„Arcydzieła czarnego kryminału” to zbiór opowiadań mistrzów gatunku – w spisie treści wymienieni są m.in. Raymond Chandler oraz Dashiell Hammett. Całość została podzielona na trzy części: w pierwszej głównymi bohaterami tekstów są prywatni detektywi, w drugiej policjanci, w trzeciej przestępcy. Kto skusi się na taki zbiorek? A może raczej: kto ewentualnie z lektury może być zadowolony?  |  | ‹Arcydzieła czarnego kryminału›
|
Być może lektura „Arcydzieł…” przypadnie do gustu tym, którzy nie bardzo wiedzą, co to takiego „czarny kryminał” (istnieją tacy ludzie?) – dla nich może to być ciekawy przegląd najbardziej charakterystycznych motywów. Przeczytać zbiór może też ktoś, kto klimaty noir lubi i zna, a teraz chce sięgnąć do korzeni gatunku, dowiedzieć się, jak wyglądały początki tak popularnej konwencji i co – oraz jak – Chandler pisał, zanim wymyślił Marlowe’a. „Arcydzieła…” mają więc pewien walor edukacyjny, lecz gorzej sprawdzają się jako rozrywka. Mamy tu bowiem wszystko, co się z gatunkiem kojarzy, a więc cynicznych detektywów i twardych gliniarzy, obowiązkowo piękne kobiety, które na zmianę to knują, to znów omdlewają w męskich ramionach, szybką akcję i ogólną brutalność świata, a w tle posępne miasto i podrzędne knajpy albo wręcz przeciwnie – domy skorumpowanych bogaczy czy zagubione gdzieś przy drodze moteliki. Problem w tym, że wszystko to czytaliśmy/widzieliśmy (nie zapominajmy, że noir to też film) już wcześniej i w lepszym wykonaniu. Kogoś, kto zna „Żegnaj, laleczko”, raczej nie zachwyci opowiadanie pt. „Człowiek, który lubił psy”, będące luźnym pierwowzorem powieści i napisane w czasach, gdy zarówno noir, jak i słynny styl Chandlera dopiero raczkowały. I nic nie pomoże tu tłumaczenie, że opowiadanie to oryginał, a powieść to kopia (pozwolę sobie na uproszczenie, bo motywy w jednym i drugim są podobne), skoro kopia jest dojrzalsza i po prostu lepiej napisana. A poza tym – to ją przeczytaliśmy najpierw. Podobny problem mają pozostałe teksty ze zbioru, napisane we wczesnym okresie rozwoju gatunku, czyli pod koniec lat 20. i w latach 30. Zwroty akcji następują tu z częstotliwością dwóch na stronę, mężczyźni są tak twardzi, że można by nimi łupać orzechy, kobiety uwodzą, a świat jest paskudny, choć ze szczyptą odziedziczonego, zdaje się, jeszcze po XIX wieku sentymentalizmu (w tancbudach prócz wampów spotkać też można sierotki, którymi należy się zaopiekować). Jest w tych opowiadaniach coś z dziecięcej radości odkrywców „wow, to my możemy tak pisać?”… i szczerze mówiąc, niewiele więcej. Znajdują się też oczywiście w zbiorze historie pochodzące z czasów późniejszych – te często są spokojniejsze i sprawiają wrażenie bardziej dopracowanych, czego dobrym przykładem może być „Śpiewający gołąbek” Rossa Macdonalda z 1953 roku, lecz i one nie mają czytelnikowi do zaoferowania niczego poza standardowym zestawem charakterystycznych dla noir motywów. Podstawowym problemem „Arcydzieł…” wydaje się brak ciekawych fabuł i/lub przewrotnych zakończeń – bodaj tylko Mickey Spillane w „Pani mówi: umrzyj!” pokusił się o to, by zaskoczyć czytelnika pointą. A na to, by nadrobić ów brak np. pogłębionym opisem takiego czy innego środowiska lub skomplikowanymi charakterami bohaterów, nie ma miejsca – teksty są na to zbyt krótkie. I co z tego, że mamy w zbiorze różnorość punktów widzenia (raz bohaterami są stróże prawa, raz złoczyńcy) czy stylów narracji (Elmore Leonard stara się wprowadzać elementy humorystyczne, James M. Cain pisze językiem stylizowanym na prowincjonalną gwarę), skoro i tak każdemu kolejnemu tytułowi towarzyszy przemożne uczucie „rany, ja skądś to znam”. Pół wieku temu sam pomysł „opowiem historię żony, która razem z kochankiem zamordowała męża” czy „opowiem historię cynicznego gliniarza” mógł wystarczyć – dziś, po setkach przeczytanych/obejrzanych wariacji na ten sam temat, trzeba czegoś więcej. Na koniec zostawiłam sobie dwóch autorów nietypowych, czyli Stephena Kinga oraz Quentina Tarantino. Nietypowych, bo pierwszy jest znany przede wszystkim jako autor horrorów, drugi zaś jako reżyser filmowy. I obaj napisali swoje teksty późno, gdy noir nie tylko początki, ale i złoty okres miał za sobą. Jest to więc, w obu wypadkach rodzaj hołdu: dwa teksty, w których nie ma już radosnego „wow” prekursorów, jest za to świadoma gra ze spuścizną gatunku. King na tle pozostałych autorów wypada dobrze – znanej już w Polsce „Piątej ćwiartce” daleko do najlepszych dokonań Króla, niemniej opowiadanie ma zwartą, przemyślaną i logiczną konstrukcję, niezły pomysł, i, pomimo że akcja pędzi tu z szybkością ekspressu, ładnie zbudowany klimat. Quentin Tarantino… ech, tu wydawcy należy się parę przykrych słów, bowiem „opowiadanie” reżysera to w istocie spisana część „Pulp Fiction”, a dokładniej znana wielbicielom filmu historia człowieka, który zegarek chował w wiadomym miejscu. Pomijam już pytanie, czy ten króciutki (jedna strona druku) fragment broni się jako samodzielna całość (moim zdaniem nieszczególnie), ale na litość boską, przecież to jest nabijanie fanów Tarantino w butelkę. Może dla przyzwoitości wypadałoby choć wycofać nazwisko reżysera z okładki? Gdyby nie ta końcowa wpadka, dałabym 60%, a tak tylko 50%.
Tytuł: Arcydzieła czarnego kryminału Tytuł oryginalny: Pulp Frictions ISBN: 978-83-7469-708-8 Format: 384s. 142×202mm Cena: 32,– Data wydania: 13 marca 2008 Ekstrakt: 50% |