powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (XCIV)
marzec 2010

Światło
M. John Harrison
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Zastanawiała się właśnie, jak by wykończyć tego rozbitka, gdy przemknął po niej ułamek cienia. Kolejny statek. Olbrzymi. W całym K-statku rozległy się alarmy. Operatory-cienie rozbiegły się. Biała kotka wyrwała w lewo, a potem w prawo, w kipieli kwantowych zdarzeń, nieprzemiennych mikrogeometrii oraz nietrwałych egzotycznych stanów próżni, po czym pojawiła się kilometr dalej z całym sprzętem bojowym w gotowości. Seria Mau z niesmakiem zauważyła, że nadal jest w cieniu intruza. Był tak wielki, że mógł należeć tylko do jej pracodawców. Ale i tak oddała strzał ostrzegawczy. Dowódca Nastyków wykonał statkiem gniewny unik. Jednocześnie wysłał na Białą kotkę swoją holograficzną zjawę. Kucnęła przed zbiornikiem, w którym mieszkała Seria Mau, z realistycznymi zaciekami w okolicach stawów kilku żółtawych nóg, od czasu do czasu poćwierkując bez wyraźnego powodu. Koścista głowa miała tyle macek, fasetkowych oczu i nitek śluzu, że Serii Mau nie chciało się na nią patrzeć. Ale nie dało się jej zignorować.
– Wiesz kim jesteśmy – powiedziała.
– Myślisz, że to mądrze, tak znienacka wypadać na K-statek?
Zjawa zacmokała.
– Nie chcieliśmy cię płoszyć. Podeszliśmy otwarcie. Ale ignorowałaś nasze komunikaty odkąd zrobiłaś… – przerwała, jakby szukając słowa; nie znalazłszy, niepewnie zakończyła: – …to.
– To było przed chwilą.
– To było pięć godzin temu – powiedziała zjawa. – Od tamtej pory cały czas próbujemy nawiązać z tobą kontakt.
Seria Mau była tak wstrząśnięta, że przerwała łączność, a gdy zjawa rozpłynęła się w coś w rodzaju brązowego dymu, slajdu samej siebie, ukryła Białą kotkę w niedalekiej chmurze asteroid, żeby dać sobie czas na zastanowienie. Wstydziła się. Czemu tak postąpiła? Co jej strzeliło do głowy, żeby tak bezmyślnie i bezbronnie sterczeć tu przez pięć godzin? Gdy próbowała to sobie przypomnieć, matematyka statku Nastyków znów zaczęła ją ścigać, zgadując jej pozycję w dwóch czy trzech miliardach strzałów na nanosekundę. Po sekundzie czy dwóch pozwoliła jej się wykryć. Zjawa natychmiast powróciła.
– Z czym ci się kojarzy „dowód na własne istnienie”? – zapytała ją Seria Mau.
– Z niczym specjalnie – odparła zjawa. – Po to to zrobiłaś? Żeby zostawić dowód własnego istnienia? A my tu się zastanawiamy, czemu wy się tak zabijacie w ramach własnego gatunku.
Seria Mau słyszała już to pytanie.
– To nie jest mój gatunek – odpowiedziała.
– To ludzie.
Skwitowała ten argument milczeniem, na które zasługiwał, po chwili dodając:
– Gdzie pieniądze?
– A, pieniądze. Tam gdzie zawsze.
– Nie interesują mnie miejscowe waluty.
– Nie używamy ich prawie nigdy – stwierdziła zjawa – choć czasem nimi obracamy. – Było widać, że wypuszcza jakiś gaz z większych stawów. – Jesteś gotowa, żeby znowu sobie powalczyć? Mamy do zaoferowania parę misji, czterdzieści lat świetlnych dalej na Plaży. Przeciwko wojskowym okrętom. Prawdziwa wojna, a nie takie napadanie na cywili.
– A, ta wasza wojna – rzuciła lekceważąco.
Pod samym Traktem Kefahuchiego toczyło się z pięćdziesiąt większych i mniejszych wojen, ale walczyło się tylko o jedno: o łupy. Nigdy nawet nie zapytała, kto jest ich wrogiem. Nie chciała tego wiedzieć. Już Nastykowie byli wystarczająco dziwni. Motywów obcych właściwie nie można było zrozumieć. Motywy, pomyślała, patrząc na kłębowisko nóg i oczu przed sobą, to kwestia sensorium. I środowiska. Trudno kotu wyobrazić sobie motywy muchy plujki, którą ma w zębach. Zastanowiła się nad tym. Ale mucha ma jeszcze trudniej, zawyrokowała.
– Mam wszystko, czego chcę – odpowiedziała zjawie. – Nie będę już dla was walczyć.
– Możemy zaproponować więcej.
– To nic nie da.
– Możemy cię zmusić.
Seria Mau zaśmiała się.
– Zniknę stąd szybciej, niż wasz statek zdąży pomyśleć. I jak mnie znajdziecie? To jest K-statek.
Zjawa milczała przez wykalkulowaną chwilę.
– Wiemy, dokąd lecisz – powiedziała.
