Może trudno w to uwierzyć, ale polska muzyka rockowa ma już 50 lat. Przez ten czas powstało zarówno masę wspaniałej muzyki, jak i niewartego zapamiętania szmelcu. Chcąc uczcić tę rocznicę postanowiliśmy skupić się tylko na tym co najlepsze i zaprezentować 50 najciekawszych płyt, jakie przez te 50 lat zostały nagrane w kraju nad Wisłą.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Przypuszczam, że dla większości czytelników „Esensji” termin „narodziny polskiego rocka” jest pojęciem równie abstrakcyjnym, co Bitwa pod Grunwaldem. Wydaje się przecież, że rock istniał od zawsze. A jednak to wszystko miało swój początek. W 1959 roku, z inicjatywy znanego już wtedy propagatora jazzu Franciszka Walickiego, powstał pierwszy w Polsce zespół rockandrollowy, nieco dla zmyłki noszący nazwę Rhythm & Blues. W jego skład wchodzili Leszek Bogdanowicz (właściciel pierwszej elektrycznej gitary w Polsce), grający na kontrabasie Leszek Szymański, perkusista Edward Malicki, pianista Andrzej Sułocki, saksofonista Jan Kirsznik oraz śpiewający soliści – Bogusław Wyrobek, Michaj Burano i Marek Tarnowski. Zadebiutowali 24 marca 1959 w gdańskim Jazz-Clubie „Rudy Kot” i tę datę przyjmuje się za symboliczny początek rock and rolla w Polsce. Zespół Rhythm & Blues działał do 1960 roku, kiedy to zaniepokojone wywrotową działalnością formacji Ministerstwo Kultury administracyjnym zarządzeniem zabroniło bandowi występowania w klubach, co automatycznie doprowadziło do jego rozwiązania. Walicki się jednak nie poddawał i niedługo potem współtworzył kolejne formacje: Czerwono-Czarnych i Niebiesko-Czarnych. Jak widać fali rock and rolla nie dało się zatrzymać. Aby godnie uczcić pięćdziesięciolecie polskiego rocka, zespół działu muzycznego „Esensji” postanowił przedstawić 50 najważniejszych płyt w historii polskiego rocka. Wybór nie był łatwy, a walka o to, jakie krążki powinny znaleźć się w zestawie, była burzliwa i krwawa. W ten sposób na liście pojawiły się pozycje mniej oczywiste, choć naszym zdaniem warte uwagi. Z dumą prezentujemy więc 50 albumów, które odcisnęły piętno na polskim rocku i których po prostu nie wypada nie znać. Dziś druga dziesiątka zestawienia. Wielki finał w pierwszy dzień świąt.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Detox” to w dorobku formacji płyta wyjątkowa. Powszechnie uważana za najlepszą, jednocześnie jest punktem zwrotnym w historii zespołu. Tytuł jest znamienny – szczerze nawiązuje do narkotykowych problemów wokalisty grupy Ryszarda Riedla, które zakończyły się trzy lata później śmiercią artysty. Pomimo pewnego ostrożnego optymizmu, jaki bije z tekstu tytułowej piosenki („Tylko twa wiara pomoże ci / Wiara i siła, by wygrać z tym”), później nastąpił już nieodwracalny regres (a w międzyczasie słabsza płyta „Autsajder”), tak więc „Detox” to rzeczywiście szczyt formy Dżemu z będącym jeszcze w dobrej formie Riedlem. A przy tym po prostu bardzo dobry krążek – i muzycznie, i tekstowo. Muzycznie mamy do czynienia z płytą bardzo ciekawą, zróżnicowaną. Bez wątpienia przyczynił się do tego fakt, że w komponowaniu brały udział aż cztery osoby – Jerzy Styczyński, Paweł Berger, Adam Otręba i Beno Otręba. Dzięki temu na albumie znajdziemy zarówno pogodne akustyczne gitarowe utwory instrumentalne „Śmiech czy łzy” i „Letni spacer z Agnieszką”, dynamicznie rockowe „Jak malowany ptak”, bluesujący „Detox” i „Ostatnie widzenia”, jak i piękne ballady: „Sen o Wiktorii” oraz słynny „List do M”. Tekstowo jest „Detox” albumem z motywem przewodnim – to rozpisana na szereg utworów opowieść o człowieku samotnym. Powody