– Co ojciec wie o miłości? I o kobietach? – powiedziała z zaledwie odrobiną pogardy w głosie. – Medano, ona już wybrała. Chce wyjść za mąż. – Jeśli mnie o to zapytać, ojcze, to nie. – Co chcesz zrobić? – Pocałować ją. Po raz ostatni. – Białe kły uchwyciły odblask pochodni. Ojciec Benedykt trochę rozszerzył nogi, aby lepiej utrzymywać równowagę, i podniósł topór ponad głowę. – Medano, nie rób tego! Pójdź za mną… odejdź do Boga w spokoju! – Mam sama wepchnąć głowę pod święty topór? – pytanie zabrzmiało tak, jakby poważnie rozważała ten pomysł. – A cóż innego byś chciała? Skrzywdzić tę, którą kochasz? Mogłabyś to uczynić? – Nie mogę… – Podeszła do pnia, objęła go i oparła głowę o korę. – Przeklęta kurwa… zaklinała się przede mną, a oddała się pierwszemu lepszemu mężczyźnie. Powinnam ją stamtąd zabrać, a nie mogę. – Uśmiechnęła się kwaśno. – Czy i ojciec tak się czuł? Wtedy, gdy powinien ojciec zabić, a nie mógł? Wieńczysław zobaczył, że Benedykt przez chwilę odskoczył jak oblany lodowatą wodą. – Nie wiem, o czym mówisz – powiedział, ale głos zadrżał mu zdradziecko. Medana skinęła głową na ojca Wieńczysława. – Jego nie znam. Nie jest uzbrojony i o mało się nie zesra ze strachu. Nie jest Wykonawcą… – To ojciec Wieńczysław. Od dzisiejszego wieczoru służy w klasztorze. – Ojciec Wieńczysław… – Wieńczysław drgnął, gdy usłyszał, jak to straszne, spragnione krwi gardło wypowiada jego imię, a Medana mówiła dalej: – Czy ojciec Wieńczysław wie, co tutaj tak popycha ojca Benedykta? – To nie ma związku ze mną… – chciał jej przerwać, ale ona była szybsza: – Ma związek, wszystko ma związek z ojcem… od ojca się wszystko zaczęło. Czy ojciec opowiedział mu o matce i dziecku? – Wie o matce i dziecku. – Zna całą historię? Ojciec Benedykt zamilkł. – Ojcze Wieńczysławie, czy ojciec wie, jak ojciec Benedykt postanowił zostać Wykonawcą? Wieńczysław chciał odpowiedzieć, że wie, ale po jednym słabowitym „w” głos mu zamarł. – Czy powiedział ojcu, jak zabił matkę? Tak, powiedział, widzę po jego twarzy, że powiedział. Rozłupał jej głowę jak zgniłe jabłko. Ale nie dlatego odszedł. Nie, nie… – przejechała wzrokiem po ich twarzach: – Aha, teraz do tego doszliśmy. Ojciec o tym nie wiedział? Nie ma się czego wstydzić, to nie grzech zabić upadłego podopiecznego. To takie ludzkie. I chrześcijańskie. – Moje grzechy są tylko moje i nie mają nic do tego. Po raz pierwszy ojciec Wieńczysław zobaczył, że coś trafia prosto w serce Benedykta i dźga go do żywego. I nie był szczęśliwy, że właśnie teraz widzi tę słabość, lecz bał się jeszcze bardziej. A Medana mówiła dalej i dalej, głosem oskarżyciela. – Wszystko to ma związek! Ja mam z tym związek! Każdy ugryziony o dzień drogi od klasztoru ma z tym związek! Nie powiedział ojcu o tym, ojcze Wieńczysławie? Nie powiedział tego ojcu? Nie powiedział, jaka to była kiedyś szczęśliwa okolica, że nikt nocą nie wyłaniał się z mroku? Nie było tu kiedyś spragnionych krwi… nie było w tej okolicy zarazy! – Medano, przestań… – Żałuje ojciec? Wstydzi się ojciec? Ile głów musi jeszcze spaść, zanim ojciec odpokutuje? Czy może tym razem ojciec go złapie? – Spadnie tyle głów, ile powinno. A mnie tylko Bóg może wybaczyć. – A mnie może ojciec wybaczyć? – Zgrzeszyłem raz… już więcej nie będę. – To znaczy moja głowa za ojca grzechy? – Nie. Twoja głowa za twoje grzechy. Moja dusza za moje. – Dusza? Co to jest? Mnie powiedzieli, że ja już nie mam swojej! Że wampir wypił ją razem z krwią. Jedyny podówczas wampir w tej okolicy… mały Bożydar! Wieńczysław błądził wzrokiem od Medany do Benedykta, jakby wątpił, czy dobrze słyszy. Niedowierzanie rysowało się na jego twarzy tak jasno, że Medana głośno się roześmiała. – Ojciec o tym nie wiedział? Czyżby to wam przemilczeli? Nie powiedzieli, że ojciec Benedykt nie dał spalić ciała Bożydara razem z ciałem jego matki? Tylko prosił, aby pozwolono, by sam je spalił, żeby mógł się z nim pożegnać? Bo on kochał go najbardziej ze wszystkich braci z całego klasztoru i najbardziej się o niego troszczył. Ojciec nie wiedział, że przygotował fałszywy stos na łące, poza murami klasztoru? Powiedział, że na tej łące latem rosną najpiękniejsze kwiaty. I sam wyniósł martwe ciało chłopca, podczas gdy pozostali bracia w klasztorze patrzyli z daleka, jak dym unosi się ponad łąką, i myśleli, że to płonie biedny mały Bożydar. A tymczasem nasz ojciec Benedykt wykopał maleńki, nieoznaczony