Bezpośrednia kontynuacja „Endymiona” i zarazem zwieńczenie całego cyklu hyperiońskiego. Simmons rozwija motyw mesjański związany z postacią Enei, ponownie doprowadzając do rewolucji w stworzonym przez siebie wszechświecie. Ostatni tom nie trzyma jednak poziomu wcześniejszych, gubiąc rytm i denerwując przekombinowaniem co poniektórych pomysłów. Widać, że tym razem plastyczna wyobraźnia oraz łatwość w kreowaniu zadziwiających światów wzięły górę nad warstwą fabularną – „Triumf Endymiona” rozpada się na ciąg pięknie opisanych, wizjonerskich scen, nie mających jednak pokrycia w logice postępowań bohaterów. Dłużyzny przeplatają się z nieco przyciężkawymi dialogami filozoficznymi, w których bohaterowie tłumaczą sobie wszystkie nieścisłości i niedopowiedzenia, nie pozostawiając nic domyślności czytelników. Ciekawym zabiegiem jest z pewnością kompletna reinterpretacja części rozwiązań przedstawionych w „Upadku Hyperiona”, jak choćby roli TechnoCentrum, historii Intruzów czy zasady działania transmiterów. I choć konstrukcja powieści pozostawia wiele do życzenia, w ogólnych rozrachunku nie jest to wcale aż tak istotne. „Triumf Endymiona” jest przecież jak najbardziej odpowiednim zakończeniem monumentalnej epopei kosmicznej: spektakularnym, barwnym, patetycznym, wzruszającym, przerysowanym. Szkoda, że nie do końca satysfakcjonującym.
Sytuacja nieco niezręczna, bo recenzuję niniejszym książkę, w której miałem własny wkład w postaci dwóch esejów. Ale chyba i tak uczciwsza, niż miałbym dać to komuś z redakcji i poprosić o krytyczne spojrzenie na książkę, w której udziela się naczelny serwisu. Postaram się więc ocenić książkę w oderwaniu od części, którą stworzyłem (na resztę oczywiście nie miałem żadnego wpływu). Co więcej – nie dostaję żadnych tantiem od sprzedaży, więc nie mam zysku z popularności książki, poza osobistą satysfakcją.
Na wstępie – aż dziwne, że więcej takich książek nie powstaje. Leksykony związane z ważnymi zjawiskami popkultury są ważną częścią zachodniego rynku księgarskiego, a u nas ubogo. Jakiś Kloss, Pancerni, jakiś Pan Samochodzik, coś ostatnio wyszło o Dr. House. Pojawienie się tej więc pozycji to znak normalizacji naszego rynku.
Kamil M. Śmiałkowski pisze część leksykonową koncentrując się na najważniejszych postaciach (nie będzie tu wpisu o zabójczym blondynie z NRD, który polował na Bonda w takiej i takiej części, ale nikt nie pamięta, jak się nazywał) i ludziach związanych z produkcją (aktorach, reżyserach, scenarzystach) i słusznie – przynajmniej w pierwszym podejściu. Zapewne, gdyby chciał opisać kompletnie wszystko, wyszła by z tego 3-tomowa encyklopedia, która zainteresowałaby tylko absolutnych bondomaniaków (co nie znaczy, że sam nie powitam takiego dzieła w przyszłości z radością). Ważne, że notki w żadnym stopniu nie są suchymi informacjami, Kamil stara się podawać je ciekawie, lekko, okraszając ciekawostkami. Dużo miejsca zajmują produkty wokółbondowe – parodie, komiksy, gry i to jest wiedza nie dla wszystkich oczywista. Szkoda, że zabrakło bardziej przekrojowych zestawień, pokazujących ewolucję serii – choćby przychodów kolejnych filmów, recepcji krytyki. Ale oczywiście gdzieś musiała być granica.
Bardzo dobrze sprawdza się część esejowa (wiem, ryzykowne stwierdzenie, zważywszy na powyższe zastrzeżenia), to zestaw ciekawych opinii ciekawych ludzi, dużo wnosząca do całej książki. Nie ma filmów potraktowanych lżej, każdy doczekał się własnego opracowania. A – dzięki różnorodności autorów – otrzymujemy spojrzenia naprawdę różnorodne. Osobiście najmniej przypadły mi do gustu eseje dziennikarza pewnej znanej gazety, pozującego na czołowego bondologa w kraju, który niczego nie analizuje, a jedynie wymienia ciekawostki z filmu. A to powinna być raczej część leksykonu.
Szkoda, że całość jest czarno-biała, z ilustracjami średniej jakości. Zdaję sobie sprawę, że kolor podniósłby bardzo cenę, ale może jednak pokusić się za jakiś czas o wznowienie barwne i rozszerzone? Choćby o kolejny film, gdy pojawi się na rynku.
