Filodos oparł rękę na jego ramieniu. – Mylisz się, panie – rzekł miękko. – Ja jestem nikim… – NIKT! NIKT! – zawył nagle Orestes, odtrącając jego dłoń. – ZABIJA MNIE NIKT! – i wybuchając nieopamiętanym śmiechem, odskoczył od niego i przytulił się do ściany. – TAK, TAK, PRZEBIEGŁY KRÓLU, JA DOBRZE ZNAM TWOJE OPOWIEŚCI – mruknął, uspokajając się nagle. – CZEMU CIĄGLE KŁAMIESZ, ODYSEUSZU? OPOWIADASZ O TROI, JAKBYŚ BYŁ JEDNYM Z MŁODYCH, KTÓRZY POPŁYNĘLI TAM GINĄĆ, A WSZAK BYŁEŚ JEDNYM ZE STARYCH, KTÓRZY POPŁYNĘLI TAM GADAĆ. Filodos westchnął. – Czy nic cię nie przekona, że naprawdę nie jestem Odysem? – zapytał. Gdy Orestes energicznie pokręcił głową, westchnął ponownie i rzekł: – Dobrze zatem… Jestem pieśniarzem, ale nie kłamcą. Jaki masz dowód na to, że moja prawda jest w czymkolwiek gorsza od twojej? – WIESZ DOBRZE, ŻE PRAWDA NIE ISTNIEJE. JA MOŻE TEŻ NIE JESTEM TYM, KIM JESTEM. MOŻE MÓJ OJCIEC ZGINĄŁ POD TROJĄ I NIGDY NIE WRÓCIŁ DO DOMU. MOJĄ MATKĘ MOŻE ZABIŁA ZARAZA. – Jeśli nie istnieje prawda, to czy może istnieć kłamstwo, Orestesie? – KŁAMSTWO ISTNIEJE. – Zatem wszyscy jesteśmy kłamcami. Nasz świat to Wielka Zieleń, Wielkie Zielone Morze. Ciągle się zmienia, ciągle zmaga się z samym sobą. Cokolwiek tworzymy, ginie w ułamku sekundy, a jednak trwa na wieki w nas. Czyż nie jest tak? Orestes spojrzał na niego. Potem za okno. – NIE… – szepnął. – BÓG-MORZE TO JA! WIECZNE, NIEUKOJONE CIERPIENIE. MILION ŚWIATÓW RODZĄCYCH SIĘ I GINĄCYCH W JEDNYM CIELE. JESTEM MORZEM-TUŁACZEM I SŁOŃCEM-PIEŚNIARZEM. MÓJ SZAŁ JEST SZAŁEM PUSTKI… – zadyszał się, zamilkł. Po jego twarzy popłynęły łzy i po chwili ciągnął, a jego głos stawał się coraz bardziej chrapliwy, coraz mniej ludzki: – MYŚLISZ, ŻE NIE WIEM, ŻE JESTEM SZALONY? ZAWSZE BYŁEM SZALONY, WIEM, ŻE BYŁEM. PŁAKAŁEM PRZEZ SZEŚĆDZIESIĄT STRASZNYCH DNI, SZEŚĆDZIESIĄT STRASZNYCH NOCY. A JEDNAK WCIĄŻ NIE UMIEM… NIE MOGĘ… JEST TAKIE MIEJSCE, GDZIE KOŃCZĘ SIĘ JA, A ZACZYNA SIĘ NIESKOŃCZONOŚĆ, JEDNORODNA MNOGOŚĆ. CHCIAŁEM WYJŚĆ POZA SIEBIE I DOTKNĄĆ NIESKOŃCZONOŚCI, JEDNAK NATRAFIŁEM TYLKO NA PUSTKĘ… Orestes zamilkł. Oderwał się od ściany i zatoczył w stronę Filodosa. – PUSTKĘ, ODYSEUSZU! PUSTKĘ! – ryknął i wybiegł z komnaty. Eheu, doprawdy nieszczęśliwym człowiekiem był Orestes, syn mądrego Agamemnona i bolejącej Klitamnestry. Czyż jednak bardziej nieszczęśliwym od nas, którzy żyjemy, gdy tylu umarło? Jeden jest tylko koniec wszechrzeczy, jeden bóg potężniejszy od wszystkich innych bogów, a imię jego Śmierć. O wielki duchu, bracie morza, ciebie teraz wzywam. Pomóż mi śpiewać koniec opowieści, zgubę Menelaosa króla, pięknej Heleny, Orestesa, syna szału, i Filodosa, przeklętego Pieśniarza. Jak wielki Feb dał świt mojej pieśni, tak ty daj jej zmierzch. Przypomnij hordy doryckich wojowników, które przebyły całą Helladę, przypomnij pożogę i lament, które szły ich śladem. Przypomnij, o wielki panie ludzkiego losu, ów dzień, gdy dotarli do pradawnego grodu Lakaidemonu. Ową chwilę, gdy krwawy płomień objął podgrodzie, przesiąkł przez spiżowe mury, gdy mężowie krwiożerczy stanęli u bram. Przyzwał wonczas Menalaos Filodosa i rzekł mu: – Opowiedz mi, proszę, znów o Troi… Opowiedz mi o dniu największej chwały Achajów, o tym, jakeśmy zburzyli niezdobyte mury Ilionu. A pieśniarz zaczął tymi słowy: – Pamiętam ten dzień jak żaden inny. Pamiętam szał Boga-morza, gdyśmy nie mogli przemóc trojańskiej potęgi. Ilekroć nacieraliśmy na mury, odpierali nas strzałami i włóczniami. Wielu wspaniałych mężów zorało konającymi członkami krwawe pola Ilionu. Polegli silny Ajas i młody Patroklos. Zginął wielki Achilles, on, który nie bał się żadnego męża, padł zabity bronią tchórza. Któż zresztą zliczy wszystkich młodych i dzielnych, których prochy spoczęły na obcym, odległym wybrzeżu? My, którzyśmy przeżyli, zestarzeliśmy się w sercach ciągłym strachem… – I dopiero przebiegły Odyseusz obmyślił fortel, który pozwolił nam wedrzeć się poza niezdobyte mury. Nakazał zbudować statek, jakiego Ojciec Morze nigdy jeszcze nie niósł na swych barkach – potężny okręt o dziobie w kształcie głowy konia, opancerzony naszymi tarczami. Trzystu z nas miało wedrzeć się na jego pokładzie do portu Troi i od środka otworzyć spiżowe bramy. Ja byłem wśród tych trzystu. – Pamiętam, owego dnia Wielka Zieleń była wściekła i jej wściekłość poniosła nas przez zatokę. Była noc, księżyc już zachodził. Na zewnątrz wzniósł się szum przypływu, wojenna pieśń Boga-morza. Pamiętam, że i my byliśmy wściekli. Boski gniew prowadził nas po zwycięstwo. Z gniewem wspominaliśmy poległych przyjaciół, porzucone domy. – Fale z hukiem natarły na przybrzeżne skały, a my przy łoskocie tarcz runęliśmy na gród Ilosa. Coś jakby grad zabębniło o pokład nad nami. Krzyknęliśmy, uderzyliśmy włóczniami o zbroje. Wiosła szły zgodnie. Nic nie mogło nas powstrzymać, nic nie mogło stłumić naszego szału. – Statkiem zatrzęsło. Krótkie szarpnięcie. Ktoś krzyknął: „Heu! Heu!”. Wznieśliśmy pean i runęli przed się. Po rampie zbiegliśmy do portu. Z gniewnym sykiem pomknęły w naszą stronę strzały. Kilku z nas padło, jednak raz spuszczonych ze smyczy, nic nie mogło nas powstrzymać. Nic nie mogło stłumić tryumfalnego ryku Wielkiego Zielonego Morza! – Siejąc śmierć i zbierając pożogę, zaatakowaliśmy zamek, natarliśmy na bramę… A brama runęła. Zastępy dzikich Dorów wtargnęły do pałacu Menelaosa króla. Rzucili żagwie, składając z pradawnego Lakaidemonu ofiarę dla swego ognistego boga. Bezkresne Niebo grzmiało gniewnie, syte krwi starego Menelaosa i szalonego Orestesa. Grozo! Nawet ty nie umiałabyś powiedzieć, jak ginęła Helena, w której oczach zaklęta była Wielka Zieleń. Dopiero gdy minęła krwawa, gorejąca noc, poranny deszcz ugasił pożar zniszczonego miasta. I nikt by tego ranka nie powiedział, że byli kiedykolwiek Achaje, że Bóg-morze niósł ich zastępy po zwycięstwa i chwałę. Bóg-niebo swymi łaskawymi łzami przebaczał pychę tym, których zgładził. A Wielka Zieleń śpiewała cicho, ulegle – jak nigdy dotąd. Smutnym zawodzeniem opiewała Filodosa, przeklętego Pieśniarza, któremu była obiecana śmierć w jej ramionach. Do dziś rozbrzmiewa w mych uszach owa żałobna skarga. A smutek i pustka na zawsze pozostaną w moim sercu. Co bowiem było w nas wielkiego, już umarło. Dymy naszych ofiar unoszą się dziś ku niebu. Tylko naszymi duszami miota wciąż ta sama żałość, ta sama żądza i ten szał, bo my nigdy nie zaznamy ukojenia. Zaprawdę, jesteśmy przeklęci. Wielka Zieleń jest w nas, ale jest martwa, jest jak znamię na sercach tych, którzy wciąż pamiętają, czym była chwała. Nadbrzeż, dnia 30.05. A.D. 2007, o godz. 23:08:06 |