powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (XCIII)
styczeń-luty 2010

Dzień tryfidów
John Wyndham
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Przez moment nie było żadnej odpowiedzi. Potem rozległ się chór wrzaskliwych głosów. Były ich chyba setki, ale nie mogłem zrozumieć ani słowa. Zupełnie jakbym nastawił płytę z wrzaskami tłumu, na dobitkę bardzo wrogo usposobionego. Przez krótką, koszmarną chwilę zastanawiałem się, czy nie przeniesiono mnie podczas snu do zakładu dla obłąkanych, może więc to wcale nie jest szpital świętego Merryna. Wszystkie głosy brzmiały wprost nienormalnie. Zatrzasnąłem szybko drzwi, odcinając się od zgiełku, i po omacku wróciłem do łóżka. Łóżko wydawało mi się jedynym bezpiecznym schronieniem w całym tym niepojętym otoczeniu. Jak gdyby dla spotęgowania wrażenia do uszu moich dobiegło coś, co sprawiło, że zamarłem w trakcie naciągania na siebie koca. Z dołu, z ulicy, rozległ się krzyk, niesamowity, mrożący krew w żyłach. Rozległ się trzykrotnie, a kiedy wreszcie ucichł, zdawało się, że nadal wibruje w powietrzu.
Dreszcz mnie przeszedł. Na czole pod bandażami czułem piekące krople potu. Zrozumiałem teraz, że dzieje się coś przerażającego, coś potwornego. Nie mogłem znieść dłużej odosobnienia i bezradności. Musiałem się dowiedzieć, co to wszystko znaczy. Podniosłem ręce do bandaży, namacałem już agrafki, wtem jednak znieruchomiałem z rękami przy głowie.
Przypuśćmy, że kuracja się nie udała? Przypuśćmy, że po zdjęciu bandaży przekonam się, że nadal nic nie widzę? Byłoby to jeszcze gorsze, tysiąc razy gorsze…
Nie miałem odwagi stwierdzić w samotności, że lekarze nie uratowali mi wzroku. A jeżeli nawet uratowali, czy takie raptowne odsłonięcie nie zaszkodzi oczom?
Opuściłem ręce i położyłem się. Wściekły byłem na siebie, na szpital i dałem upust wściekłości klnąc głupio i bezsilnie.
Musiała upłynąć dłuższa chwila, zanim odzyskałem równowagę i znów zacząłem się głowić nad jakimś wytłumaczeniem tej piekielnej sytuacji. Nie znalazłem go. Doszedłem tylko do bezwzględnego przekonania, że wbrew wszelkim przedziwnym oznakom jest środa. Poprzedni dzień bowiem musiał się wszystkim wryć w pamięć, a mogłem przysiąc, że dzieli mnie od niego tylko jedna noc.
Znajdą państwo w kronikach i archiwach, że we wtorek, siódmego maja, orbita Ziemi przeszła przez sferę odłamków komety. Mogą państwo w to nawet uwierzyć, jeśli zechcą – miliony ludzi w to uwierzyły. Może tak było rzeczywiście. Nie rozporządzam niezbitymi dowodami. Wprawdzie nie widziałem tego, co zaszło, ale mam na ten temat własne zdanie. Wiem tylko, że musiałem spędzić wieczór w łóżku słuchając relacji naocznych świadków o najbardziej, jak twierdzili, zdumiewającym zjawisku niebieskim, notowanym w dziejach.
A przecież, zanim się cała historia zaczęła, nikt nie słyszał nigdy ani słowa o tej rzekomej komecie lub o jej odłamkach.
Dlaczego podczas trwania zjawiska mówił o nim bez przerwy sprawozdawca radiowy, skoro każdy, kto mógł chodzić, kusztykać czy dać się nieść, był albo pod gołym niebem, albo gdzieś przy oknie podziwiając największy w historii świata bezpłatny fajerwerk – tego nie wiem. Tak jednak było, a słuchając sprawozdania zrozumiałem jeszcze dokładniej, co to znaczy być niewidomym. Poczułem wreszcie, że jeśli kuracja okaże się nieskuteczna, raczej zrobię ze sobą koniec, niż pozostanę w tym stanie.
W wiadomościach przez cały dzień podawano, że tajemnicze jaskrawozielone błyski widziano poprzedniej nocy na niebie Kalifornii. Tyle jednak rzeczy zdarzało się stale w Kalifornii, że trudno było specjalnie się tym przejmować, ale w dalszych wiadomościach pojawił się ów motyw odłamków komety, no i już pozostał.
Znad całego Pacyfiku napływały relacje o nocy rozświetlonej zielonymi meteorami. „Niekiedy przelatywały ich takie roje, jakby wirowało całe niebo”. I tak też pewnie było, jeśli się dobrze nad wszystkim zastanowić.
Gdy linia nocy przesuwała się na zachód, wspaniałość widoków wcale nie malała. Poszczególne zielone błyski ukazały się nawet, nim zapadł mrok. Spiker mówiąc o meteorach w wiadomościach o szóstej po południu zapewniał słuchaczy, że jest to fenomenalne widowisko, które każdy powinien zobaczyć. Wspomniał też, że obecność meteorów wywołuje poważne zakłócenia w odbiorze krótkich fal z dalszych odległości, lecz fale średnie, na których nadawane będą dalsze bieżące sprawozdania, są wolne od zakłóceń, przynajmniej na razie. Spiker mógł oszczędzić sobie potoków wymowy. Sądząc z tego, jakie podniecenie panowało w szpitalu, nie było chyba najmniejszego prawdopodobieństwa, aby ktokolwiek nie obejrzał niebiańskich fajerwerków. Oprócz mnie.
