Czyżby dobra passa mistrza filmowej rozróby Michaela Baya już minęła? Po całkiem niezłej „Wyspie” i bardzo dobrych „Transformersach” przyszedł czas na przeciążoną efektami specjalnymi kontynuację bajki o kosmicznych robotach. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: Mr. Demolition grubo przesadził i zamiast niezobowiązującej zabawy zafundował nam za długi i przeładowany elektronicznymi szaleństwami klip z komputerowej demolki.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Transformers 2: Zemsta Upadłych” ma wszystko to, co potrafi rozłożyć blockbuster na łopatki, czyli trailer-streszczenie, który zdradza każdy etap dwuipółgodzinnego filmu, cienki humor, realizacyjny chaos i wielkie łubudu, któremu brakuje finezji wyważonego kina akcji. Dodajmy do tego nijakie postaci, w pierwszej części jeszcze tak wyraziste, zabawne i sympatyczne, a otrzymamy przepis na wielkie rozczarowanie w świecie rozrywkowych superprodukcji. Bay znów popełnił charakterystyczny dla siebie błąd, popuścił samodyscypliny i dał upust sile swojej wyobraźni, w której wszystko i wszędzie wybucha bądź się zawala. Zapomniał przy tym o aktorach oraz ironicznej otoczce, stąd Shia LaBeouf snuje się po ekranie, rzucany to tu, to tam przez niezdecydowanych scenarzystów i reżysera, Megan Fox zachowuje się, jakby pomyliła gatunki filmowe, a John Turturro przestaje być śmieszny, a zaczyna przypominać karykaturę samego siebie. W rezultacie jedyne, do czego nie da się przyczepić, to rewelacyjna oprawa wizualna i dźwiękowa, niesamowite wrażenia przy przemianach kolejnych transformerów i wciskające w fotel sceny walk między tytanicznymi robotami. Z tym że w dzisiejszych czasach, kiedy Cameron chce nas olśnić przełomowym „Avatarem”, a każdy kolejny blockbuster atakuje coraz lepiej zrealizowanym CGI, wrażenia wizualne nie wystarczą, żeby przykuć widza do ekranu. W momencie gdy wszystkie roboty pochwalą się już swoimi niezaprzeczalnymi atutami i głośniki zaczną bombardować hukiem z coraz większym impetem, na ekran wkrada się zwyczajna nuda. Niewiarygodne przy filmie tak napakowanym atrakcjami jak „Transformers 2”, a jednak! Niepowstrzymana chęć zerknięcia na zegarek może stanowić na to najdobitniejszy dowód. Wreszcie okazuje się, że patetyczny i chaotyczny „Terminator: Ocalenie” budzi już lepsze skojarzenia w kategorii pełnej akcji superprodukcji niż najnowsze „dzieło” faceta od „Armagedonu”, nie mówiąc już o fantastycznym „Star Treku” J.J. Abramsa, który na ten moment zwija palmę pierwszeństwa wśród tegorocznych rozrywkowych hitów. Fabuła pęka w szwach. Najpierw bardzo wolno się rozpędza, potem na czterdzieści minut ustępuje wielkiej wielowątkowej bitwie na pustyni z piramidami w tle, by momentalnie wyhamować w wykastrowanym z wszelkiego sensu i emocji finale. Kiedy zmęczenie szybko zmontowanym boksowaniem się monumentalnych transformerów przybiera na sile, Bay wszystko urywa, jakby zorientował się, że premiera już tuż i należałoby przerwać rozkoszną orgię rozwałki. Zresztą cała historia jest w zwiastunie: Sam jedzie na studia, zaczyna miewać wizję z tajemniczymi znakami, Megatron zostaje wskrzeszony i Deceptikony się mobilizują, chcąc zniszczyć świat. Rząd nie rozumie podstaw konfliktu między dwiema frakcjami robotów, więc chłopcy z wojska muszą wziąć sprawy w swoje ręce. Oczywiście po drodze pojawia się wiele komplikacji, ale i tak giną one w kanonadzie wystrzałów. Liczba transformerów, w żaden sposób zresztą niewykorzystanych, rozsadza ekran. Większość z nich tylko mignie w scenach akcji (choćby obiecywana od czasów „jedynki” Arcee, jedyna autobotka zamieniająca się w różowy motocykl). Obejść się smakiem muszą również fani mocarnego Devastatora (czyżby alter ego reżysera?), który okazuje się wyjątkowo mało odporną kupą złomu. Przykłady można by wymieniać w nieskończoność, pomijając fakt, że fani-specjaliści od typów robotów z Hasbro już się burzą, że Bay dopuścił się wielu merytorycznych błędów, i wytykają mu paralelne poprowadzenie walk z udziałem transformerów wchodzących w skład „ciała” wspomnianego Devastatora i niszczycielskich scen w wykonaniu tego ostatniego. A może roboty uległy sklonowaniu?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Najbardziej chyba jednak boli zarzucenie tego, co w pierwszej część zadecydowało o jej sukcesie – wiarygodnych i sympatycznych bohaterów. Sam i Mikaela stają się kolejną nijaką parą kukiełek kina akcji, a transformery są mniej ludzkie i jakby mniej zajmujące. Zbyt łatwo je pokonać, zbyt mało w nich ducha, za dużo żelastwa i lśniących zderzaków. Postacie, które utrzymują czar z „jedynki”, to na pewno ulubieniec publiczności Bumblebee oraz majestatyczny i mądry Optimus Prime, szef Autobotów. Niestety, ich przyjacielskie relacje z Samem również padają ofiarą niepowstrzymanych zapędów niszczycielskich Baya. Scenariusz próbuje utrzymać chociaż humor z pierwowzoru, lecz komediowe scenki tak naprawdę kłują po oczach niesmacznie niskim poziomem (dosłownie niskim, bo schodzącym poniżej pasa). Kilka naprawdę świetnych epizodów i okazja do ironicznego zdystansowania się do kosmicznej opowieści mieszają się wciąż z zaskakująco głupimi wstawkami. Co zatem otrzymujemy? Świetne efekty specjalne, kilka momentów do śmiechu, trzask gniecionego metalu, pełną garść żenady i sympatycznego, ale totalnie zagubionego na planie Shię LaBeoufa w roli głównej. Dużo dla fanów dewastatorskich szaleństw na ekranie, bardzo mało dla sympatyków solidnego kina przygody. Pozostaje tylko się cieszyć, że Bay nie zabrał się za ekranizację kultowej gry „Prince of Persia”. W świecie orientu i efektownych walk akrobatycznych na pewno i tak znalazłoby się coś do zdetonowania.
Tytuł: Transformers: Zemsta upadłych Tytuł oryginalny: Transformers: Revenge of the Fallen Rok produkcji: 2009 Kraj produkcji: USA Dystrybutor: UIP Data premiery: 24 czerwca 2009 Czas projekcji: 147 min. Gatunek: akcja, SF Ekstrakt: 30% |