Anegdota mówi, że kiedy Søren Kierkegaard chciał posłuchać symfonii Beethovena, szedł w tym celu – jak większość ludzi w jego czasach – do filharmonii. Jednak zamiast wysłuchiwać całe dzieło, filozofowi wystarczyło ledwie jego parę pierwszych taktów. Resztę utworu „odtwarzał” sobie w głowie po powrocie do domu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Czy macie czasem ochotę porzucić ledwo co rozpoczętą książkę i nie poznawać dalszych losów opisanych w niej postaci? Albo podczas oglądania filmu – wyjść z kina po pierwszych piętnastu minutach, w obawie, że reżyser zepsuje dobrze zapowiadającą się fabułę? W moim przypadku takie pragnienie pojawia się najczęściej już po przeczytaniu książki czy zobaczeniu filmu. Żałuję, że nie potrafiłem poprzestać na pierwszych minutach „Strażników” Zacka Snydera albo początkowym rozdziale „ Adama Kłakockiego i jego cieni”. Cała zabawa opiera się na koncepcji koła hermeneutycznego. Owa kategoria przydaje się nie tylko wykładowcom, żeby zadręczać studentów na zajęciach z teorii literatury. Koło hermeneutyczne 1) pokazuje, że zawsze mamy jakieś wyobrażenia na temat poznawanego przedmiotu. Nie przystępujemy do lektury nieuprzedzeni, zazwyczaj wiemy już co nieco na temat autora, potrafimy określić gatunek książki itd. Owe przekonania rzutują później na lekturę, ale też sama lektura prowadzi do ich zmiany. Tak więc kto sięgnął po „Zbrodnię i karę” przekonany, że to kryminał, po przeczytaniu powieści zapewne będzie miał już inne zdanie. Dobrze zapowiadające się powieści najczęściej… tylko dobrze się zapowiadają. Ostatnio taką lekturą była „Miłość i sen” Johna Crowleya, drugi tom tetralogii „Aegipt”. Po wciągającej pierwszej części („Samotnie”), autor pozwolił sobie na snucie dość nudnych opowieści o dzieciństwie głównego bohatera. W założeniu „Miłość i sen” miały pokazywać korzenie poglądów i przekonań Pierce’a Moffeta. Dobrze ilustruje to początek powieści, kiedy bohater opowiada o swoim stosunku do ojczyma. To klasyczna gnostycka wizja Boga-demiurga, który uważa się za jedynego stwórcę, podczas gdy jest, by tak rzec, jedynie podwykonawcą. Niestety, takie fragmenty przytrafiają się Crowleyowi rzadko; może więc lepiej poprzestać na pierwszym tomie? Inny przykład to wspomniany już „Adam Kłakocki”. Opowieść o historyku, który postanowił zbierać białoruskie sny to wspaniały koncept. Ale książka Ihara Babkou dobra jest tylko przez pierwsze trzy strony, później rozłazi się w rękach, rozmienia na drobne opowiastki, które nie potrafią zadowolić czytelnika. Chciałoby się przerwać lekturę w najlepszym momencie. Problem w tym, że książkę już przeczytałem – a nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki. Może więc należałoby stworzyć coś na kształt rankingu: przez ile stron należy czytać daną powieść, żeby nie stracić przyjemności? No bo oprócz książek, które trzeba przeczytać i tych, których nie warto czytać, są także lektury leżące gdzieś w połowie. Taki „Święty Wrocław” powinno się przerwać po pierwszych dwóch-trzech rozdziałach, a „Dwanaście” Świetlickiego tuż przed zakończeniem. „Opętani” Chucka Palahniuka dobrzy są jedynie gdzieś do 50 strony, zaś z „Gwiazd epoki lodowcowej” warto znać jedynie tytuł. A inne książki? Zapraszam do tworzenia własnego rankingu. 1) W ujęciu Martina Heideggera. Nie odnoszę się tutaj do innych koncepcji, chociaż też są ciekawe. |