 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
10. Lustro (Geoul sokeuro, Korea 2003, reż. Kim Sung-ho) Fenomenalny azjatycki horror, elegancko skrojony i koncertowo zagrany. Kino z najwyższej półki, zarówno jeśli chodzi o warstwę fabularną, jak i wizualną. Z jednej strony jest to klasyczna opowieść grozy o nawiedzonym centrum handlowym, pełna niewyjaśnionych zgonów i mrocznych tajemnic z przeszłości. Z drugiej - dramat policjanta, który nie może sobie poradzić z prześladującym go zdarzeniem sprzed lat, kiedy to przez głupi błąd doprowadził do śmierci kolegi na służbie. Jednak w rzeczywistości obie te historie mówią o jednym - o mistycznej mocy zwierciadlanej tafli. O jej magii, która w niesłychanie rzadkich okolicznościach pozwala zajrzeć w lustrzany świat niczym w inny wymiar, tak samo realny, jak nasza rzeczywistość, a jednak rządzący się nieco odmiennymi prawami. Koreański film podrzuca widzowi bardzo wiele wątków, które wymagają otwartej głowy i więcej niż minimum skupienia, łatwo się bowiem pogubić, co jest prawdą, a co ledwie jej odbiciem. Wielka w tym zasługa scenarzysty, ale jeszcze większa autora zdjęć, który potrafił w niesamowity sposób wykorzystać wszelkie możliwości, jakie tylko dają szklane czy metalowe płaszczyzny zdolne odbić ludzką sylwetkę. „Lustro” to perełka inteligentnego, działającego na podświadomość kina, nakręcona z ogromną kulturą i posiadająca niepowtarzalny klimat. Jarosław Loretz  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
9. Wstręt (Repulsion, Wlk. Bryt. 1965, reż. Roman Polański) „Wstręt” do tego stopnia pasuje do wszelkich psychoanalitycznych tropów, że widzę tylko dwie opcje podejścia do tego filmu. Po pierwsze, można uznać go za dziecko swoich czasów i pogratulować Polańskiemu doskonałego zobrazowania filmowego freudyzmu w formie nawiązującej do mistrza Hitchcocka – to w przypadku, gdyby Polański brał freudowską symbolikę za dobrą monetę. W takiej sytuacji trzeba by też niestety uznać, że sporo chwytów zestarzało się i dziś są zbyt oczywiste. To Freud dla bardzo małych dziewczynek. Wolę raczej uznać, że Polański już wtedy zdawał sobie sprawę, że freudowskie symbole to język, za pomocą którego można nie mówić prawie nic, ale wywołać wrażenie, że powiedziało się bardzo wiele, bo resztę znaczeń wpisze sobie w film sam widz. W takiej sytuacji trzeba pogratulować Polańskiemu udanego wpuszczenia widza w maliny – zabawienia się jego kosztem i niemal pastiszowego rozegrania freudowskiej symboliki na ekranie. A przy tym zachowania wszelkich form i norm świetnie kontrolowanej opowieści. Jakkolwiek na „Wstręt” spojrzeć (a obie opcje są moim zdaniem uzasadnione), nie zmieni się też to, że oglądamy absolutnie mistrzowską szkołę operowania językiem kina. Kamera Polańskiego ani na moment nie pokazuje obrazu przypadkowego, wszystko jest przemyślane. Analiza samych tylko punktów widzenia kamery i tego, kiedy pokazuje ona obrazy subiektywne, a kiedy obiektywne, to materiał na doktorat. No i Denevue. Która inna z wielkich piękności kina pozwoliła sobie w tak krótkim czasie na role tak sprzeczne z ogólnie przyjętym wizerunkiem gwiazdy? Michał Chaciński  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
