Pomimo niezliczonych egzaminów, prac pisemnych i ustnych prezentacji, Duncan znalazł czas na napisanie przełomowego tomu, w którym analizował mistyczny tekst „Odbicie światła w więzieniu” (napisany przez Mnichów Truffidiańskich uwięzionych w wysokiej wieży na dworze Kalifa). Zapewne nikogo nie zdziwi fakt, że był to jeden z tematów, którymi chciał się zająć nasz ojciec przed swoim nagłym zgonem. (Jak mógłbym się nim nie zająć przed zabraniem się do dalszej pracy? Dzięki temu chociaż w niewielkim stopniu mogłem uczynić życie ojca pełniejszym. Pamiętam, jak patrzyłem na ukończoną książkę opatrzoną dedykacją „Mojemu ojcu, Jonathanowi Shriekowi” i myślałem, że na chwilę udało mi się go wskrzesić, że ponownie ożył w mojej książce. Kiedy wysłałem ją naszej matce, ta wreszcie ocknęła się ze stoickiej ciszy i napisała do mnie długi list, w którym zawarła opowieści o tacie, których nigdy wcześniej nie miała śmiałości nam przekazać). Dostąpiłam przywileju przeczytania książki (a także pomogłaś ją zredagować na swój prowokacyjny sposób) w formie maszynopisu podczas jednej z podróży do Morrow. Do tego czasu moja edukacja w Stockton i Ambergris zdążyła dotrzeć do dość rozczarowującego końca, a ja byłam rozdarta pomiędzy karierą artystki a zanurzeniem się w historii sztuki. Prowadziłam liczne badania i nie raz natrafiłam na przejawy geniuszu, lecz pamiętam, że oszołomiła mnie wspaniała zuchwałość wniosków, do których doszedł mój brat. Jednocześnie martwiłam się, że książka może się okazać zbyt dobra dla docelowych odbiorców. Być może mój brat był skazany na zapomnienie. Przyznaję, że poczułam ukłucie satysfakcji, gdyż trudno o gwałtowniejsze emocje niż te towarzyszące rywalizacji między rodzeństwem. Tak czy inaczej Duncan w ciągu zaledwie trzech miesięcy znalazł wydawcę w Morrow: Frankwrithe’a i Lewdena, specjalistów od publikacji encyklopedycznych, osobliwej beletrystyki i książek historycznych. Frankwrithe i Lewden było wiekowym wydawnictwem, które według plotek założono pod szyldem „Writhelewd” w ostatnim stuleciu istnienia Imperium Saphanckiego. Wraz z rozpadem Imperium, wkrótce po przemianowaniu miasta z Cinsorium na Ambergris, wydawnictwo przeniosło się do Morrow, a jego nazwę zniekształcono i zmieniono podczas długiej podróży płaskodennymi łodziami w górę rzeki. Któż inny mógłby opublikować ezoteryczne dzieło Duncana? Frankwrithe i Lewden wypuścili piętnaście tysięcy egzemplarzy „O Odbiciu światła w więzieniu”. Za pośrednictwem barek, wozów i pojazdów mechanicznych książka spenetrowała południową połowę kontynentu. Zamawiały ją duże i małe księgarnie. Objazdowi handlarze książkami kupowali ją w celu odsprzedaży. Rozsyłano egzemplarze przeznaczone do recenzji, opatrzone barwnymi komentarzami czytelników, począwszy od dziekana Instytutu, a skończywszy na prostych ludziach spotkanych na ulicy (był to źle pomyślany chwyt reklamowy, gdyż zbieranie opinii od przypadkowych osób zaowocowało takimi recenzjami jak: „Nie tak dobra jak butelczyna miodu, ale mnie i żonce nawet się spodobał ten kawałek o seksie mnichów” – John Tennant, hydraulik). Początkowo nic się nie działo. Zastój, cisza bez odpowiedzi. „Zupełnie”, Duncan powiedział