powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (XCVI)
maj 2010

Autor
Przy herbacie: Dole i niedole oraz zadziwiające wybryki tłumaczy
Życie tłumacza nie jest łatwe – czyha na niego mnóstwo pułapek, od płci postaci trzecioplanowych poczynając, a kończąc na zagadnieniu, czy bohater fantasy imieniem Bystrystrumień może jeść mandarynki, siedząc po turecku.
Wiele lat temu znalazłam w bibliotece Alliance Française „Alicję w Kainie Czarów”, z którą tłumacz zrobił coś kuriozalnego1): wszystkie gry językowe przełożył dosłownie, dodając w odnośnikach wyjaśnienia, że „w oryginale to słowo brzmi podobnie do takiego to a takiego słowa”. Odnośniki zajmowały mniej więcej połowę każdej strony, w wyniku czego powieść Carrolla przypominała jakieś opracowanie naukowe.
Wśród polskich wydawnictw na szczęście nie natrafiłam na nic podobnego; najbardziej zdumiewającym zachowaniem tłumacza była działalność Zbigniewa A. Królickiego w „Smoku na piedestale” (cykl „Xanth”), który mnóstwo gier słów pozostawił… w oryginale. Fakt, po co się trudzić nad oddaniem po polsku zbieżności brzmienia „enor-mouse” (mysz-gigant w zoo pewnej wiedźmy) oraz „enormous”, skoro można napisać, że „Kolejna klatka zawierała ENOR-MOUSE chrupiącą wielki kawał sera” i sprawa załatwiona. Takich kwiatków jest w tej książce więcej – owszem, naszpikowana kalamburami twórczość Piersa Anthony’ego nie jest łatwym kawałkiem chleba dla tłumaczy, ale żeby aż tak lekceważące podejście?!
Na przeciwległym biegunie zostawiania słów w oryginale znajduje się przesadna dążność do przekładania na polski wszystkiego, niezależnie – z sensem czy bez. Tu kłania się dorobek Jerzego Łozińskiego (od jego nazwiska fani Tolkiena ukuli nawet określenie „łozizm”) dotyczący nazw własnych we „Władcy Pierścieni”. Rzeka Brandywine stała się Gorzawiną (choć sam Tolkien w przypisach stanowczo odżegnywał się od alkoholowego kojarzenia tej nazwy), Merry Brandybuck – Radostkiem Gorzaleniem (w zamierzeniu gorzałka + jeleń, choć efekt kojarzy się raczej z gorejącym leniem), Rivendell – Tajarem i tak dalej. Co gorsza, niektóre słowa spolszczył bardzo niekonsekwentnie: Bag End i Baggins stały się Bagosznem i Bagoszem, choć rozwiązania w rodzaju Torbice i Torbowski narzucają się z siłą wodospadu. Spolszczanie na siłę zdarza się czasem również tłumaczom książek obyczajowych – Hanna Pawlikowska w cyklu o Adrianie Mole’u koniecznie musiała zmienić Grace Pool na Grację Basen, a Bernarda Porke na Bernarda Wieprzę (sic!).
Swoją drogą, nazwy własne, które po angielsku coś znaczą, to zagwozdka wielu tłumaczy, szczególnie literatury fantasy, gdyż tam często się takie zdarzają. Imiona będące po prostu nazwami przedmiotów czy cechami (jak w cyklu Robin Hobb o królewskim skrytobójcy) można przetłumaczyć bez większych problemów – chyba że dana rzecz ma w języku polskim rodzaj gramatyczny nie odpowiadający płci właściciela. Gorzej z imionami „kombinowanymi”, jak Silvermoon, Thundershield czy Blackhawk. W wersji polskiej brzmiałyby nazbyt indiańsko (tylko czy ma to jakiekolwiek znaczenie dla młodego czytelnika, który zapewne ani jednej książki o Indianach nie oglądał na oczy?), byłyby długie w pisowni i niezbyt wygodne w odmianie, a efekty mogłyby być niezamierzenie śmieszne: „…i wtedy Szary Wilk krzyknął do Śmigłostrzałego, żeby ze starym Dębową Tarczą zaszli smoka z lewej”? Nieee.
Imiona i nazwiska tego typu nosi wiele postaci w cyklu „Dragonlance” – pierwsza tłumaczka tego cyklu, Dorota Żywno, pozostawiła je w oryginale, co było rozsądnym rozwiązaniem, zachowującym klimat powieści. Dla odmiany Piotr W. Cholewa, tłumacząc dyskowy cykl Pratchetta, woli znaczące nazwiska przekładać dosłownie, co w przypadku krasnoludów niekiedy wygląda dziwnie, dając efekty w rodzaju „Bjorn Wręcemocnysson”, jednak w powieści humorystycznej jest jako-tako usprawiedliwione.
