powrót do indeksunastępna strona

nr 08 (XC)
październik 2009

Wykonawcy Bożego Zamysłu
Zoran Krušvar
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Wycofali się z hali, odprowadzani spojrzeniami i odgłosami, które wbijały się w ich plecy.
Wilibald zaprowadził ich do pomieszczenia, w którym zostawili swoje rzeczy, a Benedykt bez słowa zabrał się do rozpakowywania ogromnego pakunku, który przyciągnął ze sobą. Wieńczysław nie zdziwił się, gdy w środku zobaczył kolczugę, ale tego wieczoru już nic go nie mogło zdziwić. Ojciec Wilibald położył mu rękę na ramieniu.
– Teraz sam ojciec widzi. Niektórzy z nas nie wytrzymują, wypalają się w służbie i odchodzą. Niektórzy wytrzymują… ja się tu zestarzałem i nie wiem, gdzie indziej miałbym pójść. Niektórzy giną… zdarza się. A niektórzy odchodzą do innych zajęć – pokazał w kierunku ojca Benedykta, który zaczynał wkładać na siebie pancerz kolczy.
– Ojciec Benedykt służył tutaj?
– Tak. Był młody, tak jak ojciec teraz. Bardzo gorliwy i pracowity, całkowicie oddany swoim obowiązkom. Byłeś wspaniały, Benedykcie. Byłem z ciebie bardzo zadowolony… w gruncie rzeczy.
– Dziękuję, ojcze Wilibaldzie – krótko odpowiedział Benedykt.
– A jak to się stało, że odszedł ojciec do Wykonawców? – zapytał ojciec Wieńczysław.
Benedykt odwrócił głowę, nie mając zamiaru udzielić odpowiedzi, dlatego Wilibald przejął inicjatywę.
– To smutna opowieść, nie możemy zmuszać ojca Benedykta, żeby o tym mówił. Ja zaspokoję ojca ciekawość.
Westchnął i kręcąc głową ciągnął:
– Gdy ojciec Benedykt służył tutaj jako jeden z naszych braci, przyprowadzono nam podopieczną imieniem Łucja. Świeżo ugryziona, nie minęły nawet trzy dni. Mieliśmy nadzieję, że może dzięki temu uda nam się ją uratować. Łucja była ciężarna, gdy została ugryziona, i w takim stanie nam ją przyprowadzono. Urodziła chłopca i dała mu na imię Bożydar. Nie wiedzieliśmy, czy dziecko jest zarażone, czy nie… w każdym razie rozdzieliliśmy ich. Wszyscy opiekowaliśmy się dzieckiem, przyprowadziliśmy mamkę, która zgodziła się odciągać swoje mleko, byśmy mogli podawać je dziecku, troszczyliśmy się o niego, a w szczególności nasz młody Benedykt. On kochał go szczególnie. Nie wiedzieliśmy, jak dziecko będzie się rozwijać dalej, ale po miesiącu wydawało się, że jest normalne i zdrowe. Również matka nie była taka, jak pozostali. Wyglądała bardzo dobrze, trzymała się twardo i po miesiącu wierzyliśmy mocno, że będzie to pierwsza dusza, którą odzyskamy. Wierzyliśmy, że dobry Bóg zmiłował się nad nią i jej dzieckiem, że usłyszał nasze modlitwy i uczynił cud. Byliśmy bardzo szczęśliwi.
Uśmiechnął się na wspomnienie o tym, a potem wzruszył ramionami.
– Ale ona była smutna i niepocieszona. Rozdzieliliśmy ją z jej dzieckiem. W swojej celi płakała za synem, przyzywała go nocą i zaklinała nas, abyśmy jej dali choćby go zobaczyć albo dotknąć przez kraty. Ojciec Benedykt przynosił go do niej, gdy tylko mógł – to dla niej bardzo wiele znaczyło. W miarę jak się jej polepszało, pozwalaliśmy jej także trzymać go w ramionach. Myśleliśmy, że w ten sposób bez wątpienia odzyska siły, aby całkowicie powrócić do zdrowia. Ale pewnego razu, gdy ojciec Benedykt był z Łucją i Bożydarem, inny z naszych podopiecznych wpadł w szał i rzucił się przez kraty na jednego z naszych braci, który znajdował się w pobliżu. Benedykt pospieszył mu z pomocą i zostawił na chwilę Łucję z Bożydarem samą. Gdy wrócił…
Zrobił przerwę, jakby się zastanawiał, czy w ogóle ma mówić dalej. A potem powiedział:
– Zabiła własnego syna… małe dziecko. Przegryzła mu krtań jak wilczyca, wbiła zęby w delikatną szyjkę, odchylając mu głowę do tyłu, aby łatwiej ssać krew. Podniosła go w górę tak, jakby było to naczynie, z którego pije się wino. Własne dziecko. Gdy udało nam się odciągnąć od niej Benedykta, jej głowa była już nie do poznania, roztrzaskana ciężkim, srebrnym świecznikiem, który był chyba pierwszą rzeczą, jaką Benedykt miał pod ręką. To był przerażający widok, ona z purpurową papką zamiast twarzy, a obok niej jej zagryzione dziecko. Oboje w kałuży krwi, która łączyła ich niczym pępowina. Wtedy ojciec Benedykt opuścił nas i przeszedł do Wykonawców. – Wilibald zakończył tę upiorną opowieść ze smutkiem na twarzy i zagryzł wargę, jakby chciał powstrzymać dalsze słowa.
Benedykt popatrzył krótko na Wilibalda. Wspólnie potwierdzali wzrokiem jakieś tajemnice, których nawet klasztorne mury nie powinny znać. Wieńczysław milczał i tylko czuł pulsowanie w skroniach.
– A zatem przybył ojciec, aby zabić Medanę? – zapytał Benedykta.
– Na to wygląda.
– I teraz idzie ojciec na nią polować?
– Sam ojciec słyszał, że jest blisko. Nie ma sensu czekać, aż odejdzie gdzieś dalej.
– Ale teraz? Po nocy i w deszczu? Nigdy jej ojciec nie znajdzie!
– Ja jestem Wykonawcą Bożego Zamysłu. Mnie Bóg prowadzi.
– Powiedzieli, że… piła krew. Czy ona jest teraz…?
– Wampirem? Na to wygląda.
– I ojciec idzie sam? Na wampira? Nocą?
– Jeśli ja nie pójdę, to kto? I nie jestem sam, Bóg jest ze mną. Czego mam się lękać z takim sojusznikiem?
– Chcę iść z ojcem! – powiedział Wieńczysław ku wielkiemu zdziwieniu zarówno własnemu, jak i Benedykta.
– Nie ma takiej potrzeby. Lepiej się ojciec przysłuży, pozostając tutaj – przekonywał go Benedykt.
– Jak mam wykonywać swoje obowiązki tutaj, skoro nigdy nie widziałem… tego, co im wszystkim grozi, tego, przeciwko czemu walczę! No jak? Czy mogę im pomóc, nie rozumiejąc ich?
– Ma rację – zgodził się ojciec Wilibald.
– Ojcze Wieńczysławie, to niebezpieczne. – Benedykt próbował go zniechęcić.
– Skoro Bóg jest ze mną, czego mam się lękać?

