W rowie, opodal przewróconej podwody, leżał z twarzą w błocie młody kozak w szkarłatnych szarawarach. Szarpana rana ciągnęła się od krtani aż na kark trupa. Prawa dłoń o rozcapierzonych, wbitych w błoto palcach, była pogryziona. Zamiast lewej ręki czerwienił się krwawy kikut. Korniaktowski otarł zimny pot z czoła. Nie wymiotował. Przyzwyczaił się. Łuuup! Korniaktowski zwalił się z ławy, boleśnie obijając sobie bok. – He, He. Co to, przysnęło ci się, Korniakt? – zarechotał Jędrzej Kleofas. – Zmordował się, bidula, drogą. Ledwo do gospody weszli i już śpi. A co ci się śniło, nieboraku? – Lepszy świat! – warknął wściekle Olo, rozcierając siniak. – No, nie unoś się, waszmość. Podjesz sobie i popijesz, to ci się humor polepszy. Jak to mówią, na frasunek dobry trunek. Hej, Żydzie, długo jeszcze mamy czekać?! Karczma, jak to z tego typu miejscami zwykle bywa, nie przedstawiała się zachęcająco. Ciemna izba o niskiej powale z sosnowych bali, czarnych od dymu, który nie chciał uchodzić przez przetrącony komin i uparcie pchał się do środka, powodując u obecnych chroniczne zapalenie spojówek. Stoły bezładnie ustawione na środku i pod ścianami. Klepisko niezamiatane chyba od czasów, gdy pradziad obecnego karczmarza rozpoczął tu działalność gospodarczą, zasłane było resztami jadła i kośćmi, wśród których kręciły się dwa wychudzone kundle. Wiszący w powietrzu dym zabijał zapach zjełczałego masła, kapusty i skisłego piwska. Karczmarz ze skołtunioną brodą i kaprawą gębą mógł służyć za żywy obraz Żyda, który porywa chrześcijańskie niemowlęta, by robić z nich nadzienie do macy. – Czem mogę służyć waszym miłościom? – burknął, a chytry uśmieszek wykrzywił mu twarz. – Czem chata bogata, miły gospodarzu. Najsampierw polewkę piwną z chlebem, potem prosię pieczone, dobrze sperką obłożone, a dla mego towarzysza karp po polsku w sosie szarym. Na wety zaś daktyle i figi kandyzowane i ocukrzone, czy co tam jeszcze macie. A do tego węgrzyn przedni, miody sycone i gąsiorek starki. Patrząc na waszą austerię, myślę, że nam niczego nie braknie – zagadał Kleofas, strącając rękawem ze stołu resztki czegoś, co mogło kiedyś być jadłem, ale widać, nie znalazło uznania biesiadujących. – Pomylony jakiś? – mruknął oberżysta i odszedł spiesznie ku szynkwasowi. Dziewka postawiła przed nimi obtłuczony dzban, dwa gliniane kubki i miskę kaszy ze słoniną. Jej obfity biust zdawał się rozsadzać dekolt lnianej koszuliny. Jędrzej uśmiechnął się do dziewczyny i spróbował złapać ją za warkocz. Wywinęła mu się zwinnie i chichocząc, uciekła do kuchni. – Cóż, nie są to, widzę, żadne delikatesy, ale dobre i to, gdy kołdun pusty jak – nie przymierzając – sakwa zakonnika przed kwestą. Jedz, Korniakt, nie marudź, niczego lepszego nam tu nie dadzą. Korniaktowski niemrawo grzebał w misie drewnianą łyżką i rozglądał się po karczmie. Gospoda, choć marna i ponura, była jedynym lepszym schronieniem w miasteczku, gdzie większość zabudowań stanowiły biedne chałupiny kryte przegniłą słomą. Ale mimo tego była pusta. Nic dziwnego, na zewnątrz padał śnieg z deszczem, a