powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (XCIII)
styczeń-luty 2010

Dzień tryfidów
John Wyndham
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Rozsunąłem zasłony najbliższego okna, wpuszczając jaskrawe promienie słońca. Była to sala chirurgiczna. Znajdowało się tu ze dwudziestu pacjentów, wszyscy byli unieruchomieni. Przeważnie złamanie nóg i kilka amputacji, sądząc z wyglądu.
– No, nie grzeb się, koleś, rozsuń zasłony – odezwał się ten sam głos.
Odwróciłem się i spojrzałem na mówiącego. Był to ciemnowłosy, barczysty mężczyzna z ogorzałą cerą. Siedział na łóżku, zwrócony twarzą wprost do mnie – i do światła. Zdawało się, że patrzy mi prosto w oczy, podobnie jak jego sąsiad i następny chory…
Przez kilka sekund wpatrywałem się w niego bez słowa. Tyle czasu to trwało, nim dotarło do mnie zrozumienie.
– Zasłony… chyba się zacięły… – powiedziałem wreszcie. – Poszukam kogoś, żeby się nimi zajął.
Potem uciekłem z sali.
Znów chwyciły mnie dreszcze. Czułem, że przydałby mi się kieliszek mocnego trunku. W mózgu zaczęło mi z wolna coś świtać. Trudno było uwierzyć, że wszyscy mężczyźni z tamtej sali oślepli tak samo jak lekarz, a przecież…
Winda była nieczynna, ruszyłem więc na dół po schodach. Na następnym piętrze zapanowałem nad sobą i zebrałem się na odwagę, żeby zajrzeć do innej sali. Pościel na łóżkach była tu w nieładzie. Sądziłem w pierwszej chwili, że sala jest pusta, okazało się jednak, że nie – niezupełnie. Dwóch mężczyzn w szpitalnej bieliźnie leżało na podłodze. Jeden zalany był krwią z nie zagojonej rany, drugi wyglądał tak, jakby chwycił go jakiś gwałtowny atak. Obaj nie żyli. Reszta chorych znikła.
Kiedy wróciłem znów na schody, zdałem sobie sprawę, że większość odgłosów, które przez cały czas słyszałem, dobiega z dołu i że są teraz wyraźniejsze i bliższe. Wahałem się przez chwilę, ale nie było innej rady, jak iść dalej na dół.
Na następnym zakręcie o mało się nie potknąłem o mężczyznę, który leżał w półmroku. U stóp schodów zaś leżał ktoś, kto się o niego potknął – i zginął, rozbijając głowę o kamienne stopnie.
Wreszcie dotarłem do ostatniego zakrętu, skąd mogłem widzieć główny hol. Najwidoczniej wszyscy chorzy, którzy mogli się poruszać, instynktownie skierowali się tutaj z myślą o znalezieniu pomocy lub o wydostaniu się na zewnątrz. Może niektórzy się wydostali. Główne drzwi wejściowe były otwarte na oścież, ale większość chorych nie zdołała do nich trafić. Zwarty tłum mężczyzn i kobiet – prawie wszyscy w szpitalnej bieliźnie – wolno i bezradnie kręcili się w koło. Tych, co znajdowali się z brzegu, ten obrotowy ruch przyciskał bezlitośnie do wystających marmurowych ozdób lub przygniatał do ścian. Raz po raz ktoś się potykał. Jeżeli mimo naporu ciał padał, niewielka była szansa, że się jeszcze podniesie.
Wyglądało to… cóż, widzieli państwo zapewne rysunki Gustave Doré przedstawiające grzeszników w piekle. Ale Doré nie mógł odtworzyć dźwięków: szlochania, cichych jęków, wznoszących się od czasu do czasu okrzyków rozpaczy.
Dłużej niż minutę nie mogłem znieść tego widoku. Uciekłem z powrotem na górę.
