Tymczasem Cley wziął do ręki kamienny nóż. Kiedy tylko ustały przedśmiertne drgawki, podszedł do jelenia. Nogi stworzenia zadrgały jeszcze kilkakrotnie, a wtedy myśliwy pochylił się i podciął mu gardło. Ledwie uszło z niego życie, kiedy Wood zaczął chłeptać krew rozlaną na śniegu. Tusza była zbyt ciężka, żeby ją ponieść, a do rana z pewnością objadłyby ją wilki. Jeleń był wielkości małego konia, o rogach z dziesięcioma odgałęzieniami po obu stronach. Cley nie miał wyboru, musiał wziąć tyle, ile zdołał unieść. Nie było się nad czym zastanawiać, Rubieże mogły nie podarować im dziczyzny aż do wiosny. Wyciął dwa ogromne steki z boków, dość na tydzień, i ruszyli w stronę jaskini. Całą pozostałą energię zużył na rozpalenie kolejnego ogniska, wrzucił do niego cały ich zapas drewna i gałęzi tak, żeby nie musiał się nim zajmować w ciągu nocy. Wciąż ubrany w płaszcz i rękawice owinął się w koc i przysunął się do szybu na tyłach jaskini. Spał twardo, bez snów, przez cały dzień, aż obudził się na dźwięk własnego krzyku. Zaraz jednak znowu zapadł w sen. Ocknął się późnym rankiem, ale nie potrafił powiedzieć, co to za dzień. Mięśnie nóg i ramion potwornie go bolały, ale ucieszył się, kiedy stwierdził, że w wyniku wystawienia na działanie burzy nie stracił żadnego palca, ani u rąk, ani u stóp. Wood podszedł, a on otoczył go ramionami. – Dziczyzna dla ciebie – powiedział i roześmiał się na myśl o tym, że raz jeszcze wymknął się pułapkom Rubieży. Minął dogasający żar ogniska i wyszedł w światło dnia. Niebo powiedziało mu, że przed zmrokiem znów spadnie śnieg. Opadł na kolana i zaczął kopać w zamarzniętej bieli, żeby dostać się do mięsa, które nierozważnie zakopał. Nie było żadnych tropów wskazujących, że do jego zdobyczy dobierali się jacyś rabusie. Kopał dłuższą chwilę, aż wreszcie dotarło do niego, że to niewłaściwe miejsce. Zaczął kopać w innym miejscu, kilka stóp dalej. Znów nic nie znalazł. Z obłędem w oczach i zwiększoną energią sprawdzał miejsce przy miejscu. Godzinę później cała przestrzeń przed jaskinią była odsłonięta. Pomimo całych tych poszukiwań nie znalazł nawet jednej kropli krwi, ani jednego pasemka sierści, która mogła pokrywać jedną stronę każdego płata mięsa. Cley zaklął gniewnie. Pies wyszedł z jaskini i stanął przed nim, ale bokiem, spoglądając kątem oka. – Czy zeszłej nocy zabiliśmy dużego jelenia? – zapytał Wooda. Pies nawet nie drgnął. Wrócił myślami do tej sceny, zalanej czystym światłem księżyca – cień stworzenia, jego oddech zamieniający się w parę, idealna dokładność jego strzałów, dźwięk ostatniego oddechu, kiedy przeciął mu gardło. Sięgnął do buta, wyciągnął kamienny nóż i zaczął szukać jakiegokolwiek dowodu na to, że niedawno coś zabił. Nie było nic. Z lasu nadciągnął dźwięk gałęzi skrzypiących pod świeżo spadłym śniegiem – dźwięk śmiechu Rubieży.
Wood całkowicie wydobrzał z ran, choć na piersi została mu postrzępiona blizna. Dni mijały w letargicznej monotonii – rozpalania ognia, polowania, siedzenia godzinami w jaskini, wpatrywania się w idealnie biały świat. Dzikie wyobrażenia były łatwiej dostępne niż jedzenie, i dieta towarzyszy składała się z okazjonalnie upolowanego chudego królika i zupy ze śniegu, lub duszonego mięsa geebla, które po przygotowaniu było tylko tłustym puddingiem. Cały czas jedli korzonki, a jeśli mieli szczęście, dużego kruka. Ponadto oprócz śnienia na jawie i głodówki spędzali czas na lekturze bezimiennej książki o duszy. Dla Cleya księga straciła cały sens, ale nadal czytał, bo była to rzecz najbliższa rozmowie z człowiekiem. Każdej nocy pies brał ją w zęby i przynosił myśliwemu. Wood uzależnił się od szeptanego strumienia słów i nie mógł bez tego zasnąć. Kiedy pies zapadał w sen Cley czasem wyciągał zieloną woalkę, zwijał ją w kulkę i trzymał przed sobą w dłoni. Czasami był tak oczarowany poszarpanym skrawkiem materiału, że zapominał dołożyć do ognia. Te wybuchy emocji, wspomnień, były jak maleńkie wysepki na wielkim morzu bezsłonecznej nudy zimy. To było jak powtarzanie i prozaiczny rytuał, który trzymał go przy życiu. Brali w tym udział ze stoicką determinacją, która pozwalała uniknąć nawet najlżejszej tęsknoty za wiosną.