wiatr wył jak stado potępieńców. Nadchodząca noc zniechęcała do spacerów po zawalonych śniegiem uliczkach. Mieszczanie siedzieli w domach, grzejąc się przy kominie albo pod pierzyną. Paskudny czas. Korniaktowski powrócił do wybierania skwarków spomiędzy pozlepianych omastą jagieł. – Co zamierzasz teraz? – Yyyy? – mruknął pytająco Kleofas. Usta miał zalepione kaszą. – Pytam, cholera, co zamierzasz. Mówiłem, trzymaj łapy z daleka od tej dziewuchy, córki organisty. Źle nam tam było? Wikt za darmo. Lekka praca. Wiadomo, bogata miejska parafia. W końcu pan hetman dba o Żółkiew, a fara to chluba magnackiego miasta. Trzeba było przynajmniej poczekać czas jakiś, niech się dziewka przyzwyczai. Nie, ten musiał już, zaraz. Że szlachcic nie będzie czekać. I wziął dziewkę jak jakaś tatarska orda. I co teraz? A ty żaden szlachcic nie jesteś, Jędruś, ty jesteś zwykły włóczęga. – Marudzisz, Korniakt, jako zwykle. Coraz bardziej marudny się robisz. – Bo mam buty mokre, zimno mi jest i nie wiem, gdzie będziemy dziś spać. I jeszcze mnie plecy bolą od kańczuga hajduków pana hetmana. Organista ujął się za córeczką, proboszcz za organistą, pani kanclerzyna za proboszczem, a na końcu nasze dupy spuchły pod razami batów. Dość, żeśmy się z lochu wykaraskali. Jacy diabli kazali mi się z tobą zadawać?! – Bo sam byś sobie rady nie dał. W końcu kto w farze miejsce dla nas znalazł? Kleofas. I znajdę następne schronienie, nie obawiaj się, waść. Teraz jedz, albowiem mówi klasyk: „Kiedy w brzuchu tłusto, we łbie groch z kapustą”. Czy jakoś tak. Drzwi trzasnęły. Wraz z nowo przybyłym do karczmy wtargnęła fala zimna i wilgoci. Podróżny zrzucił z ramion wilczurę i otrząsnął się, zachlapując wszystko wokół wodą z topniejącego śniegu. – Uważajcież, jegomościu, do miski chlapiecie, psiekrw… – zaczął Kleofas i zamilkł, obróciwszy się na zydlu. Przybyły spoglądał ponuro. Dłoń opierał na głowicy zwisającej u pasa szabli. Kleofas odwrócił się spiesznie i zajął kaszą jaglaną. To było znacznie bezpieczniejsze niż rozmowy z nieznajomym, szczególnie jeżeli ten nosił pordzewiałą kolczugę, karwasze, misiurkę i patrzył spode łba, ściskając szablę w garści. Przybysz rozejrzał się po izbie, podszedł do najdalej ustawionego stołu i usiadł plecami do jedzących, rzucając na ławę łosiowe rękawice. Karczmarz bez słowa postawił przed nim miskę kaszy i dzban piwa. Widać gospoda nie miała zbyt zróżnicowanego menu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
– Do kaduka, mało brakowało. Pewnie to jakiś maruder albo konfederat. Ponure chłopisko. Taki najpierw cię rozsieka, a potem pomyśli za co – szepnął Jędrzej. – Trzeba najpierw patrzeć, a nie kłapać jęzorem. Na zewnątrz, mimo świszczącego wichru, dały się słyszeć jakieś głosy i parskanie koni. Ktoś szarpnął wrota i karczma zaczęła się zapełniać. Do wnętrza weszło kilku dostatnio ubranych szlachciców. Klnąc i prychając, otrzepywali burki ze śniegu. – Psia pogoda. Żydzie, daj gorzałki, bośmy zdrożeni, a wieje, jakby wszyscy potępieńcy z piekła wyszli i harcowali po polach – gruby szlachcic w szkarłatnym