Czy za 250 lat, kiedy skolonizujemy kosmos itp. – literatura będzie korzystała z tych samych środków wyrazu co dziś? Intuicja podpowiada, że nie. Gdyby więc poważnie potraktować science fiction, należałoby chyba bardziej skupić się na języku niż wymyślaniu gadżetów. Piszę o tym, bo w „Świetle” M. Johna Harrisona wyraźny jest kontrast między klasyczną formą a nowoczesną tematyką.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
O takich książkach jak „Światło” mówi się, że mają wysmakowany styl. Już pierwsze zdania pokazują, że został on starannie dobrany, widać pieczołowitość w budowaniu poszczególnych scen czy w wypowiedziach bohaterów. Dotyczy to nawet stosowanych wulgaryzmów, które choć pojawiają się stosunkowo często, to jednak używane są zwykle z wyczuciem. Jest więc „Światło” napisane ładnym, gładkim językiem; czytelnik karmiony zdaniami typu: „Zimowy deszcz siekł w okna zarezerwowanej części restauracyjnej i spływał po nich w pomarańczowym blasku latarń” z przyjemnością zagłębia się w opowieść snutą przez autora. Ale właśnie jednym z głównych problemów powieści jest ów wygładzony, dopasowany język. Nie chodzi mi tutaj o atakowanie Harrisona, że do opisu wydarzeń z końca XX i początku XXV wieku używa takiego samego stylu, z trzecioosobową narracją i wszechwiedzącym, bezosobowym narratorem. Bo pomysł Harrisona się częściowo sprawdza, częściowo zaś nie (np. w opisach stosunków międzyludzkich w przyszłości). Problem z językiem w „Świetle” polega na tym, że jest on tak dopracowany i ułożony, że staje się wręcz miałki. To jest tak jak z jedzeniem przedobrzonego tortu – przechodzi przez przełyk jak powietrze, ale potem trudno sobie przypomnieć, jak smakował. Tyle jeśli chodzi o język powieści. Fabuła jest ciekawsza, może dlatego, że Harrison miesza ze sobą kilka wątków, a na dodatek nie ma zamiaru łopatologicznie wyjaśniać czytelnikowi, o co mu chodzi. Dzięki temu możemy pokusić się o tworzenie własnych domysłów na temat „Światła”. Moim zdaniem jest to przede wszystkim opowieść o uciekaniu – przed czymś albo przed kimś, ale głównie przed samym sobą. Tak jest z Michaelem Kearneyem, który stoi na progu naukowego odkrycia i nie chce uprawiać seksu z kobietami. Albo z Serią Mau, dziewczyną żyjącą w dalekiej przyszłości, biologicznie i psychicznie złączoną ze swoim statkiem kosmicznym. Zresztą bohaterów jest więcej – pałętających się po świecie i zagubionych we własnych chaotycznych historiach. Chaos jest jednym z kluczy do odczytania „Światła” – przede wszystkim na najprostszym poziomie fabularnym, który symbolizują kości Shrandera. (To jeden z artefaktów pojawiający się w książce i fetysz Kearneya). Opowieść – mimo pozornej spójności – w gruncie rzeczy jest bowiem zlepkiem średnio pasujących do siebie elementów. Dlaczego obok siebie występują wydarzenia wyjęte z 1999 i 2400 roku? Jaki związek mają odkrycia współczesnego naukowca i latanie bez większego celu statkiem kosmicznym? Najprostsza odpowiedź brzmi – łączy je postać Kearneya, który stawia podwaliny dla późniejszych lotów międzygwiezdnych. No ale właśnie, jest to tylko najprostsza odpowiedź, która wcale nie musi być jedyną. Tutaj pojawia się kolejny trop. To mechanika kwantowa, odejście od standardowego rozumienia czasoprzestrzeni. Zdaniem Stephena Baxtera „Światło” w ogóle jest „powieścią kwantową”; nie będę się do tego odnosił, bo zwyczajnie nie znam się na temacie. Jako laik stwierdzam to, co pewnie dla czytelników znających się na rzeczy będzie oczywiste – książka Harrisona bazuje na niestandardowym rozumieniu czasu i przestrzeni. Stąd choćby pomieszanie różnych fabuł, stąd dziwna praca w cyrku jednego z bohaterów, który odczytuje przyszłość. Mechanika kwantowa nie pozwoliła jednak autorowi na wyzwolenie się z zupełnie standardowych pomysłów. Więcej, Harrison często operuje wyświechtanymi kliszami. To podróże kosmonautów po tajemnicze artefakty zostawione przez Kogoś albo męczące zakończenie, w którym Shrander mówi o parę słów za dużo niż powinien. A także zbyt tandetna jak na mój gust psychologia. Wyjaśnienie, dlaczego Kearney nie chce uprawiać seksu, jest moim zdaniem – nawet jeśli prawdopodobne – proste i ogólnikowe. Podobnie rzecz ma się z problemami Serii Mau, która ciężko przeżyła pewne wydarzenia z dzieciństwa. Na koniec jeszcze jedna uwaga. Wspomniany już sposób snucia opowieści niewątpliwie sprawdził się w „Viriconium”, gdzie również fabuła była na bakier ze standardowym rozumieniem czasu. Tyle że tamten świat i tamta opowieść dobrze pasują do użytego języka. Natomiast w „Świetle” autor chyba przesadził z ładną, ale też pustą formą. Ale to tylko moje zdanie.
Tytuł: Światło Tytuł oryginalny: Light ISBN: 978-83-7480-157-7 Format: 304s. 135x202mm; oprawa twarda Cena: 35,– Data wydania: 5 lutego 2010 Ekstrakt: 60% |