Choć mitologia grecka (a wraz z nią rzymska) to jeden z filarów kultury zachodniej, idealny materiał na dramaty historyczne i rozrywkowe, obrazy z pogranicza przygody i fantastyki stosunkowo rzadko inspirował filmowców. Wchodzące na ekrany „Starcie Tytanów” (zwłaszcza jeśli stanie się, jak zapowiadają twórcy, trylogią) ma szansę zmienić ten stan rzeczy. Tymczasem przyjrzyjmy się jak do tej pory kino traktowało mity znad Morza Egejskiego.  | |
Zdecydowanie najpopularniejszy mitologiczny bohater i cieszący się najpokaźniejszą filmografią idącą w dziesiątki tytułów. Najwydatniej przyczynili się do tego Włosi, którzy odkryli piękne plenery Jugosławii oraz popularność starożytnych historii – w ten sposób powstał nowy gatunek: peplum, filmy miecza i sandałów, obejmujące włoskie superprodukcje o Herkulesa, Goliatach czy innych Samsonach lub po prostu wojnach greckich i rzymskich (niektórzy rozciągają gatunek również na hollywoodzkie produkcje, za wyznacznik przyjmując tematykę). Cechą charakterystyczną tego typu filmów o Herkulesie były gołe klaty potężnie umięśnionych aktorów-kulturystów (najlepiej pamiętany: Steve Reeves) i pełna dowolność tematyczna, bynajmniej nie ograniczająca się do klasycznych 12 prac: w „Herkulesie” (1958), „Ulisse contro Ercole” (1961) i „Herkules, Samson i Ulisses” (1963) pojawiał się Odyseusz (w tym pierwszym dodatkowo Jazon, a w ostatnim biblijny Samson), a sam bohater odwiedzał w innych produkcjach m.in. Troję i Babilon. Z inwencją do tematu podeszli Amerykanie bo wykorzystując popularność Herkulesa próbowali sprzedać zupełnie inne włoskie filmy z gatunku peplum – po prostu zmieniając tytuły tak, by każdy brzmiał „Son of Herkules vs./against/and” (tym samym w poczet potomków Herkulesa zaliczyć należy m.in. Perseusza – który według mitologii był dla Herkulesa pradziadkiem – i Ursusa). Do kulturystów Włosi powrócili w 1983 roku obsadzając w „Przygodach Herkulesa” słynnego Lou Ferringo, a wcześniej z pomysłu skorzystali Amerykanie kręcąc z debiutującym Arnoldem Schwarzeneggerem „Herkulesa w Nowym Jorku” (1970). Oba filmy łączy też wiele innych cech: są beznadziejne, ich gwiazdy się ich wstydzą (Ferringo dostał jedną z 5 Złotych Malin do których nominowany był film) i oba wychodzą poza klasyczną interpretację mitów – Włosi przeciwnikami herosa uczynili mechaniczne stwory, a Amerykanie przenieśli bohatera we współczesne czasy.  | |
Współczesną popularność Herkulesa zbudowała telewizja a zwłaszcza serial „Herkules” (1995-1999) z Kevinem Sorbo – mniej umięśnionym niż poprzedni odtwórcy tej roli, za to grającym postać nieco inteligentniejszą. To odejście od stereotypu – również pod względem fabularnym – okazało się największym atutem produkcji. Serial był lekką popołudniową rozrywką osadzoną w kolorowym, egzotycznym świecie (więcej niż ze starożytnej Grecji było tu wszystkiego innego – Średniowiecza, Orientu, a nawet starożytnego Egiptu, przy czym wszystko odgrywane było przez plenery Nowej Zelandii), wykorzystującą konwencję bliską buddy movie (Herkules miał tu regularnego sidekicka – Iolausa) i nie stroniącą od humoru. Serial cieszył się sporą popularnością i doczekał się nie tylko naśladowców (telewizyjne serie osadzone w starożytności lub średniowieczu traktujące o przygodach Sindbada, Conana, Robin Hooda czy Tarzana), ale i spin-offów: przygód młodego Herkulesa (1998-1999), a przede wszystkim „Xeny: wojowniczej księżniczki” (1995-1999). Ten ostatni serial pomyślany jako żeński odpowiednik Herkulesa popularnością przewyższył pierwowzór.  | |
