– O, nie uwierzysz, ale mogłabym przebierać w ofertach od agencji modelek. Może podpiszę kontrakt na reklamę kosmetyków? Chociaż nie, na jakiś czas wyluzuję. Mam kasy jak ryżu, nie muszę troszczyć się o chleb. Raczej egzotyczne wakacje… – rozmarzyła się nieoczekiwanie. Przyjaciółka pomachała jej ręką przed oczami, przywracając do rzeczywistości. – Tak, przede wszystkim dokończę studia – ciągnęła Iza. – A właściwie zacznę od nowa, na Jagiellonce. Pamiętasz może, kiedy rozeszły się nasze drogi? – dodała z innej beczki. – Na drugim czy pierwszym roku? – Na pierwszym, zaraz po tym, jak spotkałaś Doriana. Myślę jednak, że niewiele straciłaś, rzucając uniwerek. Nie chcę ci za bardzo kadzić, ale jesteś teraz taka elokwentna. Kiedyś zacinałaś się, wstydziłaś. Teraz to co innego. On musiał z tobą dużo rozmawiać. – Tak, gadaliśmy bez przerwy. Czasem mnie szczęka od tego bolała – odpowiedziała Iza, o dziwo, zupełnie bez ironii. – Potrafił rzeźbić, palić i sensownie mówić w tym samym czasie. Ziewnęła przeciągle i zamrugała intensywnie. – Ale my już zasłużenie zaśnijmy, co? – wybełkotała. – Tak, dobranoc. Cisza nie trwała długo. Iza usiadła nagle, a potem opadła na poduchę. – Melka? – No? – Jakiś niepokój mnie kolnął. Zostaniesz ze mną jeszcze parę dni, okej? – Jasne. Dobranoc.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Doktor Jakub Witwicki miał niewesołą minę. Dorian siedział przed nim przygarbiony z dłońmi uwięzionymi w zgięciach pod kolanami. – Przyznaję, panie Urado, że natura pańskiej przypadłości jest bardzo zagadkowa. Na początku byłem przekonany, że cierpi pan na zaburzenia adaptacyjne. To typowa reakcja na stres, jakim było rozstanie z bliską osobą. Potem skłaniałem się ku bardziej radykalnej diagnozie, bo zauważyłem wiele cech typowych dla stanów depresyjnych. Tymczasem leki antydepresyjne najwyraźniej nie działają. Spróbujmy ustalić dlaczego. Zażywał je pan regularnie? Rzeźbiarz pokiwał głową. – Regularnie. Witwicki westchnął. – Czy ma pan wsparcie ze strony rodziny? – Kumple… przychodzą… – To nie wystarcza. Poza tym zmiana środowiska i trybu życia nie przyniosła efektów. – Nie przyniosła. Zresztą dlaczego miała przynieść? Mogę zjeździć wszerz cały świat, a moje myśli będą zawsze ze mną. – Leczenie to proces wieloaspektowy, nie do końca wiadomo, co przyniesie ulgę. – Żeby leczyć, trzeba ustalić, co mi jest. – Łatwiej powiedzieć, co panu nie jest – westchnął lekarz. – Gdybym przeszedł na grunt teorii psychoanalizy, stwierdziłbym, że nie działają u pana mechanizmy obronne. Takie jak wyparcie czy zaprzeczenie. – O co chodzi? – W pana wypadku – o spychanie bolesnych wspomnień do podświadomości. – Niczego nie spycham do podświadomości. – Właśnie to miałem na myśli. I wobec tego wprowadzimy do terapii nowe elementy. – Tak, tak, wprowadźmy nowe elementy – przytaknął Dorian mechanicznie. Doktor Witwicki zatroskał się jeszcze bardziej. Postanowił nieco odczekać, jako że jego pacjent zdawał się przez chwilę balansować pomiędzy rozkojarzeniem a otępieniem. Psychiatrę ogarnęły wątpliwości, czy kontynuowanie sesji ma sens, postanowił jednak podjąć nową próbę. – Spróbuję jednak pewne procesy zainicjować. – Racjonalizacja… – Co pan powiedział? – spytał psychiatra zaskoczony. – Skąd pan wie, co miałem na myśli? – Tak jakoś mi przyszło do głowy. Jeden kumpel poradził, żebym sobie wszystko zracjonalizował. – I co pan odpowiedział? – Kopnąłem go w dupę. Witwicki pokręcił głową z dezaprobatą. – Myślę, że jest pan kimś szczególnym, panie Urado – oświadczył lekarz, mrużąc nieco oczy. – Wyzwaniem, co? – mruknął Dorian. – Hmm, nie zwykłem operować takimi kategoriami. W każdym razie muszę odwołać się do metod raczej niekonwencjonalnych. – Już wiem. Wmówi mi pan, że Iza w żadnym razie nie była osobą wyjątkową, prawda? – To zbyt śmiałe postawienie sprawy. A na marginesie, to