W kolejnym przeglądzie znajdziecie recenzje „Księcia Persji”, „Robin Hooda” oraz propozycji DVD: „Invictus”, „Quantum of Solace” i „Wilkołaka”.  | SPF, czyli Subiektywny Przegląd Filmów to cykl realizujący dokładnie to, co określa jego tytuł – autorzy „Esensji” przedstawiają swoje opinie na temat niedawno obejrzanych filmów. Każdy tekst będzie dzielony na cztery części. Jutro omawia produkcje, które niedługo wejdą na ekrany naszych kin, Dziś przedstawia filmy, które właśnie pojawiły się w Polsce, Wczoraj to produkcje nieco starsze, ale jeszcze obecne w kinach, a DVD – jak łatwo się domyślić – ukazuje filmy dostępne na płytach. |  |
Książę Persji: Piaski Czasu (60%)  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Rację ma tetryk Walkiewicz, pisząc, że „Książę Persji” to nie ta sama liga co pierwsi „Piraci z Karaibów”, ale bez trudu wytrzymuje konkurencję z dwoma sequelami. Tylko powiedzmy sobie szczerze – kontynuacje przeboju o karaibskich piratach były tak słabe, że ich przeskoczenie nie jest jakąś wielką sztuką. I „Książę Persji” nie robi niczego ponad ten przeskok – nie grzeszy (poza scenerią) przesadną świeżością, powiela te same schematy kina wakacyjnego, a jedynie robi to z nieco większym wdziękiem niż ostatnie filmy Verbinskiego. Najbardziej irytuje tutaj „amerykańskość” szczegółów – sceneria Persji sprzed wieków to tylko fasada, bo zaludniają ją te same postacie co karaibskie wyspy, czyli współcześni Amerykanie. Zwłaszcza jeden, choć w turbanie i z podmalowanymi oczami, bełkocze o podatkach, drobnej przedsiębiorczości, oczywiście zupełnie współczesnym językiem, co zapewne miało wnosić do fabuły element humorystyczny. Zresztą twórcy w ogóle sobie odpuścili dostosowanie aktorów do scenerii – perską księżniczkę gra Brytyjka po solarium, króla blondas o wybitnie anglosaskiej facjacie, a wszystkie postacie mówią z aż nadto widocznym brytyjskim akcentem. Na szczęście poza tym ciężko obsadzie coś zarzucić: Gemma Arterton ładnie zadziera noska (czym nieodparcie kojarzy mi się z asterixową Kleopatrą), Jake Gyllenhall jest odpowiednio wyluzowany i niefrasobliwy, a Ben Kingsley gra z zauważalną lekkością i wyczuciem konwencji. Jedynie Alfred Molina, wspomniany wcześniej szejk-„przedsiębiorca”, zdecydowanie przeszarżowuje. Dobrze sprawdzają się też sceny akcji i – w przypadku tego akurat filmu nierozłącznie z nimi związane – nawiązania do gier komputerowych. Parkourowe skoki po skałach, dachach, belkach, kołkach, wielbłądach nie tylko cieszą oko, ale też przypominają graczom komputerowe zmagania. Zresztą trzeba wyraźnie powiedzieć, że „Książę Persji” jest bodaj najlepszą ekranizacją gry komputerowej w historii – trafiającą w odpowiednio lekki, rozrywkowy ton, nie trzymającą się niewolniczo schematów z pierwowzoru, a jednocześnie zrealizowaną sprawnie, z werwą i za dużą kasę. Oczywiście szkoda, że sztampowa i przewidywalna, a miejscami wręcz głupawa fabuła nie nadążyła za scenami akcji i efektami specjalnymi, ale dla wielu widzów będzie to pomniejsza wada. Ważne, że „Książę Persji” jest niezłą zabawą i daje szanse na kolejne, tym razem lepsze niż uwebollowskie ekranizacje gier wideo.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ridleyowi Scottowi udała się spora sztuka – nakręcił dobry film historyczny, unikając kilku pułapek: zbytniego podobieństwa do „Gladiatora” (sentymentalizm), zbytniego podobieństwa do „Braveheart” (nacisk na liberalne wartości we współczesnym rozumieniu) i upartego odchodzenia od kanonu Robin Hooda. Oczywiście nie jest to Robin z czasów Fairbanksa czy Flynna, ale już do „Księcia złodziei” nie jest filmowi Scotta daleko (podobnie zresztą jak do innych bardziej współczesnych widowisk rycerskich). Jedyna różnica jest taka, że nie ma tu łuczniczego pojedynku, a Robin nie ukrywa się po lasach. Ale cała reszta – walka ze zdrajcami ojczyzny, zdobywanie miłości Marion, wierna kompania druhów – jest jak najbardziej na miejscu. Więcej nawet, Scott postarał się o umieszczenie w filmie kanonicznych scen, bez których Robin Hood nie byłby sobą. Mamy więc pojedynek z Małym Johnem, strzałę przygważdżającą dekret o banicji, nazwisko Loxley i finałowe pokonanie bad guya za pomocą strzału z łuku – oczywiście wszystko odpowiednio dostosowane do rewolucyjnego scenariusza. W kilku miejscach Scott idzie nawet dalej i sensowniej niż wiele filmów nawiązuje do kanonicznych elementów – najlepszym przykładem jest tu miano „wesołej kompanii”, jak zwykło określać się towarzyszy Robina. Poza parodią Mela Brooksa w mało którym filmie było w nich coś wesołego, a tutaj kilkoma prostymi scenami Scottowi udało się to przedstawić: towarzysze Robina to podobnie jak on sam weterani wojenni, którzy widzieli wszystko, doświadczyli wszystkiego, a przez to potrafią cieszyć się drobnymi przyjemnościami życia, piwem, śpiewem i tańcami, pozostając jednocześnie – gdy sytuacja tego wymaga – groźnymi i profesjonalnymi wojownikami. Zadziwiające jest jak dobrze scenarzyści wkomponowali to wszystko w dość przewrotną fabułę, swoisty retelling na modłę wszelkich „prawdziwych historii Czerwonego Kapturka” i w samą koncepcję początków legendy. Nie mając walki z szeryfem z Nottingham, Guyem z Gisbourne i księciem Janem, nie mając chowania się po lasach, mamy jednocześnie praktycznie wszystko, co definiuje Robin Hooda. I nawet więcej – świetnie pokazane są tu dworskie intrygi, dwuznaczne działania szlachciców czy moralna ambiwalentność większości postaci. Oczywiście nie znaczy to, że film Scotta jest idealny. Cieszą oko świetne sceny batalistyczne, dobrze wkomponowane są wstawki humorystyczne, świetnie gra pierwszy i drugi plan, ale scenariusz – choć wychodzi z dobrze przemyślanego założenia – pozostawia miejscami trochę do życzenia. Co prawda wydaje się, że są to wszystko uproszczenia wynikłe z okrojenia filmu – choć „Robin Hood” trwa 140 minut, to zdaje się, że czas spędzony na sali kinowej to nie więcej niż półtorej godziny i jest to zdecydowanie za krótko! Stąd nie ma czasu na pełne przedstawienie przemiany Robina z prostego, dbającego o własną skórę żołnierza w świadomego politycznie szlachcica (tę zmianę tylko zasygnalizowano – najpierw Robin jest prostakiem, później szlachcicem, ale nie ma przejścia). Nie ma wyjaśnienia wielu nielogicznych elementów scenariusza, choćby faktu, iż Loxley ma na mieczu wykute motto Longstride’a, dlaczego Robin w dzieciństwie przeżył i jeszcze walczył u boku króla, dlaczego w finale wszyscy wykrzykują nazwisko Longstride, a nie Loxley itp. itd. Prawdziwym nieporozumieniem jest jednak epilog – niby składa się wszystko w logiczną całość, ale z pewnością nie zaszkodziłoby wydłużenie go o choćby 10 minut, pokazanie skąd wziął się przydomek (no dobra, tego akurat można się domyślać z jednej ze wcześniejszych scen, zresztą bardzo dobrych, bo pokazujących, że Robinowi i jego kompanii bardzo łatwo będzie przychodziło okradanie możnych). Nie zawadziłoby podkreślenie dlaczego akurat Robin okrył się taką chwałą i zyskał popularność wśród drobniejszej szlachty i gawiedzi (bo powiedzmy sobie szczerze – w bitwie niczym wielkim się nie wykazał). To ostatnie boli szczególnie, że przecież jest jedynym oficjalnym łącznikiem ze światem Robin Hooda, zgrabnym przejściem od sprawnie wymyślonej nowej historii do tradycyjnego punktu wyjścia. Nie udało się też kilka autonomicznych elementów wprowadzonych do historii – bezsensowny wątek dzikich sierot, przesadzona męskość i bojowość Marion i zmarnowana postać Szeryfa (jeszcze bardziej karykaturalna niż nieudacznik książę Jan – czyżby w sequelu pierwsze skrzypce miał grać więc Guy z Gisbourne?). Te wszystkie niedociągnięcia nie są jednak na tyle istotne by przesłonić radość z całego seansu – „Robin Hood” to bardzo sprawne, cieszące oko i nie gwałcące inteligencji widza historyczne kino rozrywkowe. Do tego bardzo umiejętnie wykorzystujące legendę Robin Hooda. Z niecierpliwością wypatruję kontynuacji.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Historia Pucharu Świata w rugby rozgrywanego w 1995 roku w świeżo postapartheidowej RPA to opowieść skrojona w sam raz pod Oscara – głośne nazwiska, ważki temat, słuszne przesłanie i podniosłe momenty. Oczywiście takie podejście ma swoje plusy i minusy. Z jednej strony jest choćby gwarancja, że tak doskonały aktor jak Morgan Freeman nie może nie sprawdzić się w roli Nelsona Mandeli (nawet fizycznie jest jakby do niej stworzony). Z drugiej strony jest pokusa epatowania patetycznymi momentami, łatwym happy endem i ferowania jednoznacznych wyroków – i Clint Eastwood nie do końca się jej oparł. Wszelkie niedociągnięcia przesłonięte zostają jednak autentycznymi emocjami, a część z nich bez problemu da się wyjaśnić założeniami scenariusza (to historia przemian w RPA, a nie biografia samego Mandeli – stąd jego nieco zbyt posągowa postać; mecze rugby są osią fabuły – stąd nieco przydługie sceny pokazujące rozgrywki itd.). Najważniejsze jednak, że reżyser oparł się pokusie stworzenia łatwej opozycji „zły biały” vs. „dobry czarny” i nie uciekł się do epatowania brutalnością, by zbudować stosunek widzów do apartheidu. Zamiast tego stworzył szereg bardzo dobrych miniscenek i drugoplanowych postaci, które znakomicie pokazują rozterki białych (w większości po prostu przyzwyczajonych do swojej wyższej pozycji społecznej) i nadzieje oraz problemy czarnych oraz niechęć między oboma grupami. Przede wszystkim udało się jednak Eastwoodowi pokazać fascynującą historię zjednoczenia kraju przez sport, przez jedno wielkie wydarzenie, przejścia od przemocy i podziałów do wspólnego, zgodnego kibicowania. A najpiękniejsze, że ta historia zdarzyła się naprawdę. |