Zawsze mnie fascynowało, czemu z kiepskich filmów wyprodukowanych w USA, Niemczech czy Wielkiej Brytanii mamy prawie wszystko, natomiast z tych lepszych – ledwie co trzecią sztukę. To nie może być wyłącznie kwestia pieniędzy, bo znam również bardzo porządne produkcje niskobudżetowe, które do tej pory do nas nie dotarły. Może i trąci to teorią spiskową, ale najwyraźniej coś jest na rzeczy, skoro po rynku plącze się lichy „Dom strachu”, podczas gdy – przykładowo – zrealizowany w tym samym roku klimatyczny, choć niezbyt mądry „Wicked Little Things” dotąd pozostaje nieznany.  |  | ‹Dom strachu›
|
Na pierwszy rzut oka „Dom strachu” jest kompletnie bezwartościowym horrorem, bezsensownie poplątanym, koszmarnie zagranym i nad wyraz irytująco skonstruowanym. Teoretycznie ma to być historia czwórki więźniów, którzy dzięki samochodowemu wypadkowi uciekają z transportu i wziąwszy za zakładnika lekarza (bo jeden z nich został ranny w strzelaninie ze strażnikami) uchodzą w las, kierując się w stronę Kanady. Po drodze trafiają na domek zamieszkany przez osobliwą rodzinę. Próba sterroryzowania jej nie jest jednak najlepszym pomysłem, bo w pewnym momencie wszyscy mieszkańcy zmieniają się w… cosie – powiedzmy, że w ludzi z kłami – i literalnie rozszarpują intruzów. Z rzezi uchodzi tylko lekarz. I tu zaczyna dziać się z filmem coś dziwnego. Historia została bowiem zamknięta – powiedzmy, że happy endem – tylko pozornie. Po chwili okazuje się, że to dopiero połowa „Domu strachu”. Druga połówka jest praktycznie powtórką pierwszej części, wliczając wypadek, czwórkę uciekających więźniów, lekarza zmuszonego do pomocy postrzelonemu zbirowi i tę samą chatkę w lesie. Niejednemu widzowi mogą w tym momencie puścić nerwy, bo oglądanie po raz drugi festynu niekompetencji zakrawa wręcz na masochizm. W końcu bowiem zdjęcia są kiepskie i ziarniste, kolorystyka przygnębiająco wyblakła (na przykład więzienne ciuchy są raczej różowe niż pomarańczowe), scenografia gorzej niż uboga, gra aktorska woła o pomstę do nieba (emocje są nieumiejętnie markowane, wyjątkowo bzdurne kwestie są albo dukane, albo wyrzucane z teatralną zadyszką), a przemienieni mieszkańcy chatki nie wiadomo w sumie, czym mają być, bo trochę w nich z wampira, trochę z wilkołaka, a jest i szkoła mówiąca o bliżej niesprecyzowanych demonach. Na dokładkę dobija powtarzanie tego samego schematu samochodowego wypadku, w powstaniu którego główną rolę odgrywa jakieś czarne ptaszysko i kamień (wyjątkowa wręcz abstrakcja). Jedyną mocną stroną historii są bardzo porządnie zrobione efekty specjalne w scenach, w których chlapie krew. Nad wyraz częste urywanie kończyn, miażdżenie głów czy szatkowanie korpusów wygląda bardzo realistycznie i może zadowolić najbardziej nawet wybrednych miłośników dewastacji ludzkiego ciała. To jednak tylko łyżeczka miodu w ogromnej beczce dziegciu. Można by jeszcze dodać plusa za starą angielszczyznę, jaką posługuje się żyjąca w głuszy rodzina. Żeby jednak to docenić, trzeba oglądać film bez lektora. A tu czeka niespodzianka – „Dom strachu”, w przeciwieństwie do większości wydanych w „Kinie Grozy” filmów, nie posiada polskich napisów. Widz ma więc klasyczny wybór: albo rybki (rozumienie całego tekstu), albo akwarium (delektowanie się szekspirowskim językiem). Nie ma to jak troska o klienta… Na szczęście druga połowa filmu jest znacznie lepsza i ogląda się naprawdę przyjemnie, co jest niemal wyłącznie zasługą Dana van Husena, aktora o kompletnie płaskiej twarzy, przypominającego wyglądem, zachowaniem i sposobem wysławiania się Hannibala Lectera (czyli de facto Hopkinsa) z „Milczenia owiec”. Gra on pozbawionego jakichkolwiek skrupułów więźnia, który wciąż sypie rozmaitymi sentencjami, okazując bogatą i wszechstronną edukację i oczytanie, i ani na chwilę nie traci zimnej krwi. Sposób, w jaki się wysławia, jest po prostu niesamowity. Wszystkie kwestie są wypowiadane spokojnie i elegancko, zupełnie jakby bohater delektował się każdym słowem. A trzeba podkreślić, że posługuje się on nad wyraz piękną angielszczyzną. Ale znów – można to docenić jedynie pozbywszy się lektora. Również dopiero w drugiej części daje się wyraźniej odczuć, że Olaf Ittenbach, przeciętny reżyser od lat lubujący się w krwistych historyjkach, nie zamierzał kręcić „Domu strachu” na poważnie. Scena walki z mieszkańcami chatki w pewnym momencie przeradza się wręcz w groteskę, bo przedmioty, jakimi walczą bohaterowie, są coraz dziwniejsze. W pewnym momencie któryś z nich znajduje nawet leżącą pod ścianą piłę mechaniczną, co jest zwyczajnym absurdem, zważywszy że odludna rodzinka nie ma żadnej styczności z cywilizacją. Sęk w tym, że reżyser mimo prawie dwudziestoletniego doświadczenia nadal nie umie kręcić filmów i – choć ta akurat przypadłość może wynikać z jego narodowości – nie rozumie idei humoru. Bo owszem, rozmaitych mrugnięć okiem do widza jest tutaj wręcz bezlik, ale większość z nich jest albo nietrafiona, albo słabo zaakcentowana, albo tak nieprzemyślana, że co najwyżej irytuje głupotą. Jak choćby to nieszczęsne ptaszysko. W efekcie otrzymujemy historię, która sprawia wrażenie, jakby Ittenbach nakręcił dwa filmy. Pierwszy – na serio, a drugi – z przymrużeniem oka. Marna to jednak pociecha dla widza wymęczonego bzdurną, nudną i kiepsko zrobioną częścią pierwszą, który i owszem, dostanie ładną angielszczyznę oraz okrawki humoru w opatrzonej znacznie lepszą muzyką części drugiej, ale jednocześnie będzie musiał znowu mordować się z powtórką z rozrywki (przynajmniej jeśli chodzi o fabułę). W związku z tym chyba lepiej od razu przewinąć film do mniej więcej 53. minuty (ręcznie, bo wybór scen nie przewiduje przeskoku w bezpośrednie okolice podanego czasu), dzięki czemu w prosty sposób będzie można uniknąć prawie godzinnej męki. Zwracam jednak uwagę, że nawet ta druga, lepsza połowa nie zapewni rozrywki na satysfakcjonująco wysokim poziomie i manipulacja suwakiem odtwarzacza będzie działaniem wyłącznie zastępczym. Bo najrozsądniej byłoby sięgnąć po inny film.
Tytuł: Dom strachu Tytuł oryginalny: Chain Reaction Rok produkcji: 2006 Kraj produkcji: Niemcy Czas projekcji: 101 min. Gatunek: horror Ekstrakt: 30% |