„Przybysz” („Muukalainen”, reż. Jukka-Pekka Valkeapaa) Ocena: 70% Kolejny film, w którym padają niewięcej niż trzy linijki dialogów, ale tym razem ta ekonomia służy sugestywnej nastrojowości i koresponduje ze stylistyczno-fabularną stroną obrazu. Osamotniony domek pośrodku lasu. Mieszkający w nim matka z synem egzystują niby razem, ale jednak oddzielnie, starając się nie wchodzić sobie w drogę zbyt często. Wydaje się, że więź między nimi pękła już dawno. Pewnego mglistego świtu zza drzew wyłania się obcy, który przyłącza się do nich, tworząc coś na kształt pełnej rodziny. Dla matki staje się partnerem i kochankiem, dziecku zastępuje ojca. Reżyser przenikliwiej pokazuje właśnie tę drugą relację opartą na wielu niejasnościach, braku zaufania chłopca do przybysza zmieszanej z przemożną chęcią posiadania opiekuna, odkrywaniu w sobie potrzeby przywiązania do kogoś. Drobiazgowość twórcy cyzulującego każdy ruch liścia i szmer wody daje na ekranie film solidny, przekonująco kreujący atmosferę zagadkowości i układający się w mroczną bajkę o chłopcu rozerwanym między światem dziecięcym i dorosłym. Rzecz z powodzeniem można czytać na poziomie rzeczywistym i metaforycznym. Jukka – Pekka Valkeapaa to nazwisko niełatwe, ale na szczęście na tyle śmiesznie brzmiące, że nie powinno być trudne do zapamiętania. Ula Lipińska „Przypadki Tracey” („The Tracey Fragments”, reż. Bruce McDonald) Ocena: 70% Film rozbity na kawałki jak jego bohaterka. Tracey Berkowitz przeżywa rozterki wieku nastoletniego: nie może dogadać się z rodzicami, w szkole stanowi obiekt kpin, zakochuje się w klasowym gotyckim poecie a do tego wszystkiego gubi brata. Zwłaszcza ten ostatni problem prowadzi się ją w miejsca, w których dziewczęta w jej wieku raczej nie zaglądają: w obdrapane rudery i zakamarki ciemnych ulic. Wiadomo jednak, że nie chodzi tu o treść a o formę. McDonaldowi szczególnie do gustu przypadła multiplikacja kadru, osiągająca tu najbardziej wyrafinowane kształty. Najbardziej zaimponowało mi ujęcie w którym ilość obrazów na ekranie została zintegrowana z oddechem bohaterki – wraz z wdechem jest ich mniej niż przy wydechu. Ellen Page ma tu dużo więcej do zagrania niż w „Juno”, które niestety nastąpiło tu po „Przypadkach Tracey”, detronizując innej dokonania aktorki. Szkoda. Mistrzowsko skomponowane obrazy w filmie kapitalnie ilustrują wydarzenia z życia bohaterki, pokazując rzeczy z różnych punktów widzenia i uwzględniając więcej aspektów niż jest to możliwe przy jednym obrazie. Kto wie, może Bruce McDonald znalazł najlepszy wizualny ekwiwalent aby opisać świat nastolatka? Ula Lipińska „Rachel wychodzi za mąż” („Rachel Getting Married”, reż. Jonathan Demme) Ocena: 70% Kameralny dramat rodzinny Jonathana Demme′a rozkłada na czynniki pierwsze psychologię traumy. Oszczędny, świetnie zagrany, niejednoznaczny, z czasem traci jednak impet emocjonalnego uderzenia, ujmując sobie w ten sposób siły przekonywania. Kim przyjeżdża z kliniki odwykowej na wesele siostry, Rachel. Kilka dni ciągłego obcowania z członkami rodziny oznacza dla bohaterki powrót poczucia winy i depresyjnego nastroju. Jednak Kim nie jest ofiarą i nie cierpi jako jedyna – wyrzuty, buzujące pod warstwą pozorów konflikty, rozczarowanie i smutek trawią rodzinę bohaterki tak jak i ją samą. W poszukiwaniu ciągłego zainteresowania, Kim paradoksalnie odrzuca innych, bo nie akceptuje siebie. Te wszystkie psychologiczne wzloty i upadki zostały przekonująco ukazane przez Anne Hathaway, która udowadnia, że czuje się świetnie w różnych konwencjach, a jej talent nie powinien być marnowany na prostych komedyjkach. W rezultacie jedyne co u Demme′a zgrzyta to niepotrzebne rozbudowanie poszczególnych wątków i uproszczenie finalnych refleksji: czy naprawdę oczyszczenie relacji między siostrami po tylu gorzkich słowach i czynach może przyjść tak szybko? Ewa Drab „Rembrandt: oskarżam” („Rembrandt′s J′Accuse…!, reż. Peter Greenaway) Ocena: 70% To kolejne, po fabularnym „Nightwatching” i teatralnej sztuce, podejście Greenawaya do słynnego obrazu amsterdamskiego