powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (XCIII)
styczeń-luty 2010

Autor
Matka, żona i kochanka
Rob Marshall ‹Nine: Dziewięć›
Szczęśliwym zrządzeniem losu Rob Marshall od razu po „Chicago” wskoczył na pozycję musicalowego geniusza. Ulokował się tuż za Bazem Luhrmannem, nawet przez minutę nie osiągając wirtuozerii, rozmachu i oryginalności „Moulin Rouge”. Jego najnowszy film dzieli od debiutu aż siedem lat, podczas których Marshall nie nauczył się zbyt wiele, może poza tym, że musical wychodzi mu lepiej od fabuły. O ile „Chicago” jawiło się olśnieniem, o tyle „Nine: Dziewięć” pozwala uczciwie to zaszczytne miano zrewidować.
Zawarto¶ć ekstraktu: 80%
‹Nine: Dziewięć›
‹Nine: Dziewięć›
Z jednej strony bilans wypada nieciekawie. Z objawienia pozostał reżyser o co najwyżej średnich zdolnościach, któremu jakimś cudem udaje się sztuka kręcenia niezłych i solidnych produkcji muzycznych. „Nine: Dziewięć” bezceremonialnie jednak dowodzi, że realizacyjne możliwości Marshalla nie wykraczają poza te zaprezentowane już w jego debiucie. Nieraz można mieć wrażenie, że oglądamy nową historyjkę w starej scenografii. Numer za numerem doświadczamy déjà vu: Judi Dench śpiewa „Follies Bergeres”, a widz przed oczami ma „When You′re Good to Mama” Queen Latifah. Sceny z Marion Cotillard wyglądają identycznie jak solówki wyśpiewywane (choć to chyba przesadzone słowo) przez Renée Zellweger, zainscenizowanie otwarcia filmu i taniec Saraghiny przerysowują ruch za ruchem z „Cell Block Tango”. Nawet czerwono-niebiesko-żółta paleta kolorystyczna zachowała się z „Chicago”. Raz dała ładny i stylowy efekt, więc czemu teraz miałaby zawieść?
U Marshalla, twórcy z broadwayowskimi korzeniami, rygor ograniczeń sceny wydaje się być największym przekleństwem. Różnica między reżyserowaniem teatralnego musicalu a kręceniem filmu, sprowadza się do tego, że przy tym drugim ma montażystę i czasami może błysnąć zbliżeniem na ponętną część ciała któreś z aktorek. „Nine: Dziewięć” bezbłędnie przeplata fabułę z muzycznymi wstawkami, jest perfekcyjnie zdynamizowany, pełen energii i nie ma w sobie ani grama odwagi. Konserwatywny stylistycznie i choreograficznie, pozbawiony najdrobniejszego szaleństwa wyobraźni i trzymający się z dala od ryzykownych rozwiązań – fatalnie działa na niego sąsiedztwo nazwiska Federico Felliniego i „Osiem i pół”, na podstawie którego napisano „Nine: Dziewięć”.
Arcydzieło Felliniego nie jest jednak dla Roba Marshalla jedynie uciążliwym punktem odniesienia albo porównaniem wysoko ustawiającym poprzeczkę oczekiwań. Może się to wydać stwierdzeniem przesadzonym, ale „Osiem i pół” oraz „Nine: Dziewięć” to kino pokrewnej nastrojowości. Zuchwałemu „Chicago” przewodziła ironia i duch cynicznej zabawy, tu – głównie dzięki przejmującym wcieleniom kilku aktorek – nawias sztuczności zostaje odrzucony na rzecz autentycznych tragedii. „Nine: Dziewięć” wygrywa z „Chicago” na emocje, dlatego, że różnica między pierwszym a ostatnim filmem Marshalla jest taka jak między aktorstwem Richarda Gere i Daniela Day-Lewisa: jakościowa. Wielkie aktorki nawet w małych rolach potrafią poruszyć. Kompletnie nie udaje się to Nicole Kidman, w przeciwieństwie do reszty pań po swojemu zimnej i zdystansowanej, umiarkowanie wychodzi to Kate Hudson, pełniącej rolę błyskotki w cekinach. Ale Penelope Cruz, Sophia Loren i Marion Cotillard to istne diamenty. Grają najważniejsze dla głównego bohatera kobiety i zarazem trzy uosobienia tęsknoty. Dzięki ich pięknemu i wzruszającemu aktorstwu, nastrój żalu za jakąś stratą bierze górę nad zasadniczym tematem filmu, czyli mękami artysty w chwili odpływu weny. Smutne losy matki, żony i kochanki z pozoru mówią o Guido Continim, ale tak naprawdę bohaterki opowiadają w piosenkach o sobie i wydarzeniach dla nich ważnych, które dla egoistycznego filmowca pozostały nieistotne i niezauważalne. Słusznie zresztą postać reżysera jest trochę zepchnięta w cień czarujących i zwichniętych przez życie pań. W takiej manierze subtelnego wycofania gra ją Day-Lewis, który, jak wiadomo, nie musi się szczególnie wysilać, żeby całkowicie zawładnąć ekranem i skoncentrować na sobie uwagę. Każde charakterologiczne uproszenie Guida wydaje się usprawiedliwione: w gruncie rzeczy nie o nim to film. Tropiąc cięcia montażowe bezradnie próbujące zatuszować umiarkowane taneczne umiejętności i nierówno rozdzielone talenty wokalne gwiazd, można ten fakt przegapić. Podobnie, jak ten, że „Nine: Dziewięć” to zaledwie dobry musical i dużo od niego lepszy dramat.



Tytuł: Nine: Dziewięć
Tytuł oryginalny: Nine
Reżyseria: Rob Marshall
Zdjęcia: Dion Beebe
Muzyka: Maury Yeston
Rok produkcji: 2009
Kraj produkcji: USA, Włochy
Dystrybutor (kino): Kino Świat
Data premiery: 22 stycznia 2010
Czas projekcji: 112 min.
WWW: Strona
Gatunek: musical
Ekstrakt: 80%
powrót do indeksunastępna strona

124
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.