Tomasz Kołodziejczak jak zwykle sprawnie operuje słowem i konstruuje intrygujący świat, ale ma problem z fabułą i bohaterami – w „Krwi i kamieniu” materiału jest raczej na opowiadanie niż na całą powieść.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Stwierdzenie, że Kołodziejczak dobrym pisarzem jest, to banał równie wielki, co odkrycie, że jego proza pełna jest komentarzy społecznych i paraleli do aktualnych wydarzeń. Te ostatnie widać też w „Krwi i kamieniu” choć raczej w tle, w finałowym położeniu bohaterów, stąd trzeba powieść uznać za mniej zaangażowaną niż dylogia „Dominium Solarne” czy opowiadanie „Wstań i idź” (uznane przez „Esensję” za jedno ze 100 najlepszych polskich opowiadań fantastycznych wszech czasów). A więc pozycja czysto rozrywkowa? Właściwie tak, choć raczej w szerszym znaczeniu tego słowa. W „Krwi i kamieniu” nie uświadczymy bowiem łatwych i wesołych przygód typowych dla wielu produkcji z gatunku heroic fantasy. Powieści Kołodziejczaka bliżej do mrocznych analiz Kresa i Sapkowskiego o upadkach państw i społeczeństw, o dziczeniu całych ludów wyrzynających się bez litości w pień. Jak to często u Kołodziejczaka bywa, krew sika tu strumieniami, ludzie są obdzierani ze skóry, paleni, miażdżeni, kobiety gwałcone, a bohaterowie torturowani i przed ostatecznym zwycięstwem doświadczani najgorszymi plagami. Oczywiście nie znaczy to też, że autor skupia się na akcji, na przedstawianiu bitew, pojedynków i ucieczek. Owszem, to wszystko też jest, ale gdzieś w tle – najważniejszy jest bowiem świat. Kołodziejczak skupia się na kreacji wymyślonej krainy – to idzie mu zdecydowanie najlepiej i stanowi największy atut tej książki. Tym większy, że w sposób skrótowy ciężko byłoby choćby ułamek tej kreacji opisać – autor bowiem zajął się określonym wąskim wycinkiem czasu i przestrzeni, ale dopracowanym do absolutnego maksimum. Miejscami niewiarygodne wydaje się, jak wiele różnych obrzędów, zwyczajów, wierzeń, zasad, cech języka i kultury można przedstawić, opisując zaledwie jedną krainę, jedno miasteczko właściwie, i zaledwie kilku bohaterów. Co więcej, to wszystko idealnie się zazębia, tworząc spójną, intrygującą mitologię. Niestety, ta udana kreacja nie jest w stanie uratować dość miałkiej fabuły. I tę już łatwiej streścić: rzecz idzie o zemstę. Mści się Liść – wojownik obdarzony przez święte Drzewa potężną mocą, który dotąd wspierał politykę bana, lokalnego możnowładcy – za śmierć swojego ziomka, innego ze świętych wybrańców, zabitego na rozkaz bana. Mści się też Magwer – młody chłopak spiskujący z wyklętymi przez bana Szepczącymi, leśnymi nauczycielami nakłaniającymi do buntu – za zdradę opiekującego się nim Szepczącego. I tyle, a nawet mniej, bo oba wątki nie są wygrane do końca, pozostają niedomknięte, bez szczegółowych wyjaśnień. Finał zresztą ogólnie rozczarowuje (to już – przynajmniej sądząc po „Dominium Solarnym” – zdaje się immanentną cechą prozy Kołodziejczaka), nawet mimo sporej i krwawej bitwy, która jednak rozgrywa się jakby obok bohaterów. Czarny charakter zostaje pokonany, ale konflikt polityczny nie jest rozwiązany, kształt świata nie zostaje przesądzony. Oczywiście może to być zamierzone, mieć na celu pokazanie, że świat trwa obok jednostek, ale jednak z literackiego punktu widzenia opowieść wymaga domknięcia, którego Kołodziejczak nie oferuje. Skoncentrowanie na scenerii widać też w pozostałych fragmentach książki – Kołodziejczak skupia się na opisach przyrody, zwyczajów, odczuć, a nie na bohaterach i intrydze. Do tej ostatniej robi przydługi wstęp, a każde istotniejsze wydarzenie rozdziela długimi momentami strumienia świadomości, w którym przedstawia przemyślenia bohaterów. Nie znaczy to jednak, że dowiemy się o nich czegoś więcej – tematem ich rozważań są raczej cechy otaczającego świata, przypominanie sobie (a tym samym łatwe prezentowanie czytelnikowi) magicznych reguł spajających krainę, w której żyją Liść i Magwer. Same postacie pozostają bardziej nośnikami tych idei niż bohaterami z, nomen omen, krwi i kości, targanymi wątpliwościami i napędzanymi jakimiś wiarygodnymi motywacjami. Za opis świata nierozłącznie związanego z naturą udał się Kołodziejczakowi aż nazbyt dobrze – tę symbiozę widać w języku, w nazewnictwie, w rytuałach, w sposobie myślenia. I tutaj autorowi nie trzeba wierzyć na słowo, to nie jest umowne, to czuć w każdym zdaniu. Co ciekawe, nawet w brutalnych scenach Kołodziejczak wykazuje się sporą inwencją i całkiem nieźle wpisuje krwawe zwyczaje w poetykę prymitywnych, animistycznych wierzeń. „Krew i kamień” oferuje więc soczysty język i męski, brutalny świat o mocno słowiańskich cechach – i to jest oczywiście wielka zaleta, kreacji tego typu wciąż jest zbyt mało w rodzimej literaturze (a jeszcze mniej było przed ponad dekadą, w momencie nominowania powieści do Zajdla). Wypadałoby jednak tę świetnie wyrzeźbioną skorupę wypełnić jakąś treścią.
Tytuł: Krew i kamień ISBN-10: 83-7054-158-5 Format: 260s. Data wydania: 24 października 2003 Ekstrakt: 60% |