8. Odgłosy (Suspiria, Włochy 1977, reż. Dario Argento) Po obejrzeniu filmu Dario Argento ciarki przechodzą po plecach na myśl o najbardziej prozaicznych przedmiotach i czynnościach. Zwykła podróż taksówką nabiera cech wielkiego wyzwania, napinającego nerwy do granic wytrzymałości. Wystarczy przeanalizować pierwszą scenę: grozę symbolizują w niej ponure lotnisko, mroczna taksówka czy uliczna studzienka na ścieki. Nic z elementarza horroru, nic z banału kiczowatego straszaka, choć Argento nigdy nie był twórcą legitymującym się wybujałymi ambicjami. Sceny zbrodni są równie tandetne jak płyn, który posłużył w nich za krew. W „Odgłosach” straszą pranie na sznurku, przytłaczające geometryczne wzory na tapetach i witraże w oknach, detale sfotografowane w sugestywnych zbliżeniach kamery Luciano Tovoliego. Strach odbija się w olbrzymich oczach Jessiki Harper, która trafiła do filmu prosto z planu „Upiora z raju” Briana De Palmy i stworzyła na ekranie postać w pewien idealny sposób uosabiającą zachowanie widza horroru. Boimy się, ale brniemy w labirynt zagadki dalej, nie mogąc się oprzeć pociągającej sile niebezpieczeństwa. Ten dreszczowiec dowodzi malarskiej wyobraźni Argento, zawężającego paletę barw do neonowej czerwieni i butelkowej zieleni, jak i wyjątkowej czułości reżysera na dźwięk. Sukces jego filmu to w połowie rezultat kadrów kapitalnie zmelodyzowanych przeszywającymi szeptami i dyszącymi odgłosami. „Odgłosy” reklamowano hasłem: od ostatnich dwunastu minut straszniejsze jest tylko początkowe półtorej godziny. Święta prawda podana w wyjątkowo błyskotliwy sposób. Copywriter musiał za wymyślenie tej linijki dostać premię. Urszula Lipińska  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
7. Świt żywych trupów (Dawn of the Dead, USA 2004, reż. Zack Snyder) Tak wysoka pozycja filmu Snydera w naszym rankingu będzie zapewne nie do przyjęcia przez co bardziej hardcore’owych fanów gatunku. No bo jak to – remake w pierwszej dziesiątce, a oryginał Romero poza pięćdziesiątką? Jednak skoro redakcyjne grono, nie bądźmy fałszywie skromni – całkiem nieźle obeznane z kinem grozy – zadecydowało tak w demokratycznym głosowaniu, to może coś w tym jest? Nie ujmując nic dziełu z 1978 roku, nie sposób nie zauważyć, że obecnie wzbudza ono przede wszystkim szacunek należny klasykowi, zaś tak bliskie miłośnikom horroru emocje, jak niepokój, strach czy obrzydzenie, wywołuje dopiero nowa wersja. Łatwo skwitować ten stan 40-krotnie większym budżetem, jakim w stosunku do Romero dysponował Snyder, ale byłoby to niesprawiedliwe – wszak w naturze nie występują remaki tańsze od pierwowzorów, a efekty przeróbek i tak są przeważnie mizerne. Reżyser późniejszych „300” i „Watchmen”, zabierając się za realizację nowego „Świtu…”, miał coś więcej niż kasę. Miał pomysł. Doskonale wiedział, jak rozłożyć akcenty, w których momentach skulminować napięcie, kiedy je rozładować błyskotliwym żartem i gdzie wykorzystać cameo aktorów z oryginału, by nie sprawiali wrażenia umieszczonych od czapy. Większość krytyków, chwaląc ową inwencję Snydera i techniczną biegłość jego współpracowników, jednocześnie zarzucała filmowi – w kontrze do słynnego poprzednika – intelektualną miałkość. Niesłusznie, bowiem antykapitalistyczne podteksty Romero w teraźniejszym świecie, w którym konsumpcjonizm od dawna jest stylem, a nierzadko też celem życia, zwyczajnie trącą myszką. Dlatego Snyder nie podchwytuje zwietrzałych idei, tylko idzie w alegorie postwrześniowe, wszechobecną paranoję wymuszającą podejrzliwość tak wobec obcych, jak i najbliższych sąsiadów. Po czym puentuje apokalipsą – dziś w prawdziwym horrorze nie ma miejsca nawet na połowiczny happy end. Piotr Dobry  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
