– „Wilkołaki i wilkołactwo. Rzecz o różnych monstrach, pola, lasy i gościńce zamieszkujących, co się od wilka, czyli też innego biesa, wywodzą. Zebrał i spisał Franciszek Rawita” – Kleofas przeczytał tytuł wytłoczony na jasnej skórze oprawy. – Dobrze, Korniakt, tego też szukaliśmy. Kleofas rzucił księgę na pulpit, zasłaniając napis „Wincyj piwa, mnij książków!”, który jakiś sfrustrowany skryba wyrył na blacie. – Co my tu mamy? – zaczął czytać. –„Jest gdzieś na antypodach wyspa Borneo, na której to ma istnieć miasto Kabutiloa, w której jakoby każdy człowiek posiada zdolność zamieniania się w wilka”. Tja… Kleofas podrapał się po głowie, spojrzał sceptycznie na księgę, przerzucił kilka stronic i kontynuował czytanie: – „Powiada Herodot o barbarzyńskim plemieniu Neurów, iż co roku każdy Neur w wilka się zamienia, na ludzi napada, a potem znowu do pierwotnego swego kształtu wraca. Zaś Petroniusz, opisując ucztę u Trymalchiona, powtarza opowiadanie Nicerosa… Wergiliusz w »Bukolikach« także o zamianie w wilki opowiada?c?h. Pierdoły jakieś! Co tu jeszcze mamy? „Duńczycy poznają człowieka – wilkołaka po zbiegających się brwiach?h – Kleofas spojrzał na Korniatowskiego – Ty, Korniakt, wedle tego, co w tej księdze piszą, wilkołakiem jesteś. – Uważaj, żebym cię nie ukąsił. Pokaż to dzieło – Olo odebrał księgę z rąk Kleofasa i zaczął czytać: – „W Hiszpanii z przekleństwa świętego Natala opata w szlachetnej rodzinie Ossiriensów mąż i żona w wilki się przemieniali, w las uciekali i tam w wilczej skórze siedem lat pokutowali, potem wracali do domu i znowu dawną postać przybierali. Każde nowe pokolenie z ich rodu musiało odbyć pokutę w postaci wilkołaków”. – O, a tu jest coś o naszych dziejach: „Krąży w Koronie szlacheckie podanie, jakoby rodzina Łaskich z Łęczyckiego miała niegdyś tracić jednego z rodu, któren to w wilka zamieniwszy się, uciekał do lasu, aby tam odpokutować grzech przodków. Była to pokuta za zabójstwo świętego Stanisława. Nie brakło i w Wielkopolsce legend o wilkołakach. Kupiec poznański Rit, słysząc śpiewy sąsiadujących z nim benedyktynek, jako protestant odezwał się w gniewie, że wolałby zdechnąć, niż słyszeć te wilcze głosy. Zdechł rzeczywiście jako wilkołak, a po śmierci został wiecznie potępiony”. O, i jeszcze o wilkołakach europejskich: „W Niemczech czarownice posiadały moc zamiany za pomocą przepasywania pasem lub przepaską”. I dalej: „Góry Jurajskie we Franche – Comte dostarczały mnóstwo procesów o likantropię, rozpatrywanych przez słynnego sędziego Bougueta, który pierwszy zwrócił uwagę na to, że likantropia jest właściwością dziedziczną. Inne podania o wilkołakach utrzymują, że przemiana odbywa się za pośrednictwem kółka ze sznurka, wstążki na szyję założonej, poświęconego »oczkura«, czyli cienkiego rzemiennego paska, używanego do zawieszania noża u pasa albo do utrzymywania spodni?h. Et cetera, et cetera?c Bracie, tę księgę konfiskujemy dla dobra wyprawy. Zresztą klasztor to nie miejsce dla niej. Olo wlókł się na swojej kasztance na końcu pochodu. Myśli, które błąkały mu się po głowie, nie były wesołe. Tkwił w tym dziwnym dla niego świecie już od roku i nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek uda mu się stąd wydobyć. Na domiar złego jego, pożal się Boże, towarzysze wplątali go w walkę z jakąś siłą nieczystą. „Nie, gorzej już być nie mogło” – pomyślał. „A miałem kiedyś stabilną pracę, nowoczesny samochód, mieszkanie urządzone zgodnie z najnowszymi regułami designu, dziewczynę, której mi wszyscy zazdrościli, wykupione wczasy na Djerbie, kino domowe i całą stertę innych, niezbędnych gadżetów, bez których życie traci smak. I na co mi przyszło? Wilkołaki, kurna, ścigam!”. Z niechęcią spojrzał na plecy jadącego przed nim Budziły i przezornie pogonił klaczkę, bo gdzieś w dali odezwało się wycie wilka. Obejrzał się trwożnie za siebie. – Diabli łachmytów nadali! – mruknął pod nosem. – Cholera, już zaczynam mówić jak ci tutaj. Panie Budziło, a tak ogólnie, to mamy jakiś plan, czy będziemy się po całej Rzeczypospolitej za tymi twoimi przyjaciółmi ludojadami uganiać? Budziło odwrócił głowę, spojrzał na Korniaktowskiego obojętnie, strzyknął śliną na gościniec i nie odrzekł nic. – Pytam przykładowo – dodał Olo. – Chciałbym coś wiedzieć, jak już jestem członkiem tej, no…drużyny. – Mają gdzieś w górach schronienie, stary dwór. Tam ich spróbujemy dopaść.
