Recenzenci nie najlepiej powitali „Batman i Robin, Cudowny Chłopiec”. Główne zarzuty to miałkość fabuły i przesada w ukazywaniu Batmana jako rycerza wyjątkowo mrocznego. A mnie się podobało.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Najpierw może kilka słów wprowadzenia. „Batman i Robin, Cudowny Chłopiec” to część serii „All Star” – prostego i chwytliwego pomysłu, aby najbardziej znanych bohaterów uniwersum DC Comics przedstawić w nowym świetle, rękami uznanych artystów. Na razie powstały dwa takie dzieła – recenzowany tu „Batman i Robin” Jima Lee i Franka Milera oraz „Superman” Granta Morrisona i Franka Quitely’ego. W planach są także nowe opowieści o Wonder Woman, Batgirl i Green Lanternie. Każda z tych historii ma się toczyć tylko do momentu, gdy ich autorzy będą chcieli tworzyć dalej – nie planuje się przekazywania serii nowym twórcom. „Batman i Robin” to opowieść spoza właściwego uniwersum DC (choć Frank Miller deklaruje, że nie jest sprzeczna z jego „Powrotem Mrocznego Rycerza”, „Batmanem: Rok pierwszy” i „Mroczny Rycerz kontratakuje”), nie dzieli też świata z „All Star Superman”. To po prostu inne spojrzenie na jeden z ważnych momentów w życiorysie Człowieka-Nietoperza – rekrutacji Robina. Robin uchodzi za jednego z bardziej obciachowych bohaterów uniwersum – kojarzy się z campowym serialem i filmem z lat 60. albo z katastrofą kinową Joela Schumachera, czyli filmem „Batman i Robin” przez czytelników „Empire” uznanym za najgorszy film wszech czasów. Dodawanie młodszego, nastoletniego pomocnika mrocznemu bohaterowi nigdy nie poprawiało klimatu. No, prawie nigdy – postać Robin 1) z „Powrotu Mrocznego Rycerza” doskonale wpasowywała się w nastrój komiksu i była kluczowa dla fabuły. Wypada nadmienić, że była to też interpretacja Robina przez Franka Millera. Miller opowiada prostą w gruncie rzeczy historię. Batman (a właściwie Bruce Wayne) wybiera się do cyrku ze śliczną Vicky Vale, by być świadkiem zabójstwa pary akrobatów – małżonków Grayson. Przy życiu pozostaje ich dwunastoletni syn, Dick. Batman zdaje sobie sprawę z tego, co chłopiec może teraz przeżywać (wszak sam kiedyś przez to przeszedł) i sądzi, że może to wykorzystać. Odbija Dicka z rąk skorumpowanych policjantów i zabiera do siebie, informując, że „teraz jest na wojnie”. Obserwujemy więc dalej ewolucję Dicka w Robina. W międzyczasie grupa superbohaterów z Ligi Sprawiedliwości (wśród nich Superman, Wonder Woman, Green Lantern i Plastic Man) zastanawia się, co zrobić z Batmanem. Z jednej strony to człowiek robiący to, co oni, z drugiej jednak osobnik w ich percepcji prymitywny, brutalny, o kiepskim PR, zwłaszcza teraz, gdy oskarża się go o porwanie chłopca.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jak zwykle u Franka Millera, komiks przesycony jest emocjami. Przeżywa je Dick/Robin, przeżywa Batman rozdarty między chęcią surowego traktowania i szkolenia przyszłego pomocnika a współczuciem dla chłopca, ale przeżywa je też Alfred, Vicky, a nawet ekipa Ligi Sprawiedliwości. Czyni to wszystko z komiksu bardzo gęstą, sugestywną, mroczną opowieść, nawet pomimo faktu, że nie tak znów wiele się w nim dzieje. Główny zarzut stawiany twórcom polegał na wynaturzeniu wizerunku Batmana. Człowiek-Nietoperz zawsze był mroczny, ale tym razem przechodzi sam siebie. Jest okrutny dla chłopca, opryskliwy dla Alfreda, sadystycznie brutalny wobec przestępców. Wydaje się, że mrok całkiem już zapanować nad jego duszą. Nie przeszkadza mi to – Batman nigdy nie był dla mnie taką ikoną, by przejmować się odejściami od kanonicznego wizerunku. A zresztą – jeśli ktoś ma do tego prawo, to z pewnością Frank Miller. Ewolucja Batmana jest wiarygodna, to po prostu jeden krok dalej dla człowieka opętanego manią zwalczania przestępczości. Jednak z tego mroku widać czasami światełko – jak choćby w scenie, gdy popis brutalności prezentuje Robin, a Batman rozumie, że sam jest tego przyczyną, i zaprasza chłopca na chwilę kontemplacji przy grobie rodziców. Rysunki Jima Lee już bardzo mi się podobały przy okazji średniego scenariuszowo i jednak dość mdłego „Batman: Hush”, ale przy drapieżnym skrypcie Millera wprost urzekają. Solidna, rzemieślnicza, ale jakże staranna kreska wypada doskonale zarówno w momentach dynamicznych walk, pojedynków, pościgów, jak i prezentacji bohaterów. Vicky Vale szykująca się na randkę z Brucem Wayne′em to dla mnie jeden z najseksowniejszych kadrów w historii komiksu. Brawami należy także obdarzyć kolorystę, Alexa Sinclaira, i to nie tylko za fascynującą scenę pojedynku z Green Lanternem w „żółtym pokoju”. Wielka szkoda, że na razie seria po 9 zeszytach, które stanowią zawartość wydanego przez Egmont albumu, została wstrzymana. „Batman i Robin, Cudowny Chłopiec” właściwie jest tylko wstępem do większej opowieści, po zakończeniu ma się ochotę na więcej. 1) Robin, a nie Robina – bo w komiksie Millera pomocnik Batmana był dziewczyną.
Tytuł: Batman i Robin: Cudowny Chłopiec Cena: 89,00 Data wydania: listopad 2009 Ekstrakt: 80% |