powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXXXVIII)
sierpień 2009

Autor
Plastikowe żołnierzyki
Stephen Sommers ‹G.I. Joe: Czas Kobry›
Po całkiem zgrabnym pastiszu kina przygodowego klasy B, czyli dwóch częściach „Mumii” i po zupełnie chybionej, chaotycznej zabawie z horrorowymi bohaterami, czyli „Van Helsingu”, Stephen Sommers powraca z kolejnym blockbusterem. „G.I.Joe”, komiksowy film akcji oparty na licencji zabawek Hasbro, plasuje się jakościowo gdzieś między wcześniejszymi produkcjami reżysera – pełen dynamicznych sekwencji, ale także mało emocjonujący. Nieszkodliwy przeciętniak.
Zawarto¶ć ekstraktu: 40%
‹G.I. Joe: Czas Kobry›
‹G.I. Joe: Czas Kobry›
Jak na rasowego blockbustera przeznaczonego na letni sezon ogórkowy przystało, „G.I.Joe” nie każe widzowi myśleć. Dlatego wyłączamy szare komórki i odstawiamy logikę na półkę. Co wówczas otrzymujemy? Przyjemną w oglądaniu, niezobowiązującą zabawę w superżołnierzy z mnóstwem nagiętych do granic możliwości scen akcji i totalnie niesamowitymi gadżetami, których pozazdrościłby sam James Bond ze złotej ery swoich przygód. Oprócz pojedynków wręcz i na broń białą, strzelanin, wybuchów, wojskowych misji, podwodnych baz i śmiercionośnych głowic, Sommers proponuje jeszcze dwóch z założenia demonicznych, w praktyce komicznych bad guyów, bijatykę dwóch długonogich piękności, reklamowaną w trailerach destrukcję symbolu Francji oraz wojowników ninja z przeszłością. Brzmi idiotycznie i takim właśnie jest, ale że w lecie warunki atmosferyczne przyczyniają się do utraty kinomańskiej czujności, to przez brak ciekawych premier jesteśmy w stanie kupić nawet tak kosmiczną i nadętą bzdurę jaką jest film Sommersa.
Tytułowe „G.I.Joe” to nic innego jak wykorzystujący najnowocześniejsze technologie, niezawodny oddział specjalny powoływany do zadań niemożliwych. Nowoprzyjętym członkiem tej elitarnej jednostki jest Duke, który zawiódł w misji transportowania współfinansowanych przez NATO głowic wypełnionych nanomechanizmami pożerającymi metal. Nasz bohater będzie musiał wraz z towarzyszami pokonać niebezpiecznego wroga i zabezpieczyć głowice, by nie zostały wykorzystane do złych celów. Po drodze okaże się, że prywatne problemy Duke′a mają dużo do czynienia z jego ściśle tajnym zadaniem bojowym, a mały twist fabularny na końcu seansu zwieńczy ten naiwny galimatias. Nie ma to jednak większego znaczenia, ponieważ w filmie Sommersa i tak najbardziej liczą się kolejne etapy rozgrywki pomiędzy „tymi dobrymi” i „tymi złymi” – niczym w grze komputerowej następne starcie oznacza nową lokację, a zwroty akcji służą temu, by olśnić widza kolejną porcją efektów specjalnych. Wizualne fajerwerki przez większą część seansu pełnią swoją rolę, czyli utrzymują uwagę widzów spragnionych nieskomplikowanej rozrywki. Największą zaletą akcji jest sposób jej podania: pomysłowy i niemonotonny. Chociaż na ekranie ciągle coś się dzieje, to co pewien czas otrzymujemy niespodziewane rozwiązania realizacyjne, które urozmaicają nędzną historię. Wystarczy wspomnieć o całej paryskiej sekwencji łącznie z ekscytującym pościgiem i artystycznym dziełem zniszczenia powstałym w wyniku całego zamieszania.
Okazuje się jednak, że „G.I.Joe” przegrywa ze względu na zupełny brak spójności i namnożenie bezbarwnych bohaterów. Kolejne etapy przedstawionej historii rozłażą się w szwach, postępujące po sobie sekwencje akcji nie mają wciągającego tła fabularnego. Oczywiście, trudno oczekiwać od letniego przeboju, by porywał scenariuszem, ale wciąż zbyt mało w filmie Sommersa luzu i humoru (nieliczne zabawne wstawki funduje nam chyba jedyny sympatyczny bohater – Ripcord), a co za tym idzie dystansu do absurdalnych pomysłów na intrygę. Dodajmy do tego niezamierzenie karykaturalne czarne charaktery (straszny Christopher Eccleston) i brak jakiegokolwiek aktorstwa – Channing Tatum tylko dobrze wygląda, a Dennis Quaid zachowuje się jakby grał w poważnym filmie wojennym. Bronią się jedynie Marlon Wayans jako wspomniany Ripcord i Sienna Miller jako zimna jak lód Baronowa. Na plus zaliczyć natomiast należy epizody gwiazd „Mumii”, bo Arnold Vosloo i Brendan Fraser przypominają jak to Stephen Sommers potrafił robić lekkie i zabawne kino przygodowe. Jeśli zsumować wszystkie za i przeciw, wychodzi, że „G.I.Joe” to film z cyklu „na bezrybiu i rak ryba” – lato to okres małej ilości ciekawszych premier, więc blockbuster Sommersa może bawić, choćby tylko ze względu na szybką akcję.



Tytuł: G.I. Joe: Czas Kobry
Tytuł oryginalny: G.I. Joe: The Rise of Cobra
Reżyseria: Stephen Sommers
Rok produkcji: 2009
Kraj produkcji: USA
Dystrybutor: UIP
Data premiery: 7 sierpnia 2009
Czas projekcji: 107 min.
WWW: Strona
Gatunek: akcja
Ekstrakt: 40%
powrót do indeksunastępna strona

174
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.