Z niektórymi filmami jest jak z karcianą grą w 3-5-8. Gracz ma do dyspozycji aż 16 kart, ale to pierwsze pięć musi ocenić jak całą rękę, wybrać kolor i zdecydować czy ma szanse cokolwiek ugrać. Rozpoczynając oglądanie filmu staram się do niego nie uprzedzać. W praktyce jednak, często tych pierwszych pięć minut w zupełności wystarczy by stwierdzić, że: to nie będzie mi się podobało. Intensywna dawka krwi, brudu, przemocy i zakazanych oblicz daje przecież dość jednoznaczny przekaz: to dopiero początek. Ale nie przerywam gry i po kolei odsłaniam pozostałe karty. I z przyjemnością stwierdzam, że źle oceniłam swoją rękę.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Fabuła filmu Marcina Wrony „Moja Krew” podąża w zupełnie innym kierunku, niż mogłoby się wydawać. Zawodowa kariera bokserska Igora (Eryk Lubos) była w stanie rozkwitu. Jednak obrażenia odniesione w kolejnej walce przekreślają jego plany. Lekarze nie dają mu wiele czasu, a trener (Marek Piotrowski) w trosce o jego zdrowie uniemożliwia mu kontynuowanie kariery. Dla Igora boks był nie tylko zawodem, ale także ucieczką od wcześniejszych życiowych porażek. Był wszystkim. Teraz Igor musi na nowo przebudować swoje życie, które zaczynają wypełniać kluby, narkotyki, przygodne kontakty seksualne. Igor pragnie jednak czegoś zupełnie innego. Chce zostać ojcem. Ale znalezienie potencjalnej matki okazuje się być niełatwym zadaniem. Któregoś dnia Igor zaczyna podążać za młodą Wietnamką (Luu de Ly), której proponuje polskie obywatelstwo. W zamian musi ona tylko urodzić mu dziecko. Zdaję sobie sprawę, że to co mnie na początku odrzucało w filmie Marcina Wrony, wielu może przyciągać. I jest w tym sens, bo gdyby sięgnąć pamięcią wgłąb polskiego kina, da się zauważyć, że dobrych filmów o sportowcach jest niewiele. A już tym bardziej o bokserach. „Moja krew” jest portretem upadłego twardziela, w którym w obliczu śmierci odzywa się też druga natura. Wciąż daleko mu do pokory, ale z czasem daje się u niego zauważyć przebłyski wrażliwości. Zarówno charakter Igora, jak i tempo filmu zaczyna ewoluować wraz z pojawieniem się postaci Wietnamki. Choć jej scenariuszowa natura przedstawia się jako karykaturalnie uległa, postać ta silnie oddziałuje na to, co widzimy na ekranie. Ma ona wpływ nie tylko na charakter boksera, ale także na złagodzenie scenografii i muzyki. Stoi to wciąż w opozycji do niezmiennie surowych i dynamicznych zdjęć Pawła Flisa, do których inspirację czerpano z filmów wietnamskich. Tak więc nieoczekiwanie pojawia się coś na kształt harmonii, wciąż jednak nie do końca współgrającej z prezentowanymi wydarzeniami. Przyznaję, że początkowo ogarnęło mnie rozczarowanie, gdy zobaczyłam, że Eryk Lubos dostał rolę przygłupiego osiłka. Znowu. I rozumiem, że opanował on już doskonale odtwarzanie tego typu postaci. To jednak przysparza trudności w ocenie jego aktorskich umiejętności. Tym razem jest jednak nieco inaczej. Rola Igora jest dużo trudniejsza niż wydaje się na początku. Już samo zagranie charakterologicznej metamorfozy jest wymagające. A co dopiero, gdy bohater stara się przed tą metamorfozą bronić. Dużo większy problem mieli twórcy ze znalezieniem odtwórczyni roli Wietnamki, Yen Ha. Po zakończonym fiaskiem castingu w Paryżu, udali się się do samego Hanoi. Tam znaleźli wspaniałą Luu de Ly. Nie było problemu z tym, że dziewczyna nie miała żadnego aktorskiego wykształcenia. Gorzej było natomiast z barierą językową. Znajomość języka angielskiego dziewczyny była szczątkowa, a polskiego – zerowa. Na planie komunikowano się przez tłumacza, a wszystkich wypowiadanych kwestii uczyła się fonetycznie. Tym większy wzbudza podziw jej naturalna gra. Z ciekawą historią wiąże się także angaż Marka Piotrowskiego, byłego kickboksera, do roli trenera. Z jego życiorysu zaczerpnięto w pewnym stopniu historię kariery Igora. Sam Lubos natomiast, jest jego wiernym fanem. Gdy Piotrowski wciąż miał wątpliwości, czy przyjąć rolę, Eryk Lubos osobiście go do tego przekonał. Podobno pomogły własnoręcznie upieczone ciasteczka. Myślę, że film „Moja krew” z pewnością znajdzie swoich odbiorców. A raczej to oni go znajdą – bez konieczności organizowania ogromnych kampanii reklamowych. Będzie tak przede wszystkim dlatego, że film wstrzelił się w jedną z nisz gatunkowych, a ich wypełnienia polskie kino potrzebuje. Bardzo prawdopodobne też, że „Moja krew” wpasuje się idealnie w oczekiwania szerokiej grupy odbiorców. Sportowy motyw i podbite w efekcie jego uprawiania oczy zadowolą wielu panów. A panie, być może, do głębi wzruszą się wątkiem uczuciowym. Oczywiście pod warunkiem, że nie wyjdą z kina w ciągu pierwszych pięciu minut. Recenzja nadesłana na konkurs „Esensji”.
Tytuł: Moja krew Rok produkcji: 2009 Kraj produkcji: Polska Dystrybutor (kino): Hagi Data premiery: 29 stycznia 2010 Czas projekcji: 91 min. Gatunek: dramat Ekstrakt: 60% |