– W zasięgu. Jeśli leci zgodnie z planem, powinien tu być wieczorem. Jeśli skok mu się naprawdę uda, dotrze wcześnie rano. – Ma miejsce? – Zaledwie paru pasażerów. Mnóstwo miejsca. Tylko trzeba się z nim natychmiast skontaktować. Nikogo innego nie ma w pobliżu. Podróże międzygwiezdne to w równym stopniu nauka, jak i sztuka. Statki nie wracają do zwykłej przestrzeni ze zbyt dużą precyzyjną. Można się zmaterializować z dala od przewidywanego miejsca docelowego, a stopień niepewności wzrasta wraz z długością skoku. Ryzyko wiąże się z możliwością zmaterializowania się w środku ciała niebieskiego, do którego miało się dolecieć. W takim przypadku nawet materializacja we wnętrzu obłoku wiązała się ze znacznym niebezpieczeństwem. Choć materia była tam niezbyt gęsta, pojawiający się statek mógł eksplodować. To oznaczało, że Preacher będzie musiał postępować zgodnie z własną procedurą, wynurzyć się z nadprzestrzeni w sporej odległości od obłoku, a następnie dolecieć do stacji. Wracając będzie musiał pędzić, by uciec przed rozbłyskiem, aż osiągnie przyspieszenie na tyle duże, by skoczyć z powrotem w nadprzestrzeń. Miał rozczochrane, rude włosy i błękitne oczy, które wyglądały, jakby w ich głębi paliło się światło. Nie był jakoś szczególnie przystojny w powszechnym znaczeniu tego słowa, ale w nim i jego chęci do śmiania się z samego siebie, która ją tak zauroczyła, było coś, co sprawiało, że chciało się polecieć z tym wiatrem. Jakiś rok wcześniej, kiedy spotkali się na stacji „Spokój”, udało mu się sprawić, że poczuła się, jak ktoś najważniejszy na świecie. Hutch rzadko rzucała się w ramiona mężczyznom, których znała tak krótko, ale dla Brawleya gotowa była zrobić wyjątek. Niestety, wieczór jakoś rozwinął się zupełnie inaczej, i Hutch uznała, że powinna była wysyłać bardziej jednoznaczne sygnały. Następnym razem, pomyślała. Nie było następnego razu. Bill nadal mówił coś na temat „Kondora”. Statek miał jakiś związek z badaniami biologicznymi. Brawley odbierał próbki na Goldwood i wiózł je do centralnego laboratorium Bioscan na stacji „Spokój”. Goldwood była jedną z planet, na których życie nie wyszło poza etap jednokomórkowy. – Porozmawiajmy z nimi – powiedziała. Światła zamrugały. – Nawiązałem połączenie, Hutch. Jeśli „Kondor” leci zgodnie z planem, czas transmisji w jedną stronę wyniesie godzinę i siedemnaście minut. Prześlę ją oczywiście także na stację „Spokój”, na wypadek, gdyby zboczył z kursu. Gdyby rzeczywiście tak było, kierunkowy sygnał hiperprzestrzenny nie dotarłby do niego. Mimo powagi sytuacji, Hutch poczuła, że jest podekscytowana. Jak pensjonarka. Idiotka. Spróbowała się opanować, przemówić spokojnym głosem. Spojrzała w okrągłe, czarne oko kamery. – Preach – odezwała się – muszę… Światła znów zamigotały i tym razem już nie wróciły. Kiedy Bill próbować coś powiedzieć, jego głos brzmiał jak nagranie odtwarzane w zwolnionym tempie. Z ekranów znikły obrazy, wentylatory zamilkły, warknęły i znów się odezwały. Bill bezskutecznie próbował rzucić jakimś epitetem. Zapaliły się światła awaryjne. – Co to było? – spytała. – Co się stało? Odzyskanie głosu zajęło Billowi jakąś minutę. Kilka prób okazało się falstartem. – To był impuls elektromagnetyczny – wyjaśnił. – EMP. – Jakie mamy straty? – Zwarcie wszystkiego w kadłubie. Czujniki. Przekaźniki i anteny. Łączność nadprzestrzenna. Optyka. – Jesteś pewien? Bill, musimy się skontaktować z „Kondorem” i powiedzieć, co się stało. – Hutch, wszystko padło. Wyjrzała na zewnątrz, w opływającą statek mgłę. – Nawet o tym nie myśl – rzekł. – Mamy jakąś alternatywę? – Ugotujesz się. Natężenie promieniowania było, no cóż, astronomiczne. Jeśli nie wyjdzie na zewnątrz i nie wymieni nadajnika, nie było szans na zaalarmowanie Preacha. – Przy tej prędkości wiatr na zewnątrz jest zbyt potężny, nawet jeśli bardzo chcesz usmażyć się jak skwarki, Hutch. I pamiętaj, że jeśli tobie coś się stanie, nikogo nie uda się uratować. – Poradzisz sobie sam. – W tej chwili jestem ślepy. Nie potrafiłbym nawet odnaleźć stacji. „Renesans” zawiadomi „Spokój”, powiedzą, co się dzieje, a Barber domyśli się reszty sam. – Oni pewnie też mają awarię. Ten sam impuls… – Są przystosowani do takich warunków. I mają opancerzone skafandry. Mogą wysłać kogoś tak, żeby nie szedł na pewną śmierć. – Taaak. – Nie była w stanie jasno myśleć. Dobrze. I tak nie chciała nigdzie iść. – Kiedy dotrzemy do stacji, będziesz mogła przeprowadzić wszelkie naprawy. Jeśli nadal będziesz mieć ochotę. – Wtedy będzie już za późno na zawrócenie Preacha. Trzask kominka, na tle którego pobrzmiewał głos Billa, ucichł. – Wiem.
