Zapraszamy do lektury fragmentu powieści Davida Almonda „Skrzydlak”. Objęta patronatem „Esensji” książka ukaże się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. Wychowałem się w licznej rodzinie w prowincjonalnym miasteczku nad rzeką Tyne. Były tam stare kopalnie węgla, ciemne, opadające w dół ulice, dziwne sklepy, nowe rezydencje i dzikie, pokryte wrzosowiskami wzgórza. Nasze życie obfitowało w tajemnicze i nieoczekiwane zdarzenia. Miasteczko i ludzie, wśród których się wychowałem, znaleźli się potem na kartach moich książek. Zawsze chciałem być pisarzem, ae dopóki nie stałem się „duży”, mało komu o tym mówiłem. Wydałem wiele powieści dla dorosłych i zdobyłem kilka nagród. Byłem listonoszem, sprzedawcą w sklepie, redaktorem i nauczycielem. Mieszkałem u wybrzeży Morza Północnego, w centrum Manchesteru i na farmie w Suffolk. Pierwsze książki napisałem w odosobnionej i rozpadającej się posiadłości w Norfolk. Pisanie bywa trudne, a czasem ma coś wspólnego z magią. Moim zdaniem opowieści są żywymi tworami i mówią o sprawach być może najważniejszych. Znalazłem go w garażu w niedzielne popołudnie. Było to dzień po przeprowadzce na Falconer Road. Kończyła się zima. Mama powiedziała, że wprowadzimy się wiosną. Oprócz mnie nie było tam nikogo. Rodzice siedzieli w domu z Doktorem Śmiercią i martwili się o małą. Leżał w ciemnościach, między skrzynkami po herbacie, w kurzu i brudzie. Wyglądał tak, jakby spoczywał tam od zawsze. Był umorusany, blady i wychudzony i myślałem, że nie żyje. Nie mogłem się bardziej mylić. Szybko poznałem prawdę i dowiedziałem się, że na świecie nie ma i nigdy nie było drugiej takiej istoty jak on. Nazywaliśmy to miejsce garażem, bo tak określił je pośrednik handlu nieruchomościami, pan Stone. Bardziej jednak przypominało rumowisko, śmietnik albo jeden z tych starych magazynów przy molo przeznaczonych do rozbiórki. Stone poprowadził nas przez ogród, szarpnął mocno drzwi i małą latarką oświetlił wnętrze. Zajrzeliśmy do środka. – Spójrzcie na to oczami wyobraźni – powiedział. – Będzie tu czysty wspaniały garaż na dwa samochody, z nowymi drzwiami i naprawionym dachem. Spojrzał na mnie z głupawym uśmieszkiem. – Albo coś bardziej w twoim guście, kolego – kryjówka dla ciebie i twoich kumpli. Co ty na to? Odwróciłem wzrok. Nie chciałem mieć z nim nic wspólnego. Pokazując nam dom, ciągle powtarzał to samo: Spójrzcie na to oczami wyobraźni. Tyle można tu zrobić. Przez cały czas myślałem o tym starym człowieku, Erniem Myersie, który mieszkał w tym domu samotnie przez wiele lat. Gdy znaleźli go pod stołem w kuchni, nie żył już prawie od tygodnia. Właśnie jego widziałem, gdy Stone mówił nam, byśmy spojrzeli na to wszystko oczami wyobraźni. Tak samo wyraził się, gdy weszliśmy do jadalni, gdzie w rogu stał stary, popękany sedes, zasłonięty przepierzeniem z dykty. Chciałem, żeby się zamknął, ale on konspiracyjnym szeptem opowiedział nam, że pod koniec Ernie nie mógł już chodzić po schodach. Zniesiono więc łóżko i zamontowano na dole sedes, by ułatwić mu życie. Stone patrzył na mnie takim wzrokiem, jakby uważał, że nie powinienem o tym wiedzieć. Chciałem wyjść stąd i wrócić do naszego starego domu, ale