Czy można pokazać zderzenie dwóch kultur, wielką, niepokonaną miłość, barwne zestawienie epok historycznych i jednocześnie nakręcić film nijaki? Debiutującej reżyserce Kruti Majmundar ta sztuka się udała, a finalny efekt, czyli „Memsahib”, okazał się filmem zarówno egzotycznym, jak i banalnym, tak że w rezultacie nadaje się tylko dla nieuleczalnych romantyczek i zaprzysięgłych idealistów.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jeśli głównym zamysłem twórcy filmowego jest stworzyć wciągającą i poruszającą historię miłosną, która przyciągnie przed ekran nie tylko zdeklarowanych wielbicieli chlipania do chusteczki w czasie seansu, ale także widzów bardziej wymagających i mniej skłonnych do wzruszeń, to musi skupić się przede wszystkim na wykreowaniu ciekawych bohaterów. Nikt nigdy nie przejąłby się losami Jacka i Rose z „Titanica”, Satine i Christiana z „Moulin Rouge!” czy nawet Noah i Allie z „Pamiętnika”, gdyby świetni aktorzy nie potrafili zaangażować widzów w miłosne cierpienia i romantyczne uniesienia swoich postaci. W wielkim ekranowym romansie ważna jest również inscenizacja i historia, ale gdy te kuleją, a widzowie zdążą pokochać bohaterów i się z nimi utożsamić, wiele niedoróbek, błędów i nielogiczności i tak pójdzie w niepamięć. Niestety, jeśli „Memsahib” miało być tego rodzaju epickim romansem, zabrakło tego, co najważniejsze, czyli zaangażowania aktorów, a co za tym idzie – emocji widza. Szkoda, bo intrygujący pomysł na historię z pogranicza dwóch kultur jest, choć na jego rozwinięcie najwyraźniej nie ma już miejsca w tym sztampowym romansidle. Fabuła składa się z dwóch połączonych ze sobą opowieści. Pierwsza rozgrywa się w XIX-wiecznych Indiach, na dworze lokalnego radży, który żeni się z brytyjską nauczycielką i, zaślepiony uczuciem do swej ukochanej, dąży do niechcianego przez miejscowych paktu z Anglikami. Druga historia przenosi nas do współczesnych Indii, a bohaterką jest rozwiedziona Angielka, Asha, która wraz z przyjacielem przyjeżdża do skrywających tajemnice ruin dworu XIX-wiecznego radży... W obu przypadkach główną rolę kobiecą (i tytułową, memsahib to przecież określenie na białą kobietę w Indiach) gra nijaka i w wielu momentach irytująca Emily Hamilton. Partneruje jej znany z „Monsunowego Wesela” Parvin Dabas i jako zakochany, gotów do poświęceń Jai wypada o niebo lepiej. Niestety, mimo szczerych chęci, trudno dopatrzeć się, co urzekło jego bohatera w naiwnej nauczycielce. Emily Hamilton stara się wydobyć z siebie uczucie i zachwyt indyjską kulturą, ale w rezultacie stać ją tylko na sztuczny uśmiech i tępawy wyraz twarzy. Może prowadzenie zachodnich aktorów na bollywoodzką modłę szkodzi ich artystycznej technice? Trudno powiedzieć, ale na pewno jeszcze trudniej uwierzyć, że Hamilton jest aż tak złą aktorką, bo przecież w niektórych scenach, zwłaszcza tych dramatycznych, okazuje się, że umie wydobyć z siebie dużo więcej, niż jej na to pozwala reżyserka. Jeśli potraktować natomiast „Memsahib” jako historię o kulturowym konflikcie i silnym związku kolonialnym między Anglią a Indiami, a nie jako czysty romans, jest jeszcze bardziej nieporadnie. Podziały są czarno-białe, motywacje bohaterów w żaden sposób nieuzasadnione, więcej miejsca w scenariuszu poświęca się czułym słówkom między parą kochanków, niż zarysowaniu poszczególnych wątków. Wśród filmów o tematyce brytyjsko-indyjskiej lepiej obejrzeć świetnego „Rebelianta” Ketana Mehty lub monumentalnego „Lagaan” Ashutosha Gowarikera, oba ze znakomitym Aamirem Khanem w roli głównej. A jeśli ktoś preferuje jednak podziwianie egzotycznej miłości w dobrym indyjskim romansie kostiumowym, powinien przyjrzeć się bliżej „Umrao Jaan”, „Devdasowi” czy „Veer-Zaarze”. „Memsahib” zaś spodoba się tym, którzy nie rozsmakowują się w aktorstwie, a dialogowy lukier wydaje się im wisienką na romansowym torcie. W końcu to ładnie wizualnie zrealizowany melodramat. Szkoda tylko, że pusty merytorycznie i emocjonalnie.
Tytuł: Memsahib Tytuł oryginalny: The Memsahib Rok produkcji: 2006 Kraj produkcji: USA Czas projekcji: 101 min. Gatunek: dramat |