Nawigowali na ślepo. Kurs i prędkość zostały ustalone wiele godzin temu, wyliczone w oparciu o dostępne dane. Teraz tylko trzeba było uważać, by nie przemknąć koło stacji nie widząc jej. Widoczność pogarszała się jednak, a rankiem, kiedy będą zbliżać się do celu, prawdopodobnie spadnie do kilku kilometrów. Powinno wystarczyć, ale niech Bóg ma ich w swojej opiece, jeśli nie zauważą celu. – Bill, co się stanie, jeśli wpakujemy wszystkich na pokład „Wildside”? – Wszystkich? Pięćdziesiąt sześć osób? Z tobą pięćdziesiąt siedem. Ilu dorosłych? Ile dzieci? W jakim wieku? – Powiedzmy, że czterdziestu dorosłych. Co się stanie? Wyglądał, jakby się postarzał. – Przez kilka pierwszych godzin nic się nie będzie działo. Potem pojawią się pierwsze objawy. Zauważymy, że powietrze jest stęchłe. Po jakichś trzynastu godzinach warunki gwałtownie się pogorszą. – Ile czasu minie, zanim ktoś poważnie ucierpi? – Nie mam wystarczających danych. – Jakieś przypuszczenia? – Nie lubię wysuwać przypuszczeń. Nie w takich sprawach. – Ale mimo to spróbuj. – Jakieś piętnaście godzin. Kiedy to się zacznie, potem pójdzie już błyskawicznie. – Spojrzał jej w oczy. – Możesz to zrobić, zabrać na pokład dodatkowych ludzi, jeśli Dimenna był na tyle sprytny, żeby zawiadomić stację „Spokój” o tym, co się dzieje, i jeśli „Spokój” skontaktował się z „Kondorem”, i jeśli „Kondor” znajdzie nas na tyle szybko, żeby wziąć na pokład dodatkowe osoby.
Światła zapaliły się z pełną mocą. Przez resztę wieczora miotała się niespokojnie po statku, próbowała czytać i oglądać symulacje, odbyła też długą, pełną dygresji rozmowę z Billem. SI przypomniała jej, że nic nie jadła od lunchu. Ale Hutch nie była głodna. Później pojawił się na mostku w trybie VR, siedząc z jej prawej strony. Miał na sobie wymyślny fioletowy dres z zielonymi lampasami. Na kieszeni na piersi widniało logo „Wildside”. Bill był bardzo dumny ze swoich zdolności związanych z wymyślaniem różnych zestawów odzieży. Na naszywkach zawsze widniało jego imię, ale poza tym, za każdym razem wyglądały inaczej. Tym razem widniała tam sylwetka statku na tle spiralnej galaktyki. – Zamierzasz spróbować zabrać wszystkich? Odkładała podjęcie tej decyzji. Wolała poczekać, aż przybędzie na stację „Renesans” i wyjaśni wszystko Dimennie. Nie mamy powietrza dla wszystkich, profesorze. To nie moja wina. Nie wiedziałam. Miała mordercze myśli za każdym razem, gdy przychodził jej do głowy Barber. Bill zaproponował, żeby wzięła środek uspokajający, ale odmówiła, wolała być całkowicie sprawna rankiem. – Jeszcze nie wiem, Bill – odparła. Światła na mostku przygasły, gdy robiło się późno. Iluminatory także zostały przyciemnione, jakby na zewnątrz zapadła noc. Mgła stopniowo zbladła, aż Hutch widziała tylko czasem odbicie świateł statku na zewnątrz. Zwykle na pokładzie „Wildside” czuła się bardzo dobrze, ale tej nocy miała wrażenie, że statek jest pusty, ponury, milczący. W jego głębi pobrzmiewały jakieś echa, wsłuchiwała się w szum prądów powietrza i pomruk elektroniki. Co kilka minut siadała przed ekranem i sprawdzała pozycję „Wildside”. A tymczasem Preacher się oddalał. |