mama i tata dali się nabrać. Zachowywali się tak, jakby czekała ich wielka przygoda. Kupili ten dom. Zaczęli go myć, szorować i malować. A potem mała urodziła się za wcześnie. I tak to się zaczęło. W niedzielę rano omalże nie wszedłem do garażu. Wziąłem swoją latarkę, żeby zobaczyć, co jest wewnątrz. Tylne drzwi, wychodzące na alejkę, odpadły zapewne dawno temu i wejście było teraz zabite grubymi deskami. Belki podtrzymujące strop przegniły i dach się zapadał. Fragmenty podłogi, widoczne pod rupieciami, były popękane i pełne dziur. Ludzie, którzy wynosili śmieci z domu, mieli również po sprzątać garaż, ale gdy tylko rzucili okiem, powiedzieli, że nie wejdą do środka nawet za dodatkowe pieniądze. Były tam stare komody, potłuczone umywalki i worki cementu. Pod ścianami stały rozpadające się drzwi i leżaki ze zbutwiałymi siedzeniami. Na hakach wisiały zwoje lin i kabli. Na podłodze leżały rozrzucone węże ogrodnicze i pudła z zardzewiałymi gwoździami. Wszystko było pokryte warstwą kurzu i pajęczyny. Z muru sypał się tynk. W jednej ze ścian znajdowało się małe okienko, ale było strasznie brudne i zastawione kawałkami popękanego linoleum. Cały garaż śmierdział zgnilizną i pleśnią. Nawet cegły kruszyły się, jakby nie mogły już dłużej unieść własnego ciężaru. Wydawało się, że budynek jest zmęczony istnieniem i czeka tylko na stosowną chwilę, by się zawalić i zostać zrównany z ziemią. Nagle usłyszałem jakieś chrobotanie w kącie. Coś się po ruszyło, ale potem znieruchomiało i zapadła martwa cisza. Stałem i zbierałem się na odwagę, żeby wejść do środka. Byłem już zdecydowany, gdy usłyszałem gniewny głos mamy. – Michael! Co ty robisz? Stała przy drzwiach kuchennych. – Przecież mówiliśmy ci, żebyś nie wchodził do garażu, dopóki nie będzie tam bezpiecznie. Cofnąłem się i spojrzałem na nią. – Mówiliśmy?! – krzyknęła. – Tak – odparłem. – Więc trzymaj się od niego z daleka. Rozumiesz? Popchnąłem drzwi, które zakołysały się na jedynym ocalałym zawiasie. – Rozumiesz?! – wrzasnęła. – Tak – powiedziałem. – Rozumiem. Rozumiem. – Nie chcemy, żeby przez twoją głupotę coś cię przygniotło w tym idiotycznym garażu. Mamy już dość zmartwień, nie sądzisz? – Tak. – Więc nie wchodź tam. Jasne? – Tak. Tak, tak, tak. Zanurzyłem się w chaszcze, które nazywaliśmy ogrodem, a ona wróciła do swego cholernego dziecka. Ogród był kolejnym miejscem, gdzie miało być pięknie. Miały w nim stać ławki, stół i huśtawka. Na ścianie domu miała być wymalowana bramka do piłki nożnej. Miał być staw z rybami i żabami. Ale nie było nic oprócz pokrzyw, ostów, pokruszonych cegieł i stosów kamieni. Stałem, ścinając kopniakiem kwiaty milionów mleczy. Po chwili mama zapytała mnie, czy zjem obiad, a ja powie działem, że nie, że zostanę w ogrodzie. Przyniosła mi kanapkę i puszkę coli. – Przepraszam – powiedziała. – Wszystko jest takie parszywe, że i my jesteśmy w parszywych nastrojach. Dotknęła mojego ramienia. – Rozumiesz nas, Michael, prawda? Rozumiesz? Kiwnąłem głową. – Tak – powiedziałem. Znów mnie dotknęła, ciężko wzdychając. – Gdy tu posprzątamy, będzie pięknie. Usiadłem na stosie cegieł przy ścianie. Jadłem kanapkę i popijałem colę. Myślałem o domu przy Random