Pamiętacie Binio Billa? Jeśli macie 35-40 lat, zapewne tak, jeśli mniej – raczej nie. Binio Bill (z domu Zbigniew Bilecki) to był taki nasz rodzimy Lucky Luke. Kowboj prawy, dzielny, jeszcze od Luke’a przystojniejszy i nie palący papierosów. Ale poza tym niebezpiecznie, na granicy plagiatu, do „ludzkiego Lucka” podobny.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Binio Bill to dziecko nieodżałowanego Jerzego Wróblewskiego. W okresie dominacji „Klossów”, „Żbików” i „Podziemnych frontów” ten rysownik wpadł na pomysł humorystycznego westernu. Westernu, dodajmy, mocno wzorowanego na przygodach słynnego kowboja Rene Goscinnego. W latach 70. nie groziło naszym twórcom oskarżenie o plagiat, więc Binio Bill mógł sobie spokojnie egzystować. Uczciwie przyznajmy, że jest jednak nieco inną od Luke’a postacią – mocniej stojącą na ziemi i chyba też bardziej zainteresowaną płcią przeciwną. Wróblewski próbował zainteresować swym komiksem najpierw wydawcę „kolorowych zeszytów” (czyli „Żbika”, „Pilota śmigłowca” etc.) wydawnictwo „Sport i Turystyka”, potem magazyn „Relax”. Bezskutecznie, choć komiks się podobał. Brakowało jednak funduszy na papier, czy czegoś równie absurdalnego. Na szczęście kowboj swe miękkie lądowanie znalazł w „Świecie Młodych”, w którym opublikowano aż sześć historii: „Rio Klawo”, „Na szlaku bezprawia”, „100 karabinów”, „Binio Bill kontra trojaczki Benneta”, „Binio Bill kręci western i… w kosmos!” i „Śladami Kida Walkera”. W 1990 KAW w osobnym zeszycie wydał siódmą część: „Binio Bill i skarb Pajutów”. Dalsze publikacje przerwała przedwczesna śmierć artysty. Mało kto wiedział, że Wróblewski zdążył narysować jeszcze jeden album. „Binio Bill i szalony Heronimo”, właśnie wydany przez BB Team, to historia ostatnia, która już publikacji w latach 90. nie doczekała. Nie doczekała nawet położenia kolorów i w tej właśnie formie możemy dziś zobaczyć dzielnego kowboja. Jakie wrażenia? Niejednoznaczne. Z jednej strony trzeba przyznać, że po zalewie zagranicznego komiksu humorystycznego, ta historia w porównaniu wypada raczej blado. Żarty są średnie (kogo dziś śmieszą rozważania konia, czy staruszek pijący mleko i nokautujący kowboja?), scenariusz nieco rwany, przeskakujący od misji odszukania ojca dziewczyny do rozgrywek z tytułowym Indianinem. Piękna dziewczyna znika w połowie albumu – toż to grzech największy. Nieco zaskakująca in minus jest też sama historia. Nie mówię tu, że należy kopiować przesadne pomysły z porywaniem Billa przez UFO („Binio Bill kręci western i… w kosmos!”). Tym niemniej nieco więcej dynamiki, na poziomie choćby wcześniejszych „Trojaczków Benneta” (oczywiście jawnie wzorowanych na braciach Daltonach), by nie zawadziło. A z zupełnie już innej beczki – zaskakuje ujęcie Indian w tym komiksie. Jestem przyzwyczajony, że polscy autorzy (Szklarski w „Złocie Gór Czarnych”, Okoń w „Tecumsehu”, Bahdaj w „Czarnym sombrerze”) stają po stronie czerwonoskórych. Tymczasem wizerunek rdzennych Amerykanów w komiksie Wróblewskiego nie odbiega od propagandy z początku minionego stulecia – Indianie to bandyci, złodzieje i alkoholicy. Trudno to uznać za zarzut, ale zaskakuje. Z perspektywy dzisiejszego 10-13-latka (bo zakładam, że taka powinna być grupa docelowa komiksu), problemem może być też brak kolorów. Dla komiksu, na którym widać prerię, malownicze miasteczka, strzelaniny, barwa jest niezwykle istotna. Wielka szkoda, że wydawca nie zdecydował się uzupełnić wydania o ten ważny element. Ale czas na zalety. Jest jedna – ale za to wielka. Rysunek Wróblewskiego. „Binio Bill” pokazuje jak bardzo utalentowanych był artystą. W przeciwieństwie do „Żbików” tu odchodzi od kreski realistycznej na rzecz pewnej swobody – i wychodzi mu to (w przeciwieństwie do takiego np. Polcha, który przecież też porzucał realizm, w którym czuł się najlepiej) doskonale. Widać, że artysta czuł się dobrze w różnych konwencjach, nie wiem nawet czy taka swoboda nie była dla niego formą ciekawszą, dającą większe pole do popisu. Zdecydowana, wyrazista kreska, ładne ujęcia zarówno scen statycznych, jak i dynamicznych, dobrze rysowane twarze zarówno przystojne, jak i karykaturalne, piękna kobieta – to są wielkie atuty tego albumu. Co nie zmienia faktu, że i tak kupią go raczej ci, którzy darzą Binio Billa dawnym sentymentem. I wielkie brawa dla BB Team za to, że udostępnił nam tę zapomnianą część twórczości Wróblewskiego, której przecież autor wstydzić się nie musiał.
Tytuł: Binio Bill i Szalony Heronimo Wydawca: BB Team Data wydania: październik 2009 Ekstrakt: 50% |