Trupa znaleźli na drodze, w miejscu gdzie kończył się las i w dali było już widać zabudowania dworu. Wychudzony szlachcic w potarganym żupanie leżał z twarzą w kałuży. Prawą dłoń zacisnął na rękojeści szabli, rozcapierzone palce lewej wbił w błoto. Odwrócili nieboszczyka na plecy. Twarz wykrzywiona była w okropnym uśmiechu, a wybałuszone oczy patrzyły w górę. Wokół nadgarstka zapleciony był rzemień zabarwiony na czerwono. – Żukowski, towarzysz z mojej chorągwi – Budziło zaciągnął na twarz zmarłego lisi kaptur. Kleofas pochylił się nad trupem: – A to chyba ów oczkur, sznur, który zmienia w wilkołaka. Jak o tym w księdze napisano. Dwa następne ciała leżały pod krzywą wierzbą rosnącą obok bramy. Jeden wbił zęby we własny nadgarstek, jakby chciał zagłuszyć krzyk bólu. Drugi sam sobie zadał śmierć. Czaszkę rozsadził strzałem z pistoletu. Broń wypadła mu z ręki i leżała obok, w kałuży krwi. – Tych też waszmość znasz? – zapytał Kleofas. –Tak, to ludzie spod mojego znaku. Bracia Mateusz i Jan Domaradzcy. Prawa szlachta, choć chudopachołki. Z ziemi czerskiej. Zrujnowany dwór wznosił się na środku sporego majdanu. Przegniła strzecha zawaliła się w kilku miejscach, odsłaniając dziury w dachu. Niewielkie strzelniczki ziały mrokiem. Przed wyrwanymi z zawiasu dębowymi wrotami, jakby czekając na przybyszów, leżały na ziemi trzy wilki. Bestie były wychudłe, z paszczy kapała im piana, przekrwionymi ślepiami wodziły za trzema podróżnymi zbliżającymi się od strony bramy wjazdowej. – Ot, i mamy naszych wilkołaków – mruknął Kleofas, sięgając za pazuchę po krócicę. – Jakoś chudo wyglądają. Ale mam ja na was, wilczki, specjalny ładunek. Srebrną kulkę. Wilki z wolna podniosły się z ziemi i chwiejnym krokiem zaczęły zbliżać się ku nadchodzącym. Jeden, najmniejszy i najbardziej wychudzony, wyszedł naprzód. Wściekle warczał, uderzał ogonem o bok. Ruszył na Kleofasa. Jędrzej nie czekał, aż bestia go zaatakuje. Ujął pewnie w obie ręce krócicę, wycelował i pociągnął za cyngiel. Huknął strzał. Chmura dymu zasnuła na moment nadbiegającego zwierza. Bestia zawyła przeraźliwie i upadła, obficie brocząc krwią z rany. Przez chwilę wilk leżał nieruchomo, skomląc, po czym ciałem zwierzęcia wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Wilk wyprężył się jak struna, zakręcił na ziemi i zawył przeraźliwie, próbując wstać. Jego agonii towarzyszyły gwałtowne zmiany. Po chwili na miejscu bestii leżał trup szlachcica w podartym żupanie i długich łosiowych butach. Na środku piersi czerniała wielka dziura po kuli. Pozostałe dwa wilki, widząc śmierć towarzysza, rzuciły się na przybyszy. Pierwszy, potężny basior z pasem posiwiałej sierści na pysku, skierował się ku Budzile. Zanim jednak skoczył do gardła chorążemu, zatrzymał się kilka kroków przed nim. Uderzył wściekle ogonem o ziemię, zawył, drgawki wstrząsnęły jego ciałem i zmienił się w człowieka. – Czołem, panie chorąży – warknął prawie wilczym głosem szlachcic, sięgając do boku po szablę. – Czołem, waszmość panie Czachowski – odpowiedział Budziło. – Stawaj, panie bracie, pora na cię. – Raczej z tobą diabeł tańczyć wkrótce będzie. Już tam w piekle kocioł uszykowany. Jeno nie w pierwszym szeregu, ale w kącie. Tam, gdzie takich chudopachołków w smole gotują. Otoczyli się młyńcem błyskających głowni. Znać było doświadczonych szermierzy. Czachowski jednak wkrótce osłabł i wyraźnie zwolnił. Grymas wykrzywił mu twarz. Odbijał tylko ciosy, wyprowadzane przez Budziłę. Bronił się ostatkiem sił, cofając się ku ścianie dworu. Gdy poczuł za plecami dębowe bale, musiał zaatakować lub ulec. Wsparł parł się plecami o ścianę, podrzucił szablę w prawej dłoni, złapał rękojeść lewą i uderzył potężnie, prawie dosięgając gardła chorążego. Budziło powstrzymał cios, wyprowadził cięcie zamachowe, prosto w głowę Czachowskiego. Szlachcic zatoczył się jak pijany, chwilę chwiał się jeszcze na nogach, patrząc wokół błędnym wzrokiem. Po czole pociekła mu strużka krwi i zwalił się na plecy nieżywy. Trzeci wilk powoli zbliżał się ku Korniaktowskiemu. Wyszczerzył kły i wywalił jęzor, jakby śmiejąc się z cofającego się przed nim Ola. Korniakt próbował wycelować do bestii z pistoletu, ale lufa ciężkiej broni podskakiwała mu w ręku. Wilk kucnął na tylnych łapach, gotując się do skoku. Olo zdołał powstrzymać drżenie ręki i pociągnął za spust. Kula dosięgła wilka, który wyjąc przeraźliwie, zaczął zmieniać się w człowieka. Przeobrażenie jeszcze nie dobiegło końca, gdy ranny podniósł się z klęczek i runął na Ola, wyrywając zza pasa nadziak. Z boku huknął strzał. Jędrzej zdążył załadować swoją krócicę i wypalić w wilkołaka. Szlachcic złapał się za bok, spojrzał zdziwiony na zakrwawioną dłoń i runął martwy na ziemię. Korniaktowski otarł zroszone zimnym potem czoło i oparł się o pień krzywej brzozy. – Niewiele brakowało – wyszeptał.