mi później, „jakbym wcale nie napisał książki, nie poświęcił czterech lat na zgłębianie tematu. Prawdę mówiąc, miałem wrażenie, jakbym nie istniał”. Potem, powoli, książka zaczęła się sprzedawać. Niezbyt dobrze, ale wystarczająco dobrze: to było jak strumyczek nieprzerwanie płynący z kranu. Reakcje krytyków, choć nieliczne, dawały Duncanowi nadzieję, ponieważ gdy już się pojawiały, były entuzjastyczne. „Po początkowym zakorzenieniu w chłodnych, twardych faktach, Shriek wznosi się na rzadko spotykane wyżyny naukowego dyskursu, po którym możemy odróżnić dobrą książkę od złej” – Edgar Rybern, magazyn Sztuka i Historia. Albo taki smakowity kąsek: „Nie miałem pojęcia, że mnichom jest tak ciężko. Ta oszałamiająca książka przedstawia ich życie, zarówno tych uwięzionych, jak i cieszących się wolnością, jako cichą kontemplację przerywaną transcendentalnymi wybuchami epifanii”. (Wspomniany wcześniej James Lacond, niech mu Truff błogosławi, w rzadkim gościnnym występie na łamach szacownego Dnia Ambergris). Nieprzerwany strumyczek przybrał na sile, gdy właściciele państwowych i prywatnych bibliotek na Południu, dostosowując się do opinii mężczyzn i kobiet z dalekich stron (którzy równie dobrze mogli pisać swoje recenzje z zakładów dla obłąkanych lub pomiędzy schadzkami w burdelu), wypuścili strużkę monet, by nagrodzić określenia takie jak „niespotykane wyżyny”, „dobra” i „oszałamiająca”. Jednakże nawet krytycy nie byli w stanie zmienić strużki w bystry nurt. To zadanie przypadło w udziale urzędującej głowie kościoła truffidiańskiego, samemu ambergriańskiemu Przedsionowi, zadzierzystemu (a jednak wysublimowanemu) Henry’emu Bonmotowi. Nigdy nie zdołałam ustalić, jak wszedł on w posiadanie egzemplarza „O Odbiciu światła w więzieniu” (ale chce mi się śmiać, gdy przypominam sobie, w jaki sposób został nam przedstawiony). Później dowiedziono, że pogłoska, jakoby Bonmot wyszukiwał bluźniercze teksty, by rozreklamować truffidianizm (ze względu na spadającą liczbę powołań), wyszła od schizmatyków manziistów. Z kolei pomysł, że to Duncan wysłał Bonmotowi egzemplarz książki, by wywołać kontrowersje, to przykład całkowitego niezrozumienia charakteru mojego brata, więc nie będę tej plotki komentować. Pozostaje jedna teoria, która wydaje się najbardziej prawdopodobna: Frankwrithe i Lewden podstępem umieścili egzemplarz książki na nocnym stoliku kapłana, uprzednio sprytnie zaginając rogi tych stron, które powinny najskuteczniej go rozbudzić. Absurd? Być może, lecz pamiętajmy, jak złowroga stała się działalność F&L w ostatnich latach. (Dawno temu na odległym dziedzińcu spytałem o to Bonmota, ale nie potrafił sobie przypomnieć szczegółów). Tak czy inaczej, Bonmot zapoznał się z książką Duncana – wyobrażam sobie, jak siedział wyprostowany na łóżku, a włosy w jego uszach tliły się pod wpływem czytanych słów – po czym natychmiast ogłosił, że zawiera ona „osobliwe i niezaprzeczalne bluźnierstwa”. Zakazał jej czytania w tak ostrych słowach, że jego przełożeni później musieli go ocenzurować, częściowo dlatego, że „nie pozostawił żadnych gorszych inwektyw, jakimi w przyszłości można by określić literaturę lub sztukę, które na to zasłużą”. (Miałem