powrót do indeksunastępna strona

nr 08 (XC)
październik 2009

Listy z Hadesu
Jeffrey Thomas
Fragment opowiadania ze zbioru ‹Listy z Hadesu. Punktown›
Prezentujemy fragment powieści Jeffreya Thomasa „Listy z Hadesu”. Książka „Listy z Hadesu. Punktown” ukaże się jutro nakładem wydawnictwa MAG.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Dzień 5.
Mojego piątego dnia w piekle znalazłem modliszkę.
Zdarzyło się to w czasie przerwy między zajęciami, choć przerwa w żadnym razie nie oznaczała odpoczynku. Czekaliśmy jedynie na przybycie następnego instruktora. Wraz z mnóstwem innych uczniów wyszedłem na dziedziniec. Uniwersytet zbudowano w całości z czarnego metalu. Część tworzą płyty, przypominające poszycie gigantycznego krążownika, pokryte bolcami i olbrzymimi mutrami, nawleczonymi na śruby grubości pni drzew, inne wydają się odlane z jednej tytanicznej bryły żelaza. Wszystkie pokrywają smugi i plamy czerwonej rdzy, wyglądającej jak zaschnięta krew. Może zresztą to faktycznie zasychająca krew. Mojego trzeciego dnia pobytu w piekle spadł deszcz krwi. Prawdziwa ulewa. Kiedy minął, ziemię wokół uniwersytetu pokrywały parujące, szkarłatne kałuże, w których dostrzegłem miotające się i skaczące meduzy i węgorze. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to narządy i wnętrzności. Jeden z kolegów z klasy sugerował, że to odpadki z miejscowej torturowni.
Kolosalność Uniwersytetu Awern wykracza poza ludzką skalę. Wiem, że podczas prowadzenia dalszych zapisów w tym dzienniku, pamiętniku czy jak go nazwać, w końcu zabraknie mi słów do wyrażenia tutejszego ogromu – tak rozmiarów, jak i cierpienia.
Żałuję, że nie mogłem rozpocząć zapisków od dnia pierwszego. Niestety, nie miałem papieru ani pióra, póki drugiego dnia na dobre nie zacząłem zajęć. No i szczerze mówiąc, z pewnym trudem przywykałem do nowego otoczenia, więc dopiero dziś przyszło mi do głowy, że mógłbym notować osobiste obserwacje. Spodziewam się, że kiedy odkryją, że zapisuję w księdze własne myśli, odbiorą mi ją, obróciłem ją więc do góry nogami i zacząłem od ostatniej strony. Mam nadzieję, że nie zajrzą na koniec, jeśli zechcą ją sprawdzić. Z przodu książki, zgodnie z wyznaczonym zadaniem, zapisuję kolejne wersy, pełne pogardy dla własnej osoby, samoponiżenia:
„Jestem robakiem niegodnym mego Stwórcy. Zdradziłem miłość mego Ojca. Zmarnowałem dar życia, którym mnie obdarzył”.
Każdy wiersz musi być inny i pełen pokory, choć nawet jeśli zapiszę trylion takich wierszy, niepodobnych do siebie, i tak nie otrzymam przebaczenia.
Myślę – mam nadzieję – że pisanie tej książki pozwoli mi przynajmniej na moment oderwać myśli, skupić się, zapomnieć choćby odrobinę o niekończących się fizycznych bólach. Że stanie się zaprawą, utrzymującą w całości rozsypujące się cegły mego umysłu. Choć może to błąd. Może byłoby lepiej, gdybym poddał się szaleństwu. Być może kryje się w nim spokój. Cóż, przypuszczam, że zawsze zdążę to zrobić, jeśli trzeźwy umysł źle mi posłuży.
Chyba głównym powodem, dla którego to piszę, jest potraktowanie tego aktu jako formy buntu, gestu indywidualizmu. Przypominam sobie, gdy w liceum, które w końcu rzuciłem – nie dlatego, że nie byłem inteligentny, ćpałem czy coś takiego, lecz z powodu mojej nieśmiałości, wyobcowania, alienacji; wolałem zostać w domu i czytać, a także pisać: marzyłem, że zostanę pisarzem (kolejny powód, dla którego nawet w tym miejscu nie mogę się oprzeć pokusie notowania obserwacji) – kazano nam przeczytać jedną z dwóch sztuk, zebranych w jednym tomie. Nie przeczytałem tej, którą mi wskazano. Zamiast tego, pewnego dnia na wagarach – zaczekałem za garażem, aż ojciec pojedzie do pracy, by móc się zakraść na strych i spędzić tam resztę dnia – przeczytałem drugą sztukę. Nie był to zaplanowany buntowniczy gest, po prostu się zdarzyło. Kierował mną czysty instynkt. Duch milczącej rebelii.
Teraz, trzymając w rękach ciężki, odwrócony tom, czuję się podobnie. Wówczas jednak miałem do czynienia z cienką, wymiętą książką w miękkiej okładce, a nie księgą oprawną w żywą skórę, z okładki której patrzy na mnie ludzkie oko. Podąża za mymi ruchami i wiem, że jest mnie świadome. Z początku sądziłem, że to narzędzie demonów, sposób szpiegowania mnie. Lecz bardziej doświadczony kolega wyjaśnił, że to wszystko, co pozostało z publikowanego autora, zapewne ukaranego za przedkładanie frywolnych książek ponad majestat Ojca… za nieczytanie Biblii, mimo uwielbienia słowa pisanego.
