Nie ma to jak zrobić wampiryczny horror w pomieszaniu z filmem noir, nie mając za grosz pojęcia ani o jednym, ani o drugim, a później puścić produkcję na żywioł, nie dbając o to, czy ktokolwiek z obsady rzeczywiście przyłoży się do roli. Wszystkie te „atrakcje” zapewnia „Lady Dracula”.  |  | ‹Lady Dracula›
|
Fakt wydania w Polsce „Lady Draculi” na DVD mocno dziwi. Na ogół bowiem wydaje się u nas kinowe hity ostatnich paru lat oraz całą masę świeżutkich produkcji podrzędnego sortu, które są atrakcyjne wyłącznie dla goniących za łatwym zyskiem dystrybutorów. Do tego – bardzo, ale to bardzo rzadko – na rynek trafiają pojedyncze tytuły z klasyki z lat 70., 80. i 90. „Lady Dracula” nie należy ani do jednej, ani do drugiej kategorii. Owszem, film powstał w roku 1989, ale ewidentnie jest jednym z najsłabszych horrorów tamtego okresu. Czyżby wobec tego zadziałała magia nazwiska Sylvii Kristel, która zdobyła światowy rozgłos dzięki serii przygód rozerotyzowanej Emmanuelle? Ogólny zarys fabuły brzmi jeszcze w miarę sensownie. Do położonego gdzieś w Ameryce gabinetu figur woskowych przybywa z Rumunii żona Draculi. Natychmiast przejmuje kontrolę nad rozmiłowanym w horrorach właścicielem przybytku, instaluje się w piwnicy i rozpoczyna aktywne nocne życie, co i rusz wyskakując na miasto na szybko przekąskę. Co, naturalnie, skutkuje policyjnym śledztwem, które prowadzi klasyczny, zblazowany detektyw. W tym samym czasie zniewolony właściciel gabinetu ma coraz gorsze samopoczucie, gdyż wie, że jego dni są policzone, bowiem miast hołubić wampirzycę, wciąż darzy uczuciem swoją dziewczynę. A teraz garść pytań. Po co właścicielowi gabinetu figur woskowych kilka skrzyń rumuńskich bibelotów? Jakim cudem nikt się nie próbował dowiedzieć, co jest w dodatkowej skrzyni, która nie figurowała w żadnym manifeście przewozowym? Dlaczego żona Draculi trafiła do zbitej z chamskich, nieheblowanych desek, skrzyni? A gdzie ziemia? Gdzie uszczelnienie szpar? A tak w ogóle, to od kiedy Dracula miał żonę? I gdzie się ta żona podziewała przed ostatnie stulecie, skoro nie ma pojęcia o tragicznym zejściu małżonka? Dlaczego pokąsany bohater nie zmienia się od razu w wampira i paraduje po mieście w biały dzień, a także – co jest już w ogóle głupotą – próbuje kąsać mimo braku wampirzych kłów? Który zdrowy na umyśle facet, posiadający wielki samochód i fundusze wystarczające na nocleg w hotelu, prowadzi poderwaną panienkę na trawnik do miejskiego parku? Po co złodzieje włamują się do gabinetu figur woskowych? Przecież więcej pieniędzy znaleźliby chyba w miejskim szalecie? I tak dalej, i tak dalej. A to tylko pierwszy kwadrans filmu. Podczas oglądania tego korowodu banialuk przychodzi na myśl jedno, jedyne wytłumaczenie takiego chaosu. „Lady Draculę” nakręcił profan, który właśnie odkrył, że istnieje w kulturze masowej coś takiego jak wampir, i koniecznie zapragnął nakręcić o nim film. Najlepiej bez zaznajamiania się z kanonem, żeby spojrzenie było „świeże”. Co prawda piąte przez dziesiąte Christopher Coppola (tak, tak, z tych Coppoli), scenarzysta i reżyser w jednym, na temat krwiopijców słyszał, ale informacje te doszły do niego raczej z drugiej ręki. Wampirzyca w trakcie atakowania osób, na których zamierza się pożywić, przekształca się w ohydnie wyglądające, humanoidalne demoniszcze. Potrafi też zmienić się w nietoperza, aczkolwiek proces ten chyba jest długi i bolesny, bo ona rzeczywiście TRANSFORMUJE SIĘ w tegoż nietoperza. Co ciekawsze – razem z ubraniem, które nigdy, przenigdy się nie brudzi, nawet w czasie wyjątkowo krwawej rzeźni w nocnym klubie. Na dokładkę żona Draculi ma jakieś dziwaczne błony między palcami, a także kłopotliwą w użyciu szczękę, bo miast subtelnie wgryzać się w szyję ofiary, najczęściej rozszarpuje ją wraz z częścią twarzy. Wciąż jednak można było uratować film, dbając o porządną realizację od strony technicznej. Niestety, twórcy mogą się pochwalić jedynie umiarkowanie porządnymi zdjęciami, niektórymi efektami specjalnymi (głównie nadzwyczaj ochoczo pokazywanymi strzępami ludzkich zwłok) oraz scenografią, która raz jest świetna, a innym razem żenująco prymitywna i schematyczna. Cała reszta kwiczy i konwulsyjnie wierzga, dopominając się o wyłączenie filmu i wyrzucenie płyty. Tyczy się to zwłaszcza paskudnie przerysowanej gry aktorskiej. Szczyty niekompetencji bije tu nie potrafiący pokazać bodaj jednej emocji na twarzy Lenny von Dohlen oraz – przykro to mówić – Sylvia Kristel, dzięki której wampirzyca jawi się jako koturnowa, chodząca na szczudłach raszpla. W dodatku – ze względu na błonę – musi bez ustanku trzymać szeroko rozczapierzone palce, co w komplecie ze sztywnym krokiem daje efekt po prostu żałosny. Innymi słowy – nie sposób przestraszyć się na tym filmie, nie da się też sympatyzować z którymkolwiek z bohaterów, bo sztuczne zachowanie i egzaltowane miny po prostu odpychają. Nie ma tu też nic do śmiechu, ponieważ sceny, które reżyser wymarzył sobie jako komediowe, są zwyczajnie zbyt głupie i nijakie, żeby bawić, a bawią co najwyżej te, które w założeniu miały straszyć. Co gorsza, częstokroć nie sposób opędzić się od wrażenia, że tuż za krawędzią kadru krząta się ekipa, depcząc po zwojach kabli od kamer i oświetlenia. Mówiąc krótko – „Lady Dracula” to produkcja nieprzyjemnie podrzędnego sortu, absolutnie niewarta uwagi. Jedynym jej plusem jest specyficzny klimat schyłku lat 80., z mocnymi makijażami, charakterystycznymi ubiorami i tęczowymi barwami neonowych szyldów.
Tytuł: Lady Dracula Tytuł oryginalny: Dracula's Widow Rok produkcji: 1988 Kraj produkcji: USA Dystrybutor (DVD): Vision Czas projekcji: 86 min. Gatunek: horror Ekstrakt: 20% |