powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (LXXXVI)
maj 2009

Skutki niewłaściwej diety
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– I taki koniec krotochwili.
– Taki koniec!? To dopiero początek! Na tron carski wstąpił kniaź Wasyl Szujski, ale w kraju nie nastał spokój, zaraz skądś się wzięli nowi samozwańcy. Jeden z nich, chłop grubych i brzydkich obyczajów, do pierwszego niczem, oprócz tego, że człowiek, niepodobny, dał się poznać jako cudownie ocalony z rzezi car Dymitr. Osiadł w Tuszynie pod Moskwą, stąd zwali go worem, znaczy, złodziejem tuszyńskim. Mniszchowi nowy Zmyślacz był na rękę, dalej więc rozgłaszać, że to Dymitr cudownie ocalony. Gdy pokój między Rzeczpospolitą a Moskwą zawarto i car Wasyl zezwolił na odesłanie polskich więźniów do granicy, Mniszech wraz z Maryną odłączyli się od reszty towarzystwa. Dziwnym trafem ogarnął ich podjazd Samozwańca i doprowadził do Tuszyna.
– Czyli porwali ich ludzie drugiego Samozwańca? – upewnił się Olo.
Budziło splunął w ogień i spojrzał pytająco na Korniaktowskiego.
– Nie zwracajcie na niego uwagi, waszmość panie chorąży – mruknął ze zniecierpliwieniem Jędrzej. – Cóż dalej było?
– Maryna, wstręt w sobie przełamawszy, rozpoznała w Łżedymitrze swego ocalałego małżonka, a niedługo po tym wzięła z nim w tajemnicy najgłębszej ślub kościelny. Samozwaniec wezwał Litwinów i Polaków na służbę, obiecując żołd trzy razy większy od królewskiego. Długo na niepłaconych żołnierzy nie trzeba było czekać. Wkrótce w Tuszynie stanęli osobą własną weterani wojen Rzeczypospolitej i rokoszu, co się niedawno w Królestwie zakończył, kniaziowie Samuel Tyszkiewicz, Adam Wiśniowiecki i Roman Rożyński, a z nimi starosta uświacki Jan Piotr Sapieha, brat stryjeczny kanclerza litewskiego Lwa. Tam i jako jeden z pierwszych jam się zaciągnął, na własną zgubę i przekleństwo. I pod moją to wodzą odniósł ów impostor pierwsze zwycięstwo pod Kozielskiem w październiku 1607. – Budziło przez chwilę patrzył w ogień, milcząc, po czym łyknął gorzałki i kontynuował: – W lutym roku 1609 car Wasyl zawarł sojusz ze Szwecją.
– Tak więc przyszedł kres wojny prywatnej, a początek wielkiej polityki – rzekł Kleofas.
– Masz, waszmość, rację. Król Zygmunt rozpoczął dawniej zamierzoną wyprawę przeciw carowi. Wojna miała podporządkować mu Moskwę, a potem otworzyć drogę do odzyskania Szwecji. Król jegomość ruszył pod Smoleńsk i utknął pod nim na dwa lata, oblegając miasto. Rzecz się pokomplikowała. Był wróg oficjalny, car Wasyl Szujski w Moskwie, było siedem tysięcy polskich i litewskich awanturników u boku Łżedymitra, czekających jeno na okazję do złupienia Kremla, a na zapleczu chamy wznieciły ruchawkę pod wodzą Iwana Bołotnikowa, który sprzyjał Samozwańcowi.
– Psiekrwie, sam diabeł by się w tym nie połapał!
– Otóż to właśnie. Bojarzy, widząc ten zamęt, jedyną szansę ocalenia znaleźli w oddaniu się pod opiekę króla polskiego. Przybyli do Zygmunta i ofiarowali tron moskiewski królewiczowi Władysławowi, pod warunkiem że przejdzie na prawosławie. Królewicz miał się więc ochrzcić w cerkwi i przyjąć koronę z rąk patriarchy.
– Nowa unia, jak ta zawarta między Koroną a Litwą w Lublinie? – zainteresował się Korniaktowski.
– Kanclerski łeb u ciebie, Korniakt – zarechotał Kleofas.
– Tak, posłem na sejmy waści być. Tam wielu takich mądrali – Budziło z krzywym uśmiechem łypnął na Korniaktowskiego. – Ale ad rem, waszmościowie, bo wątek stracę. Sigismundus zgodził się z pozoru na warunki bojarów. Pertraktacji z wojskiem stojącym w Tuszynie też nie przerwał. Obiecał nam żołd z carskiej szkatuły, przeszła więc na służbę prawowitego pana garść dość spora. Lepiej przecie królowi miłościwemu służyć i matce ojczyźnie w zgodzie z honorem szlacheckim niż dla tuszyńskiemu wora dupę nadstawiać. Dobrze mówię?
– No, dobrze, jeno aluzyja gruba jakaś – skrzywił się Kleofas.
– Mniejsza z tym. Samozwaniec przestraszył się odstępstwa wojska i zbiegł do Kaługi. Car Wasyl zaś podniósł sztandar obrony prawosławia i pchnął na zachód armię pod buławą brata swego, Dymitra. Było ich chyba z trzydzieści pięć tysięcy chłopa, Moskali i najemników szwedzkich. Na spotkanie wyszedł im z małym korpusikiem hetman polny Stanisław Żółkiewski. O świcie, czwartego lipca roku 1609, zostawiwszy część wojska pod obleganym Carowym Zajmiszczem, na czele dwu i pół tysiąca jazdy i dwustu piechoty, dobrych pachołków, zaskoczył Szujskiego pod wsią Kłuszyn. Jedna chorągiew pozostała w odwodzie, pozostałe po osiem i dziesięć razy przychodziły do sprawy.
