Arctic Monkeys na swojej trzeciej płycie zaserwowali świetne danie, stworzone z wielu składników pop-rockowej spiżarni. Nad ich kuchceniem czujne oko miał prawdziwy mistrz. Producentem ostatniego dziecka Brytyjczyków był bowiem Josh Home, lider Queens Of The Stone Age. Człowiek, bez którego trudno sobie wyobrazić dzisiejszą muzykę rockową. Niewątpliwie wyprawa spadkobierców The Jam na kalifornijską pustynię Palm Desert warta jest uwagi.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Arctic Monkeys, których pierwsza płyta – „Whatever People Say I Am, That’s What I’m Not” wydana w 2006 roku była najszybciej sprzedającym się debiutem w brytyjskiej historii. Zespół powstał cztery lata wcześniej w Sheffield i dobrze odnalazł się na wyspiarskiej scenie gitarowej. Szybkie i rytmiczne gitarowe granie w stylu Franz Ferdinand czy The Libertines i umiejętność komponowania dobrych melodii, znalazły uznanie w oczach nie tylko słuchaczy, ale również krytyków. Wspomniany album otrzymał nagrody brytyjskiego przemysłu fonograficznego (BRIT Awards) oraz Mercury Prize (która obejmuje Wielką Brytanię i Irlandię) dla najlepszej płyty roku. Grupa udźwignęła ciężar oczekiwań i niecały rok później wydała kolejne dziecko. „Favourite Worst Nightmare” potwierdził możliwości kompozytorskie grupy. Kapeli udało się przeskoczyć poprzeczkę zawieszoną przez debiut. Muzycy udowodnili, że potrafią pisać jeszcze lepsze i bardziej rozbudowane utwory. Na kolejną płytę kazali czekać dwa lata. Z obozu Arktycznych Małpek dochodziły ciekawe informacje, z których najważniejsza i najmniej spodziewana była ta, że producentem trzeciego krążka kwartetu będzie Josh Homme. A miejscem nagrań jego pustynne studio, gdzie powstają słynne Dessert Session. Efektem jest prawdziwy rockowy kocioł. Obok mocniejszych gitarowych riffów pojawiają się momenty wyciszenia, emanujące tajemniczą atmosferą. Proporcje miedzy mocniejszymi a bardziej wyciszonymi fragmentami są bardzo dobrze wyważone. Album sprawia dzięki temu wrażenie wolniejszego i spokojniejszego niż wcześniejsze płyty, a utwory są pozornie prostsze. Tempo narzucone jest przez hipnotyczną i transową grę basu i perkusji („My Propeller”, „Crying Lightning”, „Dangerous Animal”). Ogólnie sekcja rytmiczna tworzy bardzo gęstą maź, z której przebijają się gitarowe dźwięki i charakterystyczny, momentami beznamiętny, a czasami zaangażowany śpiew. Niemalże przez całą płytę nie można oprzeć się wrażeniu, że uczestniczymy w jakimś schizofreniczno-paranoidalnym przedstawieniu na tyłach zapomnianego baru gdzieś na pustyni. Atmosfera jest ciężka i duszna, w nozdrzach czuć kurz i papierosowy dym. Czasami zespól uraczy nas lekko psychodelicznym uśmiechem w partii gitary („Secret Door”, „Fire and the Thund”), czasem poplącze ostre, agresywne riffy i neopunkowe progresje akordowe z prawie kościelnymi organami („Pretty Visitors”). Całości dopełniają chórki, momentami urzekające po beatlesowsku (w rozkołysanej końcówce „Secret Door” czy „Fools on Parade”). Mieszanie nastrojami i emocjami to kluczowy aspekt tej płyty. Raz delikatną i poetycką pieśń panowie zakończą z patosem i przepychem („Cornerstone”), innym razem odwrotnie: rozedrgany „Potion Aproach” z mocnym biciem perkusji finiszuje w stonowanym tempie i zaśpiewami w chórkach, niczym w zwolnionej wersji „Sympathy for the Devil” Rolling Stonesów. Album zamyka rozbujana melodia, rzec można, pozytywkowy walczyk – „The Jewwelers Hands”. Mimo tych wszystkich zabiegów, na „Humbug” dalej słychać, że mamy do czynienia z Arctic Monkeys. Częste zmiany rytmiki, specyficzny wokal oraz linie melodyczne są jak najbardziej „arktyczno-małpowe”. Nie zdziwię się jednak, jeśli stracą część z rzeszy fanów, którym nowy, bardziej mroczny i tajemniczy wizerunek grupy może nie przypaść do gustu. Na dwóch pierwszych płytach kapela zdradzała inklinacje do muzycznego kombinowania, lecz próby te nie wpływały na obraz całości – gitarowej, dance punkowej i indie rockowej kapeli. Tymczasem Josh Homme, choć nie zmienił Arctic Monkeys na swoją modłę, przekonał ich, że zgłębienie ciemnych zakątków wyobraźni i wsłuchanie się w mroczne instynkty, może bardzo pomóc twórczości. Wskazał im jedynie drzwi, po przekroczeniu których chłopcy podążyli już sami. Dzięki temu stworzyli album o niesamowitym knajpiano-cyrkowo-teatralnym klimacie, bliskim temu, co osiągnęli The Doors na „Strange Days”. Udowodnili, że dojrzeli i nie są już tylko zadziornymi młodzieńcami z Sheffield. Zaowocowało to płytą zdecydowanie wyróżniająca się na tle innych rockowych albumów tego roku. Choć trzeba przyznać – wymaga ona kilkukrotnego słuchania, aby odkryć wszystkie szczegóły i niuanse, składające się na świetnie brzmiącą, momentami surową, innymi pełną przepychu, płytę. „Humbug” to niewątpliwie odważne posunięcie kwartetu. Ilustruje zespół zmierzający w kierunku awangardowego gitarowego rocka oraz bardziej wysublimowanych i dopieszczonych dźwięków. Muzycy zrozumieli, że stworzenie atmosfery jest bardzo istotne, a szybkość i energia to nie wszystko. I kto wie czy przy następnej ich płycie nie zakrzykniemy: Arcydzieło! Bo swoim trzecim albumem Arctic Monkeys takie nadzieje rozbudzili.
Tytuł: Humbug Data wydania: 24 sierpnia 2009 Utwory 1) My Propeller 2) Crying Lightning 3) Dangerous Animals 4) Secret Door 5) Potion Approaching 6) Fire And The Thud 7) Cornerstone 8) Dance Little Liar 9) Pretty Visitors 10) The Jeweller’s Hands Ekstrakt: 90% |