Jego powieść jest kapitalnym opisem – pardonnez le mot – skurwiela. Człowieka, który nie boi się, nawet za cenę utraty przyjaźni i szacunku bliskich, łamać praw moralnych, tabu czy norm obyczajowych. Jest kimś, kto dosłownie rozumie, a także wciela w życie, europejską koncepcję wolności, czyli wolności polegającej na samostanowieniu. Powieść jest nie tyle opisem życia narratora, co raczej wejściem w to życie ze wszystkimi jego przejawami. Stąd tak szczegółowe opisy seksu czy chamskich i obraźliwych (na pierwszy rzut oka) rozmów ze znajomymi. Z drugiej strony jest tam również ogromna radość z życia, która przejawia się przez seks, i może to jest najtrafniejszą odpowiedzią na pytanie o sens takiej narracji. Albo inny przykład – wspomniane przez ciebie „Dziecię boże”. To nie jest jakaś straszliwa powieść ani też (zgodzisz się chyba?) najlepsza książka w dorobku McCarthy’ego. Pokazuje ona jednak, dlaczego warto mówić o wyrzutkach społeczeństwa, o psychopatach mordujących ludzi i gwałcących zwłoki. McCarthy robi to bez literackiego rozpasania, które cechuje Millera, bez pulpowego gore Palahniuka, ale jego opisy są niezwykle sugestywne, szorstkie i mocne. Uderzają prostotą. Opowieść McCarthy’ego pozwala również – na ile to w ogóle możliwe – zrozumieć, dlaczego pewien pan zabija innych panów i panie. Groza u północnoamerykańskiego pisarza jest namacalna, codzienna, może przytrafić się każdemu z nas, dlatego też jest tak bardzo przerażająca. Kiedy razem z szeryfem zwiedzamy jaskinię, gdzie Lester Ballard ukrył zwłoki zamordowanych ludzi – nie jest to wycieczka do sali strachu w cyrku, tylko opis czegoś, co rzeczywiście mogło się wydarzyć. Do dzisiaj pamiętam niezwykle sugestywny opis piaszczystych tuneli, zwłaszcza mokrego piachu, przez który musiał przedzierać się policjant. MC: Pytanie brzmiałoby tak: w którym momencie horror książkowy jest „najstraszniejszy”? Filmowe „Piły” i podobne „Hostele” zostawiają w tobie po obejrzeniu osad ohydy, stępiają wrażliwość, nawet jeśli tego świadomie nie rejestrujesz; podobnie jak pornografia „zwykła”, nastawiona na ludzką seksualność. Im więcej podobnych obrazów, tym później potrzeba mocniejszej stymulacji, żeby znów wywołać podobne wrażenia: najpierw szokuje cię odcinana głowa, potem nie możesz opanować ziewania nawet na scenie tortur dziecka i orgii ze zwierzętami. To chore, ale też, na poziomie „wzbudzania strachu”, jałowe. To znaczy podczas projekcji wzdrygniesz się kilka razy, zamkniesz oczy na szczególnie krwawym kawałku, ale po wyjściu z kina – oprócz okaleczonej wrażliwości – nic w tobie nie zostaje poza biologicznym obrzydzeniem. Dobry horror książkowy nie działa chyba w ten sposób.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
MF: Tak, w tym punkcie się zgadzamy. MC: Biologiczne obrzydzenie indukowane w odbiorcy opisem makabry – jeśli tylko nie stoi za nim nic innego – szybko paruje z czytelniczej głowy; czasem jeszcze zostaje w niej jako uznanie dla autorskiej sprawności (opisać coś tak, żeby kogoś rzeczywiście zemdliło, to przecież jest nie lada sztuka; początek „Lodu” i scena z wymiotującym Gierosławskim najlepszym przykładem) – ale to raczej tyle. Co zostaje zatem w tej głowie? Ano właśnie. Rzecz można by podsumować ideą „horroru kosmicznego” Lovecrafta, „niepokoju metafizycznego”, ale spróbujmy nie opuszczać naszego podwórka. Patrz na teksty Łukasza Orbitowskiego, zwłaszcza te wcześniejsze, zebrane w „Wigilijnych psach”. Czy to horrory? No, niby tak – jest odpowiedni sztafaż, robale wyłażące z trupiego mięsa i wszystkie podobne atrakcje. Czy to elementy, które w nich „straszą” (mnie)? Niekoniecznie – Orbitowski nie tam najmocniejszy, gdzie najdokładniej pokazuje upiora, ale w miejscach, w których upiorów w ogóle nie ma; gdzie na kartkach zostają ludzie, jego bohaterowie – sam na sam ze sobą. Większe wrażenie od nadnaturalnych wizji i krwawych zdarzeń robi metafizyczna pustka w postaciach, ponury pogański fatalizm, który każe im własnoręcznie przekreślać swoje życia, nawet jeśli mają dopiero trzydzieści lat. Zapijający się kumple czekają bezczynnie, aż widmową autostradą przyjedzie po nich prywatne nemezis; małe oszustwo pociąga za sobą lawinę kolejnych błędów, w które łatwiej brnąć, niż zdobyć się na wyjaśnienia – aż do ostatecznej tragedii. Wszystko spowite wszechogarniającą, być może nieuświadamianą sobie nawet