powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (LXXXVI)
maj 2009

Z pamiętnika gospodyni domowej
‹Off Plus Camera 2009›
W organizacyjnym chaosie drugiej edycji Off Plus Camery można było znaleźć całkiem niezły repertuar i równie wiele (jeśli nie więcej) godnych uwagi propozycji niż na festiwalach z kilkuletnim stażem.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Ok, to trzeba powiedzieć od razu – Off Plus Camera wymaga od widza cierpliwości i wiary, że zamieszanie to efekt młodości festiwalu. Narzekacie na długie kolejki we wrocławskiej Erze? Drogie bilety na warszawskim festiwalu? Elitarny blichtr Camerimage? Już pierwszego dnia krakowskiej Off Camery odgwizduje się większość roszczeń i żali wobec innych przeglądów. Program wart był zachodu i szkoda, że większość relacji z tego wydarzenia rozbija się o marudzenie na amatorstwo organizatorów. Wystarczyło zacisnąć zęby i pozwolić, aby sztuka filmowa mówiła sama za siebie. Do trzech razy sztuka, więc liczmy, że w przyszłym roku będzie lepiej. Może wtedy nikt nie puści widzom filmu z płyty, co chwilę przyozdabiającej środek ekranu napisem „for promotional use only”…
Wszystkie najlepsze filmy nagrodzono i nie trzeba było na kolanie dopisywać dziwacznych kategorii, jak mają to w zwyczaju robić w Gdyni. Najważniejszą nagrodę zgarnęła chilijska „La Nana” z Cataliną Saarvedą w roli głównej. To nazwisko warto zapamiętać, bo gdyby ta aktorka urodziła się kilka dekad wcześniej, Buster Keaton prawdopodobnie siedziałby na bezrobociu. „La Nana” przedstawia historyjkę idealną w swej prostocie. Raquel jest pokojówką od dwudziestu kilku lat pracującą w tej samej posiadłości. Przyzwyczajona do niej rodzina zauważa, że kobieta nie czuje się najlepiej i stale wygląda na zmęczoną. Postanawia więc zatrudnić jej kogoś do pomocy, kto przejąłby część obowiązków. I tu zaczyna się kino, którego w Polsce nie umie robić nikt: proste, zabawne, ironiczne, gorzkie. Reżyser Sebastian Silva, dla którego „La Nana” jest drugim w karierze filmem, z lekkością przeskakuje między skrajnymi nastrojami. Efektem jest kino sprawiające przyjemność podczas oglądania, ale nie całkiem bezrefleksyjne po seansie.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Narzekam na polskich twórców, ale w Krakowie akurat zaprezentowali się oni bez większego obciachu. „Wojna polsko-ruska” okazała się kawałkiem innowacyjnego i odważnego kina. Ekranizację powieści Doroty Masłowskiej ogląda się co najmniej z zaciekawieniem, choć z lekkim znudzeniem pod koniec. Irracjonalna konwencja nie stanowi żadnego problemu dla aktorów: Szyc jest jednocześnie odpychający i charyzmatyczny, a Sonia Bohosiewicz po prostu rządzi na ekranie (dosłownie i w przenośni). Osobne brawa należy skierować pod adresem oryginalnej czołówki – takiej w polskim kinie jeszcze nie widzieliście.
Najgenialniejszym filmem był „Messanger” Orena Movermana. Reżyser chytrze wybrał punkt widzenia. Opowiada o irackiej wojnie z perspektywy dwójki facetów, którzy jeżdżą od domu do domu, informując rodziny poległych żołnierzy o ich śmierci. Moverman miał olbrzymie pole do popisu. Pokazał różnorodność opinii o wojnie i poświęceniu dla kraju, ale także rozmaitość reakcji na śmierć bliskich i prywatnych ludzkich historii. „Messanger” nie jest filmem bez błędów – niebezpiecznie zbliża się do kiczu, gdy bohater próbuje nawiązać romans z jedną z żon poległego żołnierza. Od melodramatyzmu ratują go jednak odtwórcy głównych ról, Ben Foster (wreszcie w roli innej od skończonego brutala) i Samatha Morton.
Przewagą sekcji konkursowej nad innymi festiwalami było choćby to, że wszystkie filmy dało się oglądać bez narastającego postanowienia, że na następnej edycji konkurs ominiemy szerokim łukiem. Tu nie trafiały się nieszczęsne perełki nakręcone w jednym, długim ujęciu albo koszmarki rejestrujące podróż bohatera z punktu A do punktu B w czasie rzeczywistym. To oczywiście nie znaczy, że Off Camera wyłowiła same perełki i arcydzieła. Zdarzały się rzeczy kiepskie („Big City Hearts” Bena Rodkina), potwierdzające niedawne donosy, że kino niezależne stało się parodią samego siebie („Splinterheads” Branta Sersena), albo przereklamowane chlubnymi nagrodami („Gigante” Adriana Binieza).