Cley otworzył oczy i spojrzał ku wylotowi jaskini, żeby sprawdzić, jaka jest pogoda, ale ujrzał tylko przytłumiony, niebieski połysk. Reszta jaskini była spowita w głębokie cienie. W nocy uformowała się ściana lodu, odcinająca ich od świata. Wydawało się niemożliwe, żeby w ciągu sześciu godzin mogło spaść tyle śniegu. Ognisko wygasło, a na ścianach przy wejściu zaczął się zbierać lód. Wziął nóż i zaatakował zmarzlinę, w gorączkowej nadziei, że to tylko cienka warstwa, a po jej drugiej stronie jest miękki śnieg. Po godzinie zmagań stało się jasne, że nóż jest bezużyteczny. Udało mu się wykuć wgłębienie wielkości pięści. Było oczywiste, że temperatura na zewnątrz spadła poniżej poziomu, jakiego kiedykolwiek doświadczył. Obrócił głowę i przyłożył ucho do zamarzniętej bariery. Gdzieś, daleko, jakby w innym świecie, usłyszał wściekłe zawodzenie burzy przewalającej się przez las. – Pogrzebani żywcem – powiedział do Wooda, wsuwając nóż z powrotem w cholewę. Pies podszedł do niego. Zastanawiał się nad rozpaleniem ognia i rozpuszczeniem gładkiej błękitnej ściany, ale uświadomił sobie, że jeżeli nie będzie się topić dostatecznie szybko, to dym ich udusi. Bawił się możliwością czekania, aż burza ucichnie, w nadziei, że słońce rozpuści przeszkodę. To jednak mogłoby potrwać dni, a oni do jedzenia mieli tylko kilka skrawków ugotowanego królika i parę słodkich dzikich ziemniaków, które już zaczęły gnić. Podszedł do pakunków, wyciągnął z nich świecę i zapalił ją. Płomyk odepchnął ciemność w narożniki i na kilka chwil rozjaśnił grobową sytuację. Na ziemię nakapał wosku i osadził w nim świecę. Usiadł pod ścianą ze skrzyżowanymi nogami i próbował się skupić, podczas gdy Wood węszył pod wejściem, warcząc na lód. Wiedział, że nie chce czekać, aż burza się skończy. Nie było gwarancji, że słońce ich uwolni zanim umrą z głodu. Poza tym wyobrażał sobie, że czekanie byłoby tak nudne, że poczułby się zmuszony popełnić samobójstwo. Myśl o strzelbie naprowadziła go na dziwaczny pomysł opróżnienia pozostałych naboi z prochu i zrobienia bomby, którą wysadziłby wejście. Było jednak tylko dwanaście naboi i szybko pojawiła się myśl o tym, jak eksplozja urywa mu rękę. Pojawiła się desperacja. Bezpieczne niebo jaskini stało się więzieniem, które wkrótce zmieni się w grób. Wrzasnął z irytacją na psa, żeby przestał dreptać, a Wood uniósł nogę i obsikał lód. – Dobra robota – powiedział Cley, a pies znów zaczął dreptać. Choć świeca dawała światło, nie dawała ciepła. Cley, ubrany tylko w bieliznę i flanelową koszulę, cofnął się do szybu, żeby złapać trochę jego wewnętrznego ciepła. Teraz, kiedy normalne wejście było odcięte, zaczął się poważnie zastanawiać nad ciemnym korytarzem wiodącym pod wzgórze. Otwór, choć wąski, był wystarczająco szeroki, by go pomieścić, i jeszcze miałby parę cali po obu stronach. Pochylił się nad tunelem, próbując przebić wzrokiem ciemność, bezskutecznie, i dumał, czy jest połączony z innym wyjściem, czy oznacza upadek prosto w jądro ziemi. Podjął decyzję, kiedy Wood przyniósł książkę i upuścił ją u jego stóp. Pies położył się. Jakoś rozumiał, że przed nimi długie oczekiwanie i przygotował się na to. – Nie, dzięki – powiedział Cley. – Zbadam ten szyb. Z pakunków wyjął pudełko zapałek i kolejną świecę i włożył je do kieszeni. Potem oderwał płonącą świecę od podłogi. Zanim zagłębił się w ciemność spojrzał za siebie i z naciskiem polecił psu zostać na miejscu. Wziął kilka głębokich wdechów, jakby miał zanurzyć się pod wodę, i powoli ruszył naprzód. Płomień drżał w ciepłym powiewie wokół niego. Pięć jardów dalej tunel się zwężał. Musiał położyć się na brzuchu. Szyb schodził w dół pod kątem czterdziestu pięciu stopni, a z tego, co był w stanie zobaczyć przed sobą, wydawało się, że ciągnie się ładny kawałek. Jeśli się nie poszerzy na tyle, żeby mógł się odwrócić, trudno będzie wrócić. Zdecydował się przecisnąć jeszcze kilka jardów. Poruszając się jak wąż posuwał się do przodu, aż ściany tunelu zamknęły się wokół niego. Zatrzymał się na odpoczynek i zauważył jak ciepło było w szybie – miłe miejsce, żeby pochylić głowę i po prostu zasnąć. Potem przypomniał sobie, że dokładnie to samo mówił mu zimowy wiatr tamtej nocy, kiedy zgubił się w burzy. Zanim znów ruszył, usłyszał coś nad głową – coś jakby kapiąca woda czy spadające kamyczki. Nagle za nim pojawił się Wood, szczekając. Świeca zgasła w silnym powiewie i wszystko stało się czarne. Pies się przestraszył i próbował przepchnąć się obok Cleya, nieświadomie drapiąc go pazurami po nogach. |