Po krótkiej przerwie zapraszamy na ostatnią część krótkiej historii podróży na Księżyc – od spacerów kosmicznych, przez loty „bliźniaków”, aż po potężne rakiety Saturn V.  | Czytaj wcześniejsze części cyklu: |  |
 | |
Po osiągnięciu orbity ziemskiej zarówno przez statki bezzałogowe, jak i te z człowiekiem na pokładzie, następnym naturalnym etapem wyścigu w kosmos był Księżyc. Oczywistym było, że wyścig trwać musi, bo Amerykanie wciąż jeszcze nie wykazali swojej przewagi na jednym choćby istotnym polu. Prestiż był więc już właściwie jedynym powodem lotu na Księżyc, a względy naukowe, fikcyjne możliwości militarne czy abstrakcyjna kolonizacja kosmosu zeszły na dalszy plan – liczyło się tylko, kto pierwszy postawi stopę na Srebrnym Globie. Często ten etap wyścigu kosmicznego przedstawiany jest jako najistotniejszy i w pewnym sensie taki był – pochłonął najwięcej środków i dobitnie udowodnił, że system demokratyczno-kapitalistyczny jest wydajniejszy niż gospodarka sterowana centralnie, często zresztą przez ogarniętych zimnowojenną paranoją ignorantów. Lot na Księżyc był wielkim wyzwaniem zarówno technicznym, jak i ekonomicznym, tak dla Ameryki, jak i Związku Radzieckiego. Kluczowe okazały się jednak nie pomysły inżynierów, a decyzje polityków i podejście do programu. To, co dla jednego kraju było ogólnonarodowym wysiłkiem, celem i dumą, w drugim spotykało się zaledwie z tolerancją, a momenty entuzjastycznego wsparcia przeplatały się z cięciami funduszy. Ogromny wysiłek okazał się niemożliwy do udźwignięcia dla ZSRR i lot na Księżyc ostatecznie zakończył wyścig w kosmos, chociaż nie jego eksplorację – na tym polu pozostała samotnie amerykańska cywilna agencja NASA. Przesadą jest natomiast przedstawianie całego trwającego dwie dekady wyścigu między ZSRR a USA jako rywalizacji od początku ukierunkowanej na zdobycie Księżyca. Zresztą same skutki lądowania Apollo 11, poza podbudowaniem morale Amerykanów, były de facto skromniejsze niż wystrzelenie Sputnika (który spowodował np. reformę edukacji w USA i powstanie NASA, a wywołany przezeń postęp techniczny był podobny jak w przypadku „Apollo”). Nie zmienia to jednak faktu, że choć nie był jedynym celem dekad pracy nad latającymi w kosmos rakietami, Księżyc stał się wspaniałym zwieńczeniem tego wielkiego skoku ludzkości. Koncepcje techniczne lotu na Księżyc  | Transport rakiety Saturn V wraz z wyrzutnią
|
Najwcześniejsze projekty podróży na Księżyc zakładały bezpośredni lot, czyli dostarczenie na Księżyc potężnego statku zdolnego wyhamować, wylądować miękko na powierzchni satelity, później wzbić się z jego powierzchni i powrócić na orbitę okołoziemską. O ile to ostatnie nie sprawiało problemów, o tyle osadzenie miękko kilkudziesięciotonowego statku (odbywające się za pomocą silników hamujących, bo przy braku atmosfery nie było mowy o spadochronach) i później poderwanie go do lotu wymagałoby nawet w warunkach niewielkiego przyciągania Księżyca gigantycznych zapasów paliwa. Tym samym rakieta wynosząca tak wielki statek sama musiałaby być wręcz gargantuiczna. Rozwiązaniem problemu mogłoby być składanie pojazdu w częściach na orbicie ziemskiej, czyli koncepcja „Earth Orbit Rendez-vous” (EOR). Ponieważ największym problemem w lotach kosmicznych jest pokonanie przyciągania ziemskiego, pomysł