Gdyby się to działo o dzień lub dwa wcześniej, nie wiem, co bym zrobił – prawdopodobnie w końcu to samo – ale tego dnia mogłem sobie przynajmniej powiedzieć: tam do diabła, jeżeli tylko będę rozsądny, nic strasznego nie może się stać. Ostatecznie bandaże mają być dziś zdjęte. Zaryzykuję. Jedną rzecz muszę zapisać sobie na plus. Nie byłem aż tak opętany lękiem, żeby gwałtownie zerwać bandaże. Miałem dość rozwagi i opanowania, aby wstać z łóżka i spuścić zasłony, nim się zabrałem do odpinania agrafek. Gdy już zdjąłem opatrunek i przekonałem się, że widzę w półmroku, poczułem ulgę, jakiej nigdy dotąd nie doznałem. Mimo to, upewniwszy się najpierw, że pod łóżkiem lub w innych zakamarkach nie ukrywają się złoczyńcy lub potwory, podparłem zaraz klamkę drzwi, oparciem krzesła. Wtedy dopiero zdołałem wziąć się w ryzy. Nakazałem sobie spędzenie całej godziny na stopniowym przyzwyczajaniu się do pełnego światła dziennego. Pod koniec godziny byłem już pewien, że dzięki szybkiej pierwszej pomocy, a następnie dobremu leczeniu wzrok mam równie dobry jak przedtem. Ale nadal nikt nie przychodził. Na dolnej półce stolika przy łóżku znalazłem ciemne okulary, przygotowane na wypadek, gdyby mi były potrzebne. Włożyłem je przezornie, zanim podszedłem do okna. Dolna jego część nie otwierała się, miałem więc ograniczone pole widzenia. Zerkając na dół i w bok dostrzegłem kilka osób, które w oddali szły po ulicy dziwnie wolno, jakby bez celu. Najbardziej jednak i od razu uderzyła mnie ostrość, czystość zarysów wszystkiego, na co patrzyłem. Nawet dalekie szczyty domów za przeciwległymi dachami widać było niezwykle wyraźnie. Wtem dostrzegłem, że z żadnego komina, dużego ani małego, nie wydobywa się dym… Moje ubranie wisiało porządnie w szafie. Kiedy je włożyłem, poczułem się od razu bardziej normalnie. W papierośnicy znalazłem jeszcze kilka papierosów. Zapaliłem jednego i bardzo szybko doszedłem do stanu, w którym, mimo że wszystko nadal było niezaprzeczenie dziwne, nie mogłem już zrozumieć, dlaczego właściwie byłem przedtem tak bliski paniki. Niełatwo jest odtworzyć w pamięci nasz pogląd na świat w owych czasach. Musimy teraz być znacznie bardziej samodzielni, bardziej polegać na sobie. Ale wtedy tyle spraw szło ustalonym od wieków trybem, tyle rzeczy miało ze sobą ścisłe powiązania. Każdy z nas dzień w dzień pełnił swoje ściśle określone funkcje w ściśle określonym miejscu, bez trudu więc można było wziąć nawyk i zwyczaj za prawo natury i tym większy się odczuwało wstrząs, jeżeli coś ów ustalony tryb nagle zakłóciło. Gdy się spędziło pół życia w takim, a nie innym układzie społecznym, zmiana koncepcji tego układu nie jest sprawą pięciu minut. Teraz, kiedy spoglądamy wstecz na ówczesne stosunki, ogrom tego, czego nie wiedzieliśmy i nie chcieliśmy wiedzieć o swoim życiu codziennym, nie tylko zdumiewa, lecz budzi wręcz zgrozę. Ja na przykład nie miałem właściwie pojęcia o najprostszych sprawach: o tym, w jaki sposób i kto dostarcza mi żywności, skąd się bierze świeża woda, jak się tka i szyje noszone przeze mnie ubranie, jak działa kanalizacja – warunek zdrowia mieszkańców miast. Nasze życie zależało od sieci niezliczonych specjalistów, z których każdy mniej lub bardziej kompetentnie spełniał swoje zadanie i oczekiwał tego samego od innych. Dlatego też było dla mnie rzeczą nie do uwierzenia, żeby w szpitalu mogła zapanować całkowita dezorganizacja. Ktoś gdzieś – byłem tego pewien – panuje nad sytuacją, pech tylko chciał, że ten ktoś zapomniał o pokoju numer czterdzieści osiem. Jednakże kiedy znów podszedłem do drzwi i wyjrzałem na korytarz, uświadomiłem sobie ponad wszelką wątpliwość, że cokolwiek się stało, sprawa dotyczy nie tylko pojedynczego mieszkańca pokoju numer czterdzieści osiem. W pobliżu nie było akurat nikogo, z daleka tylko słyszałem przytłumiony gwar, dobiegały mnie też odgłosy szurających kroków, a od czasu do czasu donośniejszy okrzyk, odbijający się echem w pustych korytarzach. Nic jednak nie przypominało wrzasków, przed którymi przedtem zatrzasnąłem drzwi. Tym razem nie próbowałem już nikogo przywołać. Wyszedłem cicho z pokoju. Dlaczego cicho? Sam nie wiem. Coś mnie do tego skłoniło. W tym pełnym ech budynku trudno było określić, skąd dobiegają dźwięki, ale z jednej strony korytarz kończył się balkonem francuskim – przez zasłonę widać było cień balustrady – poszedłem więc w kierunku przeciwnym. Skręciwszy za róg opuściłem skrzydło separatek i znalazłem się w szerszym korytarzu. W pierwszej chwili zdawało mi się, że jest pusty, ale kiedy ruszyłem dalej, zauważyłem postać, która wyłoniła się z zaciemnionego kąta. Był to mężczyzna w czarnym żakiecie i sztruksowych spodniach, na żakiet miał narzucony biały kitel. Pomyślałem, że to pewno jeden z lekarzy, zdziwiło mnie tylko, że trzyma się ściany i idzie jakby po omacku. – Dzień dobry – powiedziałem. Stanął jak wryty. Twarz, którą do mnie zwrócił, była ziemista i przerażona. – Kim pan jest? – spytał niepewnie. – Nazywam się Masen – odparłem. – William Masen. Jestem pacjentem… Pokój czterdzieści osiem. Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego… – Pan widzi? – przerwał mi szybko. – Widzę doskonale. Nie gorzej niż przedtem – zapewniłem go. – Znakomicie mnie wyleczono. Co prawda nikt nie przyszedł, żeby mi zdjąć bandaże, więc je zdjąłem sam. Chyba nic się złego nie stało? Starałem się… Przerwał mi znowu: – Pan będzie łaskaw zaprowadzić mnie do mojego gabinetu. Muszę natychmiast zatelefonować. Nie od razu zrozumiałem, o co mu chodzi, ale od chwili kiedy się tego ranka obudziłem, wszystko wprawiało mnie w oszołomienie. – Gdzie to jest? – spytałem. – Piąte piętro, zachodnie skrzydło. Na drzwiach jest nazwisko: doktor Soames. – Dobrze – odparłem z niejakim zdziwieniem. – A gdzie jesteśmy teraz? Mężczyzna potrząsnął głową, twarz miał ściągniętą i zirytowaną. – Skąd, u diabła, mam wiedzieć? – rzucił gniewnie. – Pan ma oczy, do jasnej cholery. Niech ich pan użyje. Nie widzi pan, że jestem ślepy? Nic nie wskazywało na to, że jest ślepy. Oczy miał szeroko otwarte i zdawało się, że patrzy wprost na mnie. – Proszę chwilę zaczekać – powiedziałem. Rozejrzałem się dokoła. Znalazłem dużą cyfrę „5” wymalowaną na ścianie, na wprost drzwi do windy. Wróciłem i powiedziałem mu. – Dobrze. Niech mnie pan weźmie pod rękę – nakazał. – Od drzwi windy skręci pan na prawo. Potem pierwszy korytarz na lewo, trzecie drzwi. Zastosowałem się do wskazówek. Po drodze nie spotkaliśmy nikogo, w pokoju zaprowadzałem go do biurka i podałem mu słuchawkę. Słuchał przez chwilę. Potem namacał ręką aparat i niecierpliwie zastukał w widełki. Powoli wyraz twarzy mu się zmienił. Bruzdy irytacji i niepokoju wygładziły się. Był teraz po prostu zmęczony, bardzo zmęczony. Położył słuchawkę na biurku. Przez kilka sekund stał w milczeniu, jak gdyby wpatrywał się w przeciwległą ścianę. Potem odwrócił głowę. – Na nic, telefon nie działa. Pan jest jeszcze tutaj? – dodał. – Tak – powiedziałem. Przesunął palcami po kancie biurka. – W którą stronę jestem zwrócony? Gdzie to przeklęte okno? – spytał z nawrotem gniewu. – Tuż za panem – odrzekłem. Odwrócił się i ruszył do okna, wyciągając obie ręce. Obmacał starannie parapet, futryny i cofnął się o krok. Zanim się zorientowałem, co robi, rzucił się z całej siły na okno, przebił szybę i wypadł na zewnątrz…
Nie wyjrzałem za nim. Tak czy owak było to piąte piętro. Kiedy wreszcie odzyskałem zdolność ruchów, opadłem ciężko na krzesło. Wyjąłem papierosa z pudełka na biurku i zapaliłem go rozdygotanymi rękami. Siedziałem tak przez kilka minut, czekając, aż się uspokoję i uczucie mdłości minie. Po chwili minęło. Wyszedłem z pokoju i wróciłem na korytarz, na którym doktora spotkałem. Kiedy tam dotarłem, wciąż jeszcze kręciło mi się w głowie. Na odległym końcu szerokiego korytarza były drzwi do sali ogólnej. Szyby miały matowe z wyjątkiem owali przejrzystego szkła na wysokości oczu. Sądziłem, że znajdę tam kogoś, kto ma dyżur i komu będę mógł zameldować o doktorze. Otworzyłem drzwi. Wewnątrz było dość ciemno. Zasłony przypuszczalnie zasunięto po wczorajszym wieczornym widowisku i dotychczas ich nie rozsunięto. – Siostro? – spytałem. – Nie ma jej – odpowiedział męski głos. – Co więcej, nie przychodzi już od Bóg wie ilu godzin. Może rozsuniesz te pieskie zasłony, koleś, i wpuścisz trochę światła. Nie wiem, co się dzisiaj stało z tym zafajdanym szpitalem. – Dobra – powiedziałem. Jeżeli nawet w szpitalu zapanował chaos, nie widziałem powodu, dla którego nieszczęśni chorzy mają leżeć w ciemnościach. |