Salki do treningu walki wręcz znajdują się piętro wyżej, dokładnie nad salą gimnastyczną. Mają różną wielkość i rozkład, ale we wszystkich ściany i podłogi są wyłożone trzycentymetrową warstwą sorbothanu, który ma ograniczać urazy i kontuzje. Na jednej ścianie sorbothan jest przezroczysty i nałożony na lustro, w którym można się oglądać, ćwicząc – na przykład – walkę z cieniem. Poszliśmy z Michaelsonem do jednej z takich właśnie salek. Ja miałem już na sobie regulaminowy półpancerz: centymetrowe sorbothanowe ochraniacze na łokciach, kolanach, genitaliach, głowie i szyi, a Michaelson został w swojej przepoconej bawełnianej koszulce i workowatych czarnych spodniach. – Nie masz pancerza – zauważyłem. – Bystrzak z ciebie, Biznesboyu. – Uśmiechnął się kąśliwie. – Jak się zorientowałeś? Żeby utrzymać nerwy na wodzy, przywołałem w myślach wyrazisty obraz nocnego nieba nad Nadświatem, sylwetkę smoka na tle tarczy księżyca. Jeśli nie uda mi się z Michaelsonem, będzie to moja jedyna namiastka Nadświata. – Daj spokój, każdy powinien mieć pancerz… Zanim skończyłem mówić, zaatakował mnie z dwunastu stron naraz. Czułem się, jakbym wpadł do młockarni: uderzył mnie kolanami w nieosłonięte uda, pięściami i łokciami w żebra, głową w żołądek… Zanim się zorientowałem, co się dzieje, miałem twarz wciśniętą w podłogę, unieruchomione ręce i nogi, obolałe całe ciało. – Chcesz mi jeszcze coś powiedzieć o robolskim ścierwie? Jego głos, który rozległ się tuż przy moim uchu, wydał mi się nagle bezbarwny i metaliczny, a ja nagle i zgoła nieoczekiwanie uświadomiłem sobie, że mogę zaraz zginąć. Gdyby chciał, mógłby mnie zabić. Z łatwością. I uszłoby mu to na sucho: nieszczęśliwy wypadek na treningu. Jego życie potoczyłoby się dalej, a moje zgasłoby jak płomyk świecy. Na dodatek mówił tak, jakby naprawdę miał na to ochotę. To dziwne uczucie: bebechy zmieniają się człowiekowi w wodę, z rąk i nóg odpływa cała siła, oczy łzawią… To chyba jakiś odruch, pozostałość z dzieciństwa, która nakazuje udać słabego i bezradnego, żeby wymusić odpowiednią reakcję rodzicielską po drugiej stronie. Nie mogłem się jednak oprzeć wrażeniu, że u Michaelsona nie mam co liczyć na taki gest. – Fartowny cios – wysapałem w podłogę. Szok. Chwila ciszy. A potem musiał mnie puścić, bo zaczął się tak śmiać, że nie był w stanie utrzymać chwytu. Mnie też udało się parsknąć śmiechem, kiedy przetoczyłem się na bok, usiadłem i obmacałem wszystkie stawy. – O Jezu… Nie myślałem, że ktoś może mnie tak załatwić. W każdym razie nie tak szybko. Wiesz, że w swojej klasie jestem prawie najlepszy w walce wręcz? Michaelson prychnął pogardliwie. – We wszystkim jesteś najlepszy albo prawie najlepszy. Ale to jeszcze nie znaczy, że znasz się na rzeczy. Gówno wiesz. – To prawda, Hari. Dlatego przyszedłem do ciebie. Usiadł, podkulił nogi, przyciągając kolana do piersi i splótł na nich palce. – Słucham – powiedział, ale w jego oczach widziałem podejrzliwość, to permanentne u podkastowych „Czego ode mnie chcesz?”. – Podobno formalny trening nie idzie ci najlepiej – powiedziałem. – Nie odpadłeś jeszcze tylko dlatego, że potrafisz, jak to mówicie wy, Robotnicy, dać wycisk każdemu uczniowi w swojej klasie. Za cztery miesiące wyślą mnie do Nadświata. Wydaje mi się, że możesz mnie nauczyć paru rzeczy, których nie nauczy mnie Tallman. – Tallman to kretyn. Woli pilnować, żebyś robił to czy tamto tak jak on chce, niż nauczyć cię czegoś, co pozwoli ci przeżyć. – To właśnie mnie interesuje. Chcę przeżyć. – A co ja będę z tego miał? Wzruszyłem ramionami. – Przez cztery miesiące będziesz mógł codziennie okładać biznesmeńskiego bachora. Długo mierzył mnie lodowatym wzrokiem; ledwie udawało mi się nie wiercić nerwowo. W końcu rozplótł palce i płynnym ruchem wstał, przyjmując naturalną pozę do walki. – Wstawaj. – Nie włożysz pancerza? – Sugerujesz, że będzie mi potrzebny? Westchnąłem. – Nieważne. Pozbierałem się z podłogi i też przyjąłem pozycję. Wiedziałem, że nie mogę – w przeciwieństwie do zajęć u Tallmana – spodziewać się komend „Gotowi!” i „Boks!”, więc nie dałem się zaskoczyć, kiedy spojrzał w okolice mojego krocza: opuściłem skrzyżowane ręce do bloku – i oberwałem lewym hakiem w ucho, aż mi zadzwoniło w uszach. – Lekcja pierwsza: to była zmyłka, Hansen. Kiedy tylko zobaczę, że patrzysz mi w oczy, dostaniesz w ucho. Potrząsnąłem głową i podniosłem gardę. Michaelson postukał się palcem w mostek. – Patrz tutaj. Zawsze patrz tutaj. Wtedy widzisz całe moje ciało. Oczy kłamią, Hansen, ale pierś mówi prawdę. Poza tym kopnięcia w krocze nie blokuje się rękami, tylko udem. Ilekroć opuścisz ręce, dostaniesz w ucho. Rozumiemy się? – Chyba zaczynam… Sieknął mnie prawym hakiem pod serce. Zaparło mi dech w piersi. – Lekcja druga: najlepiej zaatakować, gdy przeciwnik traci czujność, a przeciwnik najczęściej traci czujność, kiedy coś mówi. Kiedy człowiek mówi, myśli o tym, co powie za chwilę, zamiast… Wyrżnąłem go pięścią prosto w zęby. Knykcie zabolały mnie jak diabli, ale Michaelson cofnął się o dwa kroki i podniósł dłoń do ust. Widząc umazane czerwienią palce, uśmiechnął się do mnie. – Wiesz co? – powiedział. – Zaczynam dostrzegać taką małą, malutką, mikroskopijną szansę na to, że może jednak cię polubię. Uda się, pomyślałem. Wkroczyłem na drogę do Nadświata. |