powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (XCV)
kwiecień 2010

Shriek: Posłowie
Jeff VanderMeer
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Duncan nie miał znajomych. Nie miał też przyjaciółki. Gdy odwiedzałam go w jego pokojach w Instytucie podczas przerw w roku akademickim na Akademii Trilliana, gdzie studiowałam sztukę, ani razu nie przedstawił mi nikogo poza swoimi nauczycielami. Zapewne uchodził za jedną z najbardziej pobożnych osób wśród wszystkich pobożnych mnichów w historii. (Owszem, miałem znajomych. Twoje wizyty były tak rzadkie, że widziałaś moje życie w Instytucie z perspektywy wąskiej niczym promień szmaragdowego światła w Sporze, o którym ciągle wspominasz. Musiałem rozmawiać z ludźmi, by sprawdzać swoje teorie, mierzyć poziom sprzeciwu i odkrywać, które z moich pomysłów rozpływają się w powietrzu po wypuszczeniu na światło dzienne).
Uznając geniusz Duncana oraz jego pragnienie odosobnienia, Instytut – którego szczodrość wzrosła za sprawą drobnego stypendium, jakim Duncan go wspomógł, a także ze względu na pamięć o naszym ojcu, który przemierzał te same rozległe korytarze – od drugiego semestru pozwolił mojemu bratu odizolować się w pokojach, które rozrastały się wraz z jego samotnością. Jedyne okno w jego lokum wychodziło na masywną, nieciekawą ceglaną ścianę Budynku Filozofii, nie dając Duncanowi żadnej alternatywy dla energicznego życia wewnętrznego. (W końcu taki był cel istnienia Instytutu – skupiać się na niezbadanym życiu. Nie było w tym niczego złego).
Jakby pragnąc odzwierciedlić w świecie zewnętrznym złożoność i kruchą radość wewnętrznego życia, Duncan stopniowo zaczął pokrywać ściany swojego pokoju mapami, rysunkami, diagramami, nawet kartkami wyrywanymi z książek. Władcy Ambergris spoglądali w dół szelmowsko, choć nieco krzywo, na wpół zakryci mapami przedstawiającymi ostatnią epicką bitwę Kalifa z niewiernym Stretcherem Jonesem. Akwaforty wykonane na korze przez lokalne plemię Aan dzieliły przestrzeń z ponurymi edyktami rozdawanymi przez jeszcze bardziej ponurych truffidiańskich kapłanów. Słynny akrylowy obraz Jamesa Alberona przedstawiający Bulwar Albumuth stanowił tło dla setki malutkich portretów członków pierwszego synodu Skamoo. Oszałamiające zielenie i fiolety „Budek na Placu Vossa Bendera” Darcimby rywalizowały z wyblakłą żółcią map dawnych badaczy i czerwienią strzałek, którymi na wojskowych schematach oznaczano zbrojne potyczki.
Duncan poświęcił jeden mroczny zakątek tak zwanemu „zmieniającemu się obliczu Ambergris”. Początkowo umieszczał tam tylko nakładające się na siebie mapy ulic, jakby tworzył obraz miasta, zaczynając od szkieletu. Surowy biały papier pokryty czarnymi jak noc żyłami tuszu ostro kontrastował z resztą wystroju pomieszczeń. Mapy były tak stłoczone i tworzyły tak grubą warstwę, że ogólny efekt przypominał mi schemat ludzkiego ciała. Czy może raczej, ujmując rzecz poprawniej pod względem metaforycznym, gęsty las splątanych winorośli (jak w lasach mojej młodości w Stockton), przez który nikt nie byłby w stanie wędrować, nawet uzbrojony w maczetę. (Moje pierwsze wielkie osiągnięcie – znalazłem sposób na nakreślenie odniesień pomiędzy dziesiątkami pozornie niepowiązanych ze sobą zjawisk, by w pewnym świetle, w pewnej ciemności, móc dostrzec schematy, połączenia. Później korzystałem z tej samej techniki, na zupełnie inną skalę, w Akademii Blythe’a).
Podczas każdej z kolejnych wizyt widziałam, jak las się rozrasta – od ciemnej plamy do obiektu, który kształtem przypominał najpierw grzyb, potem mantę, a w końcu jakiegoś straszliwie egzotycznego owada, który mógłby zabić pojedynczym użądleniem. Stopniowo, na drodze niepowstrzymanej inwazji w czasie i przestrzeni, Ambergris zaczęło dominować w pokojach Duncana, aż wreszcie warstwa map stała się grubsza od ścian, a przynajmniej tak mi się często wydawało, gdy siedziałam na swoim fotelu przeglądając maszynopis.
Plama stała się tapetą, a pozostałości materiałów niezwiązanych z Ambergris stały się plamą. Czy, patrząc na te najwcześniejsze diagramy i montaże na ścianach, Duncan mógł podejrzewać, dokąd go doprowadzą? Jak daleko dotrze i za jaką cenę? (Pod spodem każdy przenikliwy obserwator mógłby znaleźć szalone bogactwo nowych informacji. Wystarczyło oderwać narożnik, by ukazała się tajemna obsesja: duchy Ciszy, szare kapelusze i wiele więcej. Wszystko to mówiło: „Schodzę pod ziemię”. Jeśli ktoś potrafił czytać).
– Twoja ściana się zmieniła. Czy teraz skupiasz się na czymś innym? – spytałam go kiedyś.
