Bohaterowie komiksowej opowieści „Cienie i światło” poszukują pewnej ważnej informacji. A gdzie lepiej szukać informatorów, niż w zakazanym lokalu? Ten na Korribanie wygląda na pierwszy rzut oka jak większa i bardziej luksusowa wersja kantyny w Mos Eisley, ale po uważnym przyjrzeniu się dostrzegamy szczegóły, które raczej nie pojawiłyby się w naszym ulubionym filmie… Akcja komiksu toczy się prawie cztery tysiące lat przed „Nową nadzieją”, ale oczywiście różnic w pojazdach, technice czy architekturze nie widać, tyle że rycerze Jedi nie noszą znanych nam z filmu luźnych szat w kolorach ziemi. Dzięki temu bohaterka paraduje w czerwonym kombinezonie, zgodnie z niepisaną komiksową zasadą, że każda postać płci żeńskiej powinna być albo jak najgłębiej wydekoltowana od góry i od dołu, albo maksymalnie obciśle ubrana. Na szczęście w tym konkretnym kadrze bohaterowie siedzą przy stoliku – i dobrze, bo Dustin Weaver nie do końca radzi sobie z proporcjami ciała postaci stojących. A może nie tyle nie radzi, ile ślepo podąża za innymi niepisanymi zasadami. Powoduje to, że w niektórych ujęciach kobieta ma nogi, których długości mogłaby pozazdrościć Czarodziejka z Księżyca – w konwencji anime takie rzeczy uchodzą, ale przy rysowaniu w miarę realistycznym efekt bywa bolesny. Do rzeczy jednak. Mamy zatem zatłoczony do granic możliwości lokal z podświetlanymi stolikami (niezwykle malowniczy element klasycznej scenografii SF, doskonale wypadający zarówno w filmach, jak i w komiksach), wielogatunkowy tłum i tańczące na podwyższeniach panienki. Ponieważ to „Gwiezdne wojny”, tancerki są oczywiście z rasy Twi’lek – wyrastające z głowy macki stanowią zapewne bardzo seksowny szczegół wyglądu, choć nie mnie to oceniać. Przyglądając się bliżej, zobaczymy, że jedna z nich ma na sobie ćwiekowany biustonosz, na szyi łańcuch, a na twarzy… kaganiec, również nabijany ćwiekami. Sado-maso w odległej galaktyce – przyznam, że tego bym się nie spodziewała… Pomimo wspomnianych zastrzeżeń co do stylu rysowania Dustina Weavera, komiks od strony graficznej uważam za jeden z bardziej udanych (oczywiście w ramach cyklu starwarsowego). Autor bardzo ciekawie łączy rysunek z barwną plamą, sprawiając, że kadry nie wyglądają – jak u niektórych – niczym książeczki do kolorowania, lecz są bardzo malarskie, a kontur stanowi tylko nierzucające się w oczy uzupełnienie, zręcznie wykorzystywane do różnicowania planów. Bardzo dobrze pokazane są różne źródła światła, przy czym szczególnie podoba mi się stół: dzięki specyficznemu przymgleniu stojących na nim przedmiotów, wydaje się naprawdę promieniować jasnością. Szkoda tylko, że główni bohaterowie nie siedzą w odwrotnej konfiguracji – jako że rysownikowi lepiej wychodzą twarze męskie niż kobiece, wolałabym, żeby to Shaela była widoczna z profilu. |