powrót do indeksunastępna strona

nr 07 (LXXXIX)
wrzesień 2009

Nowe Horyzonty już po raz dziewiąty
ciąg dalszy z poprzedniej strony
„Politechnika” („Polytechnique”, reż. Denis Villeneuve)
Ocena: 80%
6 grudnia 1989 to data, która w umyśle niemal każdego Kanadyjczyka kojarzy się z bólem, cierpieniem i narodowym wstrząsem. Niektórzy twierdzą nawet, ze od tego momentu rozpoczął się zupełnie nowy rozdział w historii kraju spod znaku klonowego liścia. W ten właśnie dzień młody mężczyzna wszedł do jednej z sal na Politechnice w Montrealu i z zimną krwią strzelił do dziewięciu studentek. Kontynuował swą antyfeministyczną krucjatę zabijając w sumie dwadzieścia osiem kobiet, dodatkowo kilka osób raniąc, po czym popełnił samobójstwo. Masakra wywarła tak ogromny wpływ na Kanadyjczyków, że mimo upływu niemal dwóch dekad filmowa rekonstrukcja tego poruszającego zdarzenia wciąż otoczona jest masą kontrowersji. Tym bardziej, że reżyser Denis Villeneuve nakręcił surową, filmowaną w dużej mierze z ręki wstrząsająco autentyczną i paradoksalnie wyzutą z osobistych emocji relację z tamtego tragicznego dnia. Film jest świadomie pozbawiony wizualnej ekspresji a ponura, czarno-biała tonacja działa tylko wzmacniająco na realizm kadrów. W drugiej części „Politechniki”, mimo że pozbawionej już wystrzałów, emocje i poruszenie wcale nie maleją. Kamera podąża za losami tych, którym udało się ocaleć z masakry. Jedni dali sobie radę, choć okupili to ogromnym wysiłkiem i brakiem wewnętrznego spokoju. Inni, nie mogąc udźwignąć ciężaru tragedii, targali się na własne życie. Mocne, sugestywne kino.
Kamil Witek
„Pontypool” (reż. Bruce McDonald)
Ocena: 90%
Bruce McDonald nakręcił inteligentną satyrę na to, co stanowi główny motor napędzający wizję naszej rzeczywistości – media. Język jako narzędzie rozszalałej machiny antyinformacji-sensacji zostaje w „Pontypool” napiętnowany poprzez wyśmianie struktury tradycyjnego zombie movie. Absurd, którym scenariusz filmu wypełniony jest po brzegi, mnoży dowcipne sytuacje i tym lepiej eksponuje tezę zdecydowanie postawioną przez reżysera: języka używamy nie po to, by przekazywać treść, bo zagubliśmy się już w zalewie pustych słów, ale z przyzwyczajenia i bez sensu. Zrozumienie zaprezentowane w „Pontypool” jako element myślenia i symboliczny pierwszy krok w stronę szaleństwa i zagłady, stało się obce medialnej rzeczywistości, a jedynym rozwiązaniem jest przestać rozumieć, myśleć, analizować…Wtedy moglibyśmy zauważyć na jakim etapie ogłupienia i rutyny się znaleźliśmy. Bardzo aktualny temat został wpisany przez McDonalda w konwencję kina o zombie. Grant Mazzy, charyzmatyczny radiowiec ma poprowadzić kolejną poranną audycję w Pontypool, małym mieście oddalonym sto kilometrów od Toronto. Najpierw zaczną dochodzić do niego informacje o masowych zamieszkach, potem o ofiarach, wreszcie zagrożenie dotrze do samego studia radiowego. Mimo, że cała akcja rozgrywa się w jednym wnętrzu i opiera się w stu procentach na ciętych dialogach, rewelacyjnym pomyśle oraz czworgu aktorach, film ani na moment nie traci wigoru i świetnego tempa. Absurdalne sekwencje dopełniają sceny na serio, a humor przeplata się z grozą. Grozą ludzkiej głupoty, niestety.
Ewa Drab
‹Pozwól mi wejść›
‹Pozwól mi wejść›
„Pozwól mi wejść” („Lat den ratte komma in”, reż. Tomas Alfredson)
Ocena: 60%
Film Tomasa Alfredsona nie był nowością na tegorocznym festiwalu. Pokazywany już w szerszej dystrybucji na polskim rynku trafił do sekcji kina szwedzkiego jako przykład nietypowego horroru. Nietypowego, bo na pierwszy rzut oka mało strasznego – oprócz krwawych sekwencji w „Pozwól mi wejść” brakuje potencjalnie przerażających schematów. Natomiast to, co leży głębiej, poza doborem gatunku filmowego, decyduje o wartości całej historii. Oto dwunastoletni Oscar przeżywa piekło zastraszenia ze strony swoich silniejszych kolegów: jest sam, czuje się słaby i nieważny, kipi nienawiścią i jest bardzo zły. Zaprzyjaźni się dopiero z istotą, z którą nikt normalnie nie chciałby mieć nic do czynienia, a która odzwierciedla wszystko to, czym Oscar jest i tym, czym chciałby być. Wampirzyca Eli to wyrzutek, outsider i postać nieszczęśliwa, ale także brutalna, zwierzęca maszyna do zabijania pozbawiona wyboru. Alfredson wydobywa wszystkie demony Oscara na powierzchnię filmowej materii dzięki klasycznej, horrorowej bohaterce, zwracając uwagę na mroczne, okrutne odcienie ludzkiej natury, które zazwyczaj pozostają niewydobyte. I to właśnie w „Pozwól mi wejść” przeraża najbardziej. To film o inności, alienacji i upiorności odrzucenia w przebraniu znanej konwencji. Szkoda tylko, że reżyserowi nie udało się wydobyć z tej historii wiarygodności emocjonalnej, za to nie poskąpił jej przesadzonej stylizacji gatunkowej. Przez to forma przerasta treść, a ubranko krwawego horroru skutecznie skrywa serce i duszę tej zimnej opowieści.