– Być może – odpowiedział. – Ale to także nie ma sensu.
– Co nie ma sensu? – spytałam.
– Tylko oni mogli to zrobić. Ale dlaczego? I jak?
Popatrzyłam na niego, niczego nie rozumiejąc.
– Cisza – odparł Duncan, a ja poczułam na plecach dreszcz niczym echo. Cisza i szare kapelusze.
Ponad dwieście lat wcześniej z miasta zniknęło dwadzieścia pięć tysięcy osób, niemal cała populacja, podczas gdy wiele tysięcy innych odpłynęło rzeką Moth, by wziąć udział w dorocznym połowie ryb i słodkowodnych kałamarnic. Rybacy, wliczając władcę Ambergris, po powrocie zastali opuszczone miasto. Do dzisiejszego dnia nikt nie wie, co się stało z tymi dwudziestoma pięcioma tysiącami dusz, jednak wcześniej czy później do świadomości każdego z mieszkańców Ambergis wsącza się pogłoska – za sprawą plamy grzybów na oknie, kapania zielonej wody, czerwonych flag używanych jako wizytówek – że odpowiedzialne są szare kapelusze. W końcu wymordowaliśmy tak wielu z nich, a resztę wpędziliśmy pod ziemię. Z pewnością mogli się w ten sposób zemścić?
Dowiedziałam się o Ciszy dopiero w poprzednim semestrze; to przerażające, jak skutecznie dorośli ukrywają przed dziećmi szczegóły dotyczące niektórych wydarzeń. Dla mnie i moich kolegów z klasy było to objawienie; trudno opisać, jak głęboko nas dotknęło.
– Wszystko obraca się wokół Ciszy – oznajmił Duncan. – Moje badania, badania taty. A także dziennik Samuela Tonsure’a.
Tonsure, jak mi powiedział Duncan, był jedną z osób, które zeszły w ślad za szarymi kapeluszami pod ziemię podczas masakry, która poprzedziła założenie Ambergris. Nigdy nie powrócił na powierzchnię, ale jego dziennik, dziwaczne dzieło, w którym podjął próbę opisania podziemnych królestw szarych kapeluszy, został odnaleziony po mniej więcej siedemdziesięciu pięciu latach, a wtedy historycy zaczęli dogłębnie go studiować w poszukiwaniu informacji, które mogłyby rzucić nowe światło na Ciszę lub jakikolwiek inny temat związany z szarymi kapeluszami. Duncan zauważył, że nadal nad nim ślęczą.
– Nie jesteś tatą, Duncanie – odrzekłam. – Mógłbyś zająć się czymś innym.
Już wtedy, jeszcze zanim zaczął pracować dla Jamesa Laconda, zanim spotkał Mary, wyczuwałam grożące mu z tej strony niebezpieczeństwo. Już wtedy wiedziałam, że Duncanowi coś grozi. (Wszystkim nam coś grozi. Uważam się za szczęściarza, nie uległem bowiem typowym zagrożeniom, jak uzależnienie od grzybów czy alkoholu).
Duncan tylko popatrzył na mnie jakbym była głupia i odparł:
– Nie ma niczego innego do badania, Janice. Niczego ważnego.
Pamiętam, wyraźnie jak we śnie, niepowstrzymany rozwój obrazów na jego ścianach. Jednakże nie licząc kilku słów przytoczonych powyżej, nasze rozmowy rozpłynęły się w niepamięci.
• • •
Duncan wyłonił się ze swoich pokoi z dyplomem i dobrymi perspektywami (przesada; miałem w perspektywie krótki przebłysk sławy, a po nim pilną potrzebę zarabiania na życie w zawodzie innym niż ten, który wybrałem na swoją pasję), ale już wtedy różnił się od pozostałych studentów. (Mama, która coraz głębiej wycofywała się we wspomnienia, nie przyszła na uroczystość – odkąd dorośliśmy, rzadko ją odwiedzaliśmy). Podczas przyjęć organizowanych z okazji rozdania dyplomów widziałam, jak profesorowie schodzą mu z drogi. Traktowali go z obojętnym niepokojem, może nawet lękiem, jakby wyrósł na kogoś, kogo już nie potrafili łatwo zdefiniować, i obawiali się nawiązania z nim bliższej emocjonalnej relacji.
Później Duncan powiedział mi, że nigdy nie zaznał takiego odosobnienia i samotności jak podczas tamtych kilku godzin po ceremonii wręczenia dyplomów, gdy wędrował jak trędowaty przez pozłacane sale, gdzie stały stoły pełne przekąsek i rozbrzmiewały rozmowy przeznaczone dla wszystkich poza nim. Starsi profesorowie, wysocy jak wieże, mijali go w ciszy i skupieniu, stanowiąc antytezę Mary Sabon i jej rozentuzjazmowanego, pełnego zapału naszyjnika ciał. (Każdy czuje się osamotniony w takiej sytuacji, niezależnie od tego, jak udane jest przyjęcie i jak ­fascynujące toczą się podczas niego rozmowy, gdyż za chwilę mamy zostać wrzuceni w świat, usunięci z dobrze znanego zakątka).
Jednakże na fundamencie zapału, samotności i pasji, którą było widać nawet na ścianach jego pokojów, Duncan zbudował coś, co mogło zająć miejsce ciszy, a przynajmniej na nią odpowiedzieć. Napisał książkę „O Odbiciu światła w więzieniu”.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.