Poza konkursem, interesującą sekcją były odkrycia, choć i tu można dyskutować czy znane już w Polsce „Świąteczne opowieści” to jeszcze odkrycie, skoro pokazywano je już na zeszłorocznym festiwalu we Wrocławiu. Wątpliwe także czy do odkryć należy zaliczyć nazwisko Nicolasa Windinga Refna. Choć jego „Bronson” akurat był jednym z najjaśniejszych punktów w programie i nawet widzowie, którzy nie darzą żadnego z trzech „Pusherów” specjalnymi względami, za ten film mogą go bezgranicznie pokochać.
W kilku sekcjach niestety nie dało się ukryć, że festiwal powstawał nieco w pośpiechu, program klecono trochę na kolanie, a idea nie wszędzie była klarowna. Ucierpiało na tym przede celebrowanie 25-lecia Sundance, chlubnie obchodzone prezentacją jedynie… ośmiu filmów. Wizerunek ratowali z powodzeniem zaproszeni do Krakowa urocza Lea Thompson i zadziorny Seymour Cassel. Zwłaszcza od Cassela, żywej legendy kina niezależnego, powiało wielkim światem. Sto pięćdziesiąt ról na koncie, żywa skarbnica anegdot o współpracy z największymi reżyserami (m.in. smakowite kawałki o Johnie Cassavetesie) i energia piętnastolatka. No i aktor nie mógł narzekać na skromność hołdu złożonego mu przez krakowski festiwal. Choć oficjalnie uhonorowano go pokazem trzech filmów z jego udziałem, mignął również w kilku innych tytułach, co większości widzów uświadomiło znaczenie tej postaci dla amerykańskiego kina. Reszta twórców, których obecność uświetniono retrospektywami, nie prezentowała się tak imponująco. Większość z nich nie zrobiła więcej niż trzech filmów (Max Farberbock, Tom Kalin), budząc wątpliwości, czy na pewno to oni powinni doczekać się festiwalowej powtórki z rozrywki.
5 Najciekawszych filmów prezentowanych poza konkursem Off Plus Camery:
„BRONSON” (REŻ. NICOLAS WINDING REFN)
Refn sięgnął po z pozoru nudną biografię Michaela Petersona, drobnego złodziejaszka, który przesiedział trzydzieści cztery lata w więzieniu. Zamiast monotonnego, kontemplacyjnego filmu o niekończącej się historii odsiadki dostajemy soczystą tragikomedię o totalnym wariacie ze słabością o terroryzowania więziennych strażników. Kapitalnie zresztą zagraną przez Toma Hardy’ego.
„IN THE SOUP” (REŻ. ALEXANDRE ROCKWELL)
Sundance’owa legenda z niezwykle młodo wyglądającym Stevem Buscemim w roli głównej. W tej czarno-białej historyjce gra on bohatera wyjętego żywcem z najlepszych filmów Woody’ego Allena: neurotycznego, niespełnionego scenarzystę, który wierzy, że nosi w sobie arcydzieło. Poszukując sponsora swojego filmu trafia pod skrzydła luzackiego biznesmana (Cassel). Kino wręcz rozkoszne z wyjątkowym epizodem Jima Jarmusha, jako zblazowanego reżysera filmów pornograficznych.
„ROWER Z PEKINU” („BEJING BICYCLE”, REŻ. XIASHUAI WANG)
Emocjonalnie to kino bliskie „Złodziejom rowerów”. Fabularnie zresztą też niedalekie od klasyka włoskiego neorealizmu, bo od roweru i jego posiadania zależy tu życie głównego bohatera. Nieczęsto kino azjatyckie jest tak przejmujące.
„W RYTMIE SERCA” („IN GRACE OF MY HEART”, REŻ. ALLISON ANDERS)
Koszmarny tytuł. Kryje się pod nim melodramatyzująca biografia niedoszłej piosenkarki, Edny Buxton. Od głównej bohaterki i jej losów bardziej interesująco prezentuje się tu kronika sceny muzycznej, zmieniającej się na przestrzeni trzydziestu lat. Na początku kariery Edny przemysł opanowują boys bandy, potem rynek doświadcza wstrząsu o nazwie The Beatles, na końcu zaś przeżywa wybuch kultury hippisowskiej. Niby niezależny, tani film, ale zrobiony z rozmachem hollywoodzkiego mainstreamu i wyprodukowany przez samego Martina Scorsese.
„QUEMAR LAS NAVES” (REŻ. FRANCISCO FRANCO ALBA)
Nieco histeryczna propozycja z Meksyku. Pstrokata historia o dziwacznej wewnątrzrodzinnej relacji, w której ojciec jest nieobecny, matka chora, córka pełni rolę matki i przywiązuje do siebie brata zaborczym uczuciem. Aby utrzymać rezydencję, wynajmują pokój młodej dewotce, która szybko zaplątuje się w ich toksyczny układ, w efekcie którego ktoś zajdzie w ciążę, ktoś odkryje w sobie homoseksualne ciągoty, a jeszcze ktoś inny – kazirodczy pociąg. Możecie wierzyć lub nie, ale na ekranie to wszystko ma sens.



Organizator: Stowarzyszenie OFF CAMERA
Cykl: Off Plus Camera
Miejsce: Kraków
Od: 17 kwietnia 2009
Do: 26 kwietnia 2009
WWW: Strona
powrót do indeksunastępna strona

90
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.