powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (XCIII)
styczeń-luty 2010

Rubieże
Jeffrey Ford
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Spokojnie, spokojnie – zawołał do Wooda i podciągnął się naprzód, próbując uciec oszalałemu psu. Nagle skończyło się pod nimi podłoże i obaj spadli. Cley krzyknął, myśląc, że czeka go długi upadek, ale jego krzyk urwał się nagle, kiedy spadli na solidną skałę pięć stóp niżej. Wylądował na boku uderzając się w łokieć. Wood spadł na niego i nic mu się nie stało. Myśliwy przeturlał się po skale, próbując odzyskać oddech.
Było kompletnie ciemno, ale nawet w tym położeniu Cley zauważył, że skrobanie pazurów Wooda rozchodzi się echem wskazując, że wpadli do kolejnej dużej jaskini. Podniósł się do pozycji siedzącej i wykopał z kieszeni zapałki. Zapalił świecę, którą pomimo wypadku zdołał utrzymać w dłoni. Płomień oświetlił to, czego się spodziewał, kolejną grotę, większą od tej powyżej, a na jej końcu tunel takiej wielkości, że mógłby wejść do niego wyprostowany. Cley stwierdził, że ciepły powiew, który ogrzewał jego własny apartament powyżej, unosił się z korytarza, który prowadził dalej pod wzgórze. Powoli ruszył do przodu, trzymając świecę w wyciągniętej ręce. Wood trzymał się tuż za nim.
Tunel zakręcał łagodnie, a kiedy szli po jego łuku, podmuch ciepłego powietrza znów zgasił świecę. Cley zaklął głośno, a potem zauważył, że gdzieś przed nim znajdowało się inne źródło światła. Opierając się o ścianę, poszedł naprzód i wreszcie znalazł się w małej jaskini skąpanej w żółtozielonym świetle.
Początkowo pomyślał, że to słońce musi wpadać przez otwór w sklepieniu. Jednak blask nie dochodził z góry, lecz z dołu – z sadzawki, która świeciła fluorescencyjnie. Jaskinia falowała od tego blasku. Wirujący blask sam w sobie był fantastyczny, ale przy bliższych oględzinach zobaczył, że na ścianach znajdują się rysunki zrobione węglem i czerwonym barwnikiem uzyskanym być może z gliny. Stylizowane wizerunki mężczyzn i kobiet, zwierząt i dziwnych humanoidalnych stworzeń z głowami ryb. Tu i ówdzie widniały czerwone odciski dłoni.
– I co na to powiesz? – Cley spytał Wooda, a potem rozejrzał się w poszukiwaniu psa. Zagwizdał na niego, a z prawej strony rozległo się szczeknięcie. Idąc wzdłuż niskiej ściany wszedł do niewielkiej groty. Blask z dziwnej wody tu nie docierał, musiał więc zużyć kolejną zapałkę i zapalić świecę.
Blask płomyka odbił się w oczach Wooda. Pies siedział prosto pośród szczątków czegoś, co wyglądało na sześć lub siedem ludzkich ciał. Pośród kości widniały wysuszone płatki kwiatów i kawałki ceramiki. Po małej, delikatnej czaszce i klatce piersiowej można było poznać, że jest tam również dziecko. Inny szkielet miał jakiegoś rodzaju deformację – szczątkowy rybi ogon sterczący z doskonale zachowanej kolumny kręgosłupa.
Stopę lub dwie od pozostałych spoczywały szczątki ewidentnie należące do kobiety, której długie, czarne włosy przetrwały działanie czasu. Z czaszki, na której widniało jeszcze sporo wysuszonego ciała, wyrastały bujne pasma długości czterech stóp. Miała naszyjnik z białych muszelek, a na jego końcu był mały, skórzany saczek. Ściany jaskini były udekorowane obrazami roślin, pnączy i kwiatów.
Stojąc w ciszy Cley rozmyślał, od jak dawna tu leżą, nie niepokojeni w tajemnym miejscu. „Jakim życiem żyli?” pytał sam siebie i czuł powiew przemijających stuleci, lat zmieniających się w pył. Potem, w okamgnieniu jego zaduma przeszła w lęk i gorączkowo zapragnął wydostać się z podziemi na światło dnia.
– Chodźmy – powiedział do Wooda, zauważając kolejny, mniejszy tunel na końcu komory grobowej. Ciągnęło stamtąd ciepłe powietrze. Zanim wyszli, ukląkł i spróbował zdjąć naszyjnik z szyi kobiety. Kiedy próbował go oswobodzić jej włosy opadły mu na dłoń i poczuł, jak przetacza się przez niego fala odrazy. Odskoczył trzymając naszyjnik, a ten nagły ruch spowodował, że delikatny kark pękł. Żuchwa opadła. Kruche żebra pękały z dźwiękiem, który brzmiał dla niego jak ciche westchnienia bólu. Z koralikami, które mocno ściskał w lewej dłoni i świecą w prawej rzucił się do następnego naturalnego korytarza.
Wood capnął go za prawą nogawkę w samą porę, żeby uchronić go przed upadkiem w niemal idealnie okrągłą dziurę na środku ścieżki. Prawie stawiał już stopę w pustce. Strumień ciepłego powietrza dobywał się z głębin poniżej i unosił włosy Cleya. Cofnął się o krok. Jakimś cudem świeca nie zgasła. To było źródło tropikalnego ciepła, które ogrzewało ich własną jaskinię pomimo najgorszej zimy.
Zarówno Wood, jak Cley bez trudu przeskoczyli nad otworem. Korytarz ciągnął się dalej zawracając, zakręcając i wreszcie rozszerzając się w jaskinię z wysokim, dużym wejściem, które otwierało się na dzień. Z miejsca, w którym stali, na tyłach jaskini, wyglądało to tak, jakby byli w teatrze i podziwiali przedstawienie.
Noc spędzili w tunelu, w pobliżu źródła ciepłego powietrza. Kiedy Cley obudził się następnego dnia był potwornie głodny i wiedział, że tak samo głodny musi być pies. Opuścili tunel, a ponad wejściem do jaskini, od drugiej strony wzgórza, ujrzeli wspaniałe słońce, świecące nad ogromną równiną. Widok tej ziemi, rozciągającej się na północ, wskazał Cleyowi kierunek podróży, kiedy zima się skończy.
Na równinie nie było drzew i wydawało się pewne, że demony tam nie polują. Uniknięcie tego zagrożenia pozwoliłoby im posuwać się na północ bez konieczności ciągłej walki o życie. Zdecydował, że gdy tylko dni zaczną się wydłużać, ruszą w dalszą drogę, zanim demony zaczną się budzić ze snu zimowego. Nie zostało tyle naboi, żeby przetrwać następny sezon walki z nimi i czuł, że gdzieś podczas zimnej, ciemnej zimy stracił chęć ich mordowania.
Dwie godziny później, po obejściu wzgórza w śniegu sięgającym bioder, czasami podciąganiu się na pnie drzew, kiedy trafiali na szczególnie ostrą pochyłość, stanęli przed wejściem do własnej jaskini. Na szczęśnie słońce było jasne i dawało dość ciepła, by Cley wytrzymał ciężką drogę bez płaszcza i rękawic. Zaczęli odkopywać wejście, podczas gdy głód skręcał im kiszki. Co kilka minut myśliwy musiał chuchać w zmarznięte dłonie, ale w końcu udało im się odrzucić na tyle dużo śniegu, żeby słońce padało prosto na lód, który zamknął wejście.
Następnie zabrali się za zbieranie gałęzi, które połamały się pod ciężarem lodu i opadły na ziemię. Rozpalili małe ognisko tuż przed wejściem. Kiedy czekali, aż ogień zrobi swoje, Cley grzał przy nim dłonie i stopy.
Jakiś czas później dobrze wymierzony kopniak rozbił nadtopiony lód. Otwarcie jaskini napełniło Cleya poczuciem spokoju i komfortu. Wraz z Woodem łapczywie pochłonęli kilka kawałków ugotowanego królika, które mieli. Ognisko przesunęli w głąb wejścia i siedzieli, odpoczywając przed polowaniem. Pies domagał się kilku słów z książki, więc Cley czytał słabym głosem.

Do lasów wróciły białe jelenie. W wielu miejscach śnieg stopniał i odsłonił upragnioną ziemię. Stada kruków znów obsiadły czubki drzew, a gdzieś w pobliżu jaskini zamieszkała sowa, wypełniając noce swoim wołaniem.

Podczas wyprawy myśliwskiej nad wschodni staw Cley słyszał lód pękający w długich, falujących echach. Ten dźwięk był dla niego sygnałem, że wraz z psem muszą wkrótce zacząć podróż przez równinę. Chociaż cieszył się z tego, że teraz popołudniami jasno świeciło słońce, każdego dnia odbierając nocy kilka minut, zastanawiał się, ile potrwa, zanim demony zabiorą się za polowanie, wiedzione zimowym głodem. Kiedy przemierzał rozmarzającą ziemię, tropiąc jelenia, zaczął snuć plany.
Było kilka rzeczy, które niepokoiły go w związku z przeprawą przez otwartą przestrzeń. Jedną był zapas zapałek, który został poważnie naruszony. Została jedna czwarta pudełka, która optymistycznie mogła starczyć na nieco ponad dwa tygodnie. Innym zmartwieniem było schronienie. Na trawiastej równinie nie będzie jaskiń ani drzew dających czasową osłonę przed żywiołami.
Pamiętał z przygodowych powieści czytanych w dzieciństwie, jakie są sposoby rozniecania ognia bez użycia zapałek – pocieranie o siebie patyków czy krzesanie iskry uderzaniem metalu o kamień. Myśl o faktycznym wykorzystaniu tych sposobów wydawała mu się równie prawdopodobna, co wyczyny bohaterów tych książek. Jednocześnie wiedział, że musi zacząć się uczyć tych umiejętności. Skoro wiedział, że będzie problem ze schronieniem postanowił zebrać trochę jelenich skór i zrobić z nich mały namiot, który przynajmniej osłoni ich przed wiatrem i deszczem. Musiałoby to być coś, co da się zwinąć i łatwo przenosić, ale będzie też dodatkowym obciążeniem. Potem naszła go myśl, że może Wood mógłby go ciągnąć za sobą.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

35
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.