Oprócz nazwisk postaci grząskim gruntem dla tłumacza jest ich płeć: w języku angielskim nie definiowana przez formy gramatyczne i stąd często niewiadoma u pojawiających się przelotnie lub tylko wspominanych postaci trzecioplanowych. Było tak na przykład w „Harrym Potterze”, gdzie w polskiej wersji z tomu na tom profesor Vector musiał stać się panią profesor, ponieważ autorka sprecyzowała płeć dopiero w kolejnej powieści. Na szczęście w epoce umożliwiającej bezpośredni kontakt mailowy z pisarzem takie wpadki zdarzają się coraz rzadziej. Odwróceniem tej sytuacji są przypadki, kiedy anglojęzyczny autor celowo ukrywa fakt, czy jakaś postać (na przykład narrator) jest kobietą, czy mężczyzną – po polsku wymuszałoby to narrację w czasie teraźniejszym oraz przeróżne wygibasy stylistyczne, na przykład „odczuwam zmęczenie” zamiast „jestem zmęczona/y”.
Mówiąc o wygibasach stylistycznych, nie zapominajmy o takim problemie jak gwary i archaizacje. Jak je przekładać na polski? Staroświecki akcent krasnoluda z „Order of the Stick” zmienić na język bohaterów Sienkiewicza? Londyńskim ulicznikom kazać mówić jak warszawscy cwaniacy, a szkockim góralom włożyć w usta gwarę zakopiańskich baców? Niby można, ale… efekt byłby dziwny. Wymyślenie jakiejś własnej stylizowanej wersji polszczyzny jest rozwiązaniem lepszym, lecz trudnym i tak czasochłonnym, że obecnie mało którego tłumacza na to stać, więc wiele polskich wersji z konieczności zostaje zubożonych o tę warstwę (sama ze zdumieniem przyjęłam wieść, jak starannie różnicowany jest język postaci w powieściach Tada Williamsa – w polskim przekładzie zupełnie tego nie widać). Dodatkowym problemem – na szczęście rzadko się pojawiającym – jest casus rosyjskiego tłumaczenia „Mechanicznej pomarańczy”: co zrobić, jeśli w tekście pojawiają się cytaty z obcego, kompletnie niezrozumiałego dla większości bohaterów języka i jest to… nasz język? Albo jeżeli nie nasz, to nieźle w naszym kraju znany i nie kojarzący się z czymś dziwnym z drugiego końca świata?
Wypada też wspomnieć o klasycznych pułapkach czyhających na tłumaczy: nieumyślnym zastosowaniu obcej składni zdania (co oczywiście powinien wyłapać redaktor) czy „fałszywych przyjaciołach”. Nawet w dobrze przetłumaczonym „Siostrzeńcu czarodzieja” C.S. Lewisa przydarzyła się wpadka pomylenia obłąkanej z lunatyczką; w „Zorzy północnej” Pullmana dowiadujemy się, że zombie „wygląda jak tułów”, zaś ile razy natrafiłam na słowo „funny” przetłumaczone wbrew kontekstowi jako „zabawny”, a nie „dziwny”, tego nawet nie zliczę. Przekładając książkę dziejącą się w innym świecie, można wpakować się na minę, jeśli polski odpowiednik przedmiotu lub czynności zawiera nieobecne w oryginale odniesienia do ziemskich realiów. Czy w świecie, w którym nie było Turcji, Włoch i Chin, bohater może siedzieć po turecku i jeść orzechy włoskie oraz mandarynki? Czy wolno mu pójść do sławojki albo okazać się szowinistą? W tych ostatnich pytaniach dotykamy już bardziej ogólnej kwestii z gatunku „jakich słów wolno używać w fantasy” – oczywiście zbyt rygorystyczne usuwanie zapożyczeń mogłoby doprowadzić do sytuacji, którą wiele lat temu opisał w jednym ze swych felietonów Andrzej Sapkowski: ze zdania o królu patrzącym na rycerzy po usunięciu wyrazów pochodzenia niemieckiego, czeskiego i łacińskiego pozostały tylko konie.
1) Mam nadzieję, że kuriozalnego również dla Francuzów, bo jeżeli u nich wszystkie tłumaczenia literatury obcej tak wyglądają, to strach się bać…

PS. Herbata na dziś: Nepal parvati (czarna o subtelnym aromacie owoców egzotycznych).
powrót do indeksunastępna strona

33
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.