wydawał się obiecujący. To, czego nie mogłaby zrobić żadna z planowanych rakiet (być może zdolna byłaby do tego pozostająca tylko w sferze planów gigantyczna Nova, którą zaprojektował von Braun), bez problemu osiągnięto by w dwóch lotach Saturna V lub kilku startach mniejszych rakiet. Oznaczałoby to dla Amerykanów znaczne przyspieszenie programu – wystarczyło zbudować statek i nie trzeba nawet czekać na ukończenie Saturna V, tylko zmobilizować kilka starszych rakiet. Oczywiście metoda miała też zasadnicze wady: koszt i ryzyko. Ryzyko wiązało się z ilością startów – nawet jeden nieudany start sprawiał, że całą misję trzeba było zawiesić i już wystrzelone części sprowadzać na Ziemię – oraz z samą koncepcją dokowania w kosmosie, która w momencie rozważania modelu lotu była jeszcze czystą teorią. Kosztowne były nie tylko starty (kilka startów mniejszych rakiet było droższych niż jedno wystrzelenie dużego pojazdu), ale też fakt, że mocną rakietę i tak trzeba było zbudować. O ile metodą EOR dałoby się umieścić na Księżycu kilku astronautów stosując np. Saturna I, o tyle przy misjach na Marsa lub budowie bazy księżycowej – a te pomysły były ówcześnie szeroko rozważane i przyjmowano je jako oczywistą kontynuację eksploracji kosmosu – wymagałoby to gigantycznej ilości lotów.  | |
Zalety obu powyższych pomysłów łączyła koncepcja „Lunar Orbit Rendez-vous” (LOR), zakładająca dokowanie na orbicie okołoksiężycowej. Podstawą LOR było założenie, że nie cały statek musi lądować na Księżycu, a wyłącznie jego część, która później z racji swojej lekkości bez problemu wystartowałaby z powierzchni księżycowej i na orbicie ponownie połączyłaby się z macierzystą częścią statku. Co więcej, po połączeniu i przejściu lunonautów do części głównej ten lądownik zostałby odrzucony jako zupełnie zbędny balast, podobnie jak silnik, dzięki któremu statek wystartował z orbity ziemskiej i wyhamował na księżycowej. Dzięki temu zaledwie niewielka część statku wyruszającego z Ziemi powracałaby na nią, co znacząco ograniczałoby masę pojazdu, a tym samym konieczną ilość paliwa. Co prawda statek i tak byłby w tym wariancie na tyle ciężki, że konieczne byłoby użycie bardzo mocnej rakiety (dla Amerykanów był to Saturn V), ale do umieszczenia na Księżycu dwóch ludzi wystarczyłby tylko jeden lot. Czyniło to wariant LOR koncepcją najtańszą. Miała ona natomiast swoje specyficzne zagrożenie, związane przede wszystkim z procesem dokowania. Jeśli coś by się nie powiodło, astronauci, którzy byli w lądowniku, nie byliby w stanie przesiąść się do głównego pojazdu i wrócić na Ziemię. Mimo to bilans zalet i wad wskazywał LOR jako najkorzystniejszy wariant, choć wymagający całej serii specyficznych przygotowań, m.in. skrupulatnego przećwiczenia połączenia w przestrzeni kosmicznej dwóch statków (do trenowania tego fragmentu misji posłużył później program „Gemini”).  | Porównanie amerykańskich rakiet
|
