10 najlepszych płyt 2009 roku: 10. „Battle for the Sun” Placebo Ten album to przykład, jak wiele może zdziałać wymiana kadry na młodszą. Nowy perkusista Placebo, Steve Forrest to przy Brianie Molko i Stefanie Olsdalu gówniarz, ale zaraził ich młodzieńczą energią. W porównaniu z „Battle for the Sun” poprzedni album formacji „Meds” brzmi jak jojczenie geriatryków. Spektakularny powrót do formy. 9. „It’s Blitz!” Yeah Yeah Yeahs Yeah Yeah Yeahs to zespół, który jako jeden z nielicznych obronił się po tragicznej śmierci zjawiska nazywanego Nową Rockową Rewolucją. Mało tego, nie dość, że utrzymał się na powierzchni, to jeszcze w ubiegłym roku wydał najlepszą płytę w karierze. Jeśli prawdziwym testem dla obiecującego debiutanta jest trzeci album, to Karen O. z kolegami zdali go na szóstkę. 8. „Der Prozess” Armia Armia dawno już nie była w tak dobrej formie. Tym razem mamy do czynienia z concept albumem na podstawie powieści „Proces” Franza Kafki. Teksty napisane przez Budzego dotyczą indoktrynacji i osądowi, a towarzyszy im mocna, ale melodyjna muzyka. Takie albumy powinny natychmiast wchodzić do kanonu lektur szkolnych.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
7. „Backspacer” Pearl Jam Ten rok należał do wielkich powrotów. Nie tylko Placebo, ale również Pearl Jam otrząsnęli się z marazmu. Już poprzedni album grupy, zatytułowany „Pearl Jam”, był zapowiedzią zmian, ale chyba nikt się nie spodziewał, że „Backspacer” będzie tak dobry. Najlepsza rzecz, jaką Vedder i spółka nagrali od czasu „Yield”, a może nawet „Vitalogy”. 6. „Black Gives Way to Blue” Alice In Chains Można się spierać, czy w niniejszym rankingu wyżej powinna być płyta Pearl Jam, czy Alice In Chains. Jednak Jerry Cantrell dokonał cudu, który nie tylko polega na nagraniu świetnych utworów. Po śmierci Layne’a Staleya musiał odtworzyć kapelę na nowo. I o dziwo to mu się udało. Jasne, że nowy wokalista William DuVall nie jest Staleyem, ale udanie maskuje jego brak, tak, że pod koniec płyty chce się uścisnąć dłoń Cantrellowi w podzięce, że wskrzesił ducha Alicji. 5. „The Resistance” Muse Dla mnie wciąż najlepszą płytą Muse pozostaje „Absolution”, ale muszę przyznać, że „The Resistance” robi wrażenie. Bogactwo aranżacyjne, chwytliwe melodie, nieznośny patos, orkiestrowy rozmach, wszystko to, o dziwo, tworzy spójną i wciągającą całość. Jednak najważniejszym elementem układanki jest trzyczęściowa suita „Exogenesis”. Wszelkie porównania do Queen nie muszą od razu oznaczać krytyki.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
4. „Controlling Crowds” Archive Archive powrócili do mrocznych i dołujących klimatów. „Controlling Crowds” nie jest łatwy w odbiorze i nie zawiera arcydzieła w postaci drugiego „Again”, ale po wtopieniu się w jego dźwięki, potrafi zachwycić. Nawet rapowane wstawki wydają się wtedy całkiem na miejscu. Album stanowi dowód na to, że po odejściu Craiga Walkera (współtwórcy genialnego „You All Look the Same to Me”), grupa wcale nie ma zamiaru odpuszczać. 3. „xx” The xx A to niespodzianka. Pośród rozdmuchanych premier z kręgu indie rocka cichcem pojawiła się formacja The xx ze swoim debiutanckim albumem. I nagle okazało się, że przy nim wszystkie nowe produkcje (skądinąd niezłe) gigantów w postaci Arctic Monkeys, Editors, czy innych Kasabian odpadają w przedbiegach. Nieodżałowany Janusz Christa powiedział, że dobra historia obroni się sama. Jak widać, zależność ta funkcjonuje również w muzyce.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
