Nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałem. Taka myśl pojawiła się mniej więcej w piątej minucie seansu i trwała do około godziny filmu. Wtedy trójwymiarowość obcej planety stała się już oczywistością, a dziwił płaski ekran po chwilowym zdjęciu okularów 3D. Jednak zapowiedzi nie były w żadnym stopniu przesadzone – „Avatar” Jamesa Camerona to nieprawdopodobna uczta wizualna.  |  | ‹Avatar›
|
Nie ma sensu chyba pisać o technicznych aspektach tej produkcji – informacje na ten temat są powszechnie dostępne w Internecie. Ważny jest efekt. A ten oszołamia już na samym wstępie, gdy bohater grany przez Sama Worthingtona budzi się ze snu w komorze kriogenicznej, wnętrze statku kosmicznego całe się kołysze, a pytanie: „Czy nie potrzebujesz torebki” równie dobrze może zostać skierowane do widzów, którzy na własnym żołądku odczuwają efekty stanu nieważkości. Reszta seansu to połączenie wizji technologicznej z wszelkiego rodzaju futurystycznym wyposażeniem bazy kosmicznej oraz fascynujący pokaz przyrody obcego świata. Wydaje się, że jeden seans to za mało, aby nacieszyć się pięknem tych scenerii. I o ile w warstwie technologicznej nie ma może wielkich zaskoczeń (choć dużo chłopięcej frajdy), to fauna i flora planety Pandora jest wizją piękną i odważną. Cameron wyszedł od prostego założenia – Pandora ma mniejszą masę niż Ziemia, stąd też wszystko jest tam po prostu większe – poczynając od drzew, poprzez leśne drapieżniki, na trzymetrowych przedstawicielach inteligentnej rasy skończywszy. Trochę w tej wizji widać może wpływ Jacksonowskiego „King Konga”, ale bez jego przerysowań. Przyroda Pandory sprawia wrażenie ekosystemu, w który można uwierzyć. Wizja to jedno, a sposób jej pokazania to zupełnie coś innego. Planetę poznajemy bowiem „w akcji”. Podczas biegów, pościgów, lotów na smokopodobnych ptakach czy w ogniu walk. Nie trzeba chyba dodawać, że każdy element sprawia wrażenie dopracowanego w najmniejszym szczególe. Tego się nie da opisać, to trzeba zobaczyć. I to bez dwóch zdań w 3D. Dwuwymiarowy „Avatar” traci co najmniej połowę swego uroku, a pomysł oglądania go (przy pierwszym seansie) na małym ekranie kwalifikuje do natychmiastowego leczenia psychiatrycznego. (Czytam jeszcze raz powyższe zdania i stwierdzam, że nie udało mi się oddać ogromu wrażeń wizualnych, jakie film Camerona zapewnia. Mogę więc jedynie powtórzyć – tego się nie da opisać słowami, to po prostu trzeba zobaczyć. Nawet jeśli baśnie SF nie są waszym ulubionym gatunkiem filmowym.) Bo „Avatar” jest bardziej baśnią niż filmem SF. Fabuła jest stosunkowo prosta – jeśli ktoś oglądał zwiastun, mniej więcej wie, o co chodzi. Pandora to planeta, która ma pecha – posiada niezwykle cenne złoża naturalne oraz inteligentną rasę Na’vi, która niespecjalnie chce brać udział w ich eksploatacji. Jake Sully to z kolei były marine, obecnie sparaliżowany, który przybywa na planetę, aby wziąć udział w pewnym eksperymencie. Na jego potrzeby stworzone zostało ciało przedstawiciela Na’vi, którym będzie mógł sterować za pomocą pewnego urządzenia. Sterować, to zresztą za mało powiedziane – będzie mógł stać się przedstawicielem obcej rasy, podczas gdy jego ludzkie ciało spoczywać będzie w pojemniku. Cel misji? Oficjalny? Nawiązać kontakt z ludem Na’vi. Mniej oficjalny? Przeprowadzić wojskowe rozpoznanie. W całej relacji Ziemianie – Na’vi nie jest trudno rozpoznać aluzję do sytuacji w Iraku, jest to zasygnalizowane wyraźnie, choć na bardzo ogólnym poziomie.  | |
James Cameron zawsze należał do utalentowanych kopistów. Brał na tapetę dzieła innych twórców i przekształcał je we własną wizję. Tak było choćby z opowiadaniami Harlana Ellisona w przypadku „Terminatora”, tak było z filmem Ridleya Scotta w przypadku „Obcych”. Nie inaczej jest tutaj. Wydaje się, że strukturę „Avatara” wziął Cameron z indiańskiego westernu. Nie tego, w którym czerwonoskórzy atakują Bogu ducha winnych osadników, ale tego, w którym przeciwstawieni sobie zostają źli, zachłanni biali i spokojni, prawi Indianie – wypisz, wymaluj „Tańczący z wilkami”. Z kolei kilka elementów dotyczących samej Pandory przywodziło mi na myśl klasyczną „Planetę Śmierci” Harry’ego Harrisona (że też ta powieść jeszcze się nie doczekała ekranizacji!). Wspominałem o „King Kongu”, ale Cameron pożycza też od samego siebie – początkowe sceny rozładunku transportu kosmicznych marines bardzo mocno kojarzą się z „Obcym – decydującym starciem”, zwłaszcza w chwili, gdy pojawia się Ellen Rip… to znaczy Sigourney Weaver. Najsilniejsze skojarzenie miałem jednak z… „Gwiezdnymi wojnami”. A właściwie może z „Powrotem Jedi” – filmem, w którym rasa technologicznie upośledzona stawia opór lepiej wyposażonemu najeźdźcy. Jednak tym razem wygląda to lepiej – nie mamy słodkich futrzastych misiów, mamy trzymetrowych umięśnionych wojowników i uzębione leśne bestie. W rywalizację takich sił łatwiej uwierzyć. Ten właśnie trop to moje najsilniejsze skojarzenie. Bo Cameronowi udała się wielka sztuka – zrobił „Gwiezdne wojny” XXI wieku. Wielu przed nim próbowało, ale dopiero teraz czuję, że zbliżyliśmy się do siły oddziaływania dzieła Lucasa. Do archetypicznej opowieści o rywalizacji dobra i zła, z jasno określonymi stronami, działającej silnie na proste emocje, oszałamiającej pod względem formy. Jeśli macie w sobie jeszcze coś z dziecięcej pasji, z fascynacji fantastycznymi historiami, innymi światami, indiańskimi opowieściami, przygodą, odkryciami, historiami o przyjaźni, miłości, poświęceniu – w „Avatarze” powinniście się zakochać.
Tytuł: Avatar Rok produkcji: 2009 Kraj produkcji: USA Data premiery: 25 grudnia 2009 Czas projekcji: 150 min. Gatunek: SF Ekstrakt: 90% |