powrót do indeksunastępna strona

nr 07 (LXXXIX)
wrzesień 2009

36. Ińskie Lato Filmowe
Zakończyła się tegoroczna edycja jednego z najstarszych cyklicznych przeglądów filmowych w Polsce. Ińsko, to miejsce wystarczająco oddalone od wszelkich modnych centrów kultury. Zapewnia tym samym odrobinę spokoju i atmosferę leniwego święta kina. Kto nie chce iść do kina, może popływać w pobliskim jeziorze. Kto chce, może przy okazji pogadać z Olgierdem Łukaszewiczem.
‹36. Ińskie Lato Filmowe›
‹36. Ińskie Lato Filmowe›
Żeby nie było za kolorowo, wybór wyświetlanych na przeglądzie filmów nie jest imponujący. Niemal wszystkie obrazy można było już zobaczyć gdzie indziej. Nawet szumnie zapowiadany pokaz przedpremierowy „Il Divo” nie był taki jedyny w swoim rodzaju, gdyż na sali kinowej były obecne osoby, które miały okazję zobaczyć ten film – bynajmniej nie w swoim pokoiku na komputerze. Organizatorzy festiwalu, układając program, usiłowali najwyraźniej zachować równowagę między kinem mainstreamowym, a niszowym. Na tej samej sali kinowej wyświetlano nominowanego do Oscara „Lektora” i polski dokument o wykopaliskach archeologicznych w Sudanie. Osobną kategorią były poranne pokazy filmów dla dzieci, które zresztą nieraz cieszyły się frekwencją wyższą, niż „poważne” pokazy. Czy dlatego, że były darmowe?
Nagrody przyznano w dwóch kategoriach: dla filmu polskiego i zagranicznego. Oba wyróżnienia zgarnęły dokumenty:
  • Złota Rybka 36. ILF dla filmu polskiego: „Kiedyś w Afryce” Piotra Jaworskiego (2009), opowiadający o marzeniach władz II Rzeczpospolitej o posiadaniu zamorskich kolonii.
  • Złota Rybka 36. ILF dla filmu zagranicznego: „Namibia, ludobójstwo a II Rzesza” (Namibia. Genocide and the Second Reich, 2005) w reżyserii Davida Adetayo Olusogi, film wyprodukowany przez BBC.
Jednoosobowe przedstawicielstwo Esensji nie było rzecz jasna w stanie obejrzeć wszystkich wyświetlanych w Ińsku filmów. Oto sprawozdanie z tego, co miałem okazję zobaczyć na własne oczy:
‹Walc z Baszirem›
‹Walc z Baszirem›
Walc z Bashirem (Vals im Bashir, reż Ari Folman)
Ocena: 90%
Znakomity obraz, u podstaw którego leży paradoks: połączenie animacji i dokumentu. Ten odważny zabieg pozwolił Folmanowi pokazać, przy zachowaniu formy dokumentu, coś skrajnie nieobiektywnego, czyli ulotne wspomnienia. Narrator, utożsamiany tu z samym autorem, odwiedza swoich dawnych przyjaciół z wojska i pyta ich, czy wiedzą, gdzie stacjonował podczas wojny izraelsko-libańskiej, gdy w Bejrucie odbywała się masakra palestyńskich uchodźców. On sam bowiem nie umie sobie tego przypomnieć. Powstał bardzo szczery obraz, wyznanie Żyda, który nie potrafi sobie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jest winny zbrodni wojennej. Sekwencje przedstawiające wspomnienia ukazują idealizowany obraz: wszyscy młodzi żołnierze są piękni, mundury znakomicie na nich leżą. Kiedy palą papierosy, robią to równie estetycznie, co Martin Sheen w „Czasie apokalipsy”. Sielanka bez ostrzeżenia przemienia się w koszmar, w którym trzeba mordować ludzi i rozjeżdżać czołgami domy. Żeby dalej żyć, trzeba to wszystko wymazać z pamięci. Próby przypomnienia sobie tamtych wydarzeń przypominają relacje z sennych marzeń, do przedstawienia których animacja wydaje się być stworzona.
