– Niech Wam Bóg dopomoże, bracia! Witajcie! – pozdrowił ich troskliwie ojciec Wilibald, człowiek starszawy o twarzy podobnej do borsuka. Usiedli w jego pracowni, skromnie urządzonej, gdzie poczęstował ich ciepłym naparem. – Niechaj i Tobie Bóg dopomoże! Baliśmy się, że deszcz nas rozpuści, zanim tu dotrzemy – odpowiedział Benedykt, wyciągając dłonie do ognia, który płonął w małym, kamiennym palenisku. – Dałby Bóg, żeby tylko deszcz był naszym największym zmartwieniem! – Wilibald machnął ręką, wzdychając chrapliwie. – Ojcze Wilibaldzie, jestem ojciec Wieńczysław… – zaczął, ale starzec przerwał mu zmęczonym głosem: – Przeczytałem ojca rekomendacje, także niektóre ojca prace – wskazał na stertę papierów porozrzucanych na stole. – Ukazują ojca w bardzo dobrym świetle, chociaż w naszej sytuacji i tak nie moglibyśmy sobie pozwolić na wybrzydzanie. Cieszymy się, że ojciec przybył, brakuje nam ludzi. – Brakuje? – zapytał ojciec Wieńczysław. – Wypadki przy pracy? – wtrącił się Benedykt. – Wypadki przy pracy. – Wilibald twierdząco pokiwał głową i dorzucił polano do ognia. Benedykt się zmarszczył. – Ilu zabitych? – Zabitych? – przeraził się Wieńczysław. – W ciągu ostatniego miesiąca mieliśmy dwa wypadki. Razem czterech braci i jeden podopieczny. Niech Bóg się nad nimi zmiłuje. Wszyscy się przeżegnali, a Wieńczysław pobladł. – Czy to normalne? – Nie. – Ojciec Wilibald się uśmiechnął. – To nie zdarza się tak często. Około dwóch rocznie, taka jest norma. – Dwóch ludzi ginie tutaj KAŻDEGO roku? – zdziwił się Wieńczysław. – Mniej więcej. – Wilibald wzruszył ramionami jakby chciał powiedzieć, że taka jest Wola Boska, której sprzeciwiać się nie może. – Ilu jest teraz podopiecznych? – zapytał ojciec Benedykt. – Siedmioro. Ale tylko sześcioro jest tutaj… Jedna uciekła. – A kto to tak wrzeszczał nieco wcześniej? – Prawdopodobnie ona, bo włóczy się po okolicy. Nie odchodzi zbyt daleko. Tu w okolicy jest także jej rodzinna wioska, wic pewnie tam też się żywi. – Ona? Kobieta? Rodzinna wioska? Kto uciekł? Medana? – Benedykt otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. – Medana – potwierdził ze smutkiem ksiądz o twarzy borsuka. – O Boże, bądź miłościw! Czy to ona kogoś zabiła? – Trzech braci. – Przepraszam, kim jest ta Medana? – przerwał im ojciec Wieńczysław. Wilibald i Benedykt spoglądali wyczekująco jeden na drugiego. W końcu gospodarz przejął inicjatywę. – Już czas, abyśmy cię oprowadzili po naszym skromnym domu. Wilibald wstał ze swojego krzesła i poprowadził gości przez długie, wąskie klasztorne korytarze. – Nasz klasztor Świętego Judy i Świętego Kwiryna jest czymś w rodzaju pokrywy zbudowanej na jaskini. Ponad połowa pomieszczeń wyciosanych jest w litej skale, a w każdym razie to skrzydło, do którego teraz zmierzamy. Wilibald otworzył okute srebrem masywne drzwi i przed ich oczyma rozpostarła się hala, oświetlona drżącym światłem pochodni. Cichy jęk dał się słyszeć z cienia. Z drugiej strony – przyspieszony oddech. W środku jaskini klęczał jeden z księży i modlił się głośno. Drugi stał obok niego i palił tymianek w trybularzu. Wilibald pozdrowił ich skinieniem głowy, a Wieńczysław i Benedykt uczynili to samo. Wkroczywszy głębiej do hali, Wieńczysław poczuł, jak pełzają po nim głodne oczy, i zdrętwiał. Ale gdy postąpił za nim ojciec Benedykt, cienie zasyczały jak rozżarzona stal w śniegu. – Wykonawca… – szeptał kobiecy głos z lewej. – Po kogo przyszedłeś? – ciężko chrypiał mężczyzna w mroku po prawej. – Weź mnie… – szorowanie łańcucha po kamieniu. – Nie, przyszedł po Medanę – odzywały się inne głosy, zmęczone, złamane, zabarwione szaleństwem. – Ojcze Benedykcie! – jeden z głosów zawołał go po imieniu, głos tak pełen bólu, jakby ktoś nacinał krtań mówiącego brzytwą. Benedykt zatrzymał się na chwilę, po czym zapytał: – To ty, Abrahamie? – To ja, ojcze… pamięta mnie ojciec? Na te słowa Benedykt ruszył w kierunku