mistrza światła Rembrandta van Rijna. Greenaway wciela się w podwójna rolę dokumentalisty-detektywa, rozbierając na czynniki pierwsze obraz flamandzkiego wirtuoza pędzla. Niejako zastępuje samego Rembrandta wyciągając na jaw wszelkie tajemnice i sekrety jakie malarz zawarł na płótnie, przekonująco dowodząc o istnieniu zbrodni dokonanej wśród szeregów amsterdamskiej milicji. To chyba jeden z najbardziej spokojnych i wyważonych (głownie ze względu na konwencję przyjętej formy) filmów kontrowersyjnego reżysera. Nie ma tu miejsca na formalne eksperymenty, bo Greenaway chce przede wszystkim nauczyć widza podstaw „czytania” obrazów, a nie tylko ich naiwnego oglądania i bezkrytycznego podziwiania. Dla kogo zatem seans „Nightwatching” był daniem całkowicie nie do przełknięcia, „Rembrandt: oskarżam!” jest całkiem zjadliwą odtrutką. Kamil Witek „Ricky” (reż. Francois Ozon) Ocena: 30% Metaforyczno-symboliczne monstrum. Na pewno wielu widzów doszuka się w „Rickym” ukrytych znaczeń i ważkich treści, ale dla mnie to tylko połączenie konwencji w bezcelowym poszukiwaniu wyrafinowanego przesłania. Realizm magiczny winduje film Ozona na poziom symboliczny, ale symbolika to niestety oczywista i wymuszona. Początek jest prosty: Katie pracuje w fabryce i mieszka z córką na szarym blokowisku. Szybko wdaje się w romans z jednym z kolegów z pracy, Paco, z którym zachodzi w ciążę. Nowonarodzony syn bohaterki czyli Ricky określa wszystko to, czego w życiu bohaterów brakuje – odmianę, wyjątkowość, wolność… Ale sposób w jaki Ozon chce na siłę uduchowić swój film szwankuje. Zamiast zastanawiać, niezamierzenie śmieszy. Zamiast w świeżej formie komentować szarzyznę życia, przytłacza topornym absurdem. I tylko aktorzy starają się nadać opowieści głębszy sens i przekonać do niej widzów. Niestety, efekt końcowy okazuje się ckliwy i zbyt przekombinowany. Tylko dla zdeklarowanych wielbicieli stylu reżyserskiego Ozona. Ewa Drab „Rok spokojnego słońca” (reż. Krzysztof Zanussi) Ocena: 40% Jak nazwać chodzenie na retrospektywę Zanussiego na festiwalu filmów, których prawdopodobnie nie będziemy mieli okazji zobaczyć już nigdy w życiu? Aktem buntu czy snobizmem? Premiera „Rewizyty” urosła do miana eventu większego niż pokaz nowego filmu Pedro Almodovara, a seans „Życia rodzinnego” wybierano zamiast propozycji z sekcji Nocne Szaleństwo. Podobno przedni camp. Atmosferę podkręcał sam reżyser. Na spotkaniach, niczym z kościelnej ambony grzmiał, że dziś ten niedobry Tarantino sprzedaje widzom „postmodernistyczne hamburgery”, a on jeden karmi nas wykwintnymi krewetkami. Wybrałam krewetkę najwykwintniejszą, bo nagrodzoną Złotym Lwem na festiwalu w Wenecji w 1984 roku. Przełknęłam ciężkostrawną niewiarę w pociąg przystojnego amerykańskiego żołnierza do Mai Komorowskiej. Przetrwałam wzniosłe dialogi w łamanej angielszczyźnie. Miałam ochotę tupnąć nogą, kiedy główna bohaterka tak łatwo się poddała i zamiast płynąć do lubego, oddała swoje miejsce do raju prostytutce z sąsiedztwa. Ale się powstrzymałam. Ostatnią scenę, przedstawiającą parę kochanków radośnie tańczących w amerykańskim kanionie, także zniosłam cierpliwie. Ale po wszystkim stwierdziłam, że jednak wolę hamburgery. Ula Lipińska „Rzeka” („He liu”, reż. Tsai Ming-Liang) Ocena: 30% Z filmu na film Tsai Ming – Liang staje się coraz nudniejszy i nudniejszy, ujęcia coraz dłuższe i dłuższe…Najlepiej więc obejrzeć jedyne w jego dorobku arcydzieło: „Kapryśną chmurę” i z premedytacją zignorować całą resztę. W „Rzece” usnąć można nawet na scenach erotycznych, co wypada zaliczyć do wybitnych osiągnięć reżysera. Głównym bohaterem filmu jest ból karku, bo to jemu Tsai poświęca najwięcej miejsca w „fabule”. Poza tym oczywiście rozchodzi się o upadek więzi rodzinnych, tym razem pokazanym przewrotnie na przykładzie relacji ojca z synem. Obaj w najmniej oczekiwanej chwili odkrywają prawdę o swoim homoseksualizmie, reżyser zaś ponownie odkrywa prawdę o samotności człowieka w tłumie, braku komunikacji i usychaniu uczuć we współczesnym świecie. Porażające. Ula Lipińska |