6. Nosferatu, symfonia grozy (Nosferatu, eine Symphonie des Grauens, Niemcy 1922, reż. F.W. Murnau) Friedrich Wilhelm Murnau chciał przenieść na ekran „Drakulę” Brama Stokera. Okazało się to jednak niemożliwe, ponieważ zgody nie wyraziła wdowa po irlandzkim pisarzu. Murnau poprosił wówczas scenarzystę Henrika Gaalena (w przeszłości reżysera pierwszej wersji „Golema”, a w przyszłości – remake’u „Studenta z Pragi”) o to, aby nieco zmodyfikował tekst powieści. Zmieniono imiona i nazwiska głównych bohaterów, przeniesiono akcję z Anglii do Niemiec, okrojono niektóre wątki – ale i tak nikt, kto czytał „Drakulę” nie mógł mieć wątpliwości, że to właśnie to dzieło zainspirowało niemieckich twórców. Florence Stoker nie dała za wygraną i wytoczyła reżyserowi proces, który zresztą wygrała. Skutkiem miało być zniszczenie wszystkich kopii filmu, co – na szczęście – krewkiej wdówce się nie udało. Mieszkający w niemieckim Wismarze Thomas Hutter (w tej roli Gustav von Wangenheim) jest pracownikiem agencji pośredniczącej w sprzedaży nieruchomości. Pewnego dnia zostaje wysłany przez swojego przełożonego do karpackiej posiadłości niejakiego grafa Orloka (którego gra iście mefistofeliczny Max Schreck), który okazuje się wampirem. W czasie podpisywania dokumentów kupna domu demoniczny arystokrata przez przypadek dostrzega podobiznę Ellen Hutter (Greta Schröder, która w przyszłości zagra między innymi w nazistowskim „ Kolberg” Veita Harlana), żony Thomasa. Zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia i pragnie jak najszybciej dotrzeć do Wismaru, jednocześnie uniemożliwiając powrót mężowi kobiety. Jakiś czas później do miasta w Niemczech dociera statek, na pokładzie którego miejscowi znajdują jedynie nieżywego kapitana, masę szczurów oraz kilka trumien. W jednej z nich znajdował się Orlok; zdążył jednak wcześniej niepostrzeżenie opuścić okręt, zabierając ze sobą jedną trumienkę. Od tej pory graf-wampir robi wszystko, aby dotrzeć do pięknej Ellen i zakosztować jej krwi. Na szczęście dla pani Hutter pojawia się również, choć bardzo osłabiony, jej mąż. Wspólnymi siłami będą próbowali pozbyć się zagrażającego im Zła. Utrzymany w romantycznym klimacie film Murnaua był jednym z pierwszych klasycznych horrorów w historii kinematografii. I choć niektóre sceny mogą dzisiaj wywoływać lekki uśmieszek (jak chociażby Orlok spacerujący po mieście z trumną pod pachą), to jednak „Nosferatu” wciąż potrafi przerazić. Duża w tym zasługa charakteryzatorów, którzy z Maksa Schrecka uczynili archetypicznego wręcz wampira (z wielkimi spiczastymi uszami i niezwykle długimi paznokciami na szeroko rozczapierzonych palcach). Do tego stopnia, że pośród oglądających dzieło Murnaua w latach 20. ubiegłego wieku znajdowali się ponoć tacy, którzy wierzyli, że aktor jest prawdziwym wampirem. Czy można sobie wyobrazić większy honor? Sebastian Chosiński  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