‹Młode wino›
‹Młode wino›
Młode Wino (Bobule, reż. Tomas Barina)
Ocena: 60%
Przyjemna czeska komedia. Ani nie najlepszy, ani nie najgorszy produkt zza południowej granicy. Lekka opowiastka o cwaniaku z Pragi, który w wyniku splotu wydarzeń trafia na Morawy i jest zmuszony zająć się winnicą swojego dziadka. Na miejscu poznaje piękną kobietę, uczy się doceniać dobre wino i inne radości życia. Przy okazji seria żartów z odmienności metropolii i prowincji. Reżyser stworzył solidny produkt, który śmieszy jak trzeba. Można ten film uznać za porządną, choć mało odkrywczą rozrywkę. W końcu dwa lata przed Bariną Ridley Scott nakręcił niemal identyczny „Dobry rok” – i reżyser lepszy, i aktorzy ciekawsi.
‹Obywatel Havel›
‹Obywatel Havel›
Obywatel Havel (Občan Havel, reż Miroslav Janek, Pavel Koutecky)
Ocena: 70%
Czesi zdają się tęsknić za „starymi dobrymi czasami”. Czy to przypadek, że dokument przypominający prezydenturę Vaclava Havla pojawia się w połowie kadencji obecnej głowy państwa, Vaclava Klausa? Nie mam zamiaru sugerować twórcom tego filmu chęć wpływania na wynik przyszłych wyborów, jak to bywało w przypadku Michaela Moore’a. Tu mamy do czynienia raczej z sentymentalną podróżą za czasami wrażliwego inteligenta na Hradczanach. „Obywatel Havel” został zmontowany z olbrzymiej ilości materiału, jaki Pavel Koutecky nakręcił, towarzysząc Havlowi podczas jego prezydentury. Wśród zarejestrowanych obrazów znajdują się te niepokazywane wcześniej. Należy do nich ślub prezydenta z aktorką Dagmar Veskrnovą. Twórcy odnoszą się do swojego prezydenta po „czesku”. W filmie brak zadęcia, prezydenckiego napuszenia. Portretowany w nim Havel nie jest pomnikiem z brązu, ale człowiekiem z krwi i kości.
‹Kobieta w Berlinie›
‹Kobieta w Berlinie›
Kobieta w Berlinie (Anonyma – Eine Frau in Berlin, reż. Max Farberbock)
Ocena: 60%
Już od ładnych paru lat niemiecka kinematografia usiłuje po swojemu uporać się z pamięcią o wojnie. Te próby były różnie odbierane. Nie wszystkim się podoba proponowana przez twórców interpretacja historii, mogły razić uproszczenia i przemilczenia zawarte w niektórych produkcjach. Autorzy filmów ze swojej strony mieli prawo przyjmować, że historia II wojny światowej jest dobrze znana, i nie trzeba setki razy powielać tych samych historii. Mówili w końcu o czymś innym. I tak „Kobieta w Berlinie”, adaptacja anonimowych wspomnień, opowiada o losie mieszkanek stolicy Rzeszy po zdobyciu jej przez wojska radzieckie. Opuszczone przez mężczyzn, którzy poszli ginąć na front, były zdane na łaskę żądnych kobiet i zemsty żołnierzy wroga. Tysiące z nich zostały zgwałcone. Anonima, bohaterka filmu, postanawia uchronić się przed brutalnością żołnierzy, oddając sie pod opiekę oficera. Powstał obraz, który próbuje przyjąć nieemocjonalny punkt widzenia. Choć nie do końca się to udaje, wyczuwa się intencje twórców. Przedstawione bohaterki nie są przedstawiane jako męczennice, ale też nie czyni się z nich prostytutek (jak bywały traktowane przez swoich, wracających później z frontu, mężów). Są oblężone ruiny, w których żyją ludzie, i obce wojska, które mają do zaoferowania jedzenie. Wszystko można potraktować jak handel wymienny, lepsze przecież to, niż śmierć. Jednak nie wszystko w filmie gra. Rażą pewne uproszczenia, będąca trochę nie na miejscu melodramatyzacja wątku Anonimy i oficera. Drażni wreszcie muzyka Preisnera, którego rozmarzenie nijak nie wpasowuje się w klimat filmu.
