– Tak, waszmościowie. Wojna to paskudna rzecz. Cóż z tego, niektórych spraw nie da się inaczej załatwić. Wojna musi się skończyć, wypalić. Jak się ją przerwie, to ona i tak kiedyś wybuchnie, tylko więcej ludzi zginie. Jeno wojna musi być uczciwa, a u nas ludzie zapomnieli nie tylko jak uczciwie żyć, ale jak się bić godnie. Takie rzeczy nie przechodzą bezkarnie, za to przyjdzie nam kiedyś zapłacić. Nadejdzie kara boska. Nie wiem, co to będzie, ale kara zostanie nam wymierzona.
Korniaktowski przewrócił się na bok. Było zimno. „Kurna, wyłączyli ogrzewanie, czy kaloryfer nawalił?” – pomyślał. – „Piździ jak cholera”. Podciągnął pod nos kołdrę. Dziwnie szorstka, drapała po twarzy. – Ale miałem popieprzony sen. Śniło mi się, że żyję w XVII chyba wieku i włóczę się po lesie z jakąś szlachtą – przeciągnął się, ziewając, otworzył oczy i spojrzał prosto w pysk stojącego nad nim konia. Wierzchowiec popatrzył obojętnie na Ola, po czym wrócił do skubania pąków z rosnącej obok leszczyny. Korniaktowski, jęcząc, wstał, obolały po nocy na twardym posłaniu. Na polanie krzątali się Kleofas i Budziło, kulbacząc konie. Tak wyglądała rzeczywistość. Snem było miękkie łóżko z kołderką. Bolesna pobudka, ale zdążył się już do tego przyzwyczaić. Jedynie czasami, we śnie czy w myślach, wracał do poprzedniego życia. – Ruszaj się, Korniakt, nie będziemy tu do wieczora popasać! Po kilku godzinach przedzierania się przez puszczę dotarli wreszcie do gościńca. Wspięli się na wzgórze, za plecami zostawiając czerniejącą ścianę lasu. W dali wśród łąk i stawów widać było jakieś zabudowania. – Klasztor. Pewnie cystersi albo karmelici od świętego Eliasza proroka. Oni budują na bezludnej ziemi – rzekł Budziło. – No jasne, kler zawsze wyszarpie, jak coś można taniej dostać – rzekł Korniaktowski tonem znawcy. „Klechy zawsze miały głowę do interesów. Czy to wiek XXI, czy XVII. Bez zmian” – pomyślał. – Głupiś, Korniakt. Gdyby nie zakonniki, toby tu była jeno puszcza i bagna. Najbardziej gospodarni to właśnie cystersi. Wszędzie, gdzie oni klasztory zakładają, tam cywilizacja kwitnie. Dobrze, żeśmy na ten klasztor trafili. Mnisi podróżnym jadła i napoju nie odmówią. Nie po chrześcijańsku by było szlachtę sprzed furty pogonić. Poza tym od głosu kościelnej sygnaturki zaraz diabeł dalej w las ucieka, a z nim wszelkie strzygi, mamonie, południce, wiedźmy, wąpierze i reszta tego paskudztwa, co szatanowi służy. Wierz mi, znam się na tym, nie darmo żem Akademię Krakowską kończył. – I takich rzeczy was tam uczyli? – Budziło spojrzał sceptycznie na Kleofasa. – No … tak… nie tylko… Co ja to chciałem rzec? – zawahał się Jędrzej. – Prawdę powiedziawszy, to lepiej byłoby, gdyby to był jakiś klasztor, dajmy na to, bernardynów. U bernardynów zawsze strawa lepsza i piwa mają solidne. Fajne chłopy, a osobliwie kwestarze. I imaginujcie sobie, waszmościowie, a szczególnie ty, Korniakt, boś całkiem zdurniał w tych zamorskich szkołach i nic o świecie nie wiesz, nie wystrzegają się ci zakonnicy konkurować ze świeckimi w tęgości głowy do trunku. Głosy formują sobie zaraz z młodości grube, skąd