5. Obcy – 8 pasażer Nostromo (Alien, USA 1979, reż. Ridley Scott) Gotycki horror na pokładzie statku kosmicznego? Takim właśnie filmem – w pewnym uproszczeniu – jest „Obcy – ósmy pasażer Nostromo”. Ogromny transportowiec kosmiczny, stając się polem walki między odseparowaną grupką ludzi i Demonem, przypomina właśnie stare zamczysko – wielkie sale, tajemne korytarze. Niech nie zmyli was technologiczna otoczka, „Obcy” wywodzi się z samej klasyki kina grozy. Myśląc o pierwszej części „Obcego” w pierwszej kolejności przychodzi na myśl słynna scena jego narodzin. Parę razy już w tym rankingu wspominaliśmy o kanonie, ale ta scena to kanon najściślejszy. Zaskakująca (także dla aktorów, którzy nie udają przerażenia – reżyser nie powiedział im, co się wydarzy), obrzydliwa, przerażająca, za pierwszym razem nieprawdopodobnie szokująca, ale robiąca wrażenie za każdym seansem. Istota, która rodzi się w tej scenie, to – podobnie jak mroczna scenografia obcego statku – dzieło szwajcarskiego grafika H. R. Gigera i jednocześnie jeden z najsłynniejszych potworów kina. Potworów, dodajmy, w pierwszej części „Obcego” nigdy nie pokazanych w pełnej krasie. Ridley Scott znał starą prawdę, że najstraszniejsze rodzi się w naszej wyobraźni, i bardzo dbał o to, by nie być zbyt dosłownym, pomimo tego, że w ręku miał istotę przerażająco doskonałą. Bowiem stwór z filmu jest istotą prawdziwie obcą. Drapieżnikiem idealnym, prawie niezniszczalnym, niezrozumiałym, obdarzonym pewną inteligencją, ale nie pozwalającym na jakikolwiek kontakt, skoncentrowany na zabijaniu. A jednocześnie o kształcie przywołującym na myśl największe koszmary nocne. Nie wiem, jak Giger sypia, ale mając takie sny jak on, można chyba umrzeć ze strachu. Chyba, że obcuje się z potworami na co dzień. Tytułem uzupełnienia można wspomnieć o kilku drobiazgach, dodających jeszcze filmowi atrakcyjności. Dobre scharakteryzowanie załogi, która jest grupą robotników zarabiających swoją dniówkę, a nie bohaterami kosmosu. Takie poprowadzenie fabuły, że prawie do końca filmu nie wiemy, kto jest postacią najważniejszą, która ma stoczyć finalny pojedynek (naprawdę – wtedy Sigourney Weaver wcale nie była gwiazdą, a Ripley niczym nie wyróżniała się z reszty). Bardzo zróżnicowane śmierci kolejnych członków załogi. Zaskakujący epizod z androidem. A nawet – to oczywiście żart, ale nie do końca – nieoczywista rola kota… „Obcy” doczekał się ton analiz i interpretacji. Doszukiwano się w nim motywów freudowskich, jungowskich, symboli fallicznych, feminizmu, antyfeminizmu darwinizmu… To oczywiście działa na jego korzyść. Po trzech jednak dekadach nadal najważniejsze jest, że film pozostaje przerażającą opowieścią grozy. W kosmosie, w którym nikt nie usłyszy twego krzyku. Konrad Wągrowski  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
