Księżyc był inspiracją nie tylko dla literatów i filmowców, ale też dla muzyków. Piosenek czy całych albumów poświęconych Srebrnemu Globowi naliczyć można bez liku.  | |
Najsłynniejszą muzyczną opowieścią o Księżycu jest… oczywiście nie zgadliście, bo tym razem miałem na myśli nie Floydów, a „Sonatę księżycową” Beethovena – szacunek wobec twórcy i powszechna znajomość tego „kawałka” każe postawić przedstawiciela muzyki klasycznej na pierwszym miejscu. Kompozytor wpadł ponoć na jej pomysł, grając w bezchmurną noc dla niewidomej dziewczyny – stąd wzięła się nazwa, ale z Księżycem oczywiście za wiele wspólnego utwór nie ma (choć pewnie purytańscy miłośnicy klasyki zakrzykną, że wręcz przeciwnie, że Luna jest tam wymalowana jak na dłoni). Nie mniej znana jest suita „Clair de lune” Debussy’ego, choć z Księżycem też ma wspólnego tyle, że… nawiązuje do sonaty Beethovena. Debussy popełnił zresztą kilka innych utworów mających w tytule „Lunę”, a temu ciału niebieskiemu dedykowali też swoje dzieła m.in. Franz Schubert, Leopold Godowsky czy Arnold Schoenberg. Trochę więcej Księżyca doszukać się można w operze „Rusałka” Antonina Dvoraka, w której bohaterka wykonuje „Pieśń do Księżyca”.  | |
Ponieważ od klasyki tylko krok do jazzu, nietrudno domyślić się, że również w tym gatunku powstało mnóstwo piosenek poświęconych Srebrnemu Globowi. Więcej nawet: w wielu przypadkach piosenki „księżycowe” stały się ponadczasowymi standardami. W „Blue Moon”, „Moonlight Serenade” czy „Moonlight in Vermont” Księżyc jest wykorzystany w swojej najbardziej klasycznej roli – jako obiekt przydający romantyzmu każdej właściwie sytuacji (szczególnie tym zachodzącym w Vermont – piosenka stała się nawet nieoficjalnym hymnem tego stanu). Inne schematyczne podejście to przedstawianie Luny jako symbolu nieosiągalnych pragnień, co sugerują już tytuły takie jak „Reaching for the Moon”, „I Wished on the Moon” czy „Oh, You Crazy Moon”. „Księżycową” nazwę nadał całemu albumowi Van Morrison, wypuszczając w 1970 roku album „Moondance”, choć interesujący nas temat poruszał właściwie tylko słynny utwór tytułowy – najczęściej grana przez artystę piosenka na koncertach. Całe albumy poświęcili Księżycowi Frank Sinatra („Moonlight Sinatra” z 1966 r.) i Mel Torme („Swingin’ on the Moon” z 1960 r.) – w obu przypadkach artyści wykonywali głównie wymienione wyżej standardy. O Księżycu opowiada też jedna z najsłynniejszych płyt w historii rocka, opus magnum grupy Pink Floyd, o którego prymat nad „The Wall” ciągle spierają się fani – „The Dark Side of the Moon” (1973). Choć poza tytułem krążka ciężko doszukać się tu jakichś bezpośrednich związków z naszym najbliższym ciałem niebieskim (żadna piosenka nie ma nawet słówka „moon” w tytule), to zagłębienie się w teksty daje proste wyjaśnienie metaforycznego użycia. Tak jak ciemna strona Księżyca pozostaje niewidoczna na pierwszy rzut oka, ale zawsze tam jest, tak i ludzkie życie ma ciemne strony – chciwość, konsumpcjonizm, konflikty, choroby psychiczne, zniewolenie przez czas, starzenie się. Trudny, ale ważny temat w połączeniu ze świetną muzyką zagwarantował formacji spektakularny sukces.  | |
Atmosferą księżycową w bardziej standardowym rozumieniu przesiąknięty jest akustyczny album „Pink Moon” (1971) gitarzysty Nicka Drake’a – nagrany w środku nocy, opowiada w większości właśnie o porze nocnej. Z jeszcze innej beczki jest wydany w 1960 roku koncept album „I Hear a New World – an Outer Space Music Fantasy” Joego Meeka nagrany z muzykami określającymi się jako The Blue Men. Co prawda w dzisiejszych czasach bardziej popularne jest przekonanie o zieloności ludzików z kosmosu, ale rzecz powstawała jeszcze zanim pierwszy człowiek tam poleciał, więc można im wybaczyć pomyłkę. Grunt, że artyści zafascynowani rodzącym się programem kosmicznym zapragnęli nagrać muzykę taką, jaką tworzyliby przybysze z przestworzy… W roku 1977 zespół Television na przełomowym krążku „Marquee Moon” doprowadził punk rock do poziomu sztuki, a pustkowiem księżycowym i nie tylko zainspirowali się członkowie Modest Mouse, nagrywając w 2000 