Monumentalna tematycznie, choć niewielka rozmiarem praca naukowa. Podpierając się kilkoma przykładami okrucieństw procesów o czarownice, poumieszczanymi tu i ówdzie, by utrzymać uwagę czytelnika, autor skupia się na badaniu genezy stosów. Analizuje dogłębnie tło religijne, kulturowe, społeczne, ale także geopolityczne. Jedną z najważniejszych tez książki jest bowiem stwierdzenie, że polowania na czarownice to nie prosty efekt mizoginizmu, ani tym bardziej produkt jakiegoś przyrodzonego człowiekowi okrucieństwa, ale raczej wynikowa wielu różnych czynników. Wśród nich była między innymi niestabilność polityczna Europy, nękanej pod koniec średniowiecza atakami z zewnątrz, która skutkowała frustracjami wyładowywanymi na wrogu wewnętrznym, wyimaginowanej „piątej kolumnie” Szatana. Równie ciekawa jest analiza strony religijnej i kulturowej, pokazująca jak zmieniało się postrzeganie diabła, zła i czarów, udowadniająca, że postrzeganie osób parających się magią jako świadomych ziemskich pomocników Szatana było zupełnym novum, równie rewolucyjnym co zaskakującym (i często odrzucanym, bo było mnóstwo regionów, w których powszechne polowania się nie przyjęły). Znakomita praca z historii społecznej, choć nieco trudna w odbiorze, bo dalece mniej przystępna niż pisane lekkim językiem dziełka popularnonaukowe. Ale mimo to warto, a może właśnie dzięki temu – warto.
Dzieło o wątpliwej przynależności gatunkowej – trochę to groza, trochę romans, a trochę nawet jakby kryminał. Akcja co chwilę skręca w inną stronę: to sugeruje nam się mroczne tajemnice z przeszłości, to znów tradycyjną opowieść o „nawiedzonym domu” czy nieco mniej tradycyjny horror z poltergeistem w tle. Klimat jest, ciekawe postacie też, a całość została napisana zgrabnie, więc powieść wciąga, mimo iż im dalej w fabułę, tym bardziej irytuje fakt, że autorka najwyraźniej nie wie, o czym tak naprawdę chce pisać. Końcówka zaskakuje pozytywnie, choć konia z rzędem temu, kto przy jej pomocy wyjaśni wszystkie zagadkowe fenomeny dziejące się w domu.
Jedna z najważniejszych książek SF ubiegłego roku nie zawodzi. Właściwie wszystko o niej już zostało powiedziane, choćby w dyskusji S.O.D., w którym Dukaj wpisuje powieść w nurt „nowoczesnej” hard SF, Orbitowski odbija się jak od ściany, Szostak fascynuje koncepcją nieświadomości, a wszyscy zgodnie podkreślają, że jako literatura „Ślepowidzenie” mogłoby być lepsze. I wszyscy mają rację: konstrukcja fabularna jest mocno „taka se” i zwyczajnie pretekstowa – choć i tak o niebo lepsza niż w „Accelerando”. Jedna zbudowane na niej całe mnóstwo teorii i koncepcji nadrabia te niedociągnięcia, stanowiąc prawdziwe „mięso” tej książki. Owszem, część z nich to nic nowego, obowiązkowy sztafaż współczesnej fantastyki z okolic Osobliwości, ale inne, zarówno te małe (osobowości wielorakie, wampiry, macierz Ikara), jak i duże (koncepcja nieświadomości, niezrozumiali obcy), to prawdziwy miód na serce miłośnika hard SF (ale z drugiej strony ten, kto nie jest fanem gatunku, albo zatrzymał się na etapie Clarke’a czy Lema, raczej nie odnajdzie się w tej historii). I właśnie za to, że te fascynujące pomysły dało się opowiedzieć w formie strawnej, całkiem wciągającej historii (choć na pewno nie idealnej), należą się Wattsowi ogromne brawa.
Nie wiem, jak Wegner to robi, jak uchodzi mu to na sucho: pisze na serio, bez przymrużenia oka i bez relatywizacji, w dodatku z od dawna niespotykanym w polskiej fantasy patosem – i to gra! Na myśl przychodzi oczywiście Kres i jego Szerń – podobieństwa istnieją, wszak głównymi bohaterami także u Wegnera są żołnierze, a akcja toczy się na pograniczu imperium, w tym w okrutnych górach. Jednak u Kresa dominuje sucha relacja, a tu – przede wszystkim grają emocje. Żołnierski honor, poświęcenie magów, patriotyzm i rodzina – to są składowe, które w naszych cynicznych czasach zdawały się marnym surowcem na literaturę. A jednak.
Prawdziwa perełka, a właściwie – zważywszy na gabaryty – perlisko. Coś wspaniałego. Niesamowita książka, niesamowite wydanie. Opowieść o zespole „Kult” przez pryzmat jego płyt i piosenek. Każdy utwór dostaje dla siebie osobny rozdział, w którym analizowany jest od strony muzycznej, tekstowej i opowiadana jest historia powstania – do tego stopnia szczegółowa, że np. przy okazji „Do Ani” poznajemy całą historię miłości Kazika i jego żony, przy okazji piosenek z „Taty Kazika”, czytamy o losach Stanisława Staszewskiego, przy okazji „Panie Waldku” dostajemy tło polityczne, etc. A do tego rzecz pełna zdjęć, ilustracji, wydana w wielkim tomie w sztywnej oprawie. Próbując być malkontentem, mogę jedynie zaznaczyć, że zapewne nie zawadziłoby dorzucenie tekstów wszystkich piosenek oraz może fajnie by mieć też rozdziały poświęconym solowym projektom Kazika, ale oczywiście to już nie byłby tylko „Kult"… W każdym razie dzieło naprawdę wyjątkowe, choć oczywiście moja ocena dotyczy tylko i wyłącznie fanów „Kultu”. Pozostali raczej tyle frajdy z lektury tego tomiszcza mieć już nie będą…