kontuszu zasiadł za stołem i oparł rękę na bogato zdobionej rękojeści karabeli. Rozejrzał się po izbie, z pogardą patrząc na pochylonych nad miskami Kleofasa, Korniaktowskiego i odwróconego tyłem marudera w kolczudze. – Zaremba, mój drogi, usuń tych włóczęgów z gospody. Powietrze mi psują. Zaremba skinął na dwu potężnych drabów w krótkich skórzanych kaftanach z rapierami u boku. Podszedł do siedzącego w kącie. Oparł pięści o brudny blat stołu i warknął. – Wynoś się, waszeć. Zajmujemy karczmę dla jego miłości Teodora Gorajskiego. Jegomość pan starosta nie życzy sobie tu nikogo. Siedzący nic nie odpowiedział, zdawał się zainteresowany tylko i wyłącznie miską jaglanej kaszy. – Mówię do ciebie, wywłoko! – wrzasnął Zaremba. – Zabieraj swoje rupiecie i wynocha z gospody, pókim dobry! – Walnął pięścią w stół, potrącając gliniany dzbanek. Piwo rozlało się po blacie, ochlapując siedzącemu karwasze ozdobione ornamentem z głową lwa. – Nie rozlewaj, waćpan, piwa – mruknął ten, podnosząc wzrok na Zarembę. Stalowe oczy były puste i zimne. Zimne, martwe i bez wyrazu. Rękodajny Gorajskiego cofnął się, złapał rękojeść wiszącej u boku zygmuntówki, ale się zawahał. – Brać go! – wrzasnął ku swoim. Skoczyli na niego, wyrywając z pochew rapiery. Oręż zamigotał w powietrzu, kasza rozsypała się na klepisku. Wyższy z drabów zwalił się na ławę, obficie brocząc krwią z rozpłatanego sztychem szabli gardła. Drugi próbował zasłonić się głownią rapiera. Daremnie. Cięty przez skroń, chwilę stał jeszcze, chwiejąc się na nogach. Potem jęknął i runął na wznak, przewracając stojący na środku izby blat na kozłach. Krew zabarwiła rozlane piwo na czerwono. – Jerlicz, Pakosz, do mnie! Zabić przeklętnika! – darł się Zaremba, cofając krok za krokiem w stronę grupki szlachty stojącej wokół Gorajskiego. Dworzanie starosty ruszyli na pomoc Zarembie, roztrącając ławy i stoły. Nad hukiem przewracanych sprzętów górował wrzask rudej dziewki karczmarza. Człowiek w kolczudze spokojnie czekał na pędzącą na niego zgraję szlachty. W kącie karczmy nie mogli go otoczyć, miejsca starczyło jedynie dla dwu, góra trzech, szermierzy. Napastnicy musieli atakować pojedynczo. Pierwszy z nich wypuścił z dłoni rapier po potężnym, przełamującym gardę cięciu. Dwaj następni, którzy wspólnie zaatakowali człowieka w kolczudze, tylko raz zdołali skrzyżować z nim szable. Z rozpłatanymi głowami kopali już w agonii klepisko. Wysoki żylasty chudzielec, nazwany przez Zarembę Jerliczem, natarł z lewej strony. Uśmiechnął się paskudnie i wyprowadził z ramienia straszliwe cięcie przeciągające, jakby chciał odrąbać przeciwnikowi ramię wraz z barkiem. Człowiek w kolczudze odbił cięcie, zakręcił młyńca, lekko, samym sztychem, trafił Jerlicza w twarz. Odwzajemnił uśmiech, po czym skoczył do przodu. Napastnicy cofali się przed jego husarską szablą. – Brać go! – wrzasnął Zaremba. Nikt nie kwapił się do ataku. – Na bok, łachmyty! – Gorajski wycelował z krócicy i pociągnął za spust. Rozległ się huk strzału, ale kula poszła górą. Ciśnięty przez Korniaktowskiego gliniany kubek podbił lufę. |