Ewa Drab
„Północna kraina” („A corte do Norte”, reż. Joao Botelho)
Ocena: 10%
Setki takich filmów powstaje od kilku lat w Brazylii i widać Portugalczycy pozazdrościli zdolnym kolegom. A nie ma czego. Barokowe widowiska z melodramatyzmem na poziomie przeciętnego odcinka „Mody na sukces” stanowią kiepską reprezentację krajowej kinematografii. Poplątane fabuły z wnerwiającymi bohaterami męczą trzy razy bardziej niż statyczne ujęcia trzynastu jezior czy czterogodzinna rejestracja życia mnicha w czasie rzeczywistym. „Północna kraina” rozpina się między kilka dekad a zaczyna gdzieś pod koniec XIX wieku. Jedna aktorka (Ana Moreira) odtwarza kilka postaci: od dziewiętnastowiecznych baronowych po kobietę współczesną. Kolorowe kadry kręcone w teatralnych sceneriach nie sprawiają wrażenia odkrywania nowych horyzontów. Wręcz przeciwnie. Botelho w poszukiwaniu inspiracji grzebał raczej w filmowym średniowieczu i to z nienajlepszym skutkiem. Zamiast narracyjnej błyskotki nakręcił chaotyczną i przyciężką baśń, przez którą przebiją się chyba tylko najwytrwalsi festiwalowi wyjadacze, zahartowani oglądaniem konkursowych filmów.
Ula Lipińska
„Prawie jak Hollywood” („Not Quite Hollywood: The Wild, Untold Story of Ozploitation!”, reż. Mark Hartley)
Ocena: 70%
Kino australijskie kojarzy się z piknikami pod wiszącą skałą na wybrzeżu moskitów i pieśniami Jimmy’ego Blacksmitha przy akompaniamencie fortepianu. Ale ta szlachetna i poetycka kinematografia nie tylko Jane Campion, Brucem Beresfordem i Gilian Armstrong stoi. „Prawie jak Hollywood” odkrywa ciemną stronę austrialijskiego kina, gdzie władcami wyobraźni są niejaka Felicity, Alvin, Patrick, Eliza Fraser i Barry McKenzie. To czołowe nazwiska ozploitation, tamtejszego kina klasy B, gdzie nagość, wymioty i kicz były używane tak często, jak w kinie głównego nurtu z tego okresu pojawiała się złowieszcza przyroda, falbaniaste kostiumy i Mel Gibson. Na ekranie wypowiadają się australijscy krytycy filmowi, reżyserzy, aktorzy oraz oczywiście „wszystkoznający” Quentin Tarantino, facet, który ma tyle lat co kinematograf i rzecz jasna ozploitation także i jego inspirowało. Tarantino stanowi jakby łącznik między tym nurtem narodowego kina a Hollywoodem. Łącznik jak najbardziej słuszny – ozploitation kwitło w latach siedemdziesiątych minionego wieku a zatem w czasach, kiedy w Ameryce sukces odnosiły choćby pokazy midnight movies. Jednak nawet w zestawieniu z największymi wariatami kina exploitation koledzy z drugiej części globu wydają się zupełnie niepohamowani. Nikt przed tym obejrzeniem tego filmu nie jest w stanie wymienić aż tyle sposobów użycia wymiocin.
Ula Lipińska
„Przerwane objęcia” („Los Abrazos Rotos”, reż. Pedro Almodovar)
Ocena: 60%
Sądząc po kilometrowych kolejkach ustawiających się już na kilka godzin przed seansami, na pokazy najnowszego filmowego Almodovara wybierał się niemal każdy uczestnik festiwalu. Gdyby jednak szczęśliwcom, którzy dostali się na seans zaproponować powtórkę, kolejka z pewnością była by o wiele krótsza. „Przerwane objęcia” wypuklają bowiem cechy charakterystyczne dla kina cenionego Hiszpana, niekoniecznie te najlepsze. Zamiłowanie do romansideł i wewnętrznego komplikowania historii potrafią zirytować nawet największych miłośników alomodramy. Jednocześnie w oczy rzuca się wyraźna powtarzalność i megalomania, bo jeśli Pedro oddaje hołd jakiemuś kinu, to tylko własnemu, cytując samego siebie z „Kobiet na skraju załamania nerwowego”. Ze starego Almodovara zostały tylko barwy i narracja, które niestety nawet w minimalnym stopniu nie tworzą tu namiastki dzieła. Takim jest „Noc i miasto” Dassina, podobno mająca ogromny wpływ na kształt obrazu, ale jej odbicie w filmie Hiszpana jest odległe i nawet dla dalekowidzów niewyraźne. Chwilami reżyser potrafi jednak błysnąć, jak choćby prześmieszną sceną z konstruowania erotycznego scenariusza filmu o wampirach. Almodovar kończy z puentą, że film należy skończyć nawet na ślepo. „Przerwane objęcia” chwilami sprawiają właśnie takie wrażenie.
Kamil Witek
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

61
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.