tej samotności mogą być tu różne – uzależnienie narkotykowe („Detox”), nieuleczalna choroba („Jak malowany ptak”), poczucie odosobnienia („List do M”) czy niemożność zatrzymania miłości („Ostatnie widzenie”), ale każde z nich owocuje dramatem odrzucenia przez innych. Teksty są pisane nie tylko przez Riedla (Dariusz Dusza, Kazimierz Galaś), ale mimo wszystko album wygląda na spójne, osobiste wyznanie wokalisty. Nie ma chyba nikogo, kogo nie poruszyłoby wyznanie prezentowane w przejmującym „Liście do M”. Najlepszym kawałkiem z tej płyty będzie jednak „Jak malowany ptak” (słowa Dariusza Duszy). Najostrzejszy utwór albumu odnosi się do prawdziwych wydarzeń z 1990 r. – erupcji agresji mieszkańców małego miasteczka, w którym miał powstać ośrodek dla chorych na AIDS. Mimo to słowa „Jak malowany ptak” zadziwiająco dużo mówią o samym Riedlu. „Czy przyjmiesz mnie mój Boże / Kiedy odejść przyjdzie czas. / Czy podasz mi swą rękę / A może będziesz się bał” – tak też na późniejszym o cztery lata koncercie „List do R.” śpiewali fani na pożegnanie wokalisty Dżemu. Konrad Wągrowski  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
49. ODDZIAŁ ZAMKNIĘTY – ODDZIAŁ ZAMKNIĘTY (1983) Założony w 1979 roku Oddział Zamknięty był pełną gębą „rockandrollowym” zespołem i, jak na warunki panujące na początku lat 80. w Polsce, zjawiskiem oryginalnym. Począwszy od głośnej, dynamicznej muzyki, poprzez teksty o rozrywkowej stronie życia (i jej konsekwencji), image a’la The Rolling Stones, na koncertowych zadymach i hotelowych burdach kończąc. Ciągłe zmiany składu także stały się dla tego zespołu charakterystyczne. Pierwsza, zatytułowana zwyczajnie „Odział Zamknięty” płyta (z charakterystycznym logiem autorstwa Marka Kościkiewicza, późniejszego założyciela De Mono) nagrywana była przez różnych muzyków. Do pierwszej sesji przystąpili: wokalista Krzysztof Jaryczewski (jego doświadczenia z pobytu w szpitalu psychiatrycznym celem uniknięcia służby wojskowej nadały grupie nazwę), śpiewający gitarzysta Wojciech Łuczak-Pogorzelski, grający na basie Paweł Mścisławski oraz perkusista Jarosław Szlagowski. Następnie, podczas drugiej sesji, do zespołu dołączył Włodzimierz Kania, wspomagając Oddział swoją grą na gitarze. Przy trzecim podejściu w studio pojawili się basista Marcin Ciempiel wraz z grającym na bębnach Michałem Coganianu, zastępując Mścisławskiego i Szlagowskiego, zwerbowanych przez Borysewicza do tworzonego Lady Pank. Mimo tych zawirowań powstała płyta spójna, urzekająca młodzieńczą werwą i pełna świetnych melodii. Nie zdradzając debiutanckiej tremy, muzycy z wyczuciem skomponowali materiał składający się z szybkich rockandrollowych kawałków, nawiązujących do dokonań The Police („Na to nie ma ceny”, „Twój każdy krok” z ciekawą, „orientalną” solówką gitary), The Pretenders („Ten Wasz świat”, „Zabijać się”) czy nawet Shakin’ Stevensa (parafrazująca przebój „Shirley” – „Andzia”). Kapela nie zapomniała także o spokojniejszych dźwiękach i nagrała kojarzący się z „Knocking on Heaven’s Door” kawałek „Obudź się” oraz rozbujaną piosenkę „Party” (znów kłaniają się The Pretenders). Tekstowo to wpasowujący się w pokoleniową wojnę, młodzieżowy bunt przeciw szarości i codziennej nudzie w PRL-owskiej rzeczywistości oraz przeciwny jej opisżycia gwiazd rocka, podtrzymujący wizerunek zespołu. Praktycznie każdy z zawartych na płycie numerów stał się dużym przebojem, a utwory „Ten wasz świat”, „Twój każdy krok”, „Party” i „Andzia” zapewniły Oddziałowi wielu oddanych fanów. Debiut Oddziału to kawałek dobrej rockowej rozrywki oraz zagranej z prawdziwym polotem i dużą ekspresją szczerej, orzeźwiającej muzyki. Album, który potwierdza, że popularność zespołu nie była przesadzona. I dziś trudno szukać tak przebojowych płyt i takich kolejek w sklepach, jakie się po krążek ustawiały. Jakub Stępień  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
