Malkontenci mogą narzekać, że AC/DC w kółko grają to samo, że ich teksty nie należą do najambitniejszych, że ganianie w szkolnym mundurku to w ich wieku obciach, że są dinozaurami rocka, że… bla, bla… Niech gadają! Koncertem na warszawskim Bemowie udowodnili, że rock konserwuje i wciąż potrafią energią przywalić niczym z armaty.  | Let There Be Rock...
|
Od razu to powiem – jestem pod wrażeniem! Tak ganiać po scenie przez blisko dwie godziny nie dałby rady niejeden młodszy zespół, a przecież średnia wieku muzyków AC/DC zbliża się do sześćdziesiątki (z czego wokalista i basista już ją przekroczyli). Do tego dochodzi solidna dawka rewelacyjnej muzyki i wzorowej oprawy scenicznej. Panowie wciąż stanowią potężną machinę koncertową, z którą mało kto może konkurować. Ale po kolei. Zaczęło się przeraźliwym hukiem – na scenie pojawił się rock’n’rollowy pociąg, który stanowił główne tło scenografii i zabrzmiały pierwsze takty „Rock’n’roll Train”. Publiczność nie dała się długo prosić do wspólnej zabawy i jak na komendę wszyscy zaczęli podskakiwać i wyciągać w górę ręce, robiąc charakterystyczne diabelskie różki z palców. To było prawdziwe szaleństwo, które nie osłabło do samego końca występu – mało tego, na każdy następny kawałek reakcja była coraz intensywniejsza. AC/DC nie próbowali na siłę promować nowej płyty, zagrali z niej kilka najlepszych kawałków („Black Ice”, „Big Jack” i „War Machine”, w czasie którego wyraźnie było czuć jak ziemia się trzęsie), ale wiedzieli, że publika czeka przede wszystkim na starsze kawałki. W dyskografii grupy jest pod dostatkiem hitów i w zasadzie wszystkie najważniejsze utwory zabrzmiały tego wieczora (choć mi osobiście zabrakło „Moneytalks” i „Safe in New York City”). Wśród nich obowiązkowo musiały się pojawić: „Thunderstruck” (którego uparcie domagała się widownia), „Back in Black”, „Shoot to Thrill”, „Hells Bells” oraz silna reprezentacja z okresu Bona Scotta w postaci „Dirty Deeds Done Dirty Cheap”, „High Voltage” czy zwyczajowo rozimprowizowanego „Let There Be Rock”. Nie zabrakło również obowiązkowych gadżetów. Poza wspomnianym pociągiem, nad sceną pojawiła się kilkumetrowa Rosie z ogromnymi… oczami (to w czasie „Whole Lotta Rosie”), był potężny dzwon w trakcie „Hells Bells”, a na koniec na scenę wyjechały armaty by oddać salut. Angus Young również nie zawiódł; oczywiście był ubrany w szkolny mundurek, który następnie zrzucił, pokazując gatki z logo „Black Ice”. Facet jest grubo po pięćdziesiątce, absolutnie nie ma nic do pokazania, mimo to wśród widzów ten striptiz wywołał większy entuzjazm, niż gdyby na scenę wyskoczyła armia chippendalesów. Poza tym wycinał solówki aż miło, wciąż biegał po scenie z lewa na prawo – co jakiś czas prezentując swój słynny krok – i wszędzie było go pełno. Na bis panowie zagrali „Highway to Hell”, w czasie którego Angus przyprawił sobie oczywiście różki palcami. Ale nie tylko on. Dzięki prężnie działającym sklepikom z gadżetami, można było nabyć opaskę na głowę z mrugającymi na czerwono rogami. W ciemności wrażenie robiły sekcje siedzące z setkami mieniących się światełek. Wreszcie na scenę wytoczono zionące ogniem armaty, zabrzmiał „For Those About to Rock (We Salute You)”, w górę wystrzeliły fajerwerki i to był koniec. Ale chyba nikt nie pozostał niezadowolony; warto było czekać te dwadzieścia lat, by móc znów zobaczyć AC/DC na żywo. I nie słuchajcie internetowych malkontentów, którzy marudzą, że dźwięk był kiepski i że zespół nie pokazał niczego nowego, bo tacy nigdy nie są zadowoleni. Ja tam wszystko bardzo dobrze słyszałem, choć stałem dość daleko od sceny – a co do show, to właśnie tego się spodziewałem, a nawet było jeszcze lepiej. Zresztą po minach osób opuszczających lotnisko na Bemowie wnioskuję, że nie jestem w tym sądzie odosobniony. A to, że ciężko było dojechać potem do centrum… No, cóż… Wiecie – Warszawa… |