Gdy wyszli w noc, ulewa już ustała i zamieniła się w drobną, monotonną mżawkę. Benedykt parł naprzód, jakby jego pancerz w ogóle nie miał ciężaru. Nie zatrzymywał się, aby szukać śladów. Wieńczysław dreptał za nim, nie wiedząc, czy mieć nadzieje na powodzenie, czy niepowodzenie ich wyprawy.
Każdy stopiony z deszczem szelest, każda kropla, która wpadała do jednej z pobliskich kałuż, wszystko przypominało mu zgrzytanie długich kłów. Za każdym krzakiem czyhała jakaś poczwara, żądna jego krwi i głodna jego duszy. Każda korona drzewa była wejściem do kryjówki przeklętnika. Wieńczysław starał się trzymać jak najbliżej ojca Benedykta.
Po dwóch godzinach schodzenia po śliskim i błotnistym zboczu deszcz w końcu ustał, a ich oczom ukazały się ciemne zarysy domów małej górskiej wioski.

– Dlaczego przyszliśmy tutaj? Czy to jej wioska? – szepnął ojciec Wieńczysław, oświetlając ścieżkę pochodnią.
Przez całą drogę, aż dotąd nie zamienili ani jednego słowa.
– Tak.
– Ojciec już tutaj był? – Wieńczysław odwrócił się zlękniony, próbując wzrokiem przedrzeć się przez ciemności.
– Byłem – potwierdził Benedykt obojętnie.
– Myśli ojciec, że ją tutaj znajdziemy?
– O to niech się już ojciec nie martwi… już ona znalazła nas! – wskazał toporem wątłą sylwetkę, która ledwie się odznaczała przy pniu dzikiego kasztanowca.
Wieńczysław poczuł, jak mu serce bije i trzęsą się kolana. W tym momencie jakoś dziwnie nie mógł postąpić do przodu, a oddech uwiązł mu w gardle. Benedykt machnął toporem w kierunku postaci i powoli ruszył ku niej. Odskoczyła zaledwie na pół kroku od pnia. Ojciec Wieńczysław stał jak skamieniały, niczym posąg do podtrzymywania pochodni.
– Medano…
– Ojcze… – zasyczał cień, a Wieńczysław zobaczył lśniące upiornie oczy.
– Nie było ciężko cię znaleźć – powiedział, a ona jęknęła.
– Jutro wychodzi za mąż – powoli wskazała okna oddalonego o pięćdziesiąt kroków domu.
– To młoda dziewczyna, przyszedł i na to czas… cóż innego miałaby zrobić?
– OBIECAŁA…! – powstrzymała krzyk, który chciał się przebić przez jej piersi jak kopia.
– Wszyscy obiecujemy różne rzeczy, gdy jesteśmy młodzi. Obietnice starzeją się szybciej niż my i wcześniej umierają – mówił powoli, uspokajająco, ale ona tylko potrząsała głową.
– Ja umarłam wcześniej niż moja obietnica. Jestem martwa, a wciąż jeszcze ją kocham!
– Dziewczętom jest przeznaczone kochać chłopców, mieć dzieci, być matkami. Wasza miłość to dziewczęcy kaprys. Ona już jutro będzie kobietą!
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

41
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.