Miałem uczucie, że powinienem jakoś tym ludziom dopomóc. Może wyprowadzić ich na ulicę i przynajmniej położyć kres temu okropnemu, powolnemu krążeniu w ścisku. Ale jedno spojrzenie wystarczyło, by zrozumieć, iż nie zdołam nigdy przedostać się do drzwi, żeby ich wyprowadzić. Poza tym, gdyby mi się to nawet udało, gdybym ich wyprowadził – co dalej?
Usiadłem na stopniu i ukryłem twarz w dłoniach, wciąż mając w uszach te potworne dźwięki. Kiedy wreszcie trochę oprzytomniałem, zacząłem szukać i znalazłem inne schody. Były to wąskie schody dla personelu, które zaprowadziły mnie tylnym wyjściem na podwórze.
Być może niezbyt dobrze opowiadam tę część historii. Cała sprawa była tak niespodziewana i wstrząsająca, że przez pewien czas rozmyślnie starałem się nie pamiętać szczegółów. W tamtej chwili miałem uczucie, że to wszystko jest okropnym snem, z którego bezskutecznie usiłuję się obudzić. Kiedy wyszedłem na podwórze, wciąż jeszcze niezupełnie wierzyłem w to, co widziałem.
Jednego tylko byłem pewien: czy to rzeczywistość, czy koszmar, potrzeba mi odrobiny alkoholu jak jeszcze nigdy w życiu.
Na bocznej uliczce za bramą podwórza nie było nikogo, ale prawie naprzeciw znajdował się bar. Pamiętam jego nazwę – „El Alamein”. U góry, na kutej żelaznej klamrze, wisiała tablica z podobizną wicehrabiego Montgomery, pod nią zaś jedne z drzwi były szeroko otwarte. Ruszyłem prosto tam.
Wejście do baru dało mi na chwilę rozkoszne poczucie normalności. Był prozaicznie i znajomo podobny do dziesiątków innych barów.
Ale chociaż w tej części baru nie było nikogo, w przyległej części, tak zwanym salonie, coś się niewątpliwie działo. Słyszałem ciężki oddech. Korek z głośnym hukiem wyskoczył z butelki. Pauza. Potem jakiś głos powiedział:
– Gin, do ciężkiej cholery! Precz z ginem!
Rozległ się ogłuszający brzęk, a potem śmiech człowieka dobrze już wstawionego.
– Lustro! Po diabła komu lustra?
Nowy strzał korka.
– Znów ten przeklęty gin – stwierdził głos, bardzo zawiedziony. – Precz z ginem!
Tym razem butelka uderzyła o coś miękkiego, spadła na podłogę i zatrzymała się, wylewając z bulgotem zawartość.
– Hej! – zawołałem. – Chciałbym się czego napić.
Zapadła cisza.
– Kim pan jest? – po chwili zapytał nieufnie głos.
– Jestem ze szpitala – powiedziałem. – Chcę wypić kielicha.
– Nie pamiętam pańskiego głosu. Pan widzi?
– Tak.
– To na miłość boską, doktorku, przeskocz przez ladę i znajdź mi butelkę whisky.
– W tej sprawie, owszem, mogę być doktorem – oświadczyłem. Wdrapałem się przez ladę i spojrzałem w bok. Stał tam mężczyzna z wielkim brzuchem, czerwoną twarzą i siwiejącymi wąsikami, ubrany tylko w spodnie i koszulę bez kołnierzyka. Był już mocno wstawiony. Najwidoczniej nie mógł się zdecydować, czy otworzyć butelkę, którą trzymał w ręce, czy użyć jej w charakterze broni.
– Jeśli pan nie jest doktorem, to kim pan jest? – spytał podejrzliwie.
– Byłem pacjentem, ale potrzeba mi kielicha jak najlepszemu doktorowi – odparłem. – To, co pan trzyma, to znowu gin – dodałem.
– Ach, tak! Pieprzony gin – powiedział i cisnął go precz. Butelka z trzaskiem i brzękiem wyleciała przez szybę.
– Niech mi pan lepiej odda ten korkociąg – powiedziałem.
