„Evangelion” to kino pokoleniowe, definiujące zarówno sam gatunek postapokaliptycznego anime, jak i obawy oraz nadzieje młodych Japończyków końca XX wieku. Nowy remake serii pokazuje, że choć technika animacji poszło niewiarygodnie naprzód, obawy i nadzieje pozostały te same, a „Evangelion” nadal wzrusza i daje do myślenia.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jest rok 1999, mam szesnaście lat i właśnie obejrzałem anime „Neon Genesis Evangelion” po raz pierwszy. Mój świat już nigdy nie będzie taki sam. Zachwytu nie umniejsza fakt, że film widziałem z fatalnej VHS-owej kopii z trzema poprzecznymi paskami na ekranie (pozostałość po zgrywaniu z NTSC). Przez następne dwa lata obejrzę wszystkie odcinki (wraz z pełnometrażowymi filmami spod znaku serii) jeszcze wiele razy, szukając w poszczególnych scenach odpowiedzi na zagadki skomplikowanej fabuły. Raczkujący internet (nie ma jeszcze wikipedii!) pomoże tylko trochę (słynny leksykon Red Cross Book) i po jakimś czasie dojdę do takiego samego wniosku, do którego doszło większość fanów serii – wszystkiego wytłumaczyć się po prostu nie da. Jest czerwiec 2009, mam dwadzieścia sześć lat i wychodzę ze słynnego kina Milano w tokijskim Shinjuku. Moi znajomi zawzięcie dyskutują o właśnie obejrzanym filmie, ale ja nie jestem w stanie włączyć się w rozmowę. Ciągle mam sucho w ustach, a na rękach gęsią skórkę. Widziałem drugą część remake’u Evangeliona, „You Can (Not) Advance” i mój świat zmienił się raz jeszcze. Seria „Neon Genesis Evangelion” umiejscowiona jest w postapokaliptycznym Tokyo-3, zmilitaryzowanym mieście, w którym swoją siedzibę ma tajemnicza organizacja NERV. Jej celem jest obrona ludzkości przed olbrzymimi Aniołami, które regularnie odwiedzają Ziemię, z niewiadomych (póki co) powodów pragnąc dostać się w głąb siedziby głównej NERV. Protektorami Tokyo-3 są olbrzymie mecha-roboty, Evangeliony, pilotowane przez nastoletnich protagonistów: Rei Ayanami, Asukę Soryu (bądź Shikinami) Langley i Shinjiego Ikari. Już na początku serii okazuje się jednak, że nic nie jest tu tak, jak wygląda – prawdziwe cele NERV-u są zupełnie inne, a Anioły to o wiele więcej niż tylko niebezpieczni kosmici.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Oprócz olbrzymiej dawki dramatyzmu i kosmologii siła Evangeliona tkwiła zawsze w psychologii postaci. Każdy z bohaterów ma własną mroczną przeszłość, z którą musi się zmierzyć, i chociaż seria pełna jest akcentów humorystycznych, wszystkie postacie są ucieleśnieniem ludzkiego tragizmu, uporu i uczuciowości. Sam reżyser Hideaki Anno (w czasie pisania i produkcji przechodzący zresztą przez głęboką depresję – co podobno miało duży wpływ na zachowania bohaterów) skomentował to ironicznie w słynnym cytacie: „Nie wiem, skąd bierze się popularność Evangeliona. Wszyscy bohaterowie są przecież nienormalni”. Problemy – natury finansowej – przeżywało także studio Gainax. Mimo tych kłopotów „Evangelion” szybko zdobył rzesze fanów, dziesiątki nagród i status kultowej pokoleniowej opowieści. Gdy po kilkunastu latach Anno zdecydował się wyprodukować remake serii, w Japonii zawrzało. „Pokolenie Ayanami” – Japończycy, którzy dekadę temu co tydzień zawzięcie oglądali oryginalną serię i o niej dyskutowali – ma dziś około trzydziestu lat i należy do niego wiele gwiazd japońskiego kina oraz telewizji. W 2007 roku, przed premierą pierwszego z czterech nowych filmów tłumaczonych jako „Rebuild of Evangelion”, na antenie pojawiło się wiele programów, w których celebryci godzinami dyskutowali o filozofii świata przedstawionego i przerzucali się cytatami ze starej, 26-odcinkowej serii. Jednak pierwsza część remake’u („Evangelion 1:0 You Are (Not) Alone”), mimo wielu nowych scen, fantastycznie odświeżonej animacji i intrygującego zakończenia, była w gruncie rzeczy streszczeniem pierwszych odcinków znanej wszystkim sagi. Na prawdziwą rewolucję przyszło czekać kolejne dwa lata.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Evangelion 2:0 You Can (Not) Advance” to kawał mądrej postmodernistycznej zabawy. Powiedzieć, że Anno pomieszał kilka wątków, dodał nową, tajemniczą postać (Mari) i parę fanowskich ujęć uwypuklających atuty protagonistek – to mało. Dzięki dramatycznym zwrotom fabuły narracja świata uległa kompletnej zmianie. To nie jest już Tokyo-3 z serii telewizyjnej i choć przed premierą wydawało się, że wszystkie karty są już odkryte, reżyser wyciągnął z rękawa parę dżokerów. Obraz jest piękny wizualnie, a dramaturgii w kulminacyjnych scenach dodaje kontrastujący z wydarzeniami na ekranie niewinny soundtrack z dziecięcym chórem śpiewającym tradycyjne japońskie pieśni. W tym wszystkim nie zginął jednak duch dzieła i wśród nowych robotów, Aniołów i wybuchów nadal odkrywamy w Evangelionie wielopoziomową opowieść o tym, co nas cieszy, boli i przeraża. Świat się kończy, a Rei Ayanami, ikona japońskiej popkultury, znowu wbrew sobie stara się do nas uśmiechnąć. Inaczej niż w pośpiesznie produkowanych odcinkach telewizyjnych, w filmie każdy detal ma znaczenie i drobne nieścisłości ze starego Evangeliona znajdą tu wyjaśnienie. Choć da się oglądać oba nowe obrazy bez znajomości serii, to jasnym jest, że „Rebuild…” to ukłon w stronę starych fanów. Tylko oni zrozumieją niuanse każdej wypowiedzi Tojiego, tylko ich ucieszy Asuka pokazująca bardziej ludzkie oblicze w nocnej rozmowie z Shinjim. Tylko oni wreszcie otrą niejedną łzę po kulminacyjnej scenie, zwiastującej apokalipsę zupełnie inną niż ta, której się spodziewaliśmy. Ale to nastąpi dopiero w trzeciej i czwartej odsłonie serii. Najpewniej gdzieś za dwa lata. |