4. Psychoza (Psycho, USA 1960, reż. Alfred Hitchcock) „Psychoza” to kamień milowy kina dla tak wielu widzów i reżyserów, że pisać o nim w zasadzie prawie nie ma sensu. Nie widziałeś „Psychozy”, zasuwaj przed telewizor. To hitchcockowski suspens zmieszany z czarnym humorem w najdoskonalszej wersji – niemal każda scena podszyta jest czymś niejasnym. Ciągle gdzieś coś się czai i nie wiemy do końca, co. Piszę „nie wiemy do końca”, bo po jednej, czy drugiej kulminacji, wciąż nie jesteśmy pewni jak się poczuć. Nawet tak proste ujęcie, jak twarz policjanta w ciemnych okularach, zaglądająca przez szybę do samochodu głównej bohaterki, budzi grozę i jakąś podskórną śmieszność, wprowadzając nas w stan niepewnego podłechtania. A podsumowanie filmu? No bez jaj, Hitchcock kolejny raz chyba nas nabiera? O formie tego filmu napisano setki stron. Mistrzowski pomysł z pokazaniem widzowi po 40 minutach, że wszystko jest możliwe. Mnóstwo sygnałów porozrzucanych w samej choćby scenografii, że główny bohater nie do końca ma wszystkich w domu (jak mawiała moja babcia, która nie miewała psychoz). Znakomita, radykalnie odmienna realizacja dwóch scen morderstw – jedna składa się kilkudziesięciu ujęć, druga raptem z kilku, a obie trzymają za gardło jak kredyt hipoteczny we frankach. No i muzyka Bernarda Herrmanna. Herr Herrmann is da Mann, jeśli chodzi o filmową muzykę. Czyli na każdym kroku rewolucja. A, co najważniejsze, współczesny widz może mieć wszystkie te rewolucje głęboko, bo film broni się nawet w oku (szczęśliwi oczywiście, którzy mają dwa) kompletnego kinematograficznego laika. Hitchcock wiedział czym jest kino – to jasne. Ale przewidział też co w kinie obroni się 50 lat później. Nieźle, jak na pulchnego synka sprzedawcy z zieleniaka na East Endzie. Michał Chaciński  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
3. Dziecko Rosemary (Rosemary’s Baby, USA 1968, reż. Roman Polański) „Dziecko Rosemary” to początek dość szybko zakończonej, hollywoodzkiej kariery Romana Polańskiego, reprezentant szlachetnej odnogi gatunku i film, najchętniej wiązany z osobistym życiem reżysera. Świetnie sprawdza się jako satanistyczny horror, ale dopiero kontekst biograficzny wzbogaca odbiór i powoduje, że „Dziecko Rosemary” przeraża jeszcze bardziej. Ciężarna Rosemary zostaje odcięta od świata w coraz mocniej zaciskającym się kręgu swoich nowych ekscentrycznych sąsiadów, jak się później okazuje – wyznawców kultu szatana. Wkrótce wychodzi na jaw, że jej mąż oddał ich nienarodzone dziecko opętanym satanistom i poświęcił żonę w zamian za sławę oraz pieniądze. Gdy upiorne wydarzenia zaczynają dominować nad „normalną” rzeczywistością, napięcie narasta w stylu znanym z wcześniejszych dokonań reżysera: „Lokatora”, „Matni”, a przede wszystkim genialnego „Wstrętu”. Rok po premierze filmu dziwne losy Romana Polańskiego dopisały fikcyjnemu dziełu rzeczywisty wymiar. W wynajętej przez niego willi w Bel-Air zafascynowana okultyzmem banda Charlesa Mansona wymordowała wszystkich mieszkańców, z ciężarną żoną reżysera włącznie. Bez wątpienia film przetrwałby bez tej mrocznej legendy, ale z nią, dreszcze po prostu przebiegają po plecach w niekończącym się maratonie… Urszula Lipińska  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