Road, skąd się wyprowadziliśmy, i o moich starych kumplach, zwłaszcza o Leakeyu i Coocie. Na pewno przez cały dzień biegali po boisku i kopali piłkę. Potem usłyszałem dzwonek do drzwi i zorientowałem się, że przyszedł Doktor Śmierć. Nazywałem go Doktorem Śmiercią, bo miał szarą twarz, czarne plamy na rękach i nie potrafił się uśmiechać. Gdy pewnego razu odjeżdżał sprzed naszego domu, widziałem, jak zapala papierosa. Kazali mi zwracać się do niego doktorze Dan i tak mówiłem, jeśli już musiałem, ale dla mnie pozostawał Doktorem Śmiercią. Bardziej to do niego pasowało. Skończyłem pić colę, odczekałem chwilę i znów poszedłem do garażu. Nie miałem czasu, by stać tam i zbierać się na odwagę, nadsłuchując chrobotania z wewnątrz. Zapaliłem latarkę, wziąłem głęboki oddech i wślizgnąłem się do środka. Coś małego i czarnego przemknęło po podłodze. Drzwi skrzypiały i zgrzytały przez chwilę, a potem zapadła cisza. W strumieniu światła latarki widać było unoszący się kurz. W kącie wciąż coś szurało. Podszedłem bliżej i poczułem na czole pajęczynę. W garażu było pełno rzeczy – starych mebli, instalacji kuchennych, zrolowanych dywanów, rur, desek i skrzynek. Musiałem schylać głowę, przechodząc pod zwisającymi z sufitu linami, wężami ogrodniczymi i torbami z narzędziami. Kolejne pajęczyny przyczepiały mi się do ubrania i skóry. Podłoga była popękana i pokruszona. Uchyliłem drzwi szafki, poświeciłem latarką i zobaczyłem tysiące uciekających stonóg. Zajrzałem do wielkiego kamiennego słoja, gdzie leżały kości jakiegoś zwierzątka. Wszędzie było pełno martwych much. Walały się stare gazety i czasopisma. Po świeciłem na jedno z nich i zobaczyłem, że ma prawie pięćdziesiąt lat. Poruszałem się bardzo ostrożnie. Miałem stracha, że budynek w każdej chwili runie. W nosie i w gardle czułem drapiący kurz. Wiedziałem, że zaraz zaczną mnie szukać i że powinienem stąd wyjść. Nachyliłem się nad stosem skrzynek po herbacie, oświetliłem latarką przestrzeń za nimi i wtedy go zobaczyłem. Myślałem, że nie żyje. Siedział z wyprostowanymi nogami, z głową opartą o ścianę. Był pokryty kurzem i pajęczynami – jak wszystko tutaj. Miał bladą, ściągniętą twarz, a we włosach i na ramionach martwe muchy. Oświetliłem latarką jego białą twarz i czarny garnitur. – Czego chcesz? – zapytał. Otworzył oczy i spojrzał na mnie. Głos miał tak skrzeczący, jakby nie używał go od lat. – Czego chcesz? Serce waliło mi jak oszalałe. – Pytam, czego chcesz – powtórzył. Wtedy usłyszałem nawoływania od strony domu. – Michael! Michael! Michael! Powłócząc nogami, wyszedłem na zewnątrz. To był tata. Szedł w moją stronę. – Nie mówiliśmy ci… – zaczął. – Tak – powiedziałem. – Tak, tak. Zacząłem otrzepywać się z kurzu. Z podbródka spadł mi pająk wiszący na długiej nici. – To dla twojego dobra – powiedział tata, obejmując mnie ramieniem i wyjmując mi z włosów martwą muchę. Walnął mocno w ścianę garażu i cała konstrukcja zadygotała. – Widzisz? Wyobraź sobie, co może się stać. Chwyciłem go za ramię, żeby przestał. – Tak – zawołałem. – Już rozumiem. Ścisnął mi rękę i powiedział, że niedługo wszystko będzie dobrze. Roześmiał się. – Doprowadź się do porządku, zanim matka cię zobaczy. |