powrót do indeksunastępna strona

nr 08 (XC)
październik 2009

Listy z Hadesu
Jeffrey Thomas
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Niemożliwe jednak, żebyśmy tylko dlatego musieli cierpieć przez wieczność! To by było niesprawiedliwe! Może nie wychowano mnie w religijnej rodzinie? Może niektórzy nie spotykają na swojej drodze skutecznych kaznodziejów, którzy zaszczepiają im religijność? To wina naukowców, wmawiających nam, że to wszystko nie istnieje. Nie możemy cierpieć za ich grzechy! Nie mieliśmy wokół siebie dość znaków, by uwierzyć!
– Dlatego właśnie nazywają to „wiarą” – rzekł któryś z pozostałych. – Znaki specjalnie są trudne do odczytania. Chcą sprawdzić, czy dostatecznie uważamy.
– No dobrze, ale ja się uczę! – wykrzyknął rozgorączkowany mężczyzna, obracając się w stronę drugiego mówcy. – Chcę się uczyć! Chcę! – Wybuchnął ochrypłym płaczem. – Chcę zostać zbawiony! Chcę pójść do nieba!
– To właściwie dlaczego nas uczą? – wymamrotał ktoś z namysłem.
– To kara, sama w sobie – rzekł inny. – Szkoła jest do dupy.
– Chodzi o to, by zadręczać nas niepewnością i wyczekiwaniem, przed resztą tortur – mruknąłem.
Ale musiałem się z nim zgodzić. Jak już wspominałem, ja także nie znosiłem szkoły. Czułem się samotny pośród kolegów. Chyba to Sartre powiedział, że piekło to inni. I odwrotnie, T.S. Elliot oznajmił, że piekło to każdy z nas. Obaj mieli rację.
– Po co marnują czas? Po co te wysiłki, jeśli nie po to, by nas uratować? – wychlipiał zapłakany mężczyzna.
– Chcą jedynie, żebyśmy zrozumieli parę rzeczy – wyjaśniłem. – Żebyśmy docenili, jak bardzo zasłużyliśmy sobie na to, co nas spotka. To część ich planu. Nie możemy liczyć na to, że zrozumiemy plany bogów i demonów.
– Cii! – syknęła kobieta, ubrana w taki sam czarny uniform jak my, i podeszła bliżej mnie. Jej głowę ogolono, tak jak reszcie z nas, ale na czole widniały trzy litery XXX. Prostytutka? – Nie możesz tu wymawiać tego słowa! Widziałam, jak pewien człowiek zawołał go – Jego! – tym imieniem i demony go pochwyciły… – Nie zdołała opisać, co było dalej.
– To Ojciec. Stwórca – poinstruował mnie ktoś.
– Wiem – odparłem, tracąc cierpliwość i ruszając dalej. – Na moment zapomniałem.
To była jedna z pierwszych lekcji: nie używać Jego imienia nadaremno.
Krążąc po dziedzińcu, raz jeszcze przyjrzałem się ciernistym roślinom, rosnącym pośrodku, bluszczowatym pędom o fioletowawych liściach, pokrywających gęstym wałem jeden z otaczających nas metalowych murów. Czy może były jadalne? Nie jadłem od pięciu dni. Sklonowane bądź iluzoryczne ciało cierpiało głodowe katusze, choć byłem pewien, że nie potrzebuję pożywienia ani opału. Moje ciało obdarzono tymi samymi potrzebami, bym mógł doświadczać głodu, bólu… tak jak za życia. Pięć długich dni. Lepiej od razu wyjaśnię, że tak naprawdę nie mam pewności, czy minęło pięć dni, ponieważ oczywiście tu, w dole, nie świeci słońce. Zakładając, że to miejsce naprawdę leży „w dole”, choć jestem pewien, że z pewnością nie kryje się po prostu pod skorupą ziemską. Zapewne to inny wymiar albo poziom rzeczywistości, poza naszym pojmowaniem czasu i przestrzeni. Próbuję jednak dopasować je do mojego ograniczonego wyczucia czasu, odwołując się do wewnętrznego zegara fałszywego ciała, podpowiadającego, że minęło pięć dni. W dodatku każdy tutejszy „dzień” kończy się wyjątkowo długą przerwą między zajęciami, którą uważam za noc. Może wtedy demony odpoczywają? Jak mówiłem, owych przerw między zajęciami nie można uznać za odpoczynek dla nas, bo zapewnienie nam go byłoby aktem troski i miłosierdzia.