aurą klęski. Tu jest prawdziwy horror. Podobnie – choć operując na innych emocjach – mam z McCarthym. „Dziecię boże” to rzeczywiście nie jest jego najlepsza powieść (także dlatego, że to ledwie zarys powieści) – ale podobne odczucia McCarthy generuje także w dużo lepszych „Drodze”, „Rączych koniach” czy „Przeprawie”. Co u niego wzbudza niepokój? Otóż McCarthy, mam wrażenie, traktuje swoich bohaterów z ogromną czułością, z humanistycznym zrozumieniem i współodczuwaniem dla ich cierpienia – a jednocześnie przedstawia/kreuje ich losy bez cienia litości, bez cienia fałszu, który musiałby się pojawić, gdyby próbował na końcu uderzyć w nutę „szczęśliwego zakończenia”. Nie można – a autorowi, zwłaszcza dobremu, nie można tego robić w szczególności – skłamać losu swoich postaci, oszukać na ich literackim przeznaczeniu. Nie, kiedy piszesz o potędze świata, o jego srogim pięknie, nienazywalnym majestacie i nieubłaganym ruchu żaren losu – który wykuwamy swoimi odruchami, ale i przez które jesteśmy przeżuwani. Wielka, piękna literatura; teksty z najwyższej półki; powieści, które bolą. Ale na poziomie scenografii – to nie są horrory. MF: I tu znowu wyłazi twoje nienormalne postrzeganie literatury (śmiech). Dla mnie „Dziecię boże” to jest horror jak stąd do Irkucka, podobnie jak „Droga” to postapokaliptyczne SF. McCarthy nie zajmuje się klonowaniem schematów, tylko tworzeniem własnego, oryginalnego świata. Przecież „Zbrodnia i kara” też niewiele ma ze „scenografii” kryminału. Horror jest straszny, jak słusznie zauważyłeś, kiedy dotyka odbiorcę, a nie przez sam fakt opowiadania o makabrycznych wydarzeniach. Zarówno King, jak i cała grupa autorów doń zbliżonych doskonale zdają sobie z tego sprawę. Dlatego opowiadają o ludzkim szaleństwie podrasowanym przez nadnaturalność. Weźmy taką „Mgłę” Kinga – to jest przecież opowieść o wzajemnym nakręcaniu się strachem ludzi zamkniętych w supermarkecie. Albo „Lśnienie”, będące studium popadającego w obłęd odludka.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pytasz: kiedy horror jest straszny? Wiemy już, że nie potrzeba do tego masakry teksańską piłą. U Kinga czy przywoływanego przez ciebie Orbitowskiego horror to ludzie. Ale przecież – kontynuując odpowiedź na twoje pytanie – horror nie wymaga nawet tego „wątku ludzkiego”. Pokazuje to Lovecraft, prawdziwy fenomen wśród autorów grozy, człowiek, który być może jako jedyny poważnie podchodził do makabry w literaturze. Jego opowiadania nie obfitują przecież ani w epatowanie gore, a już na pewno nic nie mówią o zwykłej amerykańskiej rodzinie, w której życie wkrada się Coś Strasznego. Jak słusznie pisze Houellebecq w biografii Lovecrafta, „Świat to tylko chwilowy układ cząstek elementarnych. Stadium przejściowe na drodze do chaosu, który w końcu zwycięży. Rasa ludzka zniknie”. Twórczość samotnika z Providence to, jeśli można tak powiedzieć, horror metafizyczny, może nawet egzystencjalny. Lovecraft straszy całkowitym bezsensem ludzkiego istnienia, zbliża się dzień Cthulhu – jakaś straszliwa katastrofa, która jest jedynym rozwiązaniem obecnego stanu rzeczy. Ciebie to nie straszy? MC: Ależ niech „Dziecię boże” będzie postrzegane jako horror, ani to książce ujmie, ani doda wartości. Ale co z „Przeprawą”, co z „Rączymi końmi”, co z „Drogą” wreszcie? Bo, jak mówię, te teksty – choć nie pojawiają się już w nich rekwizyty/sceny z „klasycznych horrorów” – wywołują (u mnie) podobne emocje. Wszystko to „horrory”? No to „Droga”, w Twoim ujęciu, to będzie już „horror SF”… No absurd przecież. Jeśli już ruszyliśmy ten temat – ech, człowiek słaby; znów nie udało mu się nie uciec od pułapki dygresji, pod którą mnie tak niecnie, jak po sznurku, podprowadziłeś… – „Drogę” określiłbym raczej jako klasyczną powieść drogi w scenografii postapokaliptycznej; tym samym to nie jest SF, bo odwołuje się do innego zestawu skojarzeń i rozwiązań fabularnych. Żeby to była science fiction w klasycznym rozumieniu, w książce powinien pojawić się np. element naukowy – wyjaśnienie katastrofy świata – i perspektywa globalna, nie jednostkowa w narracji. No ale to szczegół. Choć takie prześledzenie powinowactw genologicznych wciąż mam za wartościowe – sam mówiąc o „Opętanych”, zaczynasz od wymienienia literackich odniesień. Przy czym to, powtórzę, tylko punkt wyjścia do ewentualnej dalszej dyskusji nad tekstem. Uff. (śmiech) |