głosu, a Wieńczysław i Wilibald za nim. Gdy podeszli bliżej, Wieńczysław zobaczył kraty i łańcuch. Kamienną posadzkę i rozpadający się koc, który był równocześnie i podściółką, i przykryciem. Miarkę z resztkami jedzenia, drewniany kubek z wodą, zakopconą księgę, której w półmroku Abraham nie mógł czytać. Wieńczysław poczuł woń moczu i kału… więzień na pewno wypróżniał się w kącie, w głębi skały, która była całą jego celą. Abraham się trząsł. Stał zgarbiony z dłonią w dłoni, blisko krat, nie dotykając ich. Wokół szyi wisiał mu łańcuch. Był chudy, miał długą brodę i długie paznokcie, lecz włosy w połowie powyrywał sobie z głowy. Jego czaszka przypominała krwawą ranę, podobnie jak jego usta. Tylko żółte, wilcze oczy lśniły złowrogo, tylko one i ostre białe zęby. – Abrahamie… Jak się masz? – zapytał Benedykt, podchodząc całkiem blisko do kraty, ale z ręką na toporze. – Źle, ojcze… Źle. Jestem spragniony… Dają nam tylko wodę święconą, nie mogę jej pić… Pali mnie… – żalił się z bólem. – Musisz pić. Zmuś się! Bądź silny… pamiętasz? Musisz być silny! – Ojcze… – Mów. – Ojcze, czy przyszedł ojciec po mnie? – zapytał cicho, a jego oczy zwilgotniały. – Nie, Abrahamie. Nie ma takiej potrzeby, wszystko będzie z tobą w porządku… – Ojcze, jeśli weźmie ojciec topór i podejdzie jeszcze trochę bliżej, mogę na ojca skoczyć. Nikt ojcu nic nie zarzuci, wszyscy będą widzieli, że zrobił to ojciec w obronie własnej. – Milcz, Abrahamie! Bóg cię słyszy! – upomniał go ojciec Wilibald. – Dobry Bóg nie ma dla mnie czasu, tylko Diabeł. On woła mnie każdej nocy… słyszę go… coraz głośniej… Weź mnie, ojcze Benedykcie! Ojciec jest Wykonawcą, nikt ojcu nic nie może zrobić. Proszę im rozkazać, aby mnie ojcu wydali! – Abrahamie, przyszedłem po Medanę. – Medana… dla niej jest za późno, ojcze. Zasmakowała krwi. Za dużo krwi… Ja się pilnuję, ojcze, nie piłem… nie… Czy Bóg się nade mną zmiłuje? – Tak, Abrahamie. Święty Juda się za ciebie modli. – A ojciec? Będzie się ojciec za mnie modlił? – zajęczał, a chrząstka podskakiwała mu pod cienką skórą na krtani. – Będę, będę, Abrahamie! – obiecał Benedykt. – Dziękuję, ojcze. Ojca Bóg wysłucha, ojciec jest Jego Wykonawcą! – Boski masarz! – wrzasnął kobiecy głos z sąsiedniej celi. – Święty rzeźnik! Dlaczego nie jesteś z nami? Przelałeś więcej krwi niż my wszyscy razem wzięci! – Milcz, nieczysta! – krzyknął ojciec Wilibald srogo. – Może Pan lubi nieczyste mięso – syknęła. Stała, ocierając się o kraty, naga, młoda i chyba kiedyś bardzo piękna. Łańcuch odchylał jej głowę do tyłu, tłuste włosy opadały na ramiona i spuszczały się w dół po plecach. Miała ciało pokryte wrzodami i bliznami i długie kły. – Czy jest chora? – zapytał Wieńczysław, patrząc na wrzody. – Nie. To od ocierania się o kraty. Są srebrne, tylko poszarzały ze starości. Srebro im szkodzi, jednym mniej, innym bardziej – wyjaśnił ojciec Wilibald. – Dajemy im do picia wodę święconą, dzień i noc ktoś się za nich modli. Próbujemy znaleźć jakąś relikwię świętego Kwiryna, wierzymy, że to by nam bardzo pomogło! Modlimy się i mamy nadzieję, że uda nam się kogoś uchronić od potępienia i przywrócić Łasce Bożej! – Czy już kogokolwiek odzyskaliście? – zapytał Wieńczysław. Ojciec Wilibald i Benedykt spojrzeli po sobie. – Jeszcze nie – powiedział Wilibald ze smutkiem. – Ale niektórzy z nich są tutaj już od dawna, długi czas minął, odkąd zostali ugryzieni. Uważamy, że wiele osiągnęliśmy tym, że zapobiegliśmy całkowitemu przeobrażeniu się ich w… to drugie. – Myślałem, że jak już raz zostali ugryzieni, to już nie ma powrotu? – Wierzymy, że nadzieja istnieje, dopóki sami nie napiją się krwi. – A gdy się napiją? Ojciec Wilibald tylko popatrzył w kierunku ojca Benedykta. Ten spoglądał w bok. Ojciec Wieńczysław zrozumiał. W jednej z klatek ktoś rżał. Z drugiej słychać było strumień moczu, jak spływa po skale. Kobiecy głos dyszał. Łańcuchy tarły o podłoże. |