Zawiodłem się na „Alicji w Krainie Czarów” Tima Burtona. To typowa disnejowska, przyciężkawa historyjka, o której zapominamy zaraz po wyjściu z kina. Nie pomogło nazwisko reżysera, ani tym bardziej technika 3D; w tym przypadku stanowiła gwóźdź do pstrokatej trumny. Gdzież tam jej do lekkości oryginału. Zmęczony wizją rezolutnej feministki w Krainie Pościgów, sięgnąłem po „Wyprawę na Żmirłacza” w kapitalnym przekładzie Roberta Stillera. To epicki poemat o zgroźliwych łowcach tytułowego stwora. Ale kim (lub: czym) jest wspomniany żmirłacz? Słowo niby brzmi po polsku, a przecież nie przypominamy sobie takiego zwierzęcia z lekcji biologii. Nic dziwnego, żmirłacz to kontaminacja , portmanteau, czyli dziwaczna mieszanka słów wymyślona przez Carrolla. Stiller angielskiego snarka oddał jako żmirłacza, czyli połączenie dwóch zwierząt - żmii i rekina żarłacza. Bo snark Carrollla najpewniej pochodzi od „snake” i „shark”. Chociaż może nie do końca - z kontaminacjami nigdy nic nie wiadomo. Snark może równie dobrze wywodzić się od wyrazów „snail” i „shark”, czyli ślimak i rekin, może też być wypadkową „snarl” (warczeć) i „bark” (kora), albo tysiąca innych wyrazów. W tym zresztą tkwi siła portmanteau - nie do końca wiadomo co przedstawiają. Najlepszym tego przykładem poemat „Jabberwocky”, ale o tym za chwilę. Z kontaminacjami mam styczność nie tylko podczas czytania wariactw pana Carrolla. Weźmy taki smog, czyli miejską mgłę. Wyraz pochodzi od dwóch angielskich słów: „smoke” (dym) i „fog” (mgła). Gdybyśmy chcieli być prawdziwymi purystami językowymi, smog przetłumaczylibyśmy na ojczystą mowę nie jako „smog”, ale dymgłę. (Swoją drogą jeśli zgadzacie się ze mną, że „dymgła” jest lepszym wyrazem niż prostacka kalka z angielskiego, proszę, używajcie jej na co dzień). Inne kontaminacje, z których korzystamy to na przykład „pstrokaty” (pstry i srokaty). Mogą też występować w zbitkach zdań - „Kto rano wstaje, ten leje jak z cebra” itd. Kontaminacje używane są również przez poważnych (powiedzmy) pisarzy. Klasyczny przykład to „Finnegans Wake” Jamesa Joyce’a. Książka ta jest w sumie zbiorem mniej lub bardziej dziwnych portmanteaux, jakie można było wymyślić. W sumie nie wiadomo, kto się bardziej namęczył - autor, wymyślając dzieło, czy czytelnik podczas jego czytania. Ale także w „Ulissesie” znaleźć można sporo zabaw w łączenie wyrazów. Przywołam kapitalną scenę, podczas której Leopold Bloom wspomina żart swojej żony: „Mawiała, że Ben Dollard ma basbaryłtonowy głos. On ma nogi jak baryły i sprawia wrażenie, jakby śpiewał do wnętrza baryłki”. Niedoścignionym poematem-kontaminacją jest wspomniany „Jabberwocky”. Widzowie, którzy podczas seansu „Alicji” Burtona próbowali zrozumieć, o czym mówi Szalony Kapelusznik, zetknęli się właśnie z fragmentem tego wiersza (w przekładzie Stillera). Jest on równie niezrozumiały po polsku co w oryginale. Chociaż polskie przekłady, a jest ich całkiem sporo, oferują kilka możliwych interpretacji wariactwa Carrolla. Na uwagę zasługuje choćby tłumaczenie Janusza Korwin-Mikkego, które dość dobrze zachowuje rytmikę oryginału. Zdaniem redakcyjnej koleżanki Joasi Słupek, można nawet „Żabrołaka” zaśpiewać do muzyki Donovana Leitcha. Nie próbowałem. Ogólnie jednak tłumaczenia rozpięte są między dwoma ekstremami - nazwijmy je „sensownym przekładem” i „brzmiącym przekładem”. Pierwsze ekstremum to przekład Antoniego Marianowicza - mimo paru kontaminacji pozwala on zrozumieć o co mniej więcej mogło chodzić autorowi podczas tworzenia wiersza: Grozeszły się po mrokolicy Smokropne strasznowiny: Dziwolęk znowu smokolicy Ponurzył się w grzęstwiny. To jest tak zwana wersja light. Wersja hard powstała dzięki Stanisławowi Barańczakowi. Znany poeta - jak to zwykł zresztą robić - postawił przede wszystkim na brzmienie, w nieco mniejszym zaś stopniu na sens. Efektem tego jest polska „Dziaberliada” świetnie imitujący oryginał. Brzdęśniało już; ślimonne prztowie Wyrło i warło się w gulbieży; Zmimszałe ćwiły borogowie I rcie grdypały z mrzerzy. Interesujący jest fakt, że Barańczak postanowił właściwie nie przekładać takich zwrotów jak „mimsy” („zmimszałe), „borogoves” („borogowie”) czy „vorpal” („worpalny”). Niektórzy próbowali tłumaczyć te dziwaczne zbitki, ale zazwyczaj bezskutecznie. Do dzisiaj możemy łamać sobie głowy, czy „vorpal” pochodzi od „verbal” i „gospel”, czy też zaufać autorowi, który stwierdził, że sam nie ma pojęcia, skąd się owe dziwadła wzięły. Kontaminacje są zaraźliwe. Ani się spostrzegłem, a w mojej głowie zaczęły pojawiać się dziwne słowa, jak choćby wspomniana już dymgła, srokamgnienie, przemarudrzały czy kropopobłąd. Takie są zgubne skutki obcowania z twórczością Carrolla, przed czym niniejszym przestrzegam. |