przysłowie, że bernardyni konew piwa wielką o dwu uchach duszkiem wypijać mogą. Rządy tego zakonu używają cokolwiek dużej surowości, ponieważ oni przestępców nie karzą tak jak po innych klasztorach samymi umartwieniami, postami lub od własnej ręki nakazanymi dyscyplinami, ale jeśli zdarza się gruby występek, biorą winowajcę, wywłóczą z habitu i nagiego do słupa za ręce i nogi przywiązawszy, rózgami od stóp do głów tną jak kota. Stąd ta surowość pochodzi, że do tego zakonu pospolicie udają się byli hajdamacy, awanturnicy, żołnierze, ludzie pasji rozbujanych, których pohamowanie łagodnymi sposobami jest trudne. W powszechności jednak biorąc bernardynów, są to zakonnicy dobrzy i uczeni. – Tegoś też się waść w Akademii dowiedział? – mruknął Budziło. – To już sam, tędy i owędy. Jak człek we świecie bywa, to mu i rozumu przybędzie. Przynajmniej niektórym – odparł obrażonym tonem Kleofas. – Są i inne zakony, o których mógłbym waszmościom, jako człek uczony, wiele opowiadać, ale na to trzeba słuchaczy chętnych. Powiada bowiem Pismo „nie rzucaj diamentów przed wieprze”. A może pereł? – zastanowił się i sięgnął po bukłak. – Cholera, pusty. Niewielki klasztor, wraz z kościołem, wznosił się nad brzegiem porośniętego trzcinami i tatarakiem stawu. Widać rzeczywiście kiedyś teren ten zajmowały mokradła, ale dzięki skrzętnej i długotrwałej pracy mnichów udało się zamienić trzęsawiska w żyzne pola i łąki. Zabudowania klasztorne otoczono wysokim murem, wzmocnionym po bokach czworobocznymi basztami. W obrębie muru znajdowała się świątynia o fasadzie ozdobionej rozetą. Obok kościoła wzniesiono dormitorium z dziedzińcem opasanym krużgankami, dom opata i zabudowania gospodarcze, browar, gorzelnię, tartak i młyn. Podróżni podjechali do bramy, Budziło zeskoczył z kulbaki i pociągnął za sznur od dzwonka. Czekał przez chwilę, ale nie słysząc kroków furtiana, załomotał głowicą szabli do drzwi. Efektu nie było. – Co, posnęli braciszkowie? I jak z twoją teorią o gospodarności zakonników, Jędruś? – uśmiechnął się Korniaktowski. – Środek dnia, a ci nawet furty nie otworzą. Nie mówcie, że klepią pacierze i nic nie słyszą. Budziło jeszcze raz szarpnął za sznurek od dzwonka, po czym pchnął wrota. Zaskrzypiały, uchylając się powoli. Weszli na dziedziniec przed kościołem. Świątynia, jak przystało na średniowieczny cysterski kościół, przedstawiała się dość skromnie. Fasadę z surowego kamienia zdobił uskokowy portal z kolumienkami, zwieńczony archiwoltą, czyli powtarzającym się kilkakrotnie coraz mniejszym łukiem. Nad wejściem umieszczono wąski pas zdobień – fryz oraz rozetę, okrągłe okno udekorowane rzeźbionym ornamentem – maswerkiem. Okute żelazem dębowe drzwi były otwarte. Wnętrze kościoła pogrążone było w mroku. Kleofas zanurzył dłoń w kropielnicy, przyklęknął na środku nawy i uczynił na piersiach znak krzyża. – Dziwne, nikogo nie ma – szepnął Korniaktowski. – Pochowali się mnisi czy jak?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
