„Powiadam ci, Joachimie, wychędożyłbym ją”, „Porucznik jechał wierzchem z tyłu”, „Szczytowe słońce łagodziło krzepki mróz”. Skąd my to znamy? Takie kwiatki najczęściej można znaleźć w rodzimej grafomańskiej fantastyce. Najnowsze osiągnięcie na tym polu należy do Roberta Forysia. Tytuł: „Za garść czerwońców”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Opowieści są trzy, we wszystkich mamy wątek kryminalny, historyczne realia (Rzplita Władysława Wazy), fantastykę, przemoc i dużo seksu. Główny bohater, Joachim Hirsz, kreowany jest przez autora na Jamesa Bonda w żupanie. Do jego zadań należy prowadzenie tajemniczych spraw czy szpiegowanie dla JKM. Poza tym Hirsz jest barokowym playboyem, zna się na magii, językach obcych, astronomii, kawie, walce wręcz i technice. Umiejętności głównej postaci nie podziela, niestety, autor. „Za garść czerwońców” to typowa, sztampowa książka przygodowa napisana koślawym językiem, pełna niedoróbek i oczywistych głupot. Forysiowi miesza się podmiot w zdaniach: raz wychodzi, że trzeba śledzić ślady, że prosperity „cieszyła się szczególnym poważaniem”, a ktoś tam rozmawia z dzbanem. Pół biedy gdyby chodziło tylko o potknięcia językowe, ale sypie się cała fabuła. Foryś chciał stworzyć historyczny kryminał, ale w przypadku „Czerwońców” trudno mówić o jakiejkolwiek zagadce. Przykład? W Warszawie giną prostytutki, znalezione zwłoki pozbawione są krwi. Któż mógł tego dokonać, panie dziejku? Albo z ostatniego opowiadania: w Gdańsku ginie nadzorca transportu czarnych niewolników. Po przeczytaniu opisu zbrodni nawet dziecko odgadnie, czyim dziełem są szarpane rany na ciele ofiary. Skoro nie ma zagadki, czytelnikowi pozostaje tylko śledzić tzw. świat przedstawiony i poczynania bohatera. Trzeba oddać Forysiowi, że lekcję historii odrobił bez zarzutu. Facet zna się na rzeczy, kiedy opisuje XVII-wieczną Warszawę czy walki na rapiery i inne kłujące narzędzia. Gorzej z mieszaniem współczesnego języka z Sienkiewiczowską stylizacją. Obok waszmościów, okowity i mórg mamy centymetry, wspomniane prosperity czy metamorfy. Najśmieszniejsze jest natomiast mierzenie czasu. Zamiast minut w „Czerwońcach” mamy cały przegląd modlitw: pacierze, zdrowaśki, a nawet raz czytamy, że „upłynęło dobre pół różańca”. Chwilami brzmi to po prostu durnie, jak w zdaniu: „Mistrz Duré milczał od paru pacierzy”. (Z pewnością klepał je po cichu.) Prawdziwą obsesją narratora (ale też głównej postaci) są kobiece piersi. Wszystkie kobiety pojawiające się w książce, łącznie ze starą wiedźmą, autor umieścił tylko w jednym celu. Erotycznym. Pal licho, że Hirsz musi przespać się z pierwszą lepszą pokojówką, damą, czy dziwką - jego sprawa. Ale dlaczego narrator podczas opisu każdej z pań taką wytężoną uwagę zwraca na biust? Może chodzi o jakiegoś rodzaju fetyszyzm? Z tego wszystkiego bohaterowi wszystko się z seksem kojarzy i nie może nawet spokojnie obiadu zjeść, bo obserwując jedzącą wdówkę Annę i „patrząc na jej rozchylone wargi, zastanawiał się, czy z innymi rzeczami radzi sobie równie dobrze”. Książka Forysia jest zwyczajnie nudna, z fabułą przewidywalną jak podwyżki cen gazu na zimę. Oczywiście, mało wymagającemu czytelnikowi taka lektura może przypaść do gustu. Jest przemoc, seks, fantastyka i męski bohater. Czego chcieć więcej. Sensu?
Tytuł: Za garść czerwońców ISBN: 978-83-7578-018-5 Format: 372s. Data wydania: 24 kwietnia 2009 Ekstrakt: 20% |