– Przykro mi – wyszeptałem do owego samotnego niebieskiego oka, które mrugnęło na mnie w milczeniu z leżącej na kolanach książki. – Zaopiekuję się tobą. Nie pozwolę, by spotkało cię jeszcze coś złego.
O mało nie zaśmiałem się sam z siebie. Jak jeszcze bardziej można by skrzywdzić tę duszę? Nawet gdyby na oprawie zgaszono papierosa, to nic. A jednak chyba zrozumiało moje słowa, a przynajmniej idące za nimi uczucie. Ujrzałem, jak oko powleka się wilgocią, samotna łza spływa po pokrytej bliznami wyprawionej skórze.
– Żałuję, że nie wiem, kim byłeś. Może czytałem twoje słowa – rzekłem do książki. – Może dzięki tobie czułem się mniej samotny. Możliwe, że czytałem cię na strychu.
Otarłem łzę z samotnego oka. Musnąłem pieszczotliwie palcami stwardniałe blizny. Nieco później oko zamknęło się we śnie. Lubię myś­leć, że choć odrobinę mu pomogłem.
Spacerując po dziedzińcu, dźwigałem księgę pod pachą, choć na ramieniu miałem przeznaczony na nią worek. Wyglądał jak wysuszony organ jakiegoś dużego zwierzęcia, pokryty piętnami i zafarbowany na czarno. Każdy z nas miał taki i każdy z nas nosił szkolny mundur, składający się z czarnej koszuli, czarnych spodni, czarnych wysokich butów. Dysponowaliśmy także parą białych skarpetek i białej bielizny. Mojej pierwszej nocy (a przynajmniej oceniałem, że to noc) przesunąłem palcami po gumce majtek i zaśmiałem się bezdźwięcznie, szlochając w milczeniu. To nie może być moje prawdziwe ciało. Moje prawdziwe ciało spoczywa zabalsamowane w trumnie. To jakiś twór, dusza skamieniała w materii, klon, golem ulepiony z ektoplazmy, złudzenie. Nasi profesorowie nam nie powiedzieli. Ale czym była bielizna? Czy to także złudzenie? Przedłużenie duszy? A może stuprocentowa bawełna? Czy w piekielnych warsztatach biedne azjatyckie dzieci harują całymi dniami i nocami przy maszynach do szycia, produkując bieliznę dla sieci piekielnych hipermarketów? Na jednej ze ścian dziedzińca wypełnione rdzą litery wysokości człowieka układają się w inskrypcję:
ŁATWE JEST ZEJŚCIE DO AWERNU – WERGILIUSZ1)
Okrążyłem dziedziniec jak więzień w czasie ćwiczeń, ale nie po to, by rozruszać mięśnie – spacer dawał mi pretekst do żałosnych marzeń o tym, że dokądś odchodzę. Na środku dziedzińca wciąż pozostawała kałuża krwi po niedawnej burzy, mały grząski staw. Przypuszczam, że rosnące tam cierniste krzaki i poskręcane miniaturowe drzewa miały być ogrodem. Góruje nad nim ustawiona pośrodku czarna metalowa rzeźba, przedstawiająca wybitnego demona; nie chciałem go zaszczycić nawet przeczytaniem tabliczki z imieniem. Ze szczytu żelaznej czaszki ohydnego stworu tryskały szmaragdowe płomienie. Patrząc wyżej, ponad wyniosły posąg, przekonałem się, że niebo tworzą kłęby czarnego dymu, przypominające burzowe chmury. Opadały z nich delikatne jasne płatki, zamieniające się na moim czarnym stroju w drobinki miałkiego, wulkanicznego popiołu. Z łatwością je strzepnąłem.
Cały dzień nie płakałem. Był to mój pierwszy dzień w piekle bez płaczu. Czyżbym odrętwiał? A może zaczynałem już przywykać?
Inni wokół mnie jednak płakali, a wiatr niósł wysokie, niekończące się zawodzenie, brzmiące jak ludzkie głosy, tysiące, miliony głosów. Dźwięk ów był zbyt żywy, by mógł go wydawać sam wiatr.
Położyłem dłoń na ramieniu kobiety siedzącej na ławeczce u stóp posągu. Nasze buty nasiąkały gęstą, grząską krwią. Kobieta łkała histerycznie. Chciałem ją pocieszyć, ona jednak spojrzała na mnie i wrzasnęła, odtrącając moją dłoń, podjąłem więc przerwaną wędrówkę wokół dziedzińca.
Część moich kolegów z klasy szukała jednak pociechy w towarzystwie innych. Od czasu do czasu przystawałem, by posłuchać kilku z nich.
– Skoro posłali nas na szkolenie – bełkotał jeden – to pewnie chcą dla nas czegoś lepszego… No, wiecie, żebyśmy mogli pójść później do nieba. Najpierw czyściec, potem niebo, prawda? Jesteśmy tu w ramach kary, jak w więzieniu, ale możemy poddać się rehalibitacji i potem… potem…
– Stać się produktywnymi obywatelami? – podsunąłem.
Obrócił się ku mnie, patrząc oszalałym wzrokiem. Podobnie jak ja, miał na czole paskudną, wypukłą bliznę w kształcie litery „A”. Było to piętno oznaczające agnostyka. Nie chciałem nawet wiedzieć, jak znakuje się ateistów, choć byłem pewien, że prędzej czy później to odkryję.
– Abyśmy mogli zostać zbawieni! – zawołał.
– Schrzaniliśmy sprawę – poinformowałem go. – Nie wierzyliśmy w to wszystko. A najwyraźniej powinniśmy.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

36
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.