szczęście, że natrafił akurat na moje objaśnienie do pierwszego rozdziału „Odbicia światła w więzieniu” pt. „Mistyczne pasje”, gdzie w ramach pochwały czystości wymienia się wszystkie niemoralne akty seksualne, jakie ludzie popełnili w ciągu ostatnich pięciu tysięcy lat. Uważałem, podobnie jak tata, że w ten sposób mnisi umożliwili dwojaką interpretację dzieła. Z pewnością nie pomogło mi zamieszczenie złośliwego przypisu autorstwa taty, w którym wskazywał on na zadziwiające podobieństwo pomiędzy formą niektórych truffidiańskich rytuałów a aktami opisanymi w tymże rozdziale). Na szczęście dla Duncana nasz przemiły (i przebojowy) Przedsion podczas składania swojego oświadczenia tak znakomicie upodobnił się do psa toczącego pianę z pyska, że zażenowani członkowie bardziej praktycznej truffidiańskiej administracji kościelnej – „ci, co płacą rachunki”, jak to kiedyś ujął jeden z moich znajomych artystów – zrezygnowali z orzeczenia winy i nałożenia kary. Kościół Truffidiański wcale nie namawiał swoich wiernych, by „ukamienowali, pobili lub w jakikolwiek inny sposób zaatakowali” Duncana, jak kilka lat później sugerował nasz przyszły redaktor Sirin, który postanowił objąć patronatem książkę traktującą o „oczyszczających wartościach międzywyznaniowej romantycznej miłości”. (Sirinowi, którego ostrzegł życzliwy zecer, udało się zmienić treść orzeczenia i zawierające je ulotki, wskutek czego wyznaczony truffidiański mówca, u którego boku stał Przedsion, czytając orzeczenie przed obliczem słynnej porcelanowej podobizny Boga Truffa i całym zgromadzeniem w Katedrze Truffidiańskiej, wezwał do ukamienowania, pobicia i uczynienia jeszcze gorszych rzeczy samemu Przedsionowi. Później wielokrotnie drażniłem się z Bonmotem, wspominając to wydarzenie). Zakaz doprowadził do przewidywalnego wzrostu sprzedaży książki, wznosząc ją na „niespotykane wyżyny”, które odróżniają bestseller od średniaka. (Przyznaję, że F&L niezwykle sprawnie wykorzystali zakaz, lecz to nieprawda, że na dwa dni przed wydaniem orzeczenia zlecono wydrukowanie dziesięciu tysięcy egzemplarzy nowego wydania z hasłem „Zakazana przez Przedsiona!” krzyczącym z okładki pogrubioną czcionką Nicean Monk Face rozmiar siedemdziesiąt dwa). Niespodziewanie Duncan zyskał coś na kształt reputacji. Gazety, zwykłe i dużego formatu, historycy i filozofowie orzekali o książce, debatowali nad nią, wychwalali i szkalowali zarówno tekst, jak i samego Duncana – odnosząc się do nietypowo niejasnych elementów argumentacji Duncana. (Przykładowo, czy Wodny Lud zamieszkujący Niższą Deltę Moth kiedykolwiek zetknął się z nauką Truffa). Tymczasem dwór Kalifa zaprzeczał, jakoby nadal więził mnichów, którzy napisali pierwotne „Odbicie światła w więzieniu”, nową książkę zaś uznał za rozległą fikcję zbudowaną na równie fikcyjnym fundamencie. (Ponadto Kalif pośmiertnie odebrał ojcu nagrodę, czego nigdy mu nie wybaczyłem). Jednakże niezależnie od tego, jakie stanowisko zajmowali poszczególni komentatorzy, nigdy nie kwestionowano tego, że „O Odbiciu światła w więzieniu” zawiera istotne i uczone treści. Duncana poproszono o napisanie artykułów do kilku większych i mniejszych czasopism historycznych. Jako że los