Weszli do zrujnowanej sieni dworu. Przeszli przez korytarz, kierując się do sali jadalnej. Tu, w cieniu ogromnego komina, siedział na obitym skórą zydlu ostatni z watahy. Potężnej budowy szlachcic trzymał na kolanach obnażony pałasz. Patrzył obojętnie na zbliżających się ku niemu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
– Spóźniłeś się, waszmość panie Budziło. Nie stanę z tobą do walki – spróbował podnieść się, opierając na poręczach krzesła, ale nie zdołał wstać. – Sam widzisz, siły mnie coraz bardziej opuszczają. Tak samo, jak i moich towarzyszy. Widać jadło nam zaszkodziło – zarechotał. – Diabli cię wreszcie wezmą, Jundziłł. – Ano wezmą, ale wiedz waść, niesprawiedliwie nas o wszelkie zło obwiniasz. Ciężko było z nieprzyjacielem bojować, ciężej z głodem walczyć, ciężej jeszcze z przyrodzeniem się biedzić, wprawiając się w niezwyczajne potrawy. Nie bez przyczyny Kato powiedział, że trudno mówić z brzuchem ucha niemającym, ten bowiem, gdy głodny, żadnych słów, żadnych perswazji nie przyjmuje. Straszna to rzecz, ale przecie okoliczność nas do tego samojedztwa zmusiła. Taka prawda. A że skutków nikt przewidzieć nie zdołał? – Bredzisz waść. – Nie spieraj się ze mną, panie bracie. Nie wiesz, o czym gadam. Co, myślisz, żeś od nas lepszy? Dał ci ktoś prawo, by nas oceniać? Masz się za świętego, boś ludziny nigdy w gębie nie miał? Gdy na Kremlu głód w oczy zaglądał, pan chorąży jeno korzonkami i czystą wodą się żywił!? – gwałtowny atak kaszlu wstrząsnął ciałem szlachcica. Jundziłł zgiął się w pół, wspierając na szabli i próbując złapać oddech. Oczy wyszły mu na wierzch, twarz nabiegła krwią. – Prawy rycerz chrześcijański – wychrypiał, rechocząc. – Jeśliś raz ludzkiego mięsa spróbować zdołał, na nic ci już będą wszelkie frukta i specjały. – Szkoda na ciebie szabli, rzezimieszku. – A pies jebał ciebie, waszmość panie chorąży! I twoją szablę też. Dość na tym! Nie zdążyli doskoczyć ku niemu. Jundziłł wyszarpnął zza pasa pistolet i pociągnął za cyngiel. Huknął strzał. Kula z krócicy oderwała mu cały tył czaszki.
Rozstali się u rozstajnych dróg. Budziło jechał gdzieś ku Barowi, widać chciał wrócić do służby hetmańskiej. W końcu człek wojskowy. Kleofas i Korniaktowski nie mieli zamiaru mu towarzyszyć. Przed wieczorem zatrzymali się na popas na polanie pod starym dębem. – Dziwne – mruknął Jędrzej, patrząc w ogień. – Co dziwne? – Prawdę rzekłszy, wszystko. Choćby ta słabość, która ich jednego po drugim dopadła. Jakby jakaś zaraza. – Jest jakaś taka choroba, która toczy barbarzyńskie plemiona gdzieś w zamorskich krajach. Nazywają ją „kuru” albo „śmiejąca się śmierć”, bo umierającym dziwnie twarz przed zgonem wykrzywia. Ponoć cierpią na nią ludożercy. Tak samo jak ci tutaj. – Jednej rzeczy nie pojmuję. Przecie oni razem służyli na Kremlu. Czy Budziło nigdy nie zmusił się kanibalizmu? Chmura odsłoniła księżyc. Gdzieś w dali rozległo się wycie wilka. |