48. KLAN – MROWISKO (1971) Marek Ałaszewski – twórca i lider Klanu – muzyką rockową zainteresował się podczas studiów na Wydziale Malarstwa warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych; grywał wtedy w zespołach Bardowie i Pesymiści, których nazwy dzisiaj kojarzyć mogą jedynie najbardziej zaawansowani znawcy historii rodzimego big-beatu. Sławę przyniósł mu bowiem dopiero założony wiosną 1969 roku Klan, jedna z pierwszych polskich kapel, która konsekwentnie nawiązywała w swojej twórczości do dokonań wyspiarskiego rocka progresywnego. Po kilku udanych koncertach (między innymi na festiwalu w Opolu) zespół nagrał, wydaną w 1970 roku, EP-kę, która zawierała tak klasyczne już dzisiaj kawałki, jak „Z brzytwą na poziomki” (nagroda dla tego, kto rozwikła ów surrealistyczny tekst!), „Automaty”, „Gdzie jest człowiek” oraz „Nie sadźcie rajskich jabłoni”. Rok później natomiast światło dzienne ujrzało „Mrowisko” – koncept-album stworzony przez Ałaszewskiego (muzyka) oraz Marka Skolarskiego (libretto) do baletowego spektaklu Marka Lewandowskiego. I choć fakt, że młodzi rockmeni zabrali się za stworzenie oprawy muzycznej do baletu, co dotychczas zarezerwowane było głównie dla twórców muzyki klasycznej, zakrawał na bezczelność, przyznać trzeba z perspektywy czasu, że eksperyment ten zakończył się wielkim sukcesem artystycznym. Zdecydowały o tym zwłaszcza dwa elementy – niebanalne aranżacje autorstwa Ałaszewskiego, przenoszące na polski grunt doświadczenia Jethro Tull, Vanilla Fudge czy wczesnego Yes, oraz nietuzinkowe, zmuszające do intelektualnego wysiłku teksty Skolarskiego, udanie oddające zagubienie współczesnego człowieka w coraz bardziej stechnicyzowanym i odhumanizowanym świecie. „Nerwy miasta”, „Taniec głodnego”, „Kuszenie”, a przede wszystkim „Epidemia euforii” – stały się kamieniami milowymi w rozwoju polskiego rocka progresywnego. Jedyne, na co można dzisiaj narzekać, to nie najlepsze brzmienie i jakość nagrania. Tego w żaden sposób przeskoczyć się nie dało, mając do dyspozycji takie instrumenty, z jakich korzystali w czasie nagrywania „Mrowiska” muzycy Klanu. Sebastian Chosiński  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na tej płycie wszystko do siebie pasuje: pomysłowo zaaranżowane kompozycje, mistyczne teksty i przede wszystkim szyld – Wilki. Muzyka zawarta na debiutanckim krążku formacji jest dzika i nieokrzesana. Idealnie wpisuje się w wizerunek człowieka wolnego, wędrującego po świecie, którego nie trzymają żadne konwenanse. Robert Gawliński, samozwańczy lider Wilków, wydawał się też idealną osobą, która ten wizerunek kreowała. Jego hulaszczy tryb życia do dziś owiany jest legendą. W utworach dzieje się równie wiele, co w jego życiu. Niby jest to płyta rockowa, ale pojawiają się na niej liczne odniesienia orientalne („Eroll”, „Nic zamieszkują demony”) lub folkowe, jak plemienne bębny w „Z ulicy kamiennej” i „Uyao”. Do tej mocno eklektycznej muzyki Gawliński napisał świetne teksty dotyczące zagubienia we współczesnym świecie („Amiranda”, „Nic zamieszkują demony”), potrzeby wolności („Beniamin”, „Aborygen”) czy w niebanalny sposób mówiące o miłości („Eli lama sabachtani”). Na „Wilkach” znajdziemy też utwór wyjątkowy – „Son of the Blue Sky”. Chyba jedyna piosenka z