O przygodach Xeny i Gabrieli – wspólnych z Herkulesem lub osobnych – powstało kilka pełnometrażowych filmów telewizyjnych, film animowany, książki i gry komputerowe. O popularności produkcji, w której maczał palce Sam Raimi (stąd nie dziwi na drugim planie Bruce Campbell) i która zdobyła mnóstwo telewizyjnych nagród zadecydowały przede wszystkim bohaterki. I chodzi tu nie tylko o popularność w środowiskach feministek i lesbijek, dla których związek Xeny i Gabrieli miał wyraźne podłoże homoseksualne (którego się ponoć bohaterki do samego końca wypierały tocząc dramatyczną wewnętrzną walkę). Postać dzielnej, kruczowłosej wojowniczki była wielokrotnie parodiowana, ale też stała się inspiracją dla wielu innych podobnych bohaterek, a seriale z silnymi kobietami w roli głównej zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu (na czele choćby z „Buffy”). „Xena” miała też wszystkie cechy „Herkulesa”: przygodę, przyjaźń, akcję, humor – dodawała też nieco więcej melodramatu i swobodniej żonglowała konwencjami (w serii znalazły się miejsce i na slapstick, i na musical) oraz historyczno-mitologicznymi realiami (umieszczając w fabule mnóstwo anachronizmów i popkulturowych odniesień). Co obejrzeć: 1) telewizyjną „Xenę” – i to nie tylko dla Lucy Lawless, bo spin-off przerósł oryginalną serię pod każdym względem 2) pierwszego „Herculesa” ze Stevem Reevsem – bo to klasyk i protoplasta peplum, a poza tym jest dostępny za darmo w internecie ( http://www.archive.org/details/hercules) 3) „Herkulesa w Nowym Jorku” – ale tylko dlatego, żeby zobaczyć gdzie kiedyś był gubernator Kalifornii i uwierzyć w american dream.  | |
Druga pod względem popularności mitologiczna (a od jakichś 150 lat i odkryć Heinricha Schliemanna wiadomo, że nie całkowicie fikcyjna) historia, zwłaszcza jeśli uwzględni się tu również „Eneidę” („Odyseję” jako zdecydowanie popularniejszą warto jednak traktować osobno). Pierwszy film traktujący o wojnie trojańskiej powstał jeszcze przed II wojną światową – ponad 200-minutowa, czarno-biała „Helena Trojańska” (1924) – jednak jak na tak epicki temat ekranizowano „Iliadę” stosunkowo rzadko. 30 lat później prawie o połowę krótszą, ale jeszcze bardziej wystawną opowieść również stawiającą w centrum Helenę („Helena Trojańska”, 1956) nakręcił Robert Wise, który zgodnie z tytułem protagonistami uczynił dwoje młodych kochanków (Parys wyrasta wręcz na męża stanu), a Greków przedstawił jako zdradzieckich chciwców szukających pretekstu by zagarnąć bogactwa Troi. Podobną drogą poszedł Wolfgang Petersen w jedynym jak dotąd (nie licząc nowego „Starcia Tytanów”) współczesnym wysokobudżetowym widowisku nakręconym na podstawie greckiej mitologii („Troja”, 2004). Tu też negatywnymi postaciami są zaborczy Menelaos i oślizgły Agamemnon, a choć Parys jest jedynie zakochanym, tchórzliwym chłystkiem, to w gruncie rzeczy najgoręcej kibicujemy nie posągowemu Achillesowi lecz będącemu prawdziwym przywódcą tragicznemu Hektorowi. Pomijając pomniejsze odstępstwa Petersen podobnie jak Wise zdecydował się spojrzeć na „Iliadę” jako na dramat historyczny, a nie fantasy pełne boskich interwencji – w sumie trochę szkoda, bo jak pokazuje przykład „Władcy Pierścieni” fantastyczne bitwy też mogą się podobać. Oczywiście po temat sięgnęli też Włosi, obowiązkowo ze Stevem Reevesem, który w wystawnej „Wojnie Trojańskiej” (1961) wciela się dla odmiany w Eneasza. „Eneidę” Włosi zresztą – co oczywiste – wyjątkowo polubili. Powstała nie tylko kontynuacja filmu z Reevesem („Legenda Eneasza”, 1962), ale też nakręcony po dekadzie mini-serial „Eneide” (1971). Co obejrzeć: 1) „Troję” Petersena – ekstremalnie przystojni aktorzy i sporo akcji przy jednoczesnym skupieniu się na dramacie jednostek 2) włoską „Wojnę Trojańską” – klasyka peplum i choćby przez swoją odmienność wydaje się ciekawsza od filmu Wise’a  | |