dół, tu na wiejskim cmentarzu. I pochował ugryzione dziecko w ziemi, bo myślał, że to dziecko jest niewinne, że ma czystą duszę i że należy je pochować tak, jak przystoi. Gdy minął jakiś czas i wieśniacy zaczęli rozpowiadać o upiornym stworzeniu, które nocą pełza po wiosce i zagryza zwierzęta, zaczęli też przeszukiwać cmentarz i znaleźli rozkopaną dziecięcą mogiłę. Dopiero wtedy ojciec Benedykt zrozumiał i wyznał swoje grzechy. Ale było już za późno. Przynajmniej dla mnie! Ugryzł mnie, gdy leżałam na sianie w szopie… ten sam, którego Benedykt kołysał w kolebce i uratował od stosu! I kto jest teraz winien, że ja odchodzę od zmysłów z żądzy krwi? Jej słowa były ciężkie od bólu i takimi samymi słowami odpowiadał jej ojciec Benedykt. – Musisz walczyć z pragnieniem! Nie jesteś winna, że zostałaś ugryziona, ale twoim obowiązkiem jest się powstrzymywać! – Ojciec nie wie, o czym mówi. Ojciec nigdy nie czuł czegoś takiego. Wnętrzności mi płoną. Moja głowa jest ciężka jak kowadło. Przed oczami tańczą mi świetliste punkty, jak płatki śniegu w zamieci, i mogę wyczuć zapach krwi na całe mile. Słyszę jak pulsuje wam w żyłach. Widzę ją przez ubranie, przez skórę, mięso i żyły… I woła mnie. – I Bóg woła cię tak samo, Medano. Wybierz dobrze, komu chcesz odpowiedzieć! – Chciałabym, ojcze, ale to trudne… uczyniłam straszne rzeczy… – Medano, zabiłaś ludzi. Braci z klasztoru. – Musiałam, potrzebowałam siły… modliłam się do Boga, ale On mi jej nie dał. – Dziecko, wiesz dlaczego tutaj jestem. – Wiem, ojcze… płakałam, gdy zobaczyłam ojca po raz pierwszy, gdy nas ojciec rozdzielił. Teraz nie płaczę. Wtedy zabrał mi ojciec wszystko… teraz nie mam już niczego, po czym mogłabym płakać. Nie wiem nawet, czy to, co ojciec przyjechał mi odebrać, w ogóle jest życiem? – Masz rację. To nie jest życie. Wyzwolę cię od tego przekleństwa. – Co mam robić? – zapytała cicho. – Klęknij i pomódl się do Boga. – Czy pomodli się ojciec ze mną? – Opadła na kolana. – Ojciec Wieńczysław będzie się z tobą modlił. Ja tylko uczynię to, co powinienem. – Stanął u jej boku. Wieńczysław zmusił swoje słabowite nogi, by się poruszyły, i podszedł bliżej. Klęknął przed Medaną. Teraz widział ją wyraźnie: oczy, które prześwietlają na wskroś, przenikają rozum, warstwa po warstwie, dopóki nie pozostanie tylko gołe jądro strachu. Włosy ciemne niczym żałobny kir. Twarz bez krwi, biała jak kości martwych dzieci. Kły, które płaczą za mięsem, błagały o ugryzienie. Jej odzieniem była postrzępiona halka, powyciągana i porwana. Złożyła przed sobą wiotkie ręce, jedwabista skóra ledwie osłaniała jej kości, ale smukłe palce zakończone były długimi, zagiętymi szponami, gotowymi rozszarpać, by zabić. Ojciec Wieńczysław zaczął się modlić. Ona modliła się z nim. Ojciec Benedykt wyjął buteleczkę z wodą święconą i zaczął zalewać nią ostrze topora, mamrocząc przy tym jakąś swoją modlitwę. Wieńczysław poczuł, jak jego ciało drży ze strachu przed tym stworzeniem, ale widział też, że i ona drży, że się boi, że walczy w sobie z tym, czym się stała. Każdy jej włos zdawał się jeżyć od wewnętrznej walki, która odbijała się również na kontrastowo białej skórze, lśniącej w drżącym świetle pochodni. Napięcie dało się wyczuć także w delikatnej linii jej szyi i nigdy do końca niezagojonej bliźnie od ugryzienia, które zabrało ją światłu i sprzedało jako niewolnicę ciemności. Ojciec Wieńczysław patrzył, jak się męczy, jak kurczowo próbuje okiełznać w sobie zwierzę… ale coś się w niej złamało już dawno i już nie było powrotu, nawet w tej chwili ostatecznego końca. W tym momencie wargi Medany się rozwarły i lepiej odkryły zęby. Ojciec Wieńczysław zobaczył to i serce w nim zamarło, ale jego ciało nie umiało zareagować, dopóki Medana, szybciej, niż zdołałaby to uczynić istota ludzka, nie rzuciła się na bok, obalając na kolana ojca Benedykta. Wykonawca upadł na plecy, ostre paznokcie wbiły mu się w kolczugę, ale nie zdołały jej przebić. Medana skoczyła na równe nogi, pobiegła w kierunku domu, w którego okno patrzyła. Nieszczęsny ojciec Wieńczysław znalazł się na jej drodze: otworzył usta, by zawezwać imienia Bożego i odepchnąć od siebie demoniczne stworzenie, ale nie zdążył. Zobaczył tylko lśniące, rozżarzone oczy, które wbijają się w jego twarz, i poczuł lodowaty chłód na szyi. Zanim ogarnęła go całkowita ciemność, zobaczył tylko krótki błysk poświęconej stali topora Wykonawcy.
