W ramach imprezy Lublin Wielokulturowy można było skosztować egzotycznych potraw, obejrzeć białoruskie tańce, posłuchać ukraińskich i tybetańskich pieśni, oraz wziąć udział w rozmaitych warsztatach. Program kipiał od atrakcji, a że w weekend pogoda dopisała, było naprawdę wspaniale.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Udział w Lublinie Wielokulturowym rozpoczęłam w piątkowe popołudnie. W Centrum Kongresowym Uniwersytetu Przyrodniczego rozłożyli się ze stoiskami przedstawiciele obecnych w Lublinie mniejszości narodowych. Na afrykańskim do obejrzenia były ręcznie malowane szaty i przeróżne drobiazgi, takie jak nieduży model motocykla wykonany z puszek po produktach spożywczych. Na stoisku żydowskim można było poprosić o zapisanie swojego imienia alfabetem hebrajskim, na cygańskim obejrzeć podręcznik do nauki języka romskiego (którego ponoć jeszcze do niedawna nie wolno było gadziom poznawać), na białoruskim i czeczeńskim obejrzeć pięknie wyszywane ludowe stroje. Przy stoisku ukraińskim wzbudziłam wielką wesołość popisując się swoją znajomością ukraińskiego: „Ce obłasna dzierżawna administracja, proszu faks zastartowaty!” 1). Każde stoisko zaopatrzono w odpowiednią ilość kolorowych folderów i ulotek informujących o miejscach i wydarzeniach związanych z danym narodem. Ustawiłam się w kolejce do stoiska arabskiego, gdzie rudowłosa dama w zwiewnych szatach rysowała wszystkim chętnym henną na dłoniach przepiękne wzory roślinne. Śmieszne uczucie jak się jest malowanym: jakby człowiekowi chodziła po skórze mrówka o lodowatych stopach. Wzory były nie tylko piękne, ale i ślicznie pachniały, ziołowo-żywiczną wonią. Dowiedziałam się, że najlepsza henna pochodzi z regionów gorących i pustynnych, że wzór kratkowany oznacza szczęście, bo symbolizuje wygraną w grze, a wzór wygięty w S to ogon skorpiona, który „wykłuwa złe oko” (czyli ochronny).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W programie przewidziana była degustacja potraw mniejszości narodowych: od dość zwyczajnych, jak barszcz ukraiński czy żydowska grochówka, po niezwykłe: nigeryjski gulasz z serc wołowych, ostro-słodki kuskus z rodzynkami i warzywami, rewelacyjne cygańskie racuchy sodowe, curry o niezwykłym smaku, czeczeńska potrawa przypominająca leczo, czy wreszcie tybetańskie pierożki z oryginalnym w smaku nadzieniem warzywnym. O osiemnastej w sali widowiskowej rozpoczęły się występy zespołów tanecznych i wokalnych różnych narodów. Dziecięca grupa „Gwiazdy Czeczenii” przedstawiła tańce w stroju narodowym (dziewczynki w długich sukniach i woalach na głowie wyglądały jak malutkie wschodnie księżniczki), „Hiloczka” i „Chwyla” przedstawiły tradycyjne pieśni białoruskie i ukraińskie, a zespół dziecięcy „Nadieżda” z Brześcia na Białorusi wykonał kilka tańców i solową piosenkę o Biełarusoczce, w wykonaniu uroczej małej dziewczynki, która w białym giezłeczku i wianku wyglądała jak rusałka. Pomiędzy poszczególnymi występami miało miejsce przemówienie prezydenta Lublina oraz wręczenie gimnazjalistom nagród za udział w grze miejskiej, która odbyła się poprzedniego dnia.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W sobotę już o dziesiątej rano znalazłam się w muszli koncertowej w Ogrodzie Saskim, gdzie zaczynał się koncert muzyki folkowej. Grupa „Miatlica” w zgrzebnych strojach przypominających ubiory Prasłowian wykonała intrygującą muzykę jakby plemienną, grając na wielkim bębnie i trąbiąc na czymś w rodzaju didgeridoo. Potem zaprezentowali tańce słowiańskie przy muzyce z taśmy. Następnie dziewczyny z tego zespołu przedstawiły krótki pokaz tańca z ogniem (miały wachlarze zapalone na końcach, którymi falowały jak skrzydłami) przy akompaniamencie męskiej części grupy. Następnie wystąpił zespół „Nadieżda”. Wykonali mnóstwo numerów tanecznych, każdy w innych strojach: ludowe, inne ludowe, marynarskie, rosyjskie… Było co podziwiać, bo dzieciaki tańczyły rewelacyjnie. Te figury, które chłopcy wyczyniali przy tańcu przypominającym kozaka!… Dziewczynka, która poprzedniego dnia śpiewała o Biełarusoczce wykonała w srebrnym kosmiczno-dyskotekowym stroju energiczną piosenkę o słonecznych zajczikach, które skaczą jak malcziki, a potem, przebrana za małą żołniereczkę, piosenkę o żołnierzach. Zespół zatańczył też do wtóru rosyjskiej wersji piosenki Afric Simone’a „Hafanana”. Dochodziła dwunasta. Pracownicy techniczni wyładowywali z furgonetki instrumenty zespołu z Indonezji, którego występ miałam wielką ochotę obejrzeć, ale musiałam iść na trening. Po jego zakończeniu popędziłam z powrotem do muszli i zdążyłam jeszcze na samą końcówkę występu gamelana. Grali monotonną melodię na gongach (niesamowite były te ich instrumenty, osadzone na rzeźbionych w smoki złoto-czerwonych stelażach), a na froncie sceny mężczyzna w czarnym, prostym stroju i czapeczce przypominającej fez popisywał się, robiąc ruchy w stylu tai chi, następnie wyciągnął wielki sztylet, pociął nim jabłko, żeby pokazać, że jest ostry, po czym udawał, że się tnie po przedramionach albo wbija w brzuch.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
O czwartej po południu w sterylnie białym wnętrzu kościoła ewangelicko-augsburgskiego grupa młodzieży z parafii luterańskiej w Zelowie zaprezentowała rewelacyjny koncert na dzwonki. Trzymali je odwrotnie, niż się zazwyczaj trzyma dzwonek, wykonując rękami koliste ruchy. Dźwięk był wspaniały, niczym kryształowa waza uderzana aksamitną pałeczką, choć czasami pobrzmiewały w tej harmonii dźwięki jakby oboju, altówki albo organów. Było to naprawdę cudowne. Po półgodzinnej przerwie, którą wykorzystałam na spacer po Ogrodzie Saskim w zachodzącym słońcu, wróciłam do kościoła na śpiewy modlitewne mnichów tybetańskich. Mnichów było czterech, w ceremonialnych szatach z żółtymi czapami, wyśpiewywali monotonną pieśń o wibrujących, niekiedy zaskakująco niskich tonach.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W niedzielę nie chciało mi się wcześnie wstawać, więc odpuściłam sobie spacer szlakiem żydowskim, na który zbiórka była o dziewiątej. W samo południe poszłam do Seminarium Duchownego, którego wysoki mur zdobny w półkoliste blanki od dziecka mnie fascynował. W planie zwiedzania była kaplica grekokatolicka z ikonostasem namalowanym przez Jerzego Nowosielskiego, ale ksiądz wpuścił nas również do pięknie odnowionej barokowej kaplicy rzymskokatolickiej, w której nigdy nie byłam, a także pozwolił zobaczyć ogród seminarium. Najstarszy budynek pochodzi z XVIII wieku, a ozdabiają go medaliony-płaskorzeźby, niedawno odrestaurowane. Po zakończeniu zwiedzania popędziłam w północne rejony miasta, na zwiedzanie jesziwy. Po drodze wstąpiłam jeszcze do bożnicy, która wcale nie jest osobnym budynkiem, tylko niepozornym mieszkaniem w kamienicy przy Lubartowskiej. Trwały tam warsztaty wycinanki żydowskiej, więc przyjrzałam się wzorom przedstawiającym lwa Judy, menorę i jakieś kozy czy gazele, i pognałam dalej, bo byłam już spóźniona. Na szczęście załapałam się jeszcze na końcówkę zwiedzania: grupa była akurat w największej sali, służącej do modlitwy – staruszek w jarmułce kończył opowiadać historię budynku, którą również można było przeczytać i obejrzeć na zdjęciach w sąsiedniej sali. Jesziwę wybudowano w latach 30. XX wieku, jest to ogromny budynek, który pewnie wtedy robił duże wrażenie. Z ekspozycji najbardziej fascynujące było kilkumetrowe zdjęcie lotnicze przedwojennej dzielnicy żydowskiej, która rozciągała się wokół Zamku Lubelskiego. Razem z innymi zwiedzającymi z zainteresowaniem śledziłam dawny przebieg ulic, porównując go z obecnym. Z warsztatów kulinarnych i tanecznych zrezygnowałam na rzecz wysłuchania w kościółku grekokatolickim w Muzeum Wsi Lubelskiej śpiewów w wykonaniu ukraińskiego duetu DoSchidSoncia. Dziewczyny nie tylko rewelacyjnie śpiewają, ale też fantastycznie wyglądają – po zakończeniu występu wszyscy chcieli się z nimi fotografować. To był już ostatni punkt programu Lublina Wielokulturowego, a atrakcji było o wiele więcej, niż zdołałam zobaczyć i opisać. Mam nadzieję, że za rok będzie jeszcze ciekawiej. 1) Tu państwowa administracja wojewódzka, proszę włączyć faks.
Organizator: Centrum Kultury w Lublinie Cykl: Wielokulturowy Lublin Miejsce: Lublin Od: 26 maja 2010 Do: 30 maja 2010 |