Nie mniej popularna niż „Iliada”, a na pewno bardziej uniwersalna. Zaczął już legendarny George Melies kręcąc w 1904 roku krótki filmik „L′île de Calypso: Ulysse et le géant Polyphème”, a w jego ślad poszedł Włoch Giuseppe de Ligourio tworząc film „Odissea” (1911). Włosi maczali też palce w wystawnej produkcji z Kirkem Douglasem w roli głównej „Ulisses” (1955), a sami (czytaj: z pomocą Jugosłowian) zrealizowali też mini-serial „Odyseja” (1968) i wspomniane wcześniej filmy, w których krzyżowali ścieżki Odyseusza i Herkulesa. Ciekawą propozycją wydaje się być międzynarodowa produkcja telewizyjna (oczywiście Włochów nie zabrakło) pod którą podpisał się Andriej Konczałowski, a główną rolę odegrał Armand Assante. „Odyseję” (1997) nagrodzono Emmy i nominowano do Złotego Globu powszechnie uznając za jedną z najciekawszych ekranizacji poematu Homera. Oczywiście mówiąc o „Odysei” nie sposób nie wspomnieć o licznych inspiracjach jakie wywoływała historia wieloletniej tułaczki króla Itaki. Najoczywistsze to choćby ekranizacje „Ulissesa” Jamesa Joyce’a czy wszelkie obrazy z „odyseją” w tytule – na czele z „2001: Odyseją kosmiczną”. Trzymając się jednak z grubsza homerowskiego pierwowzoru warto wspomnieć o animowanym japońsko-francuskim serialu „Ulisses 31” (1981), który zgodnie z tytułem przenosi „Odyseję” w XXI wiek, ustanawiając Odyseusza kapitanem statku kosmicznego... Co obejrzeć: 1) telewizyjną „Odyseję” Konczałowskiego – właściwie jedyna współczesna produkcja oddająca homerowskie wyobrażenia za pomocą efektów specjalnych i nie uciekająca od przedstawiania fantastycznych stworzeń i wydarzeń przy zachowaniu dramaturgii losów Odyseusza 2) animowanego „Ulissesa 31” – dla najmłodszych intrygująca bajka, dla nieco starszych nostalgiczny powrót do dzieciństwa  | |
Oprócz gościnnego występu w peplum „Perseo l′invincibile” (1963), które jak chcą Amerykanie opowiadało o wyczynach potomstwa Herkulesa („Medusa Vs The Son of Hercules”), „gwiezdny” bohater nie pojawiał się zbyt często na dużym ekranie. Ale jeśli już, to z hukiem – wchodzący na ekrany trójwymiarowy przebój z Samem Worthingtonem jest promowany jak największe blockbustery i zwrócił się już po tygodniu wyświetlanie, a oryginalne „Starcie Tytanów” z 1981 roku również cieszyło się sporą popularnością. Jedyne co czasem szwankuje w tym ostatnim filmie to aktorstwo, szczególnie młodego odtwórcy głównej roli (bo już Laurence Olivier jako Zeus i Maggie Smith jako Tetyda radzą sobie wystarczająco dobrze) i tempo narracji. Cała reszta to już klasyczna przygoda z całą plejadą monstrów i fantastycznych stworzeń – na czele z Krakenem, Meduzą i Pegazem – wykonanych za pomocą znakomitej animacji poklatkowej za którą odpowiadał będący u kresu kariery legendarny Ray Harryhausen. Co szczególnie cieszy, to próba oddania w fabule tego, co w greckiej mitologii najbardziej charakterystyczne – ciągłe mieszanie się bogów w ludzkie sprawy, koligacenie się z nimi, niesnaski i intrygi między samymi nieśmiertelnymi. Nowej wersji, napakowanej akcją i komputerowymi efektami specjalnymi, ponoć tego właśnie (czy też fabuły w ogóle) brakuje. Co obejrzeć: 1) klasyczne „Starcie Tytanów” – choć nieco trąci myszką to wciąż przyzwoite kino fantasy, a poklatkowa animacja wygląda o wiele sympatyczniej niż wiele marnej jakości CGI V) Wyprawa Jazona i Argonautów Pomijając gościnny występ we włoskim „Herkulesie” Jazon nie ma zbyt bogatej ekranowej historii – z głośniejszych rzeczy odnotowuje się tylko amerykański mini-serial „Jazon i Argonauci” (2000). Ciekawiej prezentuje się jednak klasyczna produkcja przygodowa o tym samym tytule z 1963 roku. Podobnie jak w przypadku pierwszego „Starcia Tytanów” o sukcesie zadecydowała wartka akcja i przede wszystkim udane wykorzystanie animacji poklatkowej. Zdobywszy doświadczenie w takich produkcjach przygodowych jak „20 Milliion Miles to Earth”, „Siódma podróż Sindbada” czy „Tajemnicza wyspa” Ray Harryhausen, prekursor tego typu efektów, stworzył niezapomnianą brązową statuę Talosa, siedmiogłową Hydrę czy scenę walki szkieletów, która na stałe zapisała się w historii kina. Co obejrzeć: 1) „Jazona i Argonautów” z 1963 roku – wielkiego wyboru nie ma, ale też nie ma co żałować: to klasyka przygodowej fantasy |