2. „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!” Hey Nigdy nie myślałem, że jeszcze kiedyś powiem o Hey, ale ich najnowsza płyta szalenie mnie wciągnęła i to w całości. Dla mnie ten zespół skończył się wraz z odejściem Piotra Banacha. Owszem, miał dobre momenty, ale całe płyty do mnie nie trafiały. Tymczasem „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!” połykam w całości. Zespół nagrał najlepszy krążek od pamiętnego „Pytajnika”, choć w zupełnie innym stylu. Brawa za odwagę! 1. „American Soldier” Queensrÿche Czy jest to najlepsza płyta wydana w tym roku? Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Na pewno zrobiła na mnie największe wrażenie i najdłużej nie opuszczała mojego odtwarzacza ze wszystkich wymienionych wyżej. Jeśli powrót do formy Pearl Jam i Alice In Chains jest wydarzeniem, to najnowsza płyta Queensrÿche zakrawa na cud. Od czasu rewelacyjnego „Operation: Mindcrime” (czyli dwudziestu lat) nie grali tak mocno, żywiołowo i co tu dużo mówić przebojowo. „American Soldier” to concept album o wojnie widzianej oczami przeciętnego żołnierza. Jest to poruszająca opowieść, klimatem przypominająca „Amused to Death” Rogera Watersa, ale ozdobiona rockową, chwytliwą muzyką. Jest to jeden z najciekawszych manifestów antywojennych ostatnich lat. 10 największych rozczarowań 2009: 10. „A-Lex” Sepultura Rozczarowaniem jest już sama nieobecność któregokolwiek z braci Cavalera w szeregach Sepultury. Z ostateczną oceną trzeba było jednak poczekać na nowy album studyjny. Zaraz po jego ukazaniu się wszystko było jasne – Sepultura jest tylko cieniem samej siebie. „A-Lex” jest długi, męczący i zagrany bez życia. Sytuacji nie uratował nawet fakt, że jest to concept album na podstawie „Mechanicznej pomarańczy” Anthonyego Burgessa.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
9. „Lungs” Florence & The Machine W kategorii najbardziej przereklamowanych debiutów 2009 Florence zajęła by na pewno jedno z czołowym miejsc. Zupełnie nie rozumiem zachwytów nad „Lungs”. Ze trzy piosenki faktycznie są bardzo udane, ale reszta to ich klony. Nuda! 8. „Feel 2” Feel Wygląda na to, że to tyle jeśli chodzi o Feel (choć niekoniecznie musimy się z tego powodu smucić). Nie dość, że sprzedaż „Feel 2” była mocno niezadowalająca, to jeszcze okazało się, że chłopakom brakuje pomysłów na wysmażenie choćby jednego naprawdę sensownego przeboju. Straty wielkiej dla polskiego przemysłu fonograficznego nie ma, ale jednak jestem zaskoczony. 7. „No Baggage” Dolores O’Riordan Bez bagażu, bez pomysłu, bez życia, bez sensu… A już miałem nadzieję, że solowe poczynania Dolores choćby w części zastąpią pustkę jaka powstała po rozpadzie The Cranberries. „No Baggale” tę nadzieję rozwiał. To już lepiej puścić sobie ponownie „No Need to Argue” lub „Bury the Hatchet”. 6. „Ombarrops!” The Car Is On Fire Poprzedni krążek grupy „Lake & Flames” rozpalił nadzieje na to, że w naszym kraju rośnie światowej klasy grupa grająca rock alternatywny. Niestety „Ombarrops!” sprowadził nas na ziemię. Jest po prostu nudno i męcząco. Muzykom nie pomógł nawet wypad do studia nagraniowego w Chicago i współpraca z Johnem McEntirenem (producent m.in. Blur i Broken Social Scene). To już lepiej gdyby The Car Is On Fire wrócili do radosnego gitarowego czadowania znanego z debiutu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
5. „If on a Winter’s Night…” Sting A tak się świetnie zapowiadało! Singiel „Soul Cake” zapowiadał, że nowa produkcja Stinga będzie najciekawszą od lat. Niestety, jest jak zwykle. Nijak. Może skoro solo mu nie idzie, niech przeprosi się z resztą The Police i nagrają coś nowego, bo biorąc pod uwagę sytuację obecną, jest coraz gorzej. 4. „One Eye to Morocco” Ian Gillan Gillan tytuł swojej najnowszej płyty zaczerpnął z polskiego powiedzenia „jedno oko na Maroko, a drugie na Kaukaz”. I to jest jedyny powód dla którego warto mieć tę płytę. Bo jeśli chodzi o jej zawartość, jest gorzej niż marnie. Szkoda, zwłaszcza, że dopiero co Ian wydał świetną płytę koncertową „Live in Anaheim 2006”, oraz interesującą kompilację zagranych na nowo swoich starszych kompozycji „Gillan’s Inn”. Pozostaje nam czekać na nowy krążek Deep Purple. 3. „21st Century Breakdown” Green Day Na tej płycie chłopaki wpadli we własne sidła. Z założenia miała być jeszcze bardziej ambitna niż „American Idiot”, a za razem bardziej przebojowa i jeszcze mocniej miała dowalić George’owi W. Bushowi. I nie udało się, po prostu przedobrzyli. „21st Century Breakdown” nie jest specjalnie złą pozycją, ale jako następca „American Idiot” wydaje się zbiorem harcerskich piosenek, a nie poważnym manifestem polityczno – społecznym. 2. „The Devil You Know” Heaven And Hell Wszyscy wiedzą, że nazwa Heaven And Hell to ściema i tak na prawdę mamy do czynienia z kolejną pozycją w dorobku Black Sabbath. Niestety świadomość tego tylko dodatkowo pognębia ten album. Wtórny do bólu i całkowicie wyzuty z energii. Po polsku jego tytuł oznacza „Diabeł, którego znasz” i faktycznie, znamy takie diabły – „Technical Ecstasy”, „The Eternal Idol”, „Forbidden” i kilka innych pozycji w dyskografii Black Sabbath, o których fani najchętniej by nie usłyszeli.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
1. „Scream” Chris Cornell / „Modern Rocking” Agnieszka Chylińska W tym roku na miejscu pierwszym umieszczam dwie pozycje. Kiedy wydawało się, że już nic bardziej żałosnego niż „Scream” w 2009 roku się nie zdarzy, pojawiła się Agnieszka Chylińska ze swoim „Modern Rocking”. Obie te pozycje są zdradą dla całego rockowego świata. Pół biedy jeśli byłyby one chociaż na przyzwoitym poziomie, ale gdzie tam. Cornell i Timbaland odstawili taką fuszerkę, że dziwię się, że mogą spokojnie patrzeć w lustro. Ciała dał zwłaszcza ten drugi, który widać stwierdził że skoro jego firmowe patenty sprawdziły się na „Loose” Nelly Furtado, to co się będzie wysilał i powtórzył je na „Scream”. Co zaś się tyczy Chylińskiej, to porwała się z motyką na słońce. Z każdego utworu bije po uszach, że nie czuje dyskotekowego klimatu. Ma się wrażenie, że muzyka swoje, a ona swoje. Udział w „Mam talent” wyraźnie jej zaszkodził. Aczkolwiek Foremniak na pewno słuchając „Modern Rocking” płakała ze wzruszenia i powtarzała: „jesteś wyjątkowa”. Zgadza się, ex aequo ze „Scream” mamy do czynienia z wyjątkowym shitem. |