„Moon” to kolejny po „Dystrykcie 9” niezależny film SF, któremu zaszkodziło wzajemne nakręcanie się krytyków wynoszących obraz Duncana Jonesa na poziom co najmniej arcydzieła. A widz ma prawo w tym momencie poczuć się nieco rozczarowany – aż tak genialnie jak pieją niektórzy niestety nie jest. Ale na pewno jest więcej niż dobrze.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Fabuła nie jest specjalnie odkrywcza: pracownik samotnie nadzorujący na Księżycu wydobycie Helu-3, tuż pod koniec swojego kontraktu zaczyna wariować. Jest zmęczony psychicznie i fizycznie brakiem kontaktu z Ziemią, samotnością, zaczyna też mieć przywidzenia, a do tego przytrafia mu się wypadek, po którym będzie tylko gorzej. Na takim zarysie fabuły Jones buduje – i tu nie obędzie się bez lekkiego spoilera (lekkiego, bo wyjaśnia się to już w 1/3 filmu) – historię o człowieczeństwie, poczuciu tożsamości i prawie sztucznej istoty do godnego życia. Wszystko to nie jest nowością w kinie SF i nawet średnio obytych w gatunku widzów nie powinno zaskoczyć – nie tutaj kryje się siła filmu. Nie ma jej też w sposobie opowiadaniu całej tej historii. Reżyser albo za bardzo starał się być „retro” (o tym za chwilę), albo po prostu zabrakło mu umiejętności. „Moon” jest opowieścią statyczną, o zachwianej kompozycji i miejscami nie wolną od dłużyzn. Całej historii zabrakło stopniowania – napięcia, tajemnicy, pożywki do intelektualnych rozważań – bo wszystko zostaje wyłożone już w połowie filmu, a co bardziej doświadczeni widzowie przejrzą intrygę dużo wcześniej. W takim wypadku reżyser powinien umieć przykuć uwagę odbiorcy innymi elementami – niekoniecznie rozbryzgującymi się mózgami jak we wspomnianym „ Dystrykcie 9”, ale już zabawa nastrojem, przydanie historii odrobiny niepokoju, mroku i schizofrenii (tak jak to ma miejsce w pierwszym kwadransie seansu i jak zachęcająco prezentują to zwiastuny) byłyby bardzo wskazane. Tymczasem druga połowa filmu, gdy wszystkie tajemnice są już odsłonięte, zamienia się w klasyczną monodramę, teatrem jednego aktora, w którym istotne są nie fabularne tajemnice, które prowokowałyby do coraz to nowych rozważań (jako się rzekło, tematyka jest jednak dość ograna), ale to, jak bohater trawi informacje, które uzyskał już wcześniej. Nie znaczy to, że „Moon” się nagle psuje. Ta monodrama w drugiej połowie, to prawdziwy popis Sama Rockwella, który znakomicie daje sobie radę z trudnym zadaniem grania w pojedynkę. Jego bohater przechodzi najróżniejsze stany psychiczne, od załamania po pełną agresji frustrację, co tylko podkreśla wagę odkrytych wcześniej tajemnic. Aktorstwo to podstawowa zaleta filmu Jonesa – gdyby Rockwell nie udźwignął tego ciężaru, nie byłoby o czym mówić. Zaleta druga, dla wielu zapewne jeszcze istotniejsza, to bijący z całego filmu klimat retro. „Moon” to znakomity hołd oddany filmom science-fiction z lat 70. (plus-minus kilka lat), tym, w których nie liczyły się pojedynki statków w otwartym kosmosie, ale rozterki ludzi umieszczonych z dala od Ziemi w wysterylizowanych, odhumanizowanych, ciasnych bazach kosmicznych. Hołd dla filmów lepszych i gorszych, dla „Odysei kosmicznej 2001”, „Outland”… Widać to zarówno w projekcie bazy (drobne smaczki w postaci szczegółów, którymi bohater próbuje sobie umilić życie w bazie i oswoić jej surowe wnętrza), w koncepcji towarzyszącego bohaterowi robota, w uczynieniu antagonistą potężnej korporacji, w klasycznej muzyce (która jest akurat miłym, ale jednak zbędnym nawiązaniem do „Odysei…” – czasem przeszkadzającym, bo jeszcze bardziej podkreślającym rozwlekłość akcji), w zdjęciach księżycowych pejzaży, które dzięki użyciu modeli i makiet wyglądają naturalniej niż generowane komputerowo, etc. etc. W tym sensie „Moon” rzeczywiście jest majstersztykiem, nawiązaniem do pewnego gatunku tak idealnym jak produkcje Quentina Tarantino i równie smakowitym jak debiut reżysera „Dystryktu 9” (który z kolei odwoływał się do fantastyki o dekadę późniejszej, tej z lat 80.). Nie wystarcza to natomiast, by cały film nazwać bezwzględnym arcydziełem. Owszem, obraz Duncana Jonesa jest niegłupi, sprawia dla fana gatunku sporo radości, ale ma też wyraźne braki. Sam w sobie nie jest „nową nadzieją” fantastyki, ale biorąc pod uwagę okoliczności (premiera „ Dystryktu 9”), trend jest więcej niż obiecujący. Tak jak na kolejny film Blomkampa tak i na dokonania Jonesa warto czekać. A jeśli jeszcze okaże się, że za nimi pójdą inni…
Tytuł: Moon Rok produkcji: 2009 Kraj produkcji: Wielka Brytania Czas projekcji: 97 min. Gatunek: dramat, SF, thriller Ekstrakt: 70% |