– Nie może to być!?
– Ale widzisz, waćpan, było. Zdało się już, że przyszedł na nas koniec. Ludzie od sił odchodzili. Psi syn Szujski przeciw zmordowanym i zdesperowanym naszym wysłał dwa świeże kornety zaciężnej rajtarii, które rozpoczęły kunsztowny manewr na europejską modę – karakol. Łajno z tego europejskiego moderunku, psim chwostom. Słuchajcie, waszmościowie! – zapalił się Budziło. – Gdy pierwszy szereg, dawszy ognia z pistoletów, zaczął wycofywać się przez luźny szyk własny, by zrobić miejsce następnemu, runęła nań z szablami chorągiew husarska. Złamana od jednego zamachu rajtaria wpadła w bramę obozu moskiewskiego, na karkach mając naszych jeźdźców. Bitwę wygrano, droga do Moskwy stanęła otworem, a Dymitr Szujski uciekł do stolicy na lichej szkapinie, buty i wierzchowca gdzieś po drodze w błotach tracąc. Wielka wiktoria! Ale mi w gębie zaschło.
– A masz, waszmość, napij się jeszcze – Kleofas podał chorążemu gąsiorek.
– No, przednia gorzałczyna. Hetman Żółkiewski przyjął kapitulację armii moskiewskiej. Część zaciężnych pułków cudzoziemskich, które zmieniły front, wziął pod komendę i ruszył na Moskwę. W sierpniu zawarł układ z bojarami, w którym zawarte było postanowienie obioru królewicza Władysława na cara i obietnice ochrony przed Samozwańcem. W październiku załoga polska usadowiła się na Kremlu. Dowództwo wziął Aleksander Gosiewski, referendarz Wielkiego Księstwa Litewskiego. Sam zaś hetman ruszył w drogę powrotną pod Smoleńsk, zabierając ze sobą obalonego cara Wasyla i jego braci.
– Tak więc Kreml znalazł się w polskich rękach? – upewnił się Korniaktowski.
– A cóż to tak, waści po dwa razy trzeba wszystko powtarzać? Ano stanęła na Kremlu polska załoga. Po prawdzie wielkie to było tałatajstwo, w dużej mierze przedtem u Łżedymitra służące. Wstyd tak o towarzyszach broni mówić, ale factum est. Musiał przeto pan referendarz Gosiewski tępić twardo wszelką swawolę. Gdy jeden z żołnierzy, upiwszy się, strzelił do ikony Matki Boskiej na Nikolskiej Bramie Kremla, kazano mu odrąbać ręce i nogi, a kadłub spalić na stosie wzniesionym w miejscu zbrodni. Dłonie skazańca przybito bretnalami pod znieważoną ikoną Bogurodzicy. Innego żołnierza, który uderzył w twarz popa, od śmierci wyprosił patriarcha. Z czasem jednak dyscyplina znów zaczęła podupadać, a w Moskwie rosła wrogość do naszych. W marcu 1611 wybuchło w Moskwie powstanie. Walki trwały krótko, lecz miasto spłonęło. W rękach pozostał nam jeno otoczony zewsząd Kreml.
Budziło chwilę gmerał patykiem w ognisku. Gdy płomień buchnął jaśniej, pancerny podjął przerwaną opowieść: – W czerwcu wojska króla jegomości zdobyły wreszcie Smoleńsk. Tymczasem na Kremlu powodziło się nam coraz gorzej. Moskale twierdzę otoczyli. Poszedł na pomoc załodze Kremla hetman wielki litewski Jan Karol Chodkiewicz, próbując, raz i drugi, wprowadzić w mury twierdzy posiłki i prowiant. Przebić się przez pogorzeliska Moskwy nie zdołał. Nam jeno pozostało bronić się i znosić głód. Kwarta gorzałki w ten czas kosztowała czterdzieści złotych, mysz po złotówce kupowali, za kota trzeba było dać osiem złotych, za psa – piętnaście złotych, a tego było trudno dostać. Głowę człowieczą kupowali po trzy złote, za nogę człowieczą dawano dwa złote, tyle co za gawrona. Najpierw przyszło więc zjeść pergaminowe księgi cerkiewne, świece, zwiędłą trawę spod śniegu, rzemienie, siodła i pasy, potem padlinę, jeńców, trupy z szubienic. Gdy już traw, korzonków, myszy, psów, kotów i ścierwa nie stało, więźniów wyjedli, trupy, wykopując z ziemi, wyjedli, piechota się sama między sobą wyjadła i na ludzi zaczęli polować. Truszkowski, porucznik piechoty, dwu synów swych zjadł, hajduk jeden także syna zjadł, drugi matkę; towarzysz jeden sługę zjadł swego. Oto zgoła syn ojcu, ojciec synowi nie odpuścił, pana od sługi, sługa od pana nie był bezpieczny. O krewnego albo towarzysza swego jako o własny spadek się prawowali. Kto komu bliższy, kto dalszy, kto ma pierwszeństwo do kotła. Hajducy zjedli w swym oddziale umarłego, krewny tegoż skarżył się przed rotmistrzem, że go jako bliższy zjeść większe miał prawo. Towarzysze zaś zjedzonego argumentum odpierali, że to oni bliżsi do zjedzenia jego byli, ponieważ z nimi w jednym ordynku i szeregu służył. Rotmistrz nie wiedział, jaki dekret ferować, a obawiając się, aby która strona, będąc urażona wyrokiem, samego sędziego nie zjadła, musiał z trybunału umykać. Na koniec poddali się 7 listopada 1612 roku.
Budziło splunął i ponuro zapatrzył się w ogień.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

22
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.