mnichów stał się kwestią polityczną i, co za tym idzie, obiektem zainteresowania wielu ludzi, Duncana zapraszano na więcej przyjęć z udziałem Ważnych Osobistości niż był w stanie znieść, nawet podczas swoich najbardziej ekstrawertycznych dni… a jednak wszystkie zaproszenia pozostały bez odpowiedzi. Co zniechęcało go do rozkoszowania się nowo uzyskaną sławą? To nie lęk przed skutkami zakazu uczynił z niego wyrzutka, ani nie wrodzona niepewność w sytuacjach towarzyskich. Prawdziwą odpowiedź można wydedukować z jego dziennika, który mam obok siebie dla celów weryfikacyjnych. Na marginesie wpisu z tamtego okresu znajdujemy nabazgrane słowa: „Czy tak się czuł tata?”. Wspominając zgon ojca, który umarł u szczytu szczęścia, Duncan rzeczywiście wierzył, że jemu również jest pisana śmierć, jeśli zbytnio odda się radości – jeżeli nie na skutek zawału serca, to w jakiś inny sposób. (Twoja teoria może być zgodna z prawdą na poziomie podświadomości, ale na powierzchni po prostu zmagałem się z obsesją i paranoją. Obsesyjnie myślałem o możliwościach, jakie daje mi następna książka. Paranoicznie bałem się tego, jak ludzie będą teraz odbierać moje badania. Martwiłem się, jak sobie poradzę sam, bez wsparcia, jakie zapewniały mi notatki z badań taty). Oczywiście zrozumiałam to dopiero dużo później. Wtedy uważałam, że nieśmiałość doprowadziła go do zaprzepaszczenia być może jedynej okazji zajęcia stałego miejsca w powszechnej świadomości. Okazało się, że nie miałam racji. Zażarta debata jeszcze długo nie ustawała, być może dodatkowo podsycana przez nieobecność Duncana. Potem, wprowadzając ludzi w jeszcze większe zdumienie, Duncan zniknął z pola widzenia – podobnie jak kilkadziesiąt lat później przed przyjęciem Martina Lake’a. Jego pokoje w Morrow (w których Instytut pozwolił mi mieszkać jeszcze przez rok po zakończeniu studiów) pozostały nietknięte – nie zabrał choćby jednej skarpetki, nie usunął ani jednego wykresu ze ścian… Po prostu go tam nie było. Gdy przechadzałam się po tych pokojach razem z dziekanem i patrzyłam na zatłoczone ściany, nagle dotarło do mnie, że fizyczna obecność lub nieobecność Duncana nie ma żadnego znaczenia. Wszystko, co składa się na jego osobowość, zostało przypięte, przyklejone lub przybite do tych ścian, tworząc złożoną mozaikę obsesji. Uczelnia najwyraźniej to rozumiała, gdyż urządziła w tych pomieszczeniach muzeum, w którym z czasem zaczęto prowadzić dyskusje o pracy Duncana. Dużo później „muzeum” zmieniło się w magazyn, ten przekształcił się w zabitą deskami rupieciarnię, a w końcu w niebezpieczną ruderę; oto jak trwała jest sława. (Szczerze mówiąc, nie oczekiwałem, że to potrwa tak długo). Gdy tak razem wędrowaliśmy, dziekan pomrukiwał pocieszająco i wyrażał nadzieję, że Duncan „wkrótce wróci do domu”. Ale ja nie miałam złudzeń. Duncan wyłonił się ze swojego kokonu. Pozostawił po sobie tapetę z map, zdjęć i wykresów, niczym pustą skorupę, szczątki swojego innego ja. Rozpoczął przemianę w coś całkowicie odmiennego. Oczywiście, zakładając, że nadal żył – nie mając jednak dowodu w postaci zwłok, wolałam wierzyć, że tak jest. (Żyłem. Dobrze o tym wiesz. Cóż za patos!). 1) Przekład Jolanty Pers (przyp. tłum). |