Jeśli macie ochotę na horror, w którym nie ma elementów horroru, a do tego na thriller pozbawiony śladów thrillera, darzycie też sympatią namacalne wręcz wrażenie pustki i daremny trud rozwikłania fabuły – gorąco polecam „Mroki pamięci”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Tak to już jest, że niewłaściwe przypisanie gatunkowe filmu jest jednym z elementów negatywnie wpływających na odbiór całej opowieści. Szczególnie mocno daje się to odczuć w przypadku thrillera i horroru. Ci bowiem, co lubią dreszcz emocji, grozy bądź obrzydzenia, zawiodą się dostając coś, co dreszczy takich nie wywołuje, zaś ci, co być może doceniliby produkcję jako dramat psychologiczny, melodramat czy komedię, w ogóle nie sięgną po płytę, bo niby po co? Na „szczęście” w przypadku „Mroków pamięci” błędne przypisanie gatunkowe nie ma większego znaczenia. Film jest tak słaby, że żadna zmiana kategorii by mu nie pomogła. Zgodnie z ostatnią wolą umierającej w szpitalu babci, bohaterka (grana przez znaną ze „Smakosza” Ginę Philips) jedzie uporządkować rodzinny dom na prowincji, żeby przygotować go do sprzedaży. Początkowo pomaga jej w tym (czytaj: wymienia korki) ukochany, jednak po jego wyjeździe dziewczyna musi radzić sobie sama. A jest to o tyle trudne, że dom, w którym często bywała w okresie dzieciństwa, wyciąga z jej podświadomości jakieś zastarzałe, koszmarne wspomnienia, które w dziwny sposób nakładają się na otaczającą ją rzeczywistość i powodują, że bohaterka wpędza się powoli w paranoję. Sprawę pogarsza mieszkający w pobliżu, natarczywy dozorca (Tom Sizemore). Wkrótce zaś w domu zjawia się młodsza siostra dziewczyny. I tak to sobie leci powolutku, smęcąc i nudząc widza. Bo nawet jeśli pierwotny zamysł miał jeszcze ręce i nogi, to finalna wersja scenariusza wręcz poraża pustotą i fatalnym rozłożeniem napięcia. Owszem, na początku mamy leżącego na drodze martwego jelenia, który wprowadza jakieś zamieszanie do fabuły i obiecuje krwistą i rzeczową rozrywkę, ale zaraz potem, kiedy bohaterowie dojeżdżają do domu, akcja pada na zawał. Dziewczyna zaczyna chodzić po domu zwiedzając cały budynek, a wieczorem oboje lądują w łóżku. Po upływie piętnastu minut można odnieść wrażenie, że wreszcie zaczyna się coś dziać. Gra posępna muzyczka, są jakieś szmerki, a bohaterka snuje się coraz bardziej przestraszona po pozbawionych prądu korytarzach. Wszystko to kończy się jednak rozczarowująco prymitywną sceną obliczoną na podskoczenie widza, kiedy zza rogu wyłania się chłopak. I znów na mniej więcej kwadrans akcja zapada w letarg, grzęznąc w przeglądaniu bibelotów, przekomarzaniu się i spacerach. Naturalnie dziewczyna wciąż jest niespokojna. Ciągle ma jakieś koszmary i przywidzenia, które podobno uniemożliwiają jej funkcjonowanie w normalnym związku. Do tego dochodzi obsesja śmiercią (jeleń, babcia w kościele, mordowane kurczaki), strach przed końmi i jakieś utajone obawy wobec dozorcy. Jednak po godzinie nadal nic z tego nie wynika. Nie ma się czego bać, a i nie za bardzo wiadomo, na co zwracać uwagę, żeby złapać w końcu nić fabuły. Owszem, bohaterka ewidentnie ma jakieś problemy, ale jakie – licho wie. Bywa, że zamiast twarzy ukochanego zwiduje się jej czyjaś inna, jakiś duch zwisa z sufitu, są jakieś wspomnienia z dzieciństwa, jakaś zjawa w lustrze – tylko co z tego? Za każdym razem przestraszona dziewczyna kończy w czyichś ramionach (kochanka, siostry czy dozorcy) i sprawa więcej nie wraca na wokandę. Ot, była sobie wizja, i już jej nie ma. Życie wraca do normy, czyli do pustych dyskusji, wspominków i dykteryjek. I tak w koło Macieju. Gdy wreszcie następuje przełom i na ekranie pojawia się odrobina przemocy, jest już za późno na uratowanie filmu. Tym bardziej, że „zaskakujące” zakończenie raczej wkurza, niż ciekawi. Za dużo rzeczy jest tutaj niedopowiedzianych albo podanych w na tyle niejasny sposób, że zwyczajnie nie da się z tego wszystkiego ulepić sensownego obrazu. Pewien trop do zrozumienia fabuły podaję w tytule recenzji, nie gwarantuję jednak, że całość będzie idealnie pasowała. Bo na przykład – jakim sposobem bohaterka może nie pamiętać, jak wyglądał dziadek? Dlaczego akurat teraz – i to z taką mocą – dopadły ją wspomnienia? Czyje duchy plączą się po domu? Pytań bez odpowiedzi jest znacznie więcej. Zawodzi również strona realizacyjna. Aktorzy wyraźnie nie mają pomysłu na sensowną grę, zdjęcia są kadrowane w taki sposób, że często praktycznie nie widać tego, co kamerzysta chciał widzowi pokazać, muzyka zaś oszałamia prowizorką. To coś w rodzaju próbnego nagrania zespołu muzyki poważnej, wklejonego na chybił trafił w film. Owszem, momentami zdarza się fraza na tyle zgrabna, że wręcz ujmująca za serce, najczęściej jednak jest to po prostu bezładne uderzanie po klawiszach i szarpanie strun. Jedyne plusy „Mroków pamięci” to znikoma ilość dialogów i porządnie zaaranżowane, eleganckie plastycznie sekwencje oniryczne. Nic więcej dobrego o tym produkcie powiedzieć się nie da.
Tytuł: Mroki pamięci Tytuł oryginalny: Ring Around the Rosie Rok produkcji: 2006 Kraj produkcji: USA Czas projekcji: 87 min. Gatunek: horror Ekstrakt: 20% |