Zdjąłem z półki butelkę whisky, otworzyłem ją i podałem mu wraz ze szklaneczką. Dla siebie wziąłem mocny koniak, po czym, nalałem sobie zaraz drugą porcję. Po chwili ręce przestały mi tak gwałtownie drżeć.
Spojrzałem na swego towarzysza. Pił whisky wprost z butelki.
– Zaleje się pan – powiedziałem. Przerwał picie i odwrócił ku mnie głowę. Przysiągłbym, że mnie widzi.
– Zaleję się! Tam do licha, już jestem zalany – powiedział z pogardą.
Miał tak absolutną słuszność, że nic więcej nie dodałem. Rozmyślał chwilę ponuro, po czym oznajmił:
– Muszę się upić. Muszę być dużo bardziej pijany. – Nachylił się do mnie. – Wie pan co? Jestem ślepy. Żeby pan wiedział: ślepy jak kret. Wszyscy są ślepi jak krety. Oprócz pana. Dlaczego pan nie jest ślepy jak kret?
– Nie wiem – odparłem.
– To ta przeklęta kometa, niech ją zaraza! Ona wszystkiemu winna. Zielone gwiazdy spadające – a teraz wszyscy są ślepi jak krety. Pan widział zielone spadające gwiazdy?
– Nie – wyznałem.
– Otóż to. Najlepszy dowód. Pan ich nie widział: nie jest pan ślepy. Wszyscy inni widzieli – zatoczył łuk ramieniem – wszyscy są ślepi jak krety. Ścierwo nie kometa, powiadam.
Nalałem sobie trzeci kieliszek koniaku, zastanawiając się, czy on nie ma racji.
– Wszyscy są ślepi? – powtórzyłem.
– Właśnie. Wszyscy. Pewnie wszyscy na świecie. Oprócz pana – dodał jakby po namyśle.
– Skąd pan wie? – spytałem.
– Nic prostszego. Słuchaj pan! – powiedział.
Staliśmy obok siebie opierając się o szynkwas i nasłuchiwaliśmy. Nic nie było słychać, nic prócz szelestu gazety, którą wiatr pędził pustą ulicą. W tej okolicy z pewnością nie znano takiej ciszy od tysiąca lat.
– Rozumie pan, co mam na myśli? Jasna sprawa – powiedział mężczyzna.
– Tak – odrzekłem wolno. – Tak… rozumiem, co pan ma na myśli.
Doszedłem do wniosku, że muszę iść dalej. Nie wiedziałem dokąd. Czułem tylko, że muszę dowiedzieć się czegoś więcej o tym, co się dzieje.
– Pan jest właścicielem baru? – zapytałem.
– A jeśli nawet, to co? – odparł znów nieufnie.
– Tylko tyle, że muszę komuś zapłacić za trzy podwójne koniaki.
– Daj pan spokój.
– Ależ niech pan posłucha…
– Daj pan spokój, powiadam. Wie pan dlaczego? Bo po co nieboszczykowi pieniądze? A ja jestem nieboszczyk… tak jakbym już był. Jeszcze tylko parę łyków.
Wyglądał bardzo krzepko na swój wiek i powiedziałem mu to.
– Po co żyć, jak człowiek jest ślepy? – zapytał gniewnie. – Tak powiedziała moja żona. I miała rację, tylko że ona ma więcej odwagi. Kiedy się przekonała, że dzieciaki też są ślepe, co zrobiła? Zabrała je do naszego łóżka i odkręciła gaz. Tak zrobiła. A mnie zabrakło odwagi, żeby przy nich zostać. Moja żona to dzielna kobieta, dzielniejszą ode mnie. Ale ja się też zbiorę na odwagę. Wrócę tam do nich niedługo, kiedy już będę dość pijany.
Co tu było mówić? Słowa były bezcelowe, drażniły go tylko. W końcu znalazł po omacku schody i z butelką w ręce poszedł na górę. Nie próbowałem go zatrzymywać ani iść za nim, odprowadziłem tylko spojrzeniem. Potem dopiłem resztkę koniaku i wyszedłem na cichą ulicę.
powrót do indeksunastępna strona

40
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.