angielskim tekstem nagrana przez Polaka, która stała się w naszym kraju megaprzebojem. Do dziś wielu próbuje powtórzyć tę sztukę, ale zawsze kończy się to marnym skutkiem. Na albumie mamy jednak więcej numerów, które na stałe wpisały się w kanon polskiej muzyki rozrywkowej: „Eli lama sabachtani”, „Beniamin”, „Aborygen” czy „Eroll” to dziś klasyka. Słuchając debiutu Wilków aż trudno uwierzyć, jak ten zespół ewoluował na następnych wydawnictwach. Może i „Baśka miała fajny biust”, ale Gawliński nie tworzy już tak fajnej muzyki. Piotr „Pi” Gołębiewski  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
46. ŚWIETLIKI – O.GRÓD K.ONCENTRACYJNY (1993) Na początku było Słowo! A raczej poezja. Wiersze młodego poety rodem z Lubelszczyzny – chociaż dzisiaj jednoznacznie kojarzonego już z Krakowem – Marcina Świetlickiego, w latach 80. ubiegłego wieku związanego z podziemnymi pismami „Tumult” i „bruLion”. Od najmłodszych lat zafascynowany muzyką punkową i nowofalową, jesienią 1992 roku postanowił on stanąć na czele kapeli rockowej, zdobywając w ten sposób nowe forum do prezentacji swojej pełnej młodzieńczej zadziorności poezji. Efekt przerósł oczekiwania. Ochrzczona od jego nazwiska grupa, powstała na bazie prowadzonej przez Grzegorza Dyducha krakowskiej Trupy Wertera Utraty, stała się sporą sensacją na polskim rynku muzycznym połowy lat 90. Najpierw był świetnie przyjęty koncert zarejestrowany dla telewizji, a w ślad za nim pojawiła się debiutancka płyta. Jako że Świetlicki nigdy nie ukrywał, że śpiewać raczej nie potrafi – w zespole pełnił nie tyle rolę wokalisty, co melodeklamatora. Jego zachrypnięty głos, w czym była spora zasługa nałogu nikotynowego, idealnie wpasował się w punkowo-zimnofalowo-alternatywną muzykę komponowaną przez Dyducha (basistę i gitarzystę) oraz Marka Piotrowicza (perkusistę). Nad „O.grodem K.oncentracyjnym” unosił się więc duch późnego Iggy’ego Popa oraz Toma Waitsa; polskich odpowiedników brakowało. Jeśli jednak album ten przeszedł do historii polskiego rocka, to przede wszystkim z uwagi na teksty, a raczej wiersze (wiele z nich bowiem pojawiało się w oryginalnych tomikach) Marcina. Cytaty z „Oplutego 44” (nawiązujący do songu Kurta Weilla i Bertolda Brechta), „Olifanta”, „M – morderstwo” (mające swoją genezę w przedwojennym filmie Fritza Langa), „Karola Kota” (będący poetycką trawestacją historii krakowskiego psychopatycznego zabójcy z lat 60.), „Nieprzysiadalności” czy też „Pod wulkanem” (dla którego inspiracją była najsłynniejsza powieść Malcolma Lowry’ego) weszły do codziennego języka inteligenckiej młodzieży sprzed kilkunastu lat. Któż bowiem spośród naszych rockowych poetów wyrażał wtedy dosadniej, chociaż przez pryzmat jednostkowego doświadczenia, frustrację młodego pokolenia: „(…) a ja mówię / daj mi spokój / ja nie mam ochoty / ja to pierdolę / dziś jestem w nastroju / nieprzysiadalnym”. Sebastian Chosiński  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
45. KULT – MUJ WYDAFCA (1994) „Muj wydafca” to płyta, która powstała między pierwszym i drugim „Tatą Kazika”, a więc płyta istotna. Miała bowiem pokazać, że pomimo wielkiego sukcesu w przypominaniu piosenek Staszka Staszewskiego Kult nadal potrafi mówić własnym głosem. I to się w pełni udało. „Muj wydafca” jest dziełem zróżnicowanym – zarówno tekstowo, jak i muzycznie. Przyznać należy jednak, że album to w przesłaniu niebanalny i inteligentny, a w słuchaniu całkiem przyjemny. Muzycznych inspiracji jest tu niemało. Pobrzękują echa Talking Hades, Toma Waitsa, Queen. Pomimo tego, że zacząłem od „mówienia własnym