Przykro mi to pisać, ale cokolwiek, co trwa półtorej godziny, nawet odbijanie ziemniaka o ścianę czy lizanie blatu biurka, będzie bardziej produktywne od oglądania „Martwego krzyku”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Kino niezależne to ostatnio bardzo wygodne pojęcie-wytrych, stosowane zamiast bliższych prawdzie pojęć „bubel” czy „amatorski knot”. Przyczyna takiego stanu rzeczy jest prosta – o „kinie niezależnym” nie można (w sensie „nie powinno się”) mówić źle. Bo ważna jest treść, a nie forma, bo artysta był ograniczony niewystarczającym budżetem, bo szansę zabłyśnięcia dostali debiutujący na ekranie aktorzy, i inne tego typu dyrdymały. Powiedzmy sobie szczerze – kino niezależne też potrafi wyprodukować solidne filmy, i to mimo niskiego budżetu (vide choćby „Cube”). Jeśli więc film jest zrobiony tandetnie, a w dodatku wbrew zasadom zdrowego rozsądku, to należy go nazywać po prostu śmieciem. I tyle. Jednym z takich śmieci jest „Martwy krzyk”, zafundowany krajanom przez Carismę w serii „Kino Grozy”. Niektórzy doszukują się w nim nawet jakichś plusów, z nieznanych przyczyn wzbraniając się przed całkowitym potępieniem tego tytułu. Bo ma zakręcone zakończenie, bo dziewczyny machają przed kamerą cyckami, bo morderca wykazuje fantazję… Tak, teoretycznie to wszystko jest zgodne z prawdą, ale każda z tych „zalet” ma swoje przygniatające wady. Zakończenie rzeczywiście jest zakręcone, ale równocześnie i dość przewidywalne. Że banialuki gadam? Bez przesady. Jeśli w filmie znajdują się sceny, które mimo pozornego braku powiązania z fabułą twórcy usilnie wciskają widzowi, to coś musi być na rzeczy. Toć już Czechow mawiał, że „strzelba powieszona na ścianie w pierwszym akcie powinna wystrzelić w trzecim”. To chyba jedyna zasada, jakiej autorzy scenariusza i reżyserii tego knota – Matt Cantu i Lance Kawas – przestrzegali w sposób poprawny. Z pozostałych rzeczy – dziewczyny rzeczywiście wdzięczą się przed obiektywem, niektóre z nich mają nawet urokliwe buzie, ale nie poprawia to ich kiepskiej gry. A fantazję mordercy mam za nic od momentu, gdy po lesie lata gumowy toporek, a z mordowanych osób tryska wodnista, różowa ciecz udająca krew. Już od samego początku widać, że obcujemy z kinem ujemnej głębi. Cyfrowe zdjęcia, zadziwiająco bzdurne kadrowanie (niekiedy bohater to taka malutka pacynka hen, daleko w perspektywie), drętwe dialogi, a przede wszystkim wszechobecny schemat wręcz kłują w oczy. Bo oto studencka młodzież (a któż by inny!) jedzie do położonego na śnieżnym odludziu domku wykładowcy, gdzie – cóż za zaskoczenie! – telefony komórkowe nie mają zasięgu. Mimo zimna wszyscy od razu rozłażą się po okolicy i – co akurat sztampowe nie jest – prawie natychmiast zostają wyrżnięci. Wtedy okazuje się, że to nie koniec. Do domku rusza druga grupa studentów. Na miejscu wzruszają ramionami nad śladami „krwi” i walającym się po śniegu oderwanym czyimś sutkiem, po czym również się rozłażą i szybko są eliminowani. Żeby było bardziej głupio, morderca jest osobnikiem najwyraźniej nadprzyrodzonym, bo potrafi bawić się w grę „pojawiam się i znikam”. W jednym błyśnięciu żarówki jest za plecami młodzieńca, w drugim już go nie ma. W trzecim jest trochę po lewej, w czwartym znów go nie ma. Na dokładkę nosi kurtkę wyposażoną w kaptur z futerkiem… Chyba jedyne, co można wynieść z tego filmu, to przekonanie, że świat nie musi się bać amerykańskich absolwentów, bo poziom ich edukacji, czy raczej inteligencji, jest bliski dennego mułu. Nasuwa się też gorzkie spostrzeżenie, że pasjonat kina grozy nie jest zbyt mocno w Polsce ceniony, skoro raczy się go takimi nieoglądalnymi kluchami, zgarniając jeszcze za to kasę. Wcale bym się nie śmiał, jeśli by się okazało, że jesteśmy jedynym poza USA krajem, gdzie wypuszczono „Martwy krzyk” na DVD… A tak na marginesie – co ma okładka do zawartości?
Tytuł: Martwy krzyk Tytuł oryginalny: The Retreat Rok produkcji: 2005 Kraj produkcji: USA Czas projekcji: 90 min. Gatunek: horror Ekstrakt: 10% |