– Chyba jednak nie. Podejdźcie tu, waszmościowie – zawołał Budziło z zakrystii. Na środku zakrystii leżał, twarzą do posadzki, zakonnik. Na głowę narzucono mu zdarty z pleców czarny szkaplerz, spod habitu wypłynęła struga krwi, która zakrzepła w kałużę w zagłębieniu kamiennej płyty. – Pierwszego znaleźliśmy – Jędrzej pochylił się na trupem zakonnika i odwrócił ciało. Gardło mnicha było rozszarpane, jakby kłami dzikiego zwierzęcia. Głęboko pogryzione były też obie dłonie. – No, to tutaj, to na pewno nie rany od włosienicy! Przeszli przez kościół, rozglądając się, czy nie znajdą kolejnych ciał, gdzieś w nawie, między ławkami czy obok ołtarzy. Nie natrafili na nic. Widać to, co napadło na klasztor, nie zastało zakonników w świątyni. Pchnęli drzwi, prowadzące z transeptu, i weszli na krużganki opactwa. Sklepiony ostrym łukiem korytarz oświetlały okna wychodzące na kwadratowy dziedziniec ze studnią pośrodku. Ozdobione je maswerkami przedstawiającymi cnoty i występki. Jakiś klasztorny rzeźbiarz musiał włożyć w swoją pracę wielki wysiłek. Wielki, a nie doceniony, bo krużganek nie był dostępny dla nikogo poza wspólnotą klasztorną. Na ścianach korytarza widniały portrety ukazujące książęta i rycerzy, z pewnością fundatorów opactwa. Korniaktowski podszedł do jednego z nich, próbując odcyfrować łaciński napis biegnący wokół obrazu przedstawiającego srogiego męża z długą siwą broda w nasuniętym na czoło szyszaku. –Ladislavus Op…, a pies go walił! Nie mogli po polsku napisać. W końcu jest ustawa o ochronie języka polskiego. – Korniakt, nie zostawaj z tyłu! Nie wiadomo, czy gdzieś się tu te bestie jeszcze nie kręcą. – A co mi braciszkowie mogą zrobić? – Głupiś, chodzi o to, co ich napadło! Z krużganków można było wejść do dormitorium, refektarza, gdzie mnisi spożywali posiłki, i miejsca spotkań wspólnoty zakonnej – kapitularza. Tę ostatnią salę, ze sklepieniem podpartym centralnie pojedynczą kolumną o głowicy ozdobionej motywem roślinnym, oddzielał od krużganków gruby mur z biforium, okienkiem dzielonym kolumienką. Budziło zerknął do środka i zaklął cicho. – No to mamy cały konwent. Musieli ich tu spędzić i wymordować na miejscu. Albo dopadli ich w czasie oficjum. – W czasie czego? – zapytał Korniaktowski. – No, przecie mówię wyraźnie. Oficjum. Znaczy, gdy się modlili. Budziło pochylił się nad najbliżej leżącym mnichem. Podobnie jak trup w zakrystii zakonnik miał rozszarpane gardło. Następnemu bestia wgryzła się w twarz, wyrywając cały policzek. Dwu, ze śladami kłów i pazurów na piersiach, okrytych strzępami poszarpanych habitów, leżało u stóp wysokiego opackiego krzesła. Ogarnął wzrokiem pozostałe kilkanaście ciał. Wszystkie miały podobne obrażenia, rany po pazurach i kłach dzikich zwierząt. Wyszedł z kapitularza w ślad za towarzyszami. Korniaktowski opadł na ławę pod obrazem przedstawiającym jakiegoś męczennika o oczach pobożnie zwróconych ku niebu i tasaku wbitym w środek czoła. – Jakby wpadło tu stado wilków! Trzeci taki przypadek! Waszmość, panie chorąży, wy na wojnach byliście, nie takie rzeczy musieliście widzieć. Ale to się nie chce we łbie pomieścić! – Kleofas złapał się za głowę, spojrzał na obraz. – Święty Tomaszu Kantaberyjski! |