‹U Pana Boga za miedzą›
‹U Pana Boga za miedzą›
U Pana Boga za miedzą (reż. Jacek Bromski)
Ocena: 10%
Sprzedać można wszystko, jak właśnie udowodnił nam prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich, czyli reżyser Bromski. Zastanawiające, czy człowiekowi o takiej pozycji nie jest wstyd kręcić takich gniotów. Zwłaszcza, gdy ma się w pamięci „U Pana Boga za piecem”, całkiem udany film grający na sentymencie za Kresami i „wsi spokojną”. Tu nie ma już sentymentu, jest tylko żałosna seria nieśmiesznych gagów, którym brakuje tylko śmiechu z taśmy. Jest niskie żerowanie na bogoojczyźnianych stereotypach, wedle których dobry Polak to katolik kochający Przenajświętsza Panienkę. A gdzie, pytam się, na tym Podlasiu podziali się prawosławni? Ach, tak, przecież w filmie tłumaczą nam: prawosławni to tchórze i kryją się za plecami władzy. Widać szkoda na nich taśmy. Po co zresztą psuć ładny wizerunek słusznej ideologicznie wsi, w której bocian biały i dzięcielina pała. Oglądając ten film nie mogłem się tylko nadziwić, jak łatwo polscy „filmowcy” wychowali sobie wiernego widza, reagującego jak pies Pawłowa na przewidywalne schematy. W „U Pana Boga za miedzą” wiadomo gdzie się śmiać na 5 sekund przed gagiem. Widz się śmieje i jest zadowolony. Producent liczy kasę i jest zadowolony. A ja się tylko pytam, co właściwie znaczy tytuł filmu?
Usłysz nas wszystkich (reż. Maciej Drygas)
Ocena: 90%
Krótki dokument uznanego polskiego twórcy. Maciej Drygas kojarzony jest przede wszystkim ze wstrząsającym „Usłyszcie mój krzyk”, przypominającym Ryszarda Siwca, który w 1968 roku podpalił się na Stadionie X-lecia, w proteście przeciwko inwazji na Czechosłowację. Najnowszy film Drygasa jest efektem ubocznym podróży do Sudanu, gdzie rejestruje pracę archeologów nad Nilem. Na 2011 rok zapowiadany jest efekt końcowy tych wypraw: film „IV katarakta”. Póki co „Usłysz nas wszystkich” jest jego przedsmakiem. W tym krótkim metrażu Drygas zestawia archeologów odkopujących pozostałości po kuszyckiej cywilizacji z podniosłą muzyką i wyśpiewywanymi w języku sataronubijskim modlitwami. Efekt jest piorunujący. Prostymi środkami autor wprowadza widza w sam środek misterium śmierci i (być może) zmartwychwstania. Archeolodzy za sprawą kina odtwarzają starożytne rytuały pogrzebowe, na chwilę przywracając nieżyjących dawno Kuszytów, by po chwili uśmiercić powtórnie. Krótkie, proste, mocne.
‹Generał Nil›
‹Generał Nil›
Generał Nil (reż. Ryszard Bugajski)
Ocena: 70%
Każdy, kto zdążył się już zmęczyć tak zwaną Sceną Faktu Teatru Telewizji i kojarzonymi z nią spektaklami oczyszczenia narodowego, ma prawo się krzywić. Sam należę do tych, których „Śmierć rotmistrza Pileckiego” w reżyserii Bugajskiego wymęczyła niemiłosiernie. Był to płaski spektakl bez wyrazu, na dodatek źle zagrany. Szkodziła mu wysoka nuta bohaterstwa ponad miarę – przerastającego żywego człowieka do tego stopnia, że przesłaniająca go zupełnie. Poza tym twórca nie potrafił wtedy pogodzić umowności Teatru z chęcią realistycznego odtworzenia faktów. W rezultacie powstało ni to, ni sio. Z pewną przyjemnością musze stwierdzić, że „Generała Nila” ten problem niemal nie dotyczy. To rzadki przykład solidnie nakręconego polskiego filmu. Umowność nareszcie przestała skrzeczeć. Jeśli akcja toczy się w więzieniu, widzimy je naprawdę. Scena zamachu na Kutscherę wypada dobrze, mimo skromnego budżetu. Olgierd Łukaszewicz w roli tytułowej jest więcej przekonujący. Aż dziw bierze, dlaczego przez tyle lat nikt nie potrafił znaleźć mu dużej roli w filmie. Całkiem niezła jest tez muzyka, jeśli komuś nie przeszkadza odrobina pompatyczności. Teraz tylko ważne jest, żeby jakiemuś politykowi nie przyszło do głowy wbijanie Fieldorfa z Bugajskim na tyki i wywijanie nimi jak sztandarami. Lepiej, gdy pozostawia się film samemu sobie.