też koledzy panu podpowiedzieli? – Mógłbym wtedy uwierzyć, że nie była mnie warta – Dorian uporczywie rozwijał swą myśl, nie zważając na grymasy terapeuty. – Że to raczej ja byłem inicjatorem wydarzeń. – Ale… – I chce pan mnie zahipnotyzować? – Cóż, myślałem o tym. – Żebym wydobył z dna duszy, z głębi podświadomości jej prawdziwe albo nawet urojone wady i niedoskonałości, żebym porównał ją z innymi kobietami, których przecież tyle spotkałem w życiu. I miałby pan nadzieję, że zauważę wreszcie, że tego towaru pół świata. – Zadziwia mnie pan, panie Urado – stwierdził Witwicki autentycznie zaskoczony. – Jeśli takie ma pan zamierzenia, nic z tego nie wyjdzie. – Dlaczego? – Właśnie z powodów, które już pan już nazwał, tylko innymi słowami. – Niech mi pan opowie własnymi słowami – nakazał psychiatra nieco zbyt ostrym tonem, mającym pomóc w odzyskaniu inicjatywy. – No dobra, przyznaję, Iza, gdy ją poznałem, wyglądała jak nadpsuta topielica. Kiedy po raz pierwszy pojawiła się w pracowni, miała ziemistą cerę, a zamiast rumieńców jakieś plamy opadowe, rozlane bezładnie po całej twarzy. Cellulit, prostackie tatuaże, bielizna bez pomysłu, włosy bez połysku. Jezu, chyba byłem na ostrych dragach, gdy podpisywałem umowę, bo inaczej nawet na litość by mnie nie wzięła. – A potem? Co się stało potem? – drążył Witwicki autentycznie zafascynowany monologiem pacjenta. – Potem… potem jej skóra nabrała złocistomiodowego odcienia. Brwi wygięły się w łagodne półkola, a nozdrza wzdęły lekko, zarysowały tak drapieżnie. Policzki pokrył delikatny meszek, widzialny tylko z półprofilu pod światło. Ale pal licho cielesność, nie tylko ona się liczy. Był jeszcze jej głos, z każdym dniem czystszy, silniejszy. Zdania coraz pewniejsze, wielokrotnie złożone, bon moty, metafory. A jeszcze zapach. Perfumy, które musiała kupić za jakieś kosmiczne pieniądze. I ten ruch bioder, gdy wychodziła, gest, jakim sięgała po podomkę… Mówię panu, w jej przemianie było coś magicznego. Iza mnie oczarowała; wpasowała się w mój ideał kobiecości. I wie pan, całe zło, jedyne zło, jakie w niej dostrzegam, wyraża się w tym, że mnie zostawiła. I że dalej mnie unika. – Akurat tego nie możemy wykorzystać w naszej terapii – rzekł psychiatra z zawodem. – W ten sposób nie ruszymy z miejsca. Doktor Witwicki wstał zza biurka i zaczął się przechadzać po gabinecie, drapiąc intensywnie podbródek. – Na dziś raczej skończymy. Proszę się zgłosić do asystentki, umówi pana na następną wizytę. – Co będziemy robić? – Jeśli się pan zgodzi, spróbujemy jednak hipnozy. A jeśli ona nic nie da, pozostaną nam tylko dość drastyczne metody inwazyjne. Najpierw, z samego rana, pojawili się rodzice Izy, państwo Koteccy. Koło południa pod dom zajechała ciężarówka salonu meblowego. Dziarscy chłopcy wyładowali meble i porozstawiali je według wskazówek ojca właścicielki domu. Gdy sprzęty zajęły już swoje miejsce, Iza z mamą pojechały na zakupy, a Melania z Leonem zostali, by zawiesić zasłony i żaluzje. Leon Kotecki był szpakowatym mężczyzną, wyjątkowo silnym jak na swój wiek. Interesował się sztuką i również z tego powodu wszelkie perturbacje w życiu córki żywo go obchodziły. – Szykuje nam się ekscentryczny wystrój – wysapał, wchodząc na drabinkę. – Normalna pani domu zamówiłaby prostokątną płachtę i zawiesiła ją na prostym karniszu. Ale nie moja córka. Co za licho ją podkusiło z tymi alpinistycznymi karabińczykami zamiast żabek czy kółek? – To wpływ Doriana oczywiście – odparła Mela bezmyślnie, wpatrując się w drzewo za oknem. Leon Kotecki znieruchomiał na moment. Spojrzał z góry na rozmówczynię i przygryzł wargę, zastanawiając się, jak się odnieść do tego wyjaśnienia. – No, to kolejne okno mamy z głowy – rzucił niezupełnie na temat, po czym zszedł na podłogę. Powoli wycierał ręce papierowym ręcznikiem, czekając, aż Melania spojrzy w jego stronę. |