Dziś uczymy się kręcić drinki. Co wyjdzie ze zmieszania jednej części sagi rodzinnej, jednej dramatu społecznego i uzupełnienia do pełna fantastyką naukową? Smakowita lektura, ot co.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Właściwe łączenie składników nie jest rzeczą prostą. Wydaje się, że pisarze i barmani potrzebują zupełnie innego zestawu cech, by sprawdzać się w swoim fachu. Jest jednak element, w którym są sobie podobni: im bardzej doświadczeni, tym lepsi. Komu jak komu, ale Julian May wprawy odmówić nie można. Debiutowała bowiem jeszcze w czasach, gdy kobiety w fantastyce traktowano z jawnym lekceważeniem, jeśli nie wrogością. Trylogia Imperium Galaktycznego została napisana ponad czterdzieści lat po debiucie – i to widać. Pod względem rzemieślniczym jest to rzecz bliska perfekcji: spójna, i precyzyjna. Wątki co rusz się zazębiają, narrator płynnie nawiązuje do wydarzeń z różnych tomów, a na koniec żaden kawałek sznurka nie zostaje czytelnikowi w ręce. Profesjonalna robota. Od strony fabularnej trylogia przedstawia się równie dobrze. Świat przedstawiony jest z punktu widzenia klanu Remillardów, obdarzonej fenomenalnymi zdolnościami metapsychicznymi „pierwszej rodziny ludzkości.” Stoi ona na piedestale, piastując urząd łączników pomiędzy Ziemianami a obcymi rasami zrzeszonymi w tytułowym Imperium. Pociągnięcie akcji za pomocą postaci będących w oku cyklonu sprawdza się znakomicie: jedynie skończony cynik nie przejąłby się opisywanymi wydarzeniami. Naturalnie taka zagrywka byłaby niemożliwa bez właściwych protagonistów. Na szczęście i tutaj Julian May wspina się na wyżyny swych umięjętności: wykreowane postaci dosłownie wychodzą ze stron powieści. Remillardowie to istny konglomerat różnych charakterów, motywacji, stylów bycia i działania, a próby ich zaszufladkowania skończyłyby się sromotną porażką. Dodając do tego napięte relacje – zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne – otrzymuje się iście wybuchową mieszankę.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jeśli jednak warto zwrócić na kogoś uwagę, to na „głównego złego.” Nie jest to żaden imperator z planety Mongo, czekający aż „ci dobrzy” przyjdą i mu nawrzucają, o nie. Ta fascynująca postać powstaje w pierwszych scenach cyklu i przez cały czas jest podmiotem działającym. Planuje na chłodno i stara się korzystać ze swych ograniczonych możliwości, odnosząc zarówno sukcesy, jak i porażki – gdyby nie wybór celów i środków, czytelnik wręcz mógłby kibicować jej staraniom. Otóż właśnie, cele i środki. W szerszej perspektywie trylogia jest opisem tego, jak powszechny bunt może prowadzić do ostatecznego zjednoczenia. Ma to swoje daleko idące konsekwencje: choć bohaterowie są kołem zamachowym zmian, to jednak ich punkt widzenia staje się niewystarczający do ogarnięcia epickich wydarzeń mających miejsce w trzecim tomie. Zdając sobie z tego sprawę, autorka często z niego rezygnuje – ale kosztem utraty atutów małej skali i wysunięcia losów całego świata na pierwszy plan. Nie chodzi o fakt, że jej wizja bliskiej przyszłości jest w jakikolwiek sposób wewnętrznie sprzeczna. Wręcz przeciwnie, zadanie domowe zostało odrobione na piątkę: od sztuki przetrwania po genetykę oraz filozofii de Chardina po geopolitykę. Niemniej jednak na tle błyskotliwych opisów relacji międzyludzkich poziom ogólnospołeczny wydaje się być potraktowany per noga. Oczywiście nikt nie oczekuje analitycznej rozprawki o przyczynach rewolucji! Mimo to wykreowany świat można brać tylko z całym dobrodziejstwem inwentarza, a i tak haczyk do zawieszania niewiary głośno trzeszczy.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nie trzeba być tytanem intelektu, by zauważyć przyczynę tego stanu rzeczy. Wczesne lata 90. były erą optymizmu i taka też jest niedaleka przyszłość w wydaniu Julian May: nowoczesne technologie pozwoliły zrównoważyć gospodarkę, co zaowocowało wyeliminowaniem wojen, ubóstwa i przestępczości oraz wprowadzeniem dobrowolnej ekotopii. Dość powiedzieć, że bezpośrednimi przyczynami Rebelii Metapsychicznej 1) stały się wykluczenie polityczne, rasizm względem obcych i wątpliwości natury ontologicznej! Z punktu widzenia czytelnika A.D. 2010 cóż więcej pozostaje, aniżeli rzec: „nic nie starzeje się szybciej od wizji bliskiej przyszłości.” Ortodoksyjni fani gatunku mogą też kręcić nosem na fakt, że większość sztafażu SF nie przechodzi testu brzytwy Lema. Nic to! Nawet gdyby cykl Imperium był harlequinem, i tak czytałoby się go znakomicie, gdyż Julian May operuje piórem z zegarmistrzowską precyzją. Jej paleta środków jest przebogata, a dobór nie pozostawia wiele do życzenia. Bywa lakoniczna jeśli chodzi o infodumping i patetyczna w momentach uniesień. Potrafi zarówno przyspieszyć akcję, jak i wykreować nastrój chwili. Krótko mówiąc, ubieranie idei w słowa wychodzi jej nad wyraz dobrze. Jednocześnie trzeba jednak zauważyć, że w trylogii oryginalności nie ma za grosz. Hazardziści spokojnie mogliby stawiać diamenty przeciwko orzechom, że każdy istotny element już wcześniej był obecny w szerokim nurcie fantastyki. Można argumentować, że w dzisiejszych czasach o sile twórcy świadczy umiejętność sprawnego łączenia półproduktów – ale faktem pozostaje, że akurat tutaj nie należy się spodziewać niespodzianek: obcy są bardzo ludzcy, wspomaganą telepatię opisał już Dick w roku 1955, a w finale zostają użyte „x-lasery i bomby z antymaterią.” Standard standardem standard pogania. Pozostaje tylko pytanie, czy zamiawiając w knajpie mojito lub whisky z colą, stały klient oczekuje czegoś nowego i niepowtarzalnego, czy może raczej tego, co zna i lubi? 1) Zszokowani spoilerem mogą odetchnąć: autorka ani przez chwilę nie tai przed czytelnikiem wiedzy o wydarzeniach mających dopiero nadejść.
Tytuł: Bezcielesny Jack Tytuł oryginalny: Jack the Bodiless ISBN-10: 83-7169-600-0 Format: 480s. Cena: 32,80 Data wydania: 1998 Ekstrakt: 80%
Tytuł: Diamentowa Maska Tytuł oryginalny: Diamond Mask ISBN-10: 83-7169-839-9 Format: 447s. Cena: 34,80 Data wydania: 1998 Ekstrakt: 70%
Tytuł: Magnificat Tytuł oryginalny: Magnificat ISBN-10: 83-7169-970-0 Format: 432s. Cena: 34,80 Data wydania: 1998 Ekstrakt: 60% |