Dziś w Chorzowie zagra U2. Tylko wybrani mogą zobaczyć grupę na żywo, reszcie pozostaje delektować się muzyką zawartą na ich płytach. By trafić wyłącznie na najbardziej smakowite kąski, proponuję wycieczkę po wybranej dyskografii Irlandczyków. Musisz mieć: „The Joshua Tree” (1987)  | |
Są takie albumy, których wstyd nie znać. „The Joshua Tree” bez wątpienia jest jednym z nich. Niektórzy mówią, że jest to najpiękniejsza płyta lat 80. Czemu? Odpowiedź jest prosta, wystarczy podać trzy tytuły piosenek: „Where the Streets Have No Name”, „I Still Haven’t Found What I’m Looking For” i „With or Without You”. A to dopiero początek! Album jest kopalnią rewelacyjnych melodii i poruszających dźwięków. U2 porzucili gitarowy czad na rzecz łagodniejszego klimatu, którym oczarowują słuchacza. Nie oznacza to, że kawałkom brakuje ikry – taki „Bullet the Blue Sky” przytłacza ciętym riffem The Edge’a. Jednak mimo tych fragmentów zrywu klimat całości jest refleksyjny i doskonale koresponduje z zaangażowanymi tekstami Bono, których głównym tematem jest Ameryka. Album miał nawet nosić nazwę „Two Americas”, ale na szczęście panowie postawili na umowność i wieloznaczność, dlatego za symbol USA obrali pustynię i rosnące na niej drzewa Jozuego. Przez taki zabieg w tekstach można doszukać się uniwersalnych treści i opisu kondycji współczesnego człowieka. Płyta „The Joshua Tree” okazała się największym sukcesem komercyjnym zespołu – na całym świecie sprzedało się ponad 28 mln egzemplarzy. Dzięki niej U2 stał się jednym z największych zespołów rockowych w historii i dlatego między innymi utrzymuje się aż do dzisiaj na wysokiej pozycji. Trzeba posłuchać: „Achtung Baby” (1991)  | |
Rok 1991 był wyjątkowy dla muzyki. Powstało wtedy wiele znakomitych płyt: „Czarny album” Metalliki, „Nevermind” Nirvany, „Blood Sugar Sex Magic” Red Hotów i właśnie „Achtung Baby” U2. Był to okres zmian zarówno w myśleniu o muzyce, jak i politycznych, a załoga pod kierownictwem Bono nie zamierzała odpuszczać i trzymała rękę na pulsie. Po sukcesie „The Joshua Tree” chłopaki mogli dalej podążać trasą wyznaczoną przez ten album. Ambicja im jednak na to nie pozwoliła i dokonali rewolucji w swoim stylu. Na „Achtung Baby” jest ostrzej i dynamiczniej. Pojawiły się również elementy elektroniki, które w owym czasie były bardzo nowatorskie. I w zasadzie jedyne, co się nie zmieniło, to styl pisania tekstów. Bono wciąż na bieżąco komentował sytuację polityczną i społeczną na świecie. Chyba najbardziej wyraźnym tego przejawem jest megahit „One” i nakręcony do niego wideoklip, w bardzo sugestywny sposób przedstawiający upadek muru berlińskiego i połączenie się Wschodu z Zachodem. Dzięki „Achtung Baby” U2 weszli na nową ścieżkę, którą z różnym skutkiem podążali przez całe lata 90. Ale tylko na tym albumie udało im się w tak rewelacyjny sposób połączyć odważne eksperymenty bez zatracenia przebojowości, o czym świadczą takie hity, jak: „The Fly”, „Who’s Gonna Ride Your Wild Horses” czy „Mysterious Ways”. Warto sięgnąć: „War” (1983)  | |
Ten album jest najbliższy sercom polskich fanów z całej dyskografii grupy. A to za sprawą utworu „New Year’s Day”, który odnosi się do stanu wojennego w Polsce i jest manifestem wsparcia dla ruchu „Solidarności”. Choć tekst miejscami ociera się o banał, jak w momencie, kiedy Bono śpiewa, że z Wałęsą chciałby być „noc i dzień”, to mimo wszystko jest to miły ukłon w naszą stronę. Do tego jest to jedna z najbardziej rozpoznawalnych piosenek w dorobku grupy. Zresztą „War” składa się z samych przebojów, w których zadziorna, podszyta punkową rewolucją muzyka towarzyszy zaangażowanym tekstom. W „Sunday Bloody Sunday” Bono odnosi się do krwawej niedzieli z 30 stycznia 1972 roku, „Seconds” to odpowiedź na możliwość wybuchu wojny atomowej, a wszystko kończy „40”, parafraza biblijnego Psalmu 40, w którym Bono zwraca się do Boga o pomoc dla całego świata. Poza bezsprzecznymi walorami muzycznymi „War” ucieszy też wzrokowców, ponieważ zdobi go chyba najciekawsza okładka ze wszystkich płyt U2. Znajduje się na niej zbliżenie twarzy nastolatka, który pojawił się jako dziecko na pierwszej płycie zespołu. Wtedy urzekał niewinnym spojrzeniem, teraz w jego oczach widać nienawiść i gniew na całe zło otaczającego go świata. Bardzo trafnie oddaje to treść tego doskonałego albumu. Zaproszenie na koncert: „Under a Blood Red Sky” (1983)  | |