2. Nie oglądaj się teraz (Don’t Look Now, Wlk. Bryt. 1973, reż. Nicholas Roeg) To doskonały przykład tego, czym jest kino grozy. Właśnie „grozy”, bo Nicolas Roeg przez większość filmu operuje tutaj atmosferą, nie podkręcając jej do poziomu rozbuchanego horroru. Oczywiście do czasu. W kulminacji filmu pojawiają się obrazy, które mam wyryte w pamięci od dzieciństwa i nadal uważam je za jedne z najstraszniejszych w historii kina. Ale to „najstraszniejsze” nie wiąże się po prostu ze strachem. Roeg rozumie, że najlepszy horror musi być zbudowany na ludzkich uczuciach innych niż strach. Zmieszał tu w takiej dawce rozpacz, desperację, przerażenie i rozczarowanie, że jego „najstraszniejsze” nabiera wymiaru egzystencjalnego. W tej okrutnej, strasznej końcówce filmu zbiera się całe życie człowieka: nadzieje, tęsknoty, uczucia i potrzeba znalezienia sensu w chaosie. Po czym widzimy bohatera (i samych siebie) w momencie, kiedy Opatrzność kręci głową z niedowierzaniem, że człowiek mógł być tak naiwny. Warto wspomnieć o kapitalnym sposobie prowadzenia opowieści. Nicolas Roeg jest mistrzem mieszania planów czasowych. Tutaj doprowadził do perfekcji coś, co nazwałbym montażem prekognicyjnym – nie jesteśmy pewni, kiedy toczy się scena, którą właśnie oglądamy i dlaczego pomieszała się z inną. Ale to komunikuje nam kluczową myśl Roega: że nie rozumiemy świata i pewnie nie zrozumiemy. Za mało danych. I w tym jest prawdziwa groza, a nie we wskakującym nagle w kadr potworze. Jeśli nie znasz „Nie oglądaj się teraz”, odrób zaległości. Jeśli widziałeś(-aś) dawno, odśwież seans. Ten film z wiekiem rozumie się lepiej. Zresztą, kiedy ostatni raz obejrzałeś mądry horror? Michał Chaciński  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
1. Lśnienie (The Shining, USA 1980, reż. Stanley Kubrick) Być może wielkość „Lśnienia”, numeru jeden na naszej liście i w wielu innych podsumowaniach kina grozy, polega na tym, że pod przerażającym horrorem kryje się wstrząsający film o erozji rodzinnych więzi, a może nawet obraz o desperackim dopominaniu się ojcowskich uczuć przez osamotnione dziecko. Jack i Danny zaglądają w przeszłość i przyszłość, widzą więcej niż przeciętny człowiek, czują obecność niewidzialnych sił, ale nie potrafią odnaleźć między sobą nawet najwątlejszej nici porozumienia. Chłopiec wymyśla sobie wyimaginowanego przyjaciela, ojciec – bezskutecznie usiłuje uciec w pracę, ewidentnie przeżywając wypalenie. W zasypanym śniegiem hotelu nie działa nic, co pomogłoby skomunikować się bohaterom z cywilizacją. Zrywają się linie radiowe i telefoniczne, odcinając ich od rzeczywistości i zamykając w zamkniętej przestrzeni narastającego konfliktu. Szaleństwo Jacka – splot ingerencji tajemnych duchów, artystycznej niemocy i nieumiejętności uniesienia roli ojca – eksploduje w scenie z siekierą, która ma przecież charakter przewrotnej dziecięcej zabawy. Tatuś przywołuje tutaj bajkę o trzech świnkach wreszcie czyniąc ruch w stronę zaniedbanego syna, ale jednocześnie w tej samej chwili jego morderczy instynkt dotyka zenitu, rozsadza go od środka. Rozsadzony zostaje w „Lśnieniu” również schemat horroru. Kubrick opiera swój film głównie na statycznych, chłodnych emocjonalnie kadrach, umiejętnie gra na podświadomości widza. Modelowym tego przykładem jest scena w której Danny’emu objawia się hotelowy korytarz po morderstwie bliźniaczek. Znam takich, którzy ze strachu dalej się nie przebili i dla nich „Lśnienie” zawsze będzie najkrótszym, bo zaledwie piętnastominutowym, kawałkiem przerażającego kina. Scenę łazienkową zapewne przypłaciliby zawałem serca. Urszula Lipińska Czytaj również: Czytaj Wielkie Rankingi Esensji: |