powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (XCIII)
styczeń-luty 2010

Podsumowanie muzyczne roku 2009 (1)
Zgodnie z noworoczną tradycją styczeń to miesiąc podsumowań. Czas więc sprawdzić, jakie ciekawe płyty pojawiły się w zeszłym roku. Tradycją jest również to, że nasi muzyczni recenzenci nie mogą dojść do porozumienia i ustalić jednej listy, dlatego każdy przygotował własną. Dziś prezentujemy najlepsze i najgorsze albumy 2009 roku według Mieszka B. Wandowicza i Jakuba Stępnia.
Mieszko B. Wandowicz
Nie wiem, jaki jest najlepszy album 2009 roku, z wieloma ważnymi płytami nie zdążyłem się bowiem zapoznać. Niewątpliwie jednak usłyszałem wiele pozycyj, o których bez wahania powiedzieć można: ciekawe. Kolejność alfabetyczna.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Vic Chesnutt – At the Cut
Ta płyta trafiła do mojego zestawienia rzutem na taśmę, ale bez wątpienia zasłużenie. Dodać należy, że jest jednym z dwu powstałych w tym roku krążków zmarłego w grudniu Chesnutta. „At the Cut” to akustyczne, intymne piosenki, to folk-rock, kojarzący się wręcz z Bobem Dylanem, a niekiedy z Robertem Wyattem, ale także wsparcie licznych muzyków, związanych głównie z A Silver Mt. Zion i Godspeed You! Black Emperor, dzięki którym mógł powstać monumentalny i skrajnie depresyjny lament „Coward”, a płyta nabiera niekiedy postrockowego posmaku. Brak słów; rozdzierające pożegnanie niezwykle oryginalnego barda.
Crippled Black Phoenix – 200 Tons of Bad Luck
Postrockowy hołd dla Pink Floyd w wykonaniu członków Mogwai i Electric Wizard. Setki dosłownych prawie zapożyczeń a to z „Shine On You Crazy Diamond”, a to z „Astronomy Domine”, a to z „Young Lust” nie powinny odrzucić uczulonych na klony legendarnej grupy, bo „200 Tons of Bad Luck” to zabawa konwencją – trudno spodziewać się nadmiernej powagi po muzykach, którzy utwór otwierający krążek tytułują „Burnt Reynolds” (sic!). Z drugiej strony nie brak wśród dźwięków Crippled Black Phoenix melancholijnego post-rocka, urokliwych partyj skrzypiec i dynamicznego, gitarowego rocka – żadna rewelacja, ale bardzo przyjemna niespodzianka.
Helium Vola – Für Euch, die Ihr liebt
„Für Euch, die Ihr liebt” to trochę guilty pleasure – album bywa skrajnie patetyczny, bywa prawie dyskotekowy – ale jednocześnie rzadkiego sortu majstersztyk. Za przedsięwzięcie odpowiedzialny jest znany z Deine Lakaien Ernst Horn – człowiek, który porzucił dyrygowanie orkiestrą, by zająć się muzyką bardziej niż do filharmonii nadającą się na Castle Party, a mimo to niezwykłą. Jego poboczny projekt, współtworzony ze śpiewaczką Sabine Lutzenberger (gościnnie kilku innych wokalistów), w założeniu jest mieszanką elektroniki i muzyki średniowiecznej, to jednak duże uproszczenie. Trzeci album Helium Vola składa się z dwu dwunastoutworowych części, a każdy kawałek z pierwszego dysku jest mniej lub bardziej (czasem bliźniaczo, czasem ledwie) podobny do swojego odpowiednika na drugim. Pierwsza płyta miała być łagodniejsza, o miłości, druga – ostrzejsza, z tekstami dotyczącymi tematów społecznych. Nie słowa jednak – w wielu językach – są ważne. Dość powiedzieć, że znajdą się tutaj radosne pieśni muzyki dawnej, wzbogacone tanecznym bitem; znajdzie się kapitalna wersja słynnego protest songu „Moorsoldaten”; znajdzie się wreszcie energiczny, industrialny kawałek, łączący awangardową elektronikę, szybki rytm, brzmienie rodem z lat 80., czupurne partie wokalne, nadające się na popowy przebój, i chóry jak z „Carmina Burana”. Dwie godziny kapitalnie skomponowanej, częstokroć zaskakującej i nigdy nie nudnej muzyki. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że w dość groteskowym przecież numerze „Manifesto” chórzyści cytują Marksa i Engelsa nie z miłości do ojców rewolucji.
Rowland S. Howard – Pop Crimes
Zmarły pod koniec grudnia Howard płytę wydał niewiele wcześniej, bo w październiku. Twórca, który miał znaczący wpływ na muzykę The Birthday Party, na swoim drugim dopiero solowym krążku zaprezentował garść utworów powolnych, ale pełnych energii; przesiąkniętych brudnym bluesem i hałaśliwym stylem gry, od zawsze wyróżniającym tego wpływowego, choć szerzej nieznanego gitarzystę. Można się na „Pop Crimes” dosłuchiwać podobieństw do Leonarda Cohena, Morphine, Dream City Film Club czy do dawnego kolegi Howarda – Nicka Cave’a – ale te osiem niespiesznych numerów to muzyka, choć nieszczególnie odkrywcza, jak najbardziej własna (mimo dwu coverów; żeby tak zagrać „Life’s What You Make it” Talk Talk!). I bardzo wciągająca. Tak, jak w przypadku Chesnutta: jeśli odejść, to takim dziełem.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Indukti – Idmen
Drugi krążek Indukti to niemiłosiernie ciężki rock progresywny, głównie instrumentalny, oparty na skrzypcach i nietuzinkowym gitarowym łomocie, w polskim wydaniu (choć – tam, gdzie gościnnie pojawiają się wokaliści – nie po polsku). Nieco najostrzejszego King Crimson, trochę Sleepytime Gorilla Museum, odrobina folku, cała masa energii i tony pomysłów. Czytaj recenzję.