Choć „Under a Blood Red Sky” to zaledwie nieco ponad 33 minuty muzyki, nie sposób przejść obok tego krążka obojętnie. Energia bijąca od grupy jest powalająca. Trudno w to uwierzyć, ale zaprezentowane tu wersje „New Year’s Day”, „Gloria” czy „I Will Follow” brzmią lepiej niż w oryginałach. Mimo to największe wrażenie robi „Sunday Bloody Sunday”, poprzedzone słynną deklaracją Bono: „This is not a rebel song”. Bez wątpienia jest to jeden z najbardziej magicznych momentów w historii muzyki. Na EP składają się utwory z trzech koncertów, ale na szczęście jest to wierny zapis. Producent nie zlikwidował potknięć muzyków, przez co całość zyskała bardzo organiczny charakter. Należy również dodać, że „Under a Blood Red Sky” był przez szereg lat jedynym powszechnie dostępnym w całości koncertowym wydawnictwem U2 (dla niezorientowanych – od 2008 roku można nabyć przez internet koncertówkę „Live from Paris”, z występem z 1987 roku, która początkowo była jedynie rarytasem dodanym do specjalnej edycji „The Joshua Tree” z okazji 20. rocznicy jego wydania). Na przekór: „Zooropa” (1993)  | |
„Zooropa” to pozycja najbardziej odstająca klimatem od reszty dyskografii U2. Po nagraniu „Achtung Baby” panowie zauroczyli się elektroniką i stwarzanymi przez nią nowymi możliwościami, dlatego też na płycie królują głównie syntezatorowe dźwięki i smaczki produkcyjne (np. „Lemon”). Zawiedzeni mogą być fani gitary The Edge’a, bo tym razem nam jej poskąpiono. Możemy za to posłuchać jego melorecytacji w „Numb”, jednym z najciekawszych kawałków na krążku. Należy też zaznaczyć, że żaden z utworów znajdujących się na „Zooropie” nie wszedł na stałe do kanonu hitów U2, co nie oznacza, że jest to zła pozycja. Po prostu elektroniczne eksperymenty nie okazały się tak powalające jak hymny w stylu „One” czy „Pride (In the Name of Love)”. Z początku „Zooropa” miała być EP-ką uzupełniającą dyskografię grupy, szybko jednak okazało się, że inwencja Bono i kolegów wykracza daleko poza ten format. I dobrze, ponieważ każdy wielki zespół powinien mieć w swoim dorobku coś, co udowadnia, że nie jest zamknięty we własnym stylu. Dla fanów: „The Complete U2” (2004) To rzecz dla totalnych fanów U2 – takich, którzy muszą mieć wszystko. Bo i wszystko znajduje się w tym zestawie: albumy, single, dema… w sumie 446 piosenek. „The Complete U2” nie jest jednak zwyczajnym kolekcjonerskim wydawnictwem – to pierwszy w historii internetowy box set. Można go mieć za jedyne 149,99 dolarów. Oczywiście jego główną zaletą jest to, że zawiera rzeczy nigdzie indziej niedostępne. Znajdziemy tu dwie koncertówki („Live from Boston” z występem pochodzącym z 1981 roku i „Live from the Point Depot” z 1989 roku) oraz pakiet nieznanych utworów („Unreleased & Rare”). Są to przede wszystkim odrzuty z sesji do „All That You Can’t Leave Behind” oraz „How to Dismantle an Atomic Bomb”. Omijać z daleka: „Pop” (1997)  | |
OK, może nie do końca ten album zasługuje na to, by go omijać z daleka, ale nie zmienia to faktu, że jest on najsłabszym ogniwem w dyskografii U2. „Pop” to miszmasz elektronicznych dźwięków z nastrojowymi balladami. Trudno zrozumieć, jakim kluczem posługiwali się muzycy w doborze utworów, ale ma się wrażenie, że po prostu to, co nagrali, wrzucili na album. Przez to wydaje się on niespójny i nużący. Obok nowocześnie brzmiących „Do You Feel Love” czy „Mofo” mamy uroczą balladę „Staring at the Sun”, nawiązującą do klasycznych dzieł zespołu w stylu „One” i „With or Without You”. Sporego zamieszania panowie zrobili za sprawą otwierającego całość „Discothèque”, utrzymanego zgodnie z tytułem w stylistyce disco. Każdy musi sobie sam odpowiedzieć na pytanie, czy to inteligentna autoparodia, czy po prostu żenada. Po intrygującej „Zooropie” „Pop” nie robi już takiego wrażenia, jakiego oczekiwali jego twórcy. Dobrze, że w porę się zreflektowali i na następnym krążku, świetnym „All That You Can’t Leave Behind”, powrócili do starego, bardziej rockowego stylu. |