Ewolucja idei lądowania na księżycu w obu krajach wyglądała tak samo: od lotu bezpośredniego, przez koncepcję EOR, aż po uznanie wersji z oddzielnym lądownikiem za najlepszą. W Ameryce w 1961 r. odrzucono koncepcję lotu bezpośredniego, gdy stwierdzono, że proponowana przez von Brauna rakieta Nova nie ma szans konstrukcji przed upływem dekady. Wciąż jednak większość amerykańskich naukowców z Wernherem von Braunem na czele przychylała się do koncepcji dokowania na orbicie okołoziemskiej. Dopiero latem 1962 r. szefowie amerykańskiego programu kosmicznego zdecydowali się na wariant LOR. Szybki wybór koncepcji był konieczny – bez tego nie sposób było zaplanować statku księżycowego. Podobne dylematy mieli Rosjanie, a Korolow również przeszedł podobną drogę od lotu bezpośredniego do spotkania na orbicie księżycowej, z tym że konkurujące z nim biura konstrukcyjne bardzo długo jeszcze wierzyły w budowę wielkiej rakiety i zrealizowanie bezpośredniej podróży na Księżyc. Ostatecznie jednak Sojuz opierał się na tych samych zasadach co Apollo, tyle że z powodu mniejszego udźwigu rakiety N-1 jego projekt szedł jeszcze dalej w ograniczaniu niepotrzebnego balastu. Radziecki lądownik podczas startu z Księżyca odrzucał silnik, za pomocą którego wylądował, oraz stabilizujące „pajęcze nogi”, które służyły jednocześnie za platformę startową. Sam statek miał natomiast wydzielony niewielki moduł powrotny, tak aby nie trzeba było całego pojazdu zabezpieczać ciężką osłoną przed spalaniem w atmosferze. Księżyc – amerykański cel narodowy  | Schemat rakiety Saturn V
|
Na początku lat 60. losy amerykańskiego programu kosmicznego nie były jeszcze przesądzone. Prezydent Eisenhower co prawda zgodził się na budowę „superrakiety” (a firma Rocketdyne prowadziła prace nad nowym silnikiem już od 1958 r.) ale nie odnosił się z entuzjazmem do rozwoju projektów załogowych, szczególnie porażki sond Pioneer 1) nie nastrajały pozytywnie do Księżyca. Jego administracja zarzekała się, że żaden wyścig nie ma miejsca i że Amerykanie „nie będą podejmować prób rywalizacji z Rosjanami w kosmosie na zasadzie cios za cios dla spektakularnych efektów”. Zmianę przyniosła dopiero nowa ekipa – 25 maja 1961 r. John F. Kennedy wystąpił przed Kongresem ze swoim drugim orędziem w ciągu zaledwie 4 miesięcy pełnienia urzędu. Tak jak wcześniej w kampanii wyborczej, tak i tym razem przekonywał o istnieniu tzw. „missile gap” (ang. luka rakietowa), czyli nierównowagi sił w środkach masowego rażenia na niekorzyść Stanów Zjednoczonych. Było to błędne oszacowanie sił – na początku 1961 r. Rosjanie mieli maksymalnie sześć stanowisk dla rakiet międzykontynentalnych – ale działające na wyobraźnię społeczeństwa i ułatwiające finansowanie armii. Zresztą w owym czasie rozbudowa arsenału nuklearnego wpisywała się znakomicie w politykę „deterrence” (ang. odstraszanie), za którą lobbowała spora część wojskowych 2). Drugim, bodaj jeszcze ważniejszym tematem orędzia był program księżycowy. Kennedy przedstawił lot na Księżyc jako środek do udowodnienia swojej wyższości nad Związkiem Radzieckim, co również zostało przyjęte bardzo entuzjastycznie, tym bardziej że miało miejsce po locie Jurija Gagarina – drugiej po Sputniku bardzo dotkliwej porażce Amerykanów. Taki triumf nad komunizmem wpisywałby się też znakomicie w doktrynę „containment” (ang. powstrzymywanie), zakładającej „przyciąganie” do siebie państw trzecich, aby powstrzymać rozszerzanie strefy wpływów ZSRR. Lądowanie na Księżycu jasno pokazywałoby, po czyjej stronie warto się opowiedzieć. Jednocześnie program księżycowy był sposobem na odciągnięcie uwagi od zbrojeń i od kompromitującej porażki w Zatoce Świń. |