Jak widać po kolumbijskim „Espectro”, egzotyczny kraj pochodzenia wcale nie gwarantuje rozrywki na wysokim poziomie. Zwłaszcza, jeśli domniemany horror okazuje się być tak naprawdę przeciętnym dramatem psychologicznym.  |  | ‹Espectro›
|
„Espectro” (dlaczego nie „Spektrum"?) to kolejny w serii „Kino Grozy” film, który nie spełnia wymogów horroru. Owszem, można się w nim dopatrzyć długowłosej zjawy, da się również uświadczyć niewytłumaczalnych zjawisk (końcówka filmu tylko pozornie je wyjaśnia), ale tak na dobrą sprawę więcej tu klimatu paranoi, niż charakterystycznej dla horroru grozy. Oczywiście, nawet jako dramat psychologiczny z elementami nadprzyrodzonymi „Espectro” mógłby – gdyby tylko był dobrze zrobiony – świetnie bronić się jako interesująca propozycja na wieczór. Sęk w tym, że film jest ze wszech miar przeciętny. Zarówno od strony technicznej, jak i fabularnej. Przede wszystkim historia oparta jest na niejasnych fundamentach. Wiadomo, że bohaterka doznała psychicznego szoku będąc świadkiem terrorystycznego zamachu, w którym ucierpiał jej narzeczony. Spowodowało to popadnięcie dziewczyny w jakąś fobię. Jaką konkretnie? Dystrybutor przekonuje, że chodzi o agorafobię, czyli lęk przed otwartą przestrzenią. Jednak sądząc z fabuły, ten akurat lęk w ogóle nie wchodzi w rachubę, bowiem w pierwszych scenach bohaterka bez cienia wahania samodzielnie przechodzi z auta do wieżowca, w którym wynajęła mieszkanie. Nie radzi sobie natomiast z sąsiadami, co by wskazywało na fobię na podłożu społecznym. Wobec tego może być to albo ochlofobia (lęk przed tłumem), albo antropofobia (lęk w ogóle przed ludźmi), albo w końcu ksenofobia (lęk przed obcymi ludźmi). Skoro jednak dziewczyna bez kłopotów nawiązuje kontakt z namolną sąsiadką, za jednym zamachem można wykluczyć zarówno antropofobię, jak i ksenofobię. Czyżby więc bohaterka bała się tłumów? Byłoby to w sumie zrozumiałe, jednak nie miałoby żadnego zastosowania (i w ogóle sensu) w filmie, w którym tłumów po prostu nie ma. Może więc chodzi o zwyczajną depresję? Ale – w takim razie – czy rzeczywiście najlepszym sposobem na jej wyleczenie jest odsunięcie się od najbliższych i zamieszkanie samotnie w ponurym bloczysku? Do tego dochodzą inne wątpliwości. Na przykład – po co bohaterka montuje w swoim mieszkaniu kamery? Dystrybutor pisze, że zostało to spowodowane zaniepokojeniem tajemniczymi zjawiskami. Jednak tak po prawdzie jest to bzdura, bowiem montaż kamer był pierwszą rzeczą, jaka została zlecona zaraz po przeprowadzce do nowego mieszkania. W czym więc te kamery miały pomóc? Co miały rejestrować? Nie wiadomo. Można tylko domniemywać związku z owym bliżej niesprecyzowanym lękiem. Podobnie jest z koślawo zarysowanym wątkiem manii prześladowczej. Bohaterka ubzdurała sobie bowiem, że któryś z poprzednich lokatorów jej mieszkania źle skończył i teraz krąży po pokojach jako duch. I rzeczywiście, na nagrywanym obrazie od czasu do czasu widać długowłosą zjawę, której głównym zajęciem jest pełzanie po podłodze. Sęk w tym, że zgodnie z podstawowymi założeniami filmu – objawionymi widzowi pod koniec fabuły – powinniśmy widzieć tę zjawę wyłącznie oczami bohaterki. A co najmniej raz widzimy ją tylko my, widzowie, co jest ewidentnym kiksem. Jeśli dorzucić do tego absurdalnie cienkie ściany oddzielające mieszkania (jak mają pół centymetra, to świat i ludzie) i nie do końca jasne pochodzenie krwi, którą jest zapaćkana poduszka, łatwo można sobie wyrobić zdanie na temat jakości scenariusza. Co gorsza, pochodzący z egzotycznej przecież Kolumbii film niepokojąco silnie zalatuje produkcjami azjatyckimi. Długowłosa zjawa, jej charakterystyczny sposób poruszania się, istotna rola wypełnionej wodą wanny, mocno zapuszczony budynek – wszystko te elementy są doskonale znane z tuzinów horrorów rodem z Japonii czy Korei. Po cóż było je pchać do filmu kręconego w Ameryce Południowej? Czy rzeczywiście filmowcy z kraju kawą i kokainą płynącego nie mieli lepszych pomysłów, bardziej osadzonych w lokalnych realiach i dotykających tamtejszych problemów? W głowie się to po prostu nie mieści. Pozytywny odbiór filmu utrudnia również sposób, w jaki go nakręcono. Zdjęcia częstokroć są ziarniste i utrzymane w zielonkawej tonacji. Tracą ostrość przy szybszym ruchu, co by wskazywało na cyfrową kamerę. Na dokładkę robione są w manierze tanich seriali tasiemcowych (notabene przynajmniej dwójka aktorów grała w jednym z takich seriali, wyświetlanej w Polsce „Brzyduli”) – z charakterystycznym kadrowaniem, marną dynamiką ujęć, usypiającymi dłużyznami i swobodnym podejściem do jakości nagrania (bywa, że kamera zbyt wolno łapie ostrość na właściwe przedmioty). Co prawda momentami zdjęciowiec usiłował wyrwać się z rutyny i błysnąć talentem, siląc się na artyzm i nastrojowe światłocienie, jednak chwile takiego uniesienia należą do rzadkości. Podobnie z montażem. Zostawiono wiele długich, nudnych scen, podczas których możemy bez końca obserwować zamyśloną bohaterkę, poprzycinano natomiast i w niewłaściwy sposób zdynamizowano sekwencje wizji i koszmarów, przez co nie są one w stanie budować odpowiedniego napięcia. Nie zachwyca także niezbyt wyszukane udźwiękowienie filmu i smętna pseudo-muzyka (przypomina rodzimy Teatr Telewizji), potęgująca wrażenie wszechogarniającej nudy. Całość jednak nie jest taką katastrofą, jak można by sądzić po powyższej wyliczance. „Espectro” ma w sobie coś, co zmusza do wysiedzenia przed ekranem półtorej godziny i przekonania się, jak też zakończy się ta dziwaczna historia. I nawet jeśli finał trudno uznać za majstersztyk, to sposób wytłumaczenia tajemniczych zjawisk jest na tyle nieszablonowy, że seans można zaliczyć do umiarkowanie udanych. Potencjał tkwiący w tej historii dostrzegli zresztą Amerykanie, którzy od jakiegoś czasu przygotowują się do nakręcenia remake’u z Nicole Kidman w roli głównej. Czy jednak projekt ten rzeczywiście dojdzie do skutku, wciąż nie wiadomo.
Tytuł: Espectro Tytuł oryginalny: Al final del espectro Rok produkcji: 2006 Kraj produkcji: Kolumbia Dystrybutor (DVD): Carisma Czas projekcji: 92 min. Gatunek: dramat, horror Ekstrakt: 40% |