roku płytę „The Moon & Antarctica”. Klasyczną i liryczną stronę Księżyca starała się zaprezentować na „La Luna” (2000) Sarah Brightman – wykonując nie tylko standardy rockowo-jazzowe, ale też odwołując się do muzyki poważnej. Oczywiście poletko rocka symfoniczno-artystycznego dużo lepiej uprawiali choćby King Crimson czy Electric Light Orchestra, odpowiadający za dwa absolutnie klasyczne utwory: „Moonchild” i „Ticket to the Moon”. Rzecz jasna, nie brak też odwoływania się do Księżyca w piosenkach bardziej rozrywkowych: prym wiodą tu oczywiście Mike Oldfield z radiowym superprzebojem „Moonlight Shadow” i Belinda Carlisle, która „uległa czarowi Księżyca” w „La Luna”. Popularny swego czasu był też kawałek Savage Garden „To the Moon and Back”, gdzie Srebrny Glob wystąpił w sztandarowej roli miejsca archetypicznie odległego, ekwiwalentu „gwiazdki z nieba”. Wielkiego sensu nie ma za to Księżyc we wpadającym w ucho kawałku The Police z płyty „Regatta de Blanc” – „Walking on the Moon”. Nic dziwnego: Sting sam przyznał, że na pomysł wpadł po pijaku, chodząc w kółko po pokoju – po wytrzeźwieniu doszedł do słusznego wniosku, że „walking round the room” brzmi trochę głupio jako tytuł i refren.  | |
Księżyc nie oznacza jedynie romantycznych przechadzek po plaży, więc nie zabrakło lunarnych motywów w muzyce ciężkiej i mrocznej. Miłośnik niewinnych gołąbków Ozzy Osbourne zatytułował wydaną w 1983 roku płytę „Bark at the Moon”, która zawierała piosenkę poświęconą tytułowemu szczekaniu, ale generalnie cała opowiadała o zdarzeniach, które dzieją się tylko przy pełni. O Księżycu krzyczeli i charczeli też Niemcy z Rage w „Full Moon”, Jankesi z Tool w „Reflection” czy Norwegowie z Mayhem w „Freezing Moon”. W podobnej skandynawskiej okolicy powstał też kawałek „The Call of Wintermoon” w którym grupa Immortal ryczy o okrutnym zimowym demonie, którego powołał do życia nie kto inny, tylko nasz pyzaty Miesiączek (który z panów biegających w teledysku w obcisłych gaciach po lesie jest demonem – ciężko stwierdzić). Żeby nie kończyć jednak takim pesymistycznym akcentem, zauważmy, że można też mhrrrrocznie, ale niekoniecznie strasznie. Dowodem „Moondance” Nightwisha – utwór instrumentalny i symfoniczny niemalże (choć jednak nie do końca…) jak u Beethovena.  | |
Wreszcie Srebrny Glob przewija się nie tylko w tytułach płyt i utworów, ale także w nazwach grup. Prym wiodą tutaj adepci ciężkich brzmień – miano Moon przybrały co najmniej dwie kapele blackmetalowe (polska i australijska), a Finowie z Moonsorrow pokazali, że w ekstremalne szaty można ubrać dwie artrockowe suity („V: Hävitetty” z 2007 r.). Warto też wspomnieć gotycki Moonlight ze Szczecina czy jedną z największych gwiazd post-metalu – Cult of Luna. Coś z innej beczki? Pop na kwasie tworzył pod koniec lat 60. zespół The Moon , który w składzie miał m.in. znanego z Beach Boys Davida Marksa; wykonawców ochrzczonych po prostu tym czy innym słowem oznaczającym naszego jedynego naturalnego satelitę trudno zliczyć. Ciekawym przykładem jest nasz rodzimy Księżyc – prosty, mocno psychodeliczny i bardzo frapujący projekt neofolkowy. Nie bez znaczenia jest fakt, że jego wokalistkom zdarzało się wyć, najpewniej w odpowiednim kierunku. Zupełnie inaczej, lecz także folkowo i interesująco prezentują się mroczni Of the Wand and the Moon z Danii czy amerykański bard Mark Kozelek ze swoim Sun Kil Moon. Na koniec: w smoking ubrała Lunę jedna z najważniejszych formacji eksperymentalnego rocka – Tuxedomoon. Wystarczy przesłuchać „Half-Mute” lub „Desire” z początku lat 80. albo dekadę późniejszą płytę „The Ghost Sonata”, by się przekonać się, że ci klasycznie kształceni artyści pomysły mieli iście kosmiczne. Po tej szybkiej muzycznej jeździe konkluzja może być tylko jedna – największe wrażenie robi nie żadna piosenka czy wymyślna nazwa zespołu, ale taniec. Przed wami… nie, nie Jackson, nie bądźmy banalni. Oto Bill Bailey z roku 1955; czy to już moonwalk – trwają spory. Warto wyrobić sobie własne zdanie, nie zapominając oczywiście, kto ten krok doprowadził znacznie później do perfekcji. |