Jak gdyby za mało jeszcze było komentarzy radiowych, pielęgniarka, która przyniosła kolację, również uznała za stosowne o wszystkim mi opowiedzieć.
– Na niebie pełno jest spadających gwiazd – mówiła. – Wszystkie jaskrawozielone i w ich świetle twarze ludzkie wyglądają upiornie. Tłumy wyległy na ulicę i patrzą, a chwilami jest widno jak za dnia, tyle że w dziwnym kolorze. Co pewien czas przelatuje wielka gwiazda, taka świecąca, aż oczy bolą patrzeć. Cudowny widok. Mówią, że nigdy jeszcze nic podobnego nie było. Szkoda, że pan nie może tego zobaczyć!
– Tak – przyznałem dość niechętnie.
– Rozsunęłyśmy zasłony w salach, żeby wszyscy mogli oglądać – mówiła dalej. – Gdyby nie miał pan bandaży na oczach, widziałby pan stąd doskonale.
– Naprawdę? – powiedziałem.
– Ale najlepiej się ogląda pod gołym niebem. Podobno tysiące osób zebrały się w parkach i na błoniach. Na wszystkich płaskich dachach też stoi mnóstwo ludzi i patrzy w górę.
– Jak długo to ma potrwać? – spytałem cierpliwie.
– Nie wiem, ale powiadają, że gwiazdy nie świecą już tak mocno jak przedtem. No, ale gdyby nawet panu zdjęto dziś bandaże, wątpię czy lekarze pozwoliliby panu patrzeć. Musi pan z początku być bardzo ostrożny, a niektóre błyski są szalenie jaskrawe. One… ojej!
– Dlaczego „ojej”? – zapytałem.
– Teraz przeleciała taka świecąca, aż cały pokój zrobił się zielony. Co za szkoda, że pan jej nie widział.
– Tak, tak – powiedziałem. – A teraz niech siostra zrobi mi tę łaskę i już sobie pójdzie.
Próbowałem słuchać radia, ale wydawało takie same okrzyki podziwu i zachwytu, na dobitkę zaś wciąż ględziło wykwintną angielszczyzną o „wspaniałym widoku” i „fenomenalnym zjawisku”, aż w końcu miałem wrażenie, że cały świat jest na wielkim balu, na który tylko ja nie dostałem zaproszenia.
Nie mogłem poszukać sobie innej rozrywki, bo szpitalny radiowęzeł nadawał tylko jeden program. Po pewnym czasie zorientowałem się, że widowisko ma się ku końcowi. Spiker ponaglał wszystkich, którzy jeszcze go nie obejrzeli, żeby się pośpieszyli, bo będą żałować do końca życia.
Wszystko jak gdyby się sprzysięgło, aby mnie przekonać, że omija mnie najważniejsza rzecz, dla której właściwie przyszedłem na świat. Wreszcie miałem tego wszystkiego dość i wyłączyłem radio. Przedtem usłyszałem jeszcze, że zjawiska świetlne tracą szybko na sile i za parę godzin prawdopodobnie wyjdziemy ze sfery odłamków komety.
Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że wszystko to zdarzyło się poprzedniego wieczora – gdyby się zdarzyło dawniej, musiałbym odczuwać znacznie silniejszy głód, niż odczuwałem w tej chwili. No dobrze, więc co to wszystko może znaczyć? Czyżby cały szpital, ba, całe miasto tak się hucznie bawiło do rana, że dotychczas jeszcze nie zdołało oprzytomnieć?
W tym miejscu tok moich myśli przerwały bliskie i dalekie zegary, niezgranym chórem obwieszczając godzinę dziewiątą.
Po raz trzeci z całej siły nacisnąłem dzwonek. Gdy leżałem czekając na rezultat, usłyszałem za drzwiami jakieś szmery. Składały się jakby z pochlipywań, potknięć i szurania, ponad które wybijał się niekiedy jakiś okrzyk z oddali.
Do mojego pokoju wciąż jednak nikt nie przychodził. Zacząłem znów tracić równowagę psychiczną. Ohydne zmory z lat dziecinnych opadły mnie znowu. Zdawało mi się, że lada chwila otworzą się niewidzialne drzwi i cichaczem wślizną się potwory. Prawdę mówiąc, nie byłem wcale pewien, czy ktoś się już nie zakradł i nie krąży bezszelestnie po pokoju…
Z natury nie mam nadmiernie wybujałej wyobraźni, przysięgam. Powodem mojego stanu były przeklęte bandaże zasłaniające mi oczy i owe okropne, niesamowite głosy, które odpowiedziały mi, kiedy otworzyłem drzwi na korytarz. W każdym razie uległem zmorom, a kiedy się im ulegnie, olbrzymieją z każdą chwilą. Już teraz przerosły stadium, w którym można by je odpędzić pogwizdywaniem lub głośnym śpiewem.
Wreszcie zadałem sobie rozstrzygające pytanie. Co wolę: zdjąć bandaże narażając się na niebezpieczeństwo utraty wzroku czy pozostawać w ciemnościach, we władzy coraz bardziej paraliżującego strachu?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

38
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.