Nie ma sensu przytaczać historii tego zespołu i specjalnie kogokolwiek zachęcać. Gorillaz znają przecież wszyscy. Po pięciu latach od „Demon Days” multimedialne cudo wydało kolejny album. Panie, Panowie: „Plastic Beach”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na początek trzy słowa: trochę się obawiałem. Koncepcję, pomysł na wirtualny zespół idealnych muzyków, Gorillaz wykorzystali niemalże w 100% na dwóch poprzednich albumach. Zastanawiałem się, czy nie zabrną w ślepą uliczkę. Po części – na szczęście bardzo małej, ale o tym za chwilę – moje obawy się spełniły. Kompozycje tak jak wcześniej oparte zostały głównie o rap, trip-hop i dub, mimo to utwory są mniej przystępne. To zdecydowanie inna płyta w odbiorze niż jej poprzedniczki. Nie znajdziemy na niej kawałków przebojowych, takich jak „Clint Eastwood”, „Dare” czy „Feel Good Inc.”, i przy pierwszym przesłuchaniu można poczuć się lekko zawiedzionym. Pamiętać będziemy zatem projekt Damona Albarna i Jamiego Hewletta zaledwie dzięki dwóm albumom? Nic bardziej mylnego, gdyż przy dłuższym obcowaniu ta podróż poprzez hip-hop, soul, trip-hop, reggae, nową falę, pop i rock wciąga coraz bardziej, odsłania swoje bogactwo. Okazuje się, że to nie ślepa uliczka, tylko ogromna autostrada, która nie ma końca. Każdy numer jest zamkniętą całością, mającą wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Razem tworzą obraz współczesnej muzyki popularnej – i taki był zapewne zamysł twórców. Nie zaskakuje więc lista zaproszonych gości. Wystarczy wymienić tylko kilku: Lou Reed, Snoop Dogg, Mick Jones, Paul Simonon czy De La Soul. To przecież ikony różnych epok i odmiennych gatunków. Dzięki nim w trakcie zwiedzania wyspy (na której wita nas nie kto inny, ale sam Snoop Dogg) czekają na nas rzeczy niesamowite, jak choćby „White Flag” z fenomenalnym przenikaniem się hiphopowych bitów i partii bliskowschodniej orkiestry czy „Empire Ants”, rozwijający się z urzekającej pięknymi dźwiękami fortepianu i wokalu Albarna podniosłej ballady w taneczny trip-hop, czy w końcu porządnie „kwaśny” „Sweepstakes”, oparty na afrykańskich rytmach. Z każdym kolejnym utworem muzyka staje się bardziej „chora” i pokręcona. Zmiany pomiędzy popową melodyką a elektroniczną awangardą mogą doprowadzić słuchacza do schizofrenii. Wielkim finałem jest przedostatni „Cloud of Unknowing” z podniosłym śpiewem Bobbiego Womacka i nastający po nim typowo „gorillasowy” „Pirate Jet”. Damon Albarn – sprawca całego przedsięwzięcia – z obserwatora codzienności przeistoczył się w kaznodzieję nowych czasów oraz nawigatora rejsu poprzez ogromny ocean współczesnej muzyki. Sam krążek, niczym tytułowa plastikowa wyspa, jest wynikiem recyclingu wszelakich odpadów, wykorzystanych na wszystkie sposoby muzycznych motywów i gatunków. Z podobnej eklektycznej materii byłemu liderowi Blur udało się stworzyć nową jakość, nadać temu sztucznemu tworowi duszę. Do tej mieszanki świetnie pasują ekologiczne teksty, np. wyznanie: „Me, I love plastics and digital foils” („Some Kind of Nature”). Stanowią dobre podsumowanie otaczającego nas świata. Ciekawe, jak ten kolaż przetrwa próbę czasu, ale tego tak szybko się nie dowiemy. I tylko jedna mała uwaga – są momenty, gdy napięcie siada, jest kilka miejsc na wyspie, których zwiedzanie można sobie darować. Autor mógł z nich zrezygnować. Ale czy wtedy obraz byłby pełen? Na koniec również trzy słowa: wycieczka godna polecenia.
Tytuł: Plastic Beach Data wydania: 8 marca 2010 Czas trwania: 56:46 Utwory 1) Orchestral Intro: 1:09 2) Welcome To The World Of The Plastic Beach: 3:35 3) White Flag: 3:43 4) Rhinestone Eyes: 3:20 5) Stylo: 4:30 6) Superfast Jellyfish: 2:54 7) Empire Ants: 4:43 8) Glitter Freeze: 4:03 9) Some Kind Of Nature: 2:59 10) On Melancholy Hil: 3:53 11) Broken: 3:17 12) Sweepstakes: 5:20 13) Plastic Beach: 3:47 14) To Binge: 3:55 15) Cloud Of Unknowing: 3:06 16) Pirate Jet: 2:32 Ekstrakt: 80% |