‹Dzień w Juriewie›
‹Dzień w Juriewie›
Dzień w Juriewie (Juriew Dień, reż Kirił Serebrennikow)
Ocena: 40%
Polskie tłumaczenie tytułu jest mylące. Nie chodzi o dzień spędzony w jakimś małym miasteczku, ale o dzień św. Jerzego. W średniowiecznej Rusi było to święto, podczas którego chłopi pańszczyźniani mieli prawo opuścić ziemię, do której byli przywiązani i szukać szczęścia na wolności. Reżyser najwyraźniej stara się odnieść sytuację chłopa do swojej bohaterki, Luby, współczesnej kobiety sukcesu, która po powrocie do swojego miejsca urodzenia odrzuca wszystko, co osiągnęła (i przy okazji kulturę zachodu – wszak jest śpiewaczka operową z wiedeńskiej opery), farbuje włosy i zatrudnia się jako sprzątaczka w więziennym szpitalu dla gruźlików. Czy to jest to wyzwolenie, o które chodzi? W postawie kobiety jest coś z wczesnochrześcijańskiego pokutnika, który porzuca wszystko, aby wykonywać najbardziej poniżające prace. W imię czego robi to Luba? Lepszego samopoczucia mateczki Rosji? Zresztą, to jeszcze nie jest największy problem filmu. Bo kto by się spodziewał, że początek opowieści o rosyjskiej tożsamości będzie zapożyczony z „Silent Hill”? Oto kobieta z dzieckiem przyjeżdża samochodem do małego miasteczka, które pokryte jest mgłą i białym puchem. Nagle dziecko znika… Doprawdy, słowiański duch w klimacie survival horror?
‹Boski›
‹Boski›
Boski (Il Divo, reż. Paolo Sorrentino)
Ocena: 80%
Kiedy wyrzekamy na polską klasę polityczną, warto rozejrzeć się po innych nacjach i podziękować, że nie jest się na przykład Włochem. U nas przynajmniej nikt w najwyższych sferach nie morduje się na taką skalę, jak miało to miejsce w tym kraju w latach 60., 70. i 80. W czasach największego fermentu ideologicznego po II wojnie Włochy były na skraju wojny domowej. Jednego premiera Czerwone Brygady porwały, a potem zamordowały. Inny był poważnie oskarżany o udział w zabójstwach dziennikarzy i bankierów, o zwykłej współpracy z mafią (prawdziwą, sycylijską i neapolitańską, nie takimi wypierdkami jak nasz Pruszków) nie wspominając. Co zresztą nie przeszkadzało temu człowiekowi w byciu praktykującym katolikiem. Giulio Andreotti, bo o nim mowa, to tytułowy bohater „Boskiego”. Przydomek ten rozumieć należy w sposób bardziej klasyczny. Andreotti jest nieśmiertelny. Był członkiem parlamentu od 1946 roku, siedmiokrotnie był premierem, uczestniczył we wszystkich rządach włoskiej Chrześcijańskiej Demokracji aż do 1993 roku, kiedy został pozbawiony immunitetu i postawiony przed sądem. Ale nawet wtedy wypłynął – mimo powszechnego przekonania o jego winie, sąd nie potrafił znaleźć dowodów i sprawę zamknięto. A film? Film podsumowuje go dosyć bezczelnie. Reżyser zdaje się być w pełni przekonany, co do winy byłego premiera za wszystkie zarzucane mu sprawy, zarazem portretuje go w sposób przywodzący na myśl filmy Quentina Tarantino. Scena, w której w rezydencji zbiera się jego frakcja, przypomina początek „Wściekłych psów”. Wszyscy główni bohaterowie są karykaturalnie przerysowani. Groza ich rządów przeradza się w groteskę – ma się wrażenie, że Italią trzęsą błazny. W dodatku całość podlana jest numerami muzycznymi, przeradzającymi cały obraz w wielki, niemal kampowy spektakl. Trio śpiewające „Ich lieb dich nicht du liebst mich nicht” doskonale podsumowuje stosunek twórców do bohatera. Jeśli ktoś chce dowiedzieć się czegoś o Andreottim, niech lepiej poszuka innego źródła informacji. „Boski” to nie dokument, to szalona impresja.
powrót do indeksunastępna strona

69
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.