Księżyc był w pełni, krwawy i ogromny. Równina pod nim, pusta, nieprzenikniona. Tylko tu i ówdzie jakiś suchy, rachityczny pień o wykrzywionych gałęziach sterczał ku niebu niby jakaś przestroga. Przez równinę galopuje koń. Kary. Grzywa splątana, piana wystąpiła mu na pysku, jego pot paruje pośród zimnej nocy. Mięśnie pracują pod lśniącą sierścią, grzbiet się wypręża… pragnie biec szybciej. W jego oczy głęboko wrzyna się strach – on ucieka. Nie odwraca się, dobrze wie, kto go goni i jak bardzo jest blisko. Myśliwy, który w biegu przemierza równinę przed sobą, nie zna ani bólu, ani zmęczenia. Oddech z jego strasznej paszczy jest zimny niczym stal kosy, którą włada Śmierć. Jego sierść też jest czarna, ale nie lśni w świetle księżyca. Tylko jego oczy lśnią jak iskry z pogrzebowego stosu. I zęby. Stworzone, by szarpać skórę, ćwiartować mięso i łamać kości. Goni karego poprzez noc, szeroko rozwiera nozdrza, aby wdychać woń strachu i przerażenia swojej ofiary. Jego uszy ściśle przylegają do czaszki, łapy zagrabiają przestrzeń, zęby lśnią… koń pragnie być szybszy, ale nie może. Jego nogi są ciężkie, kopyta zapadają się w miękkiej ziemi, jest powolny, jakby biegł w smole. Wilk jest za nim. Czarny, głodny, ogromny… demon w wilczej skórze. Koń rży, potrząsa grzywą… kwiczy… Wilk rzuca mu się na szyję… szczęki się zwierają… poczuj jak kły wbijają się w krtań… poczuj, już wiesz jak to jest… poczuj jak umierasz… poczuj jak zabijasz… poczuj jak krew cieknie z gardła… czyja to krew? Twoja? Cudza? Jesteś koniem czy wilkiem? Księżyc jest krwawy i ogromny. Upadasz, upadasz…
Obudził się przy świetle świecy. Wokół niego był półmrok, pomieszczenie bez okien, nie widział dobrze ścian, nikły w mroku. Obok niego były znane postaci: ojciec Wilibald i ojciec Benedykt. Wilibald się modlił, a Benedykt milczał z nachmurzonym obliczem tak, jak zwykle. – Co… co się stało? – zapytał ojciec Wieńczysław, odczuwając jakąś słabość w swoim głosie. Wilibald dalej cicho mamrotał modlitwy, ale na chwilę przerwał, zacisnąwszy wargi. Benedykt podszedł do Wieńczysława i ujął go za rękę. W drugiej ręce trzymał topór. Jego uścisk był mocny. – Zabiliśmy ją. Był ojciec bardzo dzielny, ojcze Wieńczysławie. Bez ojca by mi się nie udało – powiedział Benedykt z odczuwalnym smutkiem w głosie. – A… a ja…? To znaczy, co się…? – Ojciec Wieńczysław zrozumiał, że coś jest nie tak. Coś wisiało w powietrzu i przyciskało go ze wszystkich stron jak ciężki kamienny pancerz. – Wszyscy będziemy się za ojca modlić – powiedział ojciec Wilibald, zakończywszy modlitwę. – Musi być ojciec silny… nie tracić wiary… nie tracić nadziei… – szepnął ojciec Benedykt, uśmiechając się smutno. – A… ale… Benedykt i Wilibald wstali i wyszli. Z głośnym brzękiem zatrzasnęli za sobą srebrne kraty. Wieńczysław spróbował wstać z podłogi pomieszczenia, w którym leżał. Za nim po podłodze brzęczał łańcuch. |