głosem”, wspomnieć trzeba, iż na płycie znajdziemy dwa bardzo udane covery – „Pasażera” Iggy’ego Popa i „Dziewczyny o perłowych włosach” węgierskiej Omegi – które spowodowały niewątpliwy wzrost popularności tych utworów w Polsce. Mamy kawałki rockowe, wpadające w reggae, punkowe, psychodeliczne, a nawet balladę podwórkową czy hymn religijny… „Mój wydafca” jest płytą ciekawą jako całość, nie ma tu wielkich przebojów, poza może „Lewe lewe loff”, do dzisiaj najchętniej granego przez stacje radiowe utworu z tej płyty. Paradoksalnie, to chyba numer o najprostszym z całego albumu tekście, zawartym w początkowej deklaracji Kazika „Jest trzecia w nocy, piszę przez chwilę to, co mi się we łbie ułożyło”. Reszta słów jest już bardziej „zaangażowana”. Znajdziemy tu deklaracje polityczne, jak „Ręce do góry” (skarga na politykę podatkową państwa) lub „Keszitsen kepet onmagarol” (satyra na całą naszą klasę polityczną), teksty o dolach i niedolach pracy na scenie rockowej („Muj wydafca”, „Kulcikriu” „Na zachód!”) i te bardziej zaangażowane społecznie („Historia pewnej miłości”, „Bliskie spotkanie 3 stopnia”, „Krutkie kazanie na temat jazdy na maxa”) czy też często spotykane u Kazika nawiązania religijne („Psalm 151”). Do wyboru, do koloru – ciekawie, drapieżnie, bezkompromisowo. Lubię wracać do tej płyty. Zostawiła po sobie więcej niż inne, z pozoru głośniejsze albumy Kultu. A nawet gdyby pozostał z niej tylko cytat „Ale żadne słowa tego nie opiszą, co może poczuć człowiek ciemną, jesienną nocą”, warto by sobie „Mojego wydafcę” wciąż przypominać. Konrad Wągrowski  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
44. BRYGADA KRYZYS – BRYGADA KRYZYS (1982) Nie było chyba zespołu, który wywarłby większy wpływ na rozwój polskiej muzyki alternatywnej w początkach lat 80. XX wieku. Założyli go muzycy, którzy już wcześniej dali się poznać w „podziemiu” – Robert Brylewski (wcześniej lider Kryzysu, okazjonalnie grywający również z zespołem Deadlock) oraz Tomasz Lipiński (który stał na czele Tiltu). Na scenie zadebiutowali jesienią 1981 roku i mieli to szczęście / nieszczęście (niepotrzebne skreślić), że już pierwszy ich koncert trafił na płytę – bardzo kiepskiej jakości bootleg (z dźwiękiem wziętym prosto z konsolety), który wydany został w Anglii. Album z prawdziwego zdarzenia wyszedł dopiero w roku następnym; trafiły nań utwory nagrane przez Brygadę Kryzys podczas dwóch testowych sesji, które miały wypróbować możliwości nowego studia otwartego przez firmę Tonpress na warszawskim Wawrzyszewie. Co można zresztą uznać za prawdziwą ironię losu. Był przecież mroźny luty 1982 roku, za oknami najbardziej ponure czasy stanu wojennego, a w państwowym studiu nagraniowym jeden z antyreżimowych zespołów nagrywał właśnie „Centralę”, „Radioaktywny blok”, „Nie ma nic”, „Przestań śnic” – już same tytuły mówiły za siebie. Jeszcze większym zaskoczeniem mógł być jednak fakt, że płyta ukazała się na rynku, na dodatek opatrzona wielce wymowną czarną okładką. Wypełniająca krążek muzyka – swoista mieszanka punk rocka i nowej fali – okazała się ponadczasowa, po dziś dzień brzmi świeżo i interesująco. Z jednej strony nie brak w niej transu i psychodelii, z drugiej – typowo rockowego wykopu. Zagraną natomiast w rytmie reggae „Ganję” można uznać za zapowiedź założonego przez Brylewskiego rok później Issiaela, szybko zresztą przemianowanego na Izrael. Tonpress wytłoczył astronomiczną – jak na dzisiejsze warunki – ilość dwustu tysięcy egzemplarzy albumu, słusznie zakładając, że wszystko sprzeda się bez problemu. Gdy jednak partyjni decydenci od