Są takie książki, które wprawiają nas w zły humor, męczą, za dużo wymagają albo wydają się po prostu nudne. A jednak, paradoksalnie, podczas ich lektury czujemy, że mamy do czynienia z wartościową prozą. Jak wiele jest w stanie poświęcić czytelnik na ołtarzu literatury?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dla filmu mamy zwykle kwadrans, często mniej. Jeśli w tym czasie nas nie zainteresuje, w ruch idzie pilot, płyta wylatuje z odtwarzacza, kasujemy plik w komputerze i tak dalej. Coś podobnego ma miejsce z książkami. Jakiś czas temu pisałem o syndromie pierwszego zdania, którym pisarze próbują zachęcić czytelnika do lektury. Ale czasami jest wręcz odwrotnie: autorzy chcą zniechęcić odbiorcę do swojego tekstu. Przykładem tego ostatniego może być „Imię róży” Umberto Eco. Albo Henryk Ibsen. Mam dziwne sposoby na docieranie do lektur. Śnił mi się Ibsen w księgarni, więc po przebudzeniu postanowiłem sięgnąć po tego autora. W ten sposób zacząłem czytać „Dom lalki” (kiedyś była to lektura szkolna) i przez pierwszy akt czułem się jak na Madejowym łożu. Koszmarnie nudny język, przywodzący na myśl najdurniejsze XIX-wieczne dramaty, papierowi bohaterowie (Nora i Thornwald), fabuła krążąca wokół przygotowań do Bożego Narodzenia… Szkoda słów. Postanowiłem pocierpieć trochę i doczytać do końca. „Było warto” to za mało powiedziane, Ibsen genialnie wykorzystuje język typowy dla ówczesnych miernych sztuk. Coś, co zapowiada się jak typowa nuda, norweski pisarz potrafi przekuć w prawdziwy, wciągający dramat o szukającej siebie kobiecie. Ale zostawmy sztukę, bardziej interesuje mnie w tej chwili próba wpuszczenia czytelnika w maliny. Po zakończeniu lektury pomyślałem sobie, że gdybym nie zmusił się do przebrnięcia przez pierwsze sceny „Domu lalki”, straciłbym wspaniałą sztukę. Ile takich lektur odrzuciłem? Czytelnik niejako naturalnie buntuje się przeciwko „szumowi” i wszelkim niejasnościom w lekturze. Chce, aby narracja była od początku klarowna i prosta. Niejasności, niedopowiedzenia i wszelkiego rodzaju „brudy” automatycznie traktujemy jako błąd autora; bo ich nie rozumiemy. Kanonicznym przykładem trudnej fabuły jest „Ulisses” Jamesa Joyce’a. Momentami książka jest po prostu słaba, napisana koślawie, byle jak – przy czym jest to świadomy zabieg autora, który w ten sposób próbuje oddać to, co dzieje się z jego bohaterem. Warto w tym kontekście wspomnieć o twórczości Teodora Parnickiego. Któryś z krytyków porównywał lekturę jego powieści do sytuacji widza, który wchodzi spóźniony do teatru, nie ma bladego pojęcia o czym jest sztuka i musi domyślać się wszystkiego na podstawie oglądanego od połowy przedstawienia. Taka zabawa w lekturę jest dużo bardziej fascynująca, ale też wymagająca, niż w przypadku książek, w których wszystko wyłożone jest kawa na ławę. Agnieszka Szady w jednym z tekstów wspomina, że dziwi ją w wielu powieściach fantastycznych, że bohaterowie nie mają przeszłości. Przypuszczam, że jest to kwestia przypodobania się czytelnikowi. Wielu autorów czując, że wszelkie niejasności będą irytowały odbiorcę, dążą do wygładzenia narracji, nie tylko w kwestii historii postaci, ale także całej fabuły. Strach przed „szumem”, który może zrazić czytelnika, jest jednym z powodów, że na rynku królują książki przywodzące na myśl jedzenie z fast foodów. Prawda, wcina się takie coś szybko i bezboleśnie – ale skutki? |