„Kosmiczny dom Larklight” to próba zaadoptowania popularnego ostatnio steampunku, czerpiącego z XIX-wiecznej fantastyki, na potrzeby powieści młodzieżowej. Dziadek science fiction, jak nazwano Juliusza Verne’a, też pisał dla chłopców, nie powinno być więc problemu. O ile jednak francuski autor przygodę okraszał nauką, o tyle Philip Reeve bawi się tylko fantastycznymi schematami.  |  | ‹Kosmiczny dom Larklight›
|
Sam pomysł jest ciekawy. Książka przenosi nas w alternatywną rzeczywistość, gdzie działają prawa fizyki według Isaaca Newtona. Oznacza to między innymi, że przestrzeń kosmiczna jest wypełniona eterem, przez który można w miarę bezpiecznie podróżować. Kosmos stał się kolejną kolonią Imperium Brytyjskiego, które dzięki alchemicznym talentom wspomnianego fizyka jest jedynym (wśród ludzi) posiadaczem technologii lotów w eterze. Tytułowy dom Larklight to tajemnicza budowla unosząca się na orbicie Księżyca, a należąca do rodziny Mumbych. Najmłodsi jej przedstawiciele, 12-letni Art i jego starsza siostra Myrtle, na skutek ataku gigantycznych pająków wplątują się w międzygalaktyczną kabałę. Będą piraci, niepokonana kosmiczna marynarka brytyjska, obce cywilizacje, podróże międzyplanetarne i cała masa zwrotów akcji. A także niewiele sensu. Wiktoriańska Anglia jako kosmiczny kolonizator to świetny, wydawałoby się, punkt wyjścia do zabawy schematami i konwencją. Reeve nawet trochę tego próbuje (np. kapitan Cook jako kolonizator Marsa), ale bardziej interesuje go tworzenie mniej lub bardziej bzdurnych wytłumaczeń dla nagłych zwrotów akcji. Autor stara się w każdym rozdziale pokazać coraz więcej fajerwerków, początkowa intryga osiąga rozmiary wręcz kosmogoniczne, ale niestety konsekwencją tego jest zapodzianie sensu opowieści. Dużym problemem „Larklightu” jest też schematyczny wątek, wokół którego toczy się akcja. Ot, szalony naukowiec pragnie zawładnąć wszechświatem, ktoś tam chce zniszczyć wszystko, co istnieje, Brytania w zagrożeniu, hej, szable w dłoń. Nic nowego. Młodszego czytelnika, do którego zresztą powieść jest skierowana, być może da się zaczarować takimi chwytami. Z drugiej strony jednak, czy tylko dlatego, że ktoś jest młody, można mu wciskać byle jak skleconą opowieść? Nigdy nie myślałem, że coś takiego napiszę, ale w książce warto zwrócić uwagę na… ilustracje. To one i wspomniany już pomysł bronią „Larklight” przed upadkiem. David Wyatt wyraźnie nawiązuje do XIX-wiecznej ilustracji, jego rysunki kojarzą się z przygodami kapitana Nemo, a kosmiczne machiny często mają w sobie coś z Nostromo. Są jeszcze eterowe ośmiornice czy wieloryby przypominające potwory spotykane przez bohaterów „Dwudziestu tysięcy mil podmorskiej żeglugi”. Ilustracje Wyatta to nie tylko pomoc w wyobrażeniu sobie świata z powieści – przede wszystkim komentują i objaśniają wydarzenia, a nawet z nimi współgrają. „Dwadzieścia tysięcy mil kosmicznej żeglugi” – tak mógłby nazwać swoją książkę Reeve. „Larklight” próbuje być postmodernistyczną zabawą w dawną fantastykę naukową, ale właśnie tylko próbuje. Reeve napisał łatwostrawną głupotę, która zapowiada się na coś znacznie ciekawszego, niż jest w rzeczywistości. Szkoda, że z dziadka SF został tylko kostium.
Tytuł: Kosmiczny dom Larklight Tytuł oryginalny: Larklight ISBN: 978-83-10-11335-1 Format: 416s. 141×180mm Cena: 29,90 Data wydania: 9 października 2007 Ekstrakt: 40% |