Magma – Ëmëhntëhtt-Ré
Zeuhl, zeuhl i zeuhl. Czego zresztą można spodziewać się po grupie, która ten styl – niezwykłą mutację rocka progresywnego, jazzu, muzyki współczesnej, spirituals – wymyśliła i pozostała jego najwybitniejszym przedstawicielem? Nowa płyta Magmy, pierwsza od pięciu lat i druga po dwudekadowej przerwie, to materiał skomponowany dawno temu, teraz zaś jedynie nagrany w studiu. To zresztą słychać: gdyby ów krążek powstał w 1975 roku, stanowiłby część dyskografii jak najbardziej spójną z pozostałymi. I, podobnie jak „K.A.” (2004), byłby jednym z najlepszych albumów starej Magmy, a to niebagatelne osiągnięcie.
Rykarda Parasol – For Blood and Wine
Komu spodobał się debiut i nie wymaga stylistycznej wolty już na następnym nagraniu, drugą płytą powinien być zachwycony. „For Blood and Wine” to zestaw równie dobrych, obdarzonych rewelacyjną, barowo-południową atmosferą piosenek, stylistycznie lokujących się gdzieś między Nickiem Cave’em i alternatywnym country, czasem zadziornych, niekiedy delikatnych. Tak, nihil novi, ale jak nie pokochać panny Parasol i jej ujmującego głosu?
Present – Barbaro (ma non troppo)
Sytuacja podobna do Magmy: muzycy Present prochu nie wynaleźli, ale rockowa kameralistyka – zwłaszcza ta z najwyższej półki – jest zjawiskiem rzadkim i kiedy mistrzowie gatunku wydają płytę w starym stylu, pozostaje tylko się cieszyć. Może i niepotrzebna jest nowa wersja utworu „Jack the Ripper” (pierwotnie z repertuaru powiązanej z Present formacji Univers Zero), bo stara jest perfekcyjna, ale świeża, dłuższa interpretacja klasyka nie przynosi Belgom ujmy. Obok tego na krążku znalazły się dwa nowe numery – jeden siedemnasto-, drugi jedenastominutowy – i oba to kapitalnie skomponowane i wykonane dzieła małej orkiestry: potężne, wyrafinowane, z powodzeniem mogące stanąć obok najlepszych płyt z pogranicza rocka i współczesnej muzyki kameralnej, przywodzące na myśl wczesne albumy wspomnianych Univers Zero. Dla fanów konwencji lub po prostu trudniejszej progresji – obowiązek, dla innych – kto wie, może dobre wprowadzenie do szlachetnej, ale wciąż znanej tylko wtajemniczonym stylistyki?
Michael J. Sheehy And the Hired Mourners – With These Hands: The Rise and Fall of Francis Delaney
Był kiedyś taki zespół – Dream City Film Club. Niektórzy powiadają, że najbardziej niedoceniany w historii brytyjskiego rocka. To niewykluczone, bo mało kto o nim słyszał, podczas gdy tworzył muzykę, która powinna spodobać się licznym. Grupa wydała dwie duże płyty – w tym jedną fenomenalną – i kilka EP-ek, po czym zamilkła. Nie zamilkł jednak filar formacji – Michael J. Sheehy: jego kolejny solowy album nosi tytuł „With These Hands”. Nie jest to krążek na poziomie długograjów Klubu Filmowego, wydaje się też trochę mniej rockowy. Tak jednak mógłby ewoluować macierzysty zespół wokalisty. Mógłby stworzyć nastrojową historię fikcyjnego boksera, opowiedzianą za pomocą prostych kompozycyj nawiązujących do gospel, bluesa, niekiedy country, muzycznie zróżnicowaną, a gdyby nie całkiem inaczej charakterystyczny głos Sheehy’ego, kojarzącą z Tomem Waitsem (to zresztą świetna propozycja dla jego entuzjastów). „The Rise and Fall of Francis Delaney” zdaje się gotowym materiałem na film, bliższy „Za wszelką cenę” niż serii o Rockym – ścieżka dźwiękowa już powstała. Tyle że – jeden szkopuł – obraz nie jest jej do niczego potrzebny.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
David Sylvian – Manafon
„Manafon” należy poznawać w słuchawkach lub przynajmniej w kompletnej ciszy. W innym wypadku ryzykuje się niespostrzeżeniem, że jest na płycie cokolwiek poza nieregularnie pojawiającymi się trzaskami i głębokim głosem wokalisty. To już nie są piękne piosenki z lat 80., które „profanów” mogą zanudzić, ale raczej nie odrzucą z powodu ciężkostrawności. Sylvian praktycznie nie przerywa śpiewu, głośniejszego od improwizowanego, elektroakustycznego tła, muzyka jest powolna, chaotyczna, niepozbawiona wpływów free jazzu czy kameralistyki. „Manafon” to orzech jeszcze cięższy do zgryzienia niż „Blemish”, a zarazem odkrywcza kontynuacja tej drogi – sporo trzeba mu dać, żeby się odwdzięczył, kiedy już jednak to uczyni – nie sposób żałować. Więcej w recenzji Pawła Franczaka.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

244
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.