Seria Mau poczuła chłód, ale tylko przez ułamek sekundy. Dostała już od Nastyków to, co chciała. Niech spróbują. Zerwała łączność i otworzyła matematyczną przestrzeń statku.
– No, popatrz tylko! – przywitała ją matematyka. – Możemy polecieć tu. Albo tam. Albo jeszcze tutaj. Gdziekolwiek. Lećmy gdziekolwiek!
Wszystko odbyło się dokładnie zgodnie z jej przewidywaniami. Zanim statek Nastyków zareagował, Seria Mau odpaliła matematykę; matematyka chwyciła się za to coś, co robiło tu za rzeczywistość i Biała kotka zniknęła z tego sektora przestrzeni, zostawiając po sobie tylko niknący wir naładowanych cząstek.
– Widzisz? – mruknęła Seria Mau.
Potem nastąpił nudny, rutynowy lot. Olbrzymia siatka anten statku, o rozpiętości jednostki astronomicznej, składana fraktalnie, aby zmieścić się w dwudziestometrowym wycięciu na kadłubie – nie wykrywała niczego poza szeptem fotin. Parę operatorów-cieni, kląskając i marudząc, zebrało się przy iluminatorach i wpatrywało w nie, jakby coś im tam wpadło. Może i tak było.
– W tej chwili – obwieściła matematyka – rozwiązuję równanie Schrödingera dla wszystkich punktów siatki dziesięciu wymiarów przestrzennych i czterech czasowych. Nikt inny tego nie potrafi.
Trzy
Nowy Wenusport, rok 2400
Tig Vesicle miał farmę tanków na Pierpoint Street.
Był typowym Nowym Człowiekiem – wysokim, o bladej twarzy, z charakterystyczną szopą pomarańczowych włosów, dzięki której wyglądali jakby życie nieustannie ich zaskakiwało. Farma tanków leżała zbyt daleko na Pierpoint, żeby mieć wielu klientów, czyli na odcinku, gdzie numery ulicy przekraczały siedemset, a dzielnica bankowa ustępowała miejsca sklepom z ubraniami, krawcom, tanim dziuplom tłukącym przestarzałe typy kultywarów i rozumne tatuaże.
To oznaczało, że Vesicle musiał kręcić na boku jeszcze jakieś inne lody.
Ściągał czynsze dla sióstr Cray. Od czasu do czasu pośredniczył przy interesach zwanych niekiedy „pozaświatowym importem” towarów i usług zabronionych przez Earth Military Contracts. Trochę też handlował pewną szczególną heroiną, przeżenioną z wydzielinami nadnerczy miejscowej fauny. Żadna z tych spraw nie zajmowała mu dużo czasu. Przeważnie siedział na swojej farmie i co jakieś dwadzieścia minut masturbował się do hologramowych pornoli – Nowi Ludzie byli świetnymi onanistami. Pilnował tanków. A przez resztę czasu spał.
Jak większość Nowych Ludzi, nie sypiał dobrze. Całkiem jakby brakowało mu czegoś, czego nie potrafi zapewnić planeta typu ­ziemskiego – a co na jawie nie jest ciału aż tak potrzebne. (Nawet w cieple i mroku mrowiska, o którym myślał „dom”, wił się i pojękiwał we śnie, wierzgając długimi, chudymi nogami. Jego żona miała tak samo). Śniły mu się koszmary. W najgorszych z nich próbował windykować długi sióstr Cray, ale myliła go sama ulica Pierpoint – we śnie stawała się świadoma jego istnienia, zdradziecka i złośliwie inteligentna.
Był środek poranka, a już dwóch grubych policjantów wyciągało rikszarkę, która dostała drgawek, spomiędzy dyszli jej pojazdu. Wiła się jak ochwacony koń, siniejąc wokół ust, gdy wszystko wokół oddalało się i robiło tak małe, że aż niewidoczne. Osobista ścieżka dźwiękowa odtwarzała jej Street Life, a café électrique rozsadzało kolejne pełne determinacji serce. Wchodząc na Pierpoint mniej więcej w połowie długości, Vesicle odkrył, że nie widzi na budynkach numerów. Żeby pójść w górę numeracji, ma skręcić w lewo czy w prawo? Poczuł się jak idiota. To uczucie gładko przeszło w panikę: zaczął co chwila zmieniać kierunek, idąc pod prąd. W rezultacie nigdy nie oddalił się bardziej niż o przecznicę czy dwie od bocznej ulicy, z której wyszedł. Po jakimś czasie zauważył siostry Cray we własnej osobie, stojące ze swym orszakiem przed budką z falafelami i czekające na czynsze. Na pewno go dostrzegły. Odwrócił głowę. Miał skończyć pracę do lunchu, a nawet jeszcze nie zaczął. W końcu wszedł do jakiejś restauracji i pierwszą napotkaną osobę zapytał, gdzie jest. Okazało się, że to w ogóle nie Pierpoint. To jakaś inna ulica. Dojście tam, gdzie miał być, zajmie mu pewnie parę godzin. To jego wina. Za późno zaczął.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

36
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.