Groove Armada to marka wyrabiana już od przeszło dwunastu lat, której uznania i rzeszy fanów pozazdrościć mogliby najwięksi twórcy muzyki nie tylko tanecznej. Jednak Findlay i Cato wciąż nie osiedli na laurach i nie powielają tych samych motywów i rozwiązań. Mało tego, wyraźnie się rozwijają, czego niepodważalnym dowodem jest „Black Light” – ich najnowszy długogrający krążek.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po trzech latach od ukazania się „Soundboy Rock” premiera świeżego materiału właściwie nie została zauważona. Nie może to specjalnie dziwić, ponieważ ostatnie dokonania Groove Armady utrzymywały co prawda całkiem niezły poziom, ale nie rzucały na kolana. Z tego powodu trafiały głównie do najwierniejszych fanów, którzy w ciemno biorą wszystko, co wyda brytyjski duet. Widocznym sygnałem pewnego zmęczenia, ale ze świadomością obrania nie do końca właściwej drogi, było już „The Best Of Groove Armada”, a później także „GA – 10 Year Story”. Nie dość, że duet zaczął serwować odgrzewane kotlety (nie ujmując niczego takim hitom, jak „At the River” czy „I See You Baby”), to jeszcze odwiedzał Polskę przy każdej możliwej okazji, przestał więc być aż tak pożądany. Co ciekawe, o swoistym sentymencie Groove Armady do naszej ojczyzny świadczą nie tylko ciepłe słowa artystów i liczba zagranych koncertów, ale też jeden z utworów z nowego wydawnictwa – mowa o kawałku pod tytułem „Warsaw”. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że nasza stolica jest trochę jak duet Cato i Findlaya – trwa od dawna, chociaż wiele przeszła, ale jednocześnie ma mroczne zakątki. „Black Light” zapowiadane było przez samych muzyków jako właśnie ich ciemniejsza, trudniejsza, skrywana dotąd strona. Wspomniane nowe oblicze Groove Armady to przede wszystkim stylistyka tanecznych lat 80., z widocznym wpływem takich artystów, jak Dawid Bowie czy New Order. Pełna syntezatorów, synthpopu, electro, disco, chwytliwych melodii, charakterystycznych wokali (choćby Bryana Ferry’ego albo Nicka Littlemore), ale niestroniąca od rockowych, mocniejszych brzmień. Najważniejsze jednak, że to wszystko po przejściu przez ręce Brytyjczyków nie ma w sobie tandety, z którą wielu z nas kojarzy tamten okres. Co więcej, szósta w studyjnym dorobku formacji płyta „Black Light” to materiał na niejedną taneczną imprezę oraz świetny koncert – pomimo tego, że brakuje tu typowych przebojów, z których słyną muzycy. Dużą odmianą jest również to, że nowy album nie jest wcale tak łatwy w odbiorze, jak dotychczasowe produkcje. Może to być problemem dla części najzagorzalszych fanów, ale z drugiej strony lekko pastiszowa Groove Armada zainteresuje na pewno nowych, nieprzekonanych do tej pory miłośników tanecznych brzmień. Nawet jeśli niektórzy będą próbowali zarzucić jej kiczowatość. „Black Light” ma to do siebie, że trzeba się dobrze wsłuchać, aby się przekonać, jak wiele potrafią Brytyjczycy. Na szczęście tym razem nie poszli na łatwiznę, dostrzegli w odpowiednim momencie, że potrzebny jest przekonujący zwrot w ich poczynaniach. Dzięki temu otrzymaliśmy wymagającą, równą płytę, godną pierwszej ligi tanecznej sceny, do której ciągle należą Cato i Findlay. Przy użyciu dźwięków przeszłości wykonali spory krok naprzód.
Tytuł: Black Light Data wydania: 22 lutego 2010 Czas trwania: 52:36 Utwory 1) Look Me In The Eye Sister: 4:07 2) Fall Silent: 4:35 3) Just For Tonight: 4:05 4) Not Forgotten: 5:34 5) I Won't Kneel: 4:36 6) Cards to Your Heart : 5:35 7) Paper Romance: 6:19 8) Warsaw: 4:04 9) Shameless: 4:48 10) Time & Space: 4:53 11) History: 4:10 Ekstrakt: 70% |