Podszedłem do muru porośniętego owymi fioletowymi pędami i roztarłem palcami woskowaty liść. Obejrzałem się szybko przez ramię, po czym zerwałem go i ugryzłem. Smakował jak coś zgniłego; wyplułem go szybko. Nawet woń złamanego ogonka budziła mdłości – bardziej przypominała zwierzaka rozwłóczonego na jezdni niż gnijącą roślinę. W miejscu pęknięcia powoli zebrała się kropla krwi. Wolałem nie wiedzieć, czym naprawdę są te rośliny, ani czym kiedyś były.
Wówczas jednak zauważyłem modliszkę, wędrującą ostrożnie po szklistych liściach. Nie dostrzegłbym jej, gdyby się nie poruszyła, bo świetnie się maskowała: miała ten sam fioletowy kolor. W dodatku jej nogi rozszerzały się mocno na końcach, same w sobie przypominając liście.
Choć w ciągu ostatnich pięciu pseudodni napiętnowano mnie na czole i boleśnie poturbowano, wciąż bałem się dotknąć owada – mógł przecież ugryźć. Zmusiłem się jednak do zwalczenia lęku i przesunąłem dłoń tuż przed wielkiego insekta. Z początku próbował ją obejść, ale w końcu wdrapał się na moje palce i dalej, na rękaw. Tam znieruchomiał, zmęczony i zdezorientowany. Przysunąłem go bliżej twarzy, by się przyjrzeć. Czyżby zatem piekło miało swoje własne formy zwierzęcego życia? Z pewnością zwierzęta nie trafiały tu tylko dlatego, że są zbyt nieskomplikowane, by uznać istnienie Stwórcy. Czyżby tu, w dole, istniał odrębny, lecz działający ekosystem? Czy to możliwe, by ta modliszka wyewoluowała do swego obecnego stanu? Przystosowała swój kamuflaż, kolor, kształt? Czyż ewolucja nie zaprzecza samemu istnieniu piekła? Owo proste, zwyczajne stworzenie nagle wydało mi się bardziej tajemnicze niż wyrastające wokół żelazne mury, niż płonący posąg demona pośrodku dziedzińca, powleczone dymem niebo, którego nigdy nie udało mi się obejrzeć. Stanowiło zagadkę. Może to odmieniony człowiek? A może Stwórca po prostu ukształtował podobne stworzenia „tu, w dole” podobnie jak „tam, w górze”… z czystego, artystycznego zacięcia? Jak jakakolwiek Istota mogła tak bardzo uwielbiać akt tchnięcia życia w protoplazmę, tak jak dmuchacz szkła kształtuje naczynia swym oddechem, i jednocześnie być równie okrutna, by skazać swe złożone arcydzieła na życie w wiecznej męce? Z drugiej strony jednak, czemu niektórzy ludzie mają dzieci tylko po to, by je molestować czy nawet zabijać własne potomstwo? Czyżby Ojciec uwielbiał jedynie akt tworzenia, tak jak my uwielbiamy akt prokreacji?
Czy zatem nasz Ojciec to rodzic znęcający się nad dziećmi? Psychopata?
Modliszka zgięła łamane przednie odnóża chwytne, przyciskając je do pancerza w pokornym geście, zupełnie jakby On ukształtował jej postać z narcystycznej potrzeby nakazywania wszystkiemu, by skłaniało się ku Jego chwale. Całe stworzenie stanowiło odbicie Jego próżności. Gdy jednak nie spodobał mu się zniekształcony obraz, rozbijał lustro. Obwiniał zwierciadło za własną brzydotę.
Gdzieś w dali zagrzmiało. Po sekundzie usłyszałem bliższy grzmot, jaki wydały drzwi otwierające się w jednej z metalowych ścian. Wielkie odsłonięte zębatki i przekładnie obróciły się ze zgrzytem, przesuwając fragment muru. Zasyczała wypuszczana para i, odwróciwszy się, ujrzałem trzy postaci, wyłaniające się z jej chmury na dziedziniec. Był to jeden z naszych instruktorów w towarzystwie dwóch pomniejszych demonów – może asystentów, ochroniarzy, początkujących nauczycieli, czy nawet wypustek z jego własnego ciała, krążących wokół niczym satelity. Podobnie jak u niego, falujące, hebanowoczarne szaty przesłaniały ich chitynowe czarne ciała, opancerzone i segmentowe, jak u owadów udających szkielety. Środkowy demon miał osiem stóp wzrostu, był jednak chudy niczym moja ośmioletnia siostrzenica. Ramiona szaty unosiły się, wypchane i podtrzymywane ukrytym rusztowaniem, by nadać mu pozór bardziej imponującej masy. W dłoni trzymał laskę z czarnego żelaza, zwieńczoną osobliwym herbem, czy może symbolem, przypominającym rozbryzg kaligrafii przełożony na metal. Jego twarz przywodziła na myśl zmumifikowaną czaszkę, wysunięte, obkurczone wargi odsłaniały w grymasie czarne zęby, ale w ciemnych oczodołach płonęły jaskrawą bielą maleńkie oczy, pozbawione źrenic i tęczówek. Na czubku głowy tkwiła wysoka mitra z metalu; dziurki na brzegach układały się w misterne wzory. Przez te kratowate dziurki było widać zielony ogień, tryskający z czaszki demona.
U tych dwóch pomniejszych demonów łatwiej było dostrzec ów wulkaniczny krater. Miały zaledwie sześć stóp wzrostu, były odziane w szaty pozbawione masywnych ramion, nie nosiły też lasek symbolizujących ich urząd, czy cokolwiek znaczyły. One także przypominały zwęglone, ożywione szkielety, tyle że jasne kropeczki oczu nie były tak przeszywające jak u ich przywódcy. Nie nosiły też na głowach mitr ani żadnych czapek, widziałem zatem otwory na szczycie ich czaszek – wyglądały, jakby ktoś odpiłował kość. Z dziur wypływały smużki dymu, a nie cuchnące płomienie, jakie tryskały z głowy profesora, choć dym także połyskiwał zielenią, jakby ich mózg zrobiono ze świetlistego, pierwotnego śluzu.
Trio demonów zatrzymało się na kamiennych płytach. Instruktor trzy razy głośno zastukał laską, wzywając nas do siebie. Podszedłem do nich, z modliszką uczepioną mojego rękawa.
– Mistrzu – zwróciłem się do niego z, jak miałem nadzieję, stosowną pokorą i szacunkiem (przy czym wcale nie musiałem udawać owej pokory). Innymi słowy, podlizywałem się jak nowy pracownik. – Znalazłem tego owada. Chciałem cię zapytać, czym jest… czemu jest tutaj…?
Może profesorowi spodoba się moja ciekawość. Uczeń złakniony wiedzy.
Pozostali trzymali się za mną, wyprzedzałem ich o krok czy dwa. Oba pomniejsze demony pozostały na miejscach, ich przywódca zmniejszył dzielący nas dystans, aż w końcu stanął, górując nade mną. Przekrzywił głowę, patrząc beznamiętnie na modliszkę na mojej ręce.
Kiedy demon przemówił, jego słowa zabrzmiały niczym ostrzegawczy syk kobry. Jak zimny przeciąg wiejący przez grobowiec. Zgrzytliwy, szeleszczący dźwięk. Odgłos suchych jesiennych liści, unoszonych w powiewach wiatru wewnątrz owego grobowca.
– Sam odpowiedziałeś na swoje pytanie. To insekt, tak jak ty. Jest tutaj tak jak ty. Stwórca nie ma obowiązku wyjaśniać ci Swego planu. Jego dzieła wykraczają poza twoje zrozumienie, nawet gdyby kiedyś zechciał ci je wytłumaczyć. A nie zechce.
To rzekłszy, profesor ujął laskę w drugą szponiastą dłoń i opuścił w jednym rozmazanym rozbłysku czerni. Tajemniczy emblemat wieńczący kij gładko przeciął mi przedramię. Ujrzałem, jak połowa mojej ręki opada na ziemię, modliszka wciąż trzymała się jej kurczowo. Z kikuta trysnął gejzer krwi, niczym woda z sikawki strażaka. Zachwiałem się i poleciałem do tyłu, zaczepiłem piętą o wystający kamień i runąłem ciężko na plecy, zawodząc z bólu; z oczu płynęły mi łzy. Lecz nawet w oślepiającym, wszechogarniającym rozbłysku cierpienia wiedziałem, że nie mogę prosić o pomoc moich towarzyszy. Stali wokół i patrzyli bezradni, przerażeni, ciesząc się, że nie ich to spotkało.
– Musisz wiedzieć tylko to, co zechcemy ci przekazać. Czyli fakt, że sam także jesteś owadem, insektem – podjął wysoki demon suchym, szeleszczącym głosem.
Na zakończenie krótkiej, zaimprowizowanej lekcji nauczyciel uniósł kościstą, bosą stopę i opuścił na moją odciętą rękę, miażdżąc uczepioną rękawa modliszkę. Był to czyn dla mnie równie niezrozumiały, jak istnienie samego owada.
Kiedy nadeszła pora nazywana przeze mnie nocą, prawa ręka odrosła mi do tego stopnia, że mogłem zacząć pisać dziennik.
Dzięki Ci, Stwórco, za drobne cuda.
1) Facilis descensus Averno, łac. – łatwe jest zejście do piekieł.
Etym. – z Wergiliusza („Eneida”, 5, 126) (przyp. red.).
powrót do indeksunastępna strona

37
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.