kultury pokapowali się, jakie to antysocjalistyczne treści przekazuje zespół, część nakładu zniszczono. W efekcie oryginalne wydanie „czarnej” płyty Brygady stało się „białym krukiem”. Sebastian Chosiński  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ta płyta trafiła w swój czas. Na świecie panował grunge, a polski rock łapał właśnie drugi oddech po posusze związanej z transformacją ustroju. Jednak powiedzieć o „Fire”, debiucie grupy Hey, że tylko dzięki szczęściu zdobyła taką popularność, byłoby ogromnym rozminięciem się z prawdą. Choć Hey czerpał całymi garściami z mody na przesterowane gitary i brud w muzyce, już wtedy zaproponował całkiem nową jakość. „Fire” na długie lata zdefiniował styl zespołu, który niespodziewanie ewoluował dopiero z odejściem głównego kompozytora i lidera formacji, Piotra Banacha. Muzyka zaproponowana przez formację była brudna, bezkompromisowa, ale przy tym szalenie przebojowa („Teksański”, „Dreams”, „Zazdrość”, „Zobaczysz”). Spory wkład w ten stan rzeczy miała charyzmatyczna wokalistka Kasia Nosowska, która w niepowtarzalny sposób połączyła introwertyczność z drapieżnością. Jej teksty (tu jeszcze w przeważającej liczbie napisane po angielsku) były brutalne i dołujące, a w jej ekspresywnym wykonaniu zyskiwały drugie dno. To, że Nosowska obecnie jest nazywana pierwszą damą polskiej piosenki, nie jest przypadkiem, o czym przekonywała nas od samego początku. „Fire” jest prawdziwą kopalnią hitów. To tutaj znajduje się evergreen w postaci „Moja i twoja nadzieja”, który stał się hymnem niosących pomoc powodzianom w czasie powodzi stulecia w 1997 roku. Poza tym są tu jeszcze takie kawałki jak ultraprzebojowy „Teksański” czy przewrotny w warstwie tekstowej „Eksperyment”. Pewnie można się spierać, która płyta Hey jest tą najlepszą. Na pewno jako kandydatów należałoby wymienić „Ho!”, „Znak zapytania”, „(sic!)” czy najnowszą „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!”, ale to właśnie na „Fire” Hey zdefiniował swój styl, a ponadto do dziś pozostaje ich najlepiej sprzedającym się krążkiem. Piotr „Pi” Gołębiewski  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
42. BREAKOUT – NA DRUGIM BRZEGU TĘCZY (1969) Niełatwo jest być prekursorem – i to na żadnym polu. Dobitnie przekonali się o tym Tadeusz Nalepa, Mira Kubasińska i pozostali muzycy grupy Breakout, którzy pod koniec lat 60. ubiegłego wieku starali się przenieść na polski grunt wzorce psychodelicznego rocka, wraz ze wszystkimi jego atrybutami – długimi włosami i hipisowskimi strojami. Wyśmiewani przez media, niedopuszczani do wielu sal koncertowych i telewizji, byli jednak uwielbiani przez publiczność. Debiutancki album portretuje grupę znajdującą się wciąż jeszcze na artystycznym rozdrożu – pomiędzy big-beatową przeszłością Blackoutu (ze Stanisławem Guzkiem vel Stanem Borysem w roli wokalisty) a jawnie już bluesowo-rockowym Breakoutem. Nie brak tu piosenek błahych, których później pewnie Nalepa na takim wydawnictwie już by nie umieścił (na przykład „Wołanie przez Dunajec” czy klezmersko-parodystyczny „Po ten księżyc złoty”), ale są również evergreeny, bez których trudno byłoby wyobrazić sobie historię polskiego rocka (jak chociażby rockowe „Poszłabym za tobą”, balladowe, ale z nutką depresji, „Powiedzieliśmy już wszystko” czy też piosenka tytułowa, w tekście której chyba nie bez powodu dopatrywano się wizji narkotycznych). Największym przebojem albumu stała się jednak, stylizowana na góralszczyznę (piekielnie modną w big-beatowej epoce polskiego rocka) ballada „Gdybyś kochał, hej!”. Uwagę przykuwa również nowa wersja Niemenowskiego „Czy mnie jeszcze pamiętasz?”, choć uczciwie przyznać trzeba, że oryginału Breakout nie przebił. Pytanie tylko: Kto byłby w stanie to zrobić? Mimo że „Na drugim brzegu tęczy” uważane jest za jeden z pierwszych – jeśli nie w ogóle pierwszy – rodzimy album czysto rockowy, nie można pominąć ogromnego wkładu w powstanie tej płyty wybitnego jazzmana – saksofonisty i flecisty Włodzimierza Nahornego, bez udziału którego utwór tytułowy i „Powiedzieliśmy już wszystko” straciłyby chyba z połowę wartości. Sebastian Chosiński  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
41. OBYWATEL G.C. – OBYWATEL G.C. (1986) Rok 1985 był dla Republiki i samego Ciechowskiego bardzo trudny. Mimo świetnej płyty „Nieustanne Tango” atmosfera w zespole i dookoła niego zaczynała się psuć. Kulminacyjnym momentem był koncert w Jarocinie – gdy grupa pojawiła się na scenie, posypały się pomidory i jajka. Była to swoista zemsta za odwołanie występu z poprzedniej edycji festiwalu. W miarę grania utworów gwizdy tłumu poczęły słabnąć, by w końcu zupełnie zniknąć. I mimo że niespodziewanie odmieniona publiczność odśpiewała „Sto lat”, prosząc Republikę o bis, Ciechowski postanowił zakończyć koncert bez dodatkowego seta. W samej ekipie również nie działo się najlepiej. Kłótnie o podłożu muzycznym schodziły na bardziej osobisty plan i doprowadziły w 1986 roku do rozpadu zespołu. Ciechowski, jako kompozytor całości materiału, został z nowymi utworami, które grupa grała już wtedy na żywo. Postanowił, że kolejna formacja nie będzie ograniczona żadną stylistyką, a skład będzie otwarty. Nazwa miała zostać utworzona z jego inicjałów. I tak powstał Obywatel G.C., uznawany za jego solowy projekt. Do nagrania istniejącego już materiału zaprosił uznanego już wtedy gitarzystę Lady Pank Jana Borysewicza, wszechstronnego basistę Krzysztofa Ścierańskiego, jazzowego saksofonistę Michała Urbaniaka i pochodzącego z Hawany perkusistę Jose Torresa. Muzycy ci wzbogacili brzmieniowo i aranżacyjnie utwory, które mimo wszystko zdradzają „republikańskie” pochodzenie. Na płycie znajdują się bardzo ciekawe melodie, sugerujące wpływy funku („Błagam nie odmawiaj”), tradycyjnego rocka (ostre gitarowe riffy w „Paryż Moskwa 17:15”) i awangardowych rozwiązań („Moje modły”). Zabarwienie ich malującymi piękne pejzaże organami i jazzowymi partiami saksofonu (świetne solo w „Przyznaję się do winy”) zdecydowanie wyróżnia tę płytę na tle wcześniejszych dokonań lidera. Nie bez znaczenia jest gra Torresa, nadająca kompozycjom lekko kubański koloryt. Najbardziej urzekającym momentem jest „Tak długo czekam”. Ta klimatycznie rozwijająca się pieśń zachwyca rozmachem aranżacyjnym, bogatym instrumentarium, linią melodyczną oraz pięknym tekstem o obsesyjnym pożądaniu. Niewątpliwie jest to najlepsza wizytówka tego, co chciał na tym albumie osiągnąć G.C. Jeśli chodzi o teksty, Ciechowski jest ciągle w wysokiej, znanej z płyt Republiki formie. Autor opisuje trudne do zdefiniowania uczucie, jakim jest miłość mylona z pożądaniem czy pragnieniem ubezwłasnowolnienia innej osoby, w charakterystyczny dla siebie, poetycki sposób. Płyta „Obywatel G.C.” była dla Ciechowskiego sukcesem bardziej artystycznym (udowodnił sobie, że potrafi oderwać się od nowofalowych szufladek) niż komercyjnym (album sprzedał się gorzej niż krążki poprzedniego zespołu jego twórcy). Ten przyszedł dopiero z następnym krążkiem. Debiut G.C. potwierdza jednak kompozytorski talent byłego lidera Republiki i ukazuje jego drugie oblicze: muzyka niebojącego się nowych wyzwań. Jakub Stępień |