powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (XCIII)
styczeń-luty 2010

Porażki i sukcesy A.D. 2009
ciąg dalszy z poprzedniej strony
PD: A Vivarto to pies? Co chwilę wpuszczają coś wschodnioeuropejskiego na ekrany. Zgadzam się z Ulą, jednocześnie zastrzegając, że jakoś szczególnie mocno nie pragnę szerszej reprezentacji kinematografii filipińskiej czy irańskiej w naszych kinach.
UL: Ja też nie pragnę, prawdę powiedziawszy nie bardzo widzę szansę dla takich filmów w polskich kinach. Padła teza o tym, że chińskie widowiska nadają wizerunek kinematografii azjatyckiej i oferują pełen wachlarz wrażeń. Czy pełen, to bym się nie zapędzała, ale akurat filmy z tamtego rejonu zaistniałe w szerokiej dystrybucji dają skromniutki i nie do końca wiarygodny obraz tych kinematografii. Inna sprawa, że na takim Sputniku pokazywano kilka produkcji z niezłym potencjałem na ekranową rewelację, zaś te, które później trafiają do kin są w najlepszym razie średnie. Wierzę, że jakaś bardzo skomplikowana procedura dystrybucyjna albo zaporowa cena nie pozwala komuś wpuścić do kina takich na przykład „Bikiniarzy”.
PD: A wystarczy przecież spojrzeć na plakat, by chcieć ich wpuścić do kin.
KW: Wierzysz, że taki plakat by u nas przeszedł? U nas muszą być trzy postacie na białym tle.
PD: Ewentualnie Popiełuszko udający Bonda.
ED: To nie tak, że postrzegam kino rosyjskie za zaniedbane, ale nie wmówicie mi, że przedstawicieli tej kinematografii widać w kinach. Na DVD szaleje wiele rodzajów filmów, które jednak nie mają żadnego bądź małe przebicie na duże ekrany. Tak samo sprawa ma się z innymi kinematografiami ze Wschodu, także azjatyckimi. Filmy rosyjskie mają taką przewagę, że faktycznie mocno trzymają się na srebrnych krążkach, podczas gdy z Azji docierają do nas przede wszystkim wspomniane chińskie widowiska historyczne i horrory prosto na DVD. I nie rozumiem, dlaczego nie chcielibyście ekspansji w innych, nowych kierunkach filmowych. Oczywiście, istnieje kwestia finansowo-dystrybucyjna, jednak mnie marzy się, żeby w polskich kinach wielbiciel każdej kinematografii mógł znaleźć coś dla siebie i żeby nie równało się to od razu z bankructwem dystrybutora, jeśli dany tytuł nie będzie miał odpowiedniej widowni… Zobaczymy, jak poradzi sobie Imperial-Cinepix z kinową premierą „My name is Khan” Karana Johara. Może okaże się, że jednak cały problem leży w funduszach na reklamę?
‹Droga do szczęścia›
‹Droga do szczęścia›
JG: I o ile ciężko wyobrazić sobie filipińskie dramaty w szerszej dystrybucji, o tyle fakt, że dystrybutorzy ściągają chińskie superprodukcje cieszy, bo stanowią jakąś odmianę dla blockbusterów z Hollywood (które zresztą ostatnio przestało sięgać wstecz i kręcić widowiska historyczne). Może nie są to produkcje na miarę „Przyczajonego tygrysa…” czy „Hero”, ale takie „Trzy królestwa” są więcej niż zadowalające. A jeśli chodzi o Rosję, to się zgadzam. Ze wszystkimi. I tak mają lepiej niż inne kinematografie ciesząc się własnym festiwalem czy mnóstwem wznowień klasyki, ale już – jak na tak prężne i bliskie geograficznie kino – zaskakująco mało jest współczesnych rosyjskich filmów w kinowej dystrybucji.
KaW: Za tym przemawia zwykła ekonomia. O wiele bardziej opłacalne jest wydanie filmu w kilkuset sztukowym nakładzie, które w dowolnej chwili znajdzie swojego odbiorcę niż produkowanie kilku kopii z przeznaczeniem na duży ekran, które będą musiały objechać naprawdę spory kawałek kraju, żeby się zwrócić, a i tak nie wszystkim chętnym uda się dotrzeć na seans. Niezależnie od artystycznego poziomu, to wciąż kino dla wąskiej garstki osób a szansy na kinowy boom raczej nie widać. Paradoksalnie brak szerszej reprezentacji rosyjskiej kinematografii w dystrybucji upatruję też w jej różnorodności. Przykładowo każdy filmowy produkt naszych południowych sąsiadów jest promowany jako „kolejna czeska komedia” i mniej więcej wiadomo, czego można się po tym haśle spodziewać. Z bogatym gatunkowo kinem rosyjskim już tak łatwo nie jest.
ED: A mnie właśnie chodzi o to, że nie ma wyboru nawet dla tej – jak mówisz – garstki. Bo fakt, te mało popularne kinematografie nie przyciągają widzów do kina i to się zwyczajnie dystrybutorom nie opłaca. Wychodzi więc na to, że mam pretensje do widowni, która nie chce poznawać nowego i otwierać się na nowe filmowe doświadczenia. Mam też pretensje do sytuacji dystrybutorskiej, w której dystrybutor nie może pozwolić sobie często na niekasową kinową kopię dla garstki fanów, bo nie odkuje się na niczym innym, bo w Polsce mamy dystrybutorów od małych, niezależnych produkcji i oddzielnie od amerykańskich pewniaków… A nawiązując jeszcze do słów Kuby a propos widowisk azjatyckich: właśnie są to wspaniałe odtrutki na Hollywood, ale nie przyciągają za bardzo ludzi do kina, którzy – jak słynny cytat głosi – lubią piosenki, które już kiedyś słyszeli i wybierają blockbustery made in USA. Nawiasem mówiąc, wspomniane wyżej „Trzy królestwa” wyświetlano w polskich kinach w wersji przykrojonej pod Zachód (krótsza, mniej scen kameralnych, więcej batalistyki), a i tak film nie miał szerokiej publiczności. O dziwo, sytuacja ma się nieco inaczej na DVD. Po nie sięgają właśnie koneserzy danej kinematografii i taki „Banquet” był w TOP sprzedaży Empików. Podobnie z Bollywood – oprócz festiwalu Multikina i Epelpolu cisza w kwestii pokazów kinowych, podczas gdy na DVD co pewien czas nowe tytuły…
KW: Gdy próbuję spojrzeć na Daleki Wschód w naszych kinach, to widzę tylko „Dobrego, złego i zakręconego"… To oczywiście fajnie, że Kim Ji-woon wreszcie trafił do naszych kin, ale jednak w Korei, Japonii i Hongkongu robi się naprawdę dużo świetnych filmów. Dobrze, że choć „Pożegnania” zaraz się pojawią…
ED: Ale powiedzmy sobie szczerze, Konradzie, „Pożegnania” trafiają do nas tylko ze względu na Oscara, którego zdobyły w kategorii najlepszego filmu zagranicznego. Gdyby nie to… Co do Kim Ji-woona, nie znam wyników box office, ale sądząc po długości wyświetlania, „Dobry, zły i zakręcony” nie zachęcił dystrybutorów do dalszego sprowadzania filmów z Azji. A przecież, tak jak mówisz, bogactwo tamtejszych kinematografii ma tyle do zaoferowania!

Top 10 Kamila Witka:

1. Avatar
2. Lektor
3. Stan gry
4. Bękarty wojny
5. Zdobyć Woodstock
6. Slumdog. Milioner z ulicy
7. Odlot
8. Watchmen. Strażnicy
9. Dystrykt 9
10. Stary, kocham cię

‹Stan gry›
‹Stan gry›
Kino polskie
ED: Jak co roku można by powiedzieć, czego w kinie polskim nie było i co było złe (na pewno wyliczanka trwałaby długo), ale niezależnie od wpadek polskich filmowców, warto zwrócić uwagę na to, co okazało się świetne bądź chociaż dobre. Był „Rewers”, „Dom zły”, „Galerianki”, „ENEN”… Szczęście, zbieg okoliczności czy faktycznie można mówić o przełomie?
PD: Mówić można, ale po co kłamać? Mamy przecież sytuację jak co roku – do czasu festiwalu w Gdyni na ekrany wchodzi cała masa beznadziejnych filmów, na festiwalu nagle objawiają się dwa-trzy, które na tle tej beznadziejnej masy faktycznie trochę się wyróżniają – i nagle jakiś krytyk wyskakuje z tekstem, że w końcu mamy przełom, że polskie kino się odradza jak feniks z popiołów, że oto idzie młodość i tym podobne bzdety. Euforia trwa zazwyczaj dwa-trzy miesiące, po Nowym Roku w prasie znowu zaczyna się narzekanie na poziom polskiego kina, i tak do września, do kolejnego FPFF w Gdyni.
UL: Aj, malkontenci jesteście. Dla mnie to polskie kino, choć rozumiane rzeczywiście nie jako ogół, ale jako 3-4 tytuły, było w tym roku ciekawsze niż reszta dokonań innych europejskich kinematografii. Fakt, jeszcze za wcześnie stwierdzać, czy to wina marności pozostałych filmów czy wybitności tych, które mam na myśli. Nie rozpędzałabym się do manifestów o „nadciągającej młodości”, „wielkim przełomie” czy „nowej Polskiej Szkole Filmowej” – nie rozumiem tej rozpierającej potrzeby nadawania dwóch czy trzem filmom znamion początku jakiegoś zjawiska, nowej ery, uroczystego odrodzenia. To okrutnie nakręca oczekiwania wobec tych produkcji. Nie dziwię się, że ludzie potem idą na coś okrzyczanego w Gdyni, spodziewają się debiutów na miarę „Obywatela Kane’a” i wychodzą rozczarowani. Po prostu, widziałam w tym roku kilka filmów, za które mi nie wstyd. Cieszę się, że będą w naszym imieniu jeździć po świecie czy reprezentować Polskę przed Amerykańską Akademią Filmową. Pozytywnie wyróżniam „Rewers” i „Dom zły” – przebijające tegorocznego Almodovara, Hanekego, von Triera i resztę polskich filmów ostatniej dekady. I już czuję wasze zęby w moim ramieniu, macie ochotę zagryźć mnie za te słowa…
PD: Te zęby w ramieniu to celowe nawiązanie do mody na wampiry? Mam nadzieję, że nie, bo nie chcę gadać o „Zmierzchach”. A poważnie – nie zagryzę Cię, aczkolwiek „Rewers” jest oczywiście przeceniany, na zasadzie, o której już wspomniałem – wyróżnia się, to wynieśmy go pod niebiosa, bo na nic lepszego nas nie stać. Jasne, że bije na głowę wszystkie polskie komedie romantyczne czy te pożal się Boże thrillery, horrory i filmy akcji Żamojdy i mu podobnych, ale z dekadą bym nie przesadzał – gdzie tam Lankoszowi do Koterskiego, Krauzego, Smarzowskiego nawet.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

143
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.