Nessie biegła ramię w ramię ze swoim mistrzem, ocierając z twarzy wierzchem dłoni ciepłe krople tropikalnej ulewy. Za nimi Sel Thoos potykał się i zipał, wyraźnie nienawykły do wysiłku fizycznego. Za ich plecami przez szum ulewy słychać było krzyki, ryki i piski; dziewczyna całą skórą czuła narastającą wściekłość jednej i strach drugiej strony. Deszcz oddzielał ich coraz grubszą ścianą, ale kiedy w biegu zerknęła przez ramię, dostrzegła błyski wystrzałów z miotaczy i poruszające się błękitne i zielone ostrza mieczy świetlnych. Z rozsuwanych przeszklonych drzwi do budynku laboratorium zostały tylko ramy najeżone okruchami pancernego szkła. Ostrożnie przeszli przez wybite otwory; dopiero pod dachem poczuli, że są przemoczeni na wylot. Policjant otrząsnął się energicznie, rozsiewając dookoła deszcz kropel. Ciemnawe wnętrze wyglądało jak skrzyżowanie więzienia z halą fabryczną. Metalowe schody obok nieczynnej windy prowadziły na cztery poziomy szerokich galerii z rzędami jednakowych pancernych drzwi, w których widniały okrągłe wizjery. Pod nogami chrzęścił plastik z rozbitych probówek, betonową podłogę zaścielała warstwa odłamków pogruchotanego sprzętu, powyrzucanego z wyższych pięter. Słychać było odgłosy dalszego demolowania. Za wskazującym im drