Paul Greengrass porzucił Bourne’a (choć zostawił Damona) i spróbował powrócić do kina zaangażowanego, nie zaniedbując jakości wykonania dzieła filmowego. Rezultat jest jednak niejednoznaczny.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Do tej pory Paul Greengrass odcisnął swoje piętno na kinie w dwojaki sposób. Z jednej strony kojarzony jest z zaangażowanym kinem politycznym w stylu nagodzonej w Berlinie „Krwawej niedzieli” czy głośnym „Lotem 93”, próbującym odtworzyć losy pasażerów jednego z porwanych 11 września 2001 roku samolotów. Z drugiej strony – zastępując Douga Limana przy drugiej i trzeciej części przygód Jasona Bourne’a bardzo odświeżył gatunek thrillera szpiegowskiego, nadając mu nowoczesną formę i zdobywając niekwestionowane uznanie zarówno widzów, jak i krytyków. „Green Zone”, zaangażowana opowieść w realiach początku okupacji Iraku, a jednocześnie dynamiczne kino wojenne miało połączyć te dwa oblicza Greengrassa i zapewnić mu niespotykany do tej pory sukces. Niemniej jednak wcześniejszych dokonań nie udało się przebić. Jest rok 2003, wojna w Iraku ma się – z pozoru – ku końcowi. Padł Bagdad, Saddam gdzieś zniknął, armia iracka jest rozbita. Amerykanie instalują się w stolicy i zastanawiają się, co dalej. Matt Damon, ponownie współpracujący z Greengrassem, gra tu dowódcę oddziału poszukującego głównej (formalnej) przyczyny tego konfliktu – ukrytych gdzieś broni masowego rażenia. Na pewno w końcu uda się ją znaleźć, wszak informacje wywiadowcze są pewne, a CIA niejednokrotnie potwierdzało, że zapasy przynajmniej broni chemicznej, a zapewne i biologicznej nadal były w posiadaniu reżimu. Problem w tym, że kolejne misje oddziału specjalnego do pewnych z pozoru lokalizacji są ryzykowne, przynoszą straty w ludziach, a nie dają spodziewanego efektu. Znajdowane jest wszystko, tylko nie broń masowego rażenia. Czyżby wywiad był w błędzie? Matt Damon we współpracy z powątpiewającym w oficjalną wersję agentem CIA (Brendan Gleeson) rozpoczyna własne śledztwo. Jego wyniki dla nas nie powinny być dużym zaskoczeniem… Świadomie nie wymieniam nazwisk bohaterów – w gruncie rzeczy nie są bowiem one istotne. W „Green Zone” nie ma postaci – są postawy. Jest uczciwy żołnierz, a szerzej – normalny amerykański obywatel, który chciałby znać przyczyny, dlaczego jego kraj toczy wojnę tysiące mil od domu. Jest reprezentant skorumpowanej administracji rządowej, który dba po prostu o swoje interesy, niekoniecznie pokrywające się interesami kraju. Jest przedstawiciel dawnego irackiego reżimu, który pragnie jak najlepiej urządzić się w nowy realiach. Jest także szary iracki obywatel, nie darzący zbytnią sympatią ani Amerykanów, ani spadkobierców Saddama, chcący po prostu żyć w spokoju. Znajdujemy tu wreszcie przedstawicielkę mediów, która pokazuje, jak w gruncie rzeczy łatwo nimi manipulować. W ten sposób Greengrass pokazuje pewien przekrój odniesień do konfliktu po obu stronach barykady. Głównym problemem filmu pozostaje jednak kluczowy zwrot akcji. Gdyby taki obraz powstał około 2003-2004 roku – być może byłby szokujący i budzący kontrowersje. Dziś, gdy wiemy, że w Iraku nie było żadnej broni masowego rażenia, która stała się jedynie pretekstem do inwazji, konstatacja głównego bohatera w niczym nie zaskakuje. Uczciwie jednak trzeba przyznać, że nie tylko o rządowe i wywiadowcze manipulacje faktami chodzi. Tytułowa „zielona strefa” to odseparowany rejon, w którym Amerykanie prowadzą spokojny żywot w oderwaniu od realnych problemów okupowanego kraju, nijak nie rozumiejąc ich złożoności. Greengrass mówi, że nie tylko przesłanki tej wojny były oparte na kłamstwie, ale i koncepcja dalszych działań po nieuniknionym militarnym triumfie – właściwie nie istniała. Najlepiej całkowite zagubienie Amerykanów ilustruje stan kompletnego chaosu na spotkaniu, które miało na celu ustalenie zasad nowej administracji kraju. My wiemy też, że zdobycie Bagdadu nie oznaczało końca wojny – ale właściwie jej początek. Niezależnie od wszelkich zastrzeżeń, przyznać należy, że film – jak przystało na jednego z najbardziej cenionych fachowców – wykonany jest bardzo dobrze (choć "Bourne′om" nie dorównuje), nie nuży ani przez chwilę, sceny akcji są dynamiczne i pomysłowo sfilmowane (Greengrass zaczynał przy tym przecież jako twórca dokumentów wojennych), przeplatane solidną intrygą kryminalną. Szkoda więc, że zabrakło do tego jakiejś głębszej refleksji ponad powszechnie znane fakty. Powstał film niezły, mógł być znakomity.
Tytuł: Green Zone Rok produkcji: 2009 Kraj produkcji: Francja, Hiszpania, USA, Wielka Brytania Dystrybutor (kino): UIP Data premiery: 4 czerwca 2010 Czas projekcji: 115 min. Gatunek: akcja, dramat, wojenny Ekstrakt: 70% |