nie wyglądamy. – Tak? – Coś mi tu nie pasowało. – To dlaczego wyglądacie tak, jak wyglądacie? Trochę to się komplikowało. – To po to, żeby ci się spodobać i nie przestraszyć. I żeby ułatwić porozumienie. Kapujesz, psychologia i te pe. Ale możemy zmienić wygląd, jeżeli wolisz inną postać. – Możecie zmienić? Na kogokolwiek? – Tak. To pobudziło moją fantazję. „Kogo by tu…?” – zacząłem się zastanawiać. „Aha! Mam!” Przypomniałem sobie mieszkającą w pobliżu laseczkę, która jeździ sportowym autkiem, ubiera się drogo i skąpo, a zachowuje wyniośle i chłodno. Wiem, bo dokonałem próby abordażu. Niestety, jest to jedna z tych, co to mają rentgen w oczach i potrafią bez zaglądania przeliczyć zawartość twojego portfela. Tutaj pan Władek usuwa się z wdziękiem. – A moglibyście… Pstryk! I dziewuszka siedzi naprzeciw mnie. „Skąd wiedzieli?” – niepokojąca myśl ta przecwałowała przez pola i ugory mojego mózgu. Ale najpierw wykorzystajmy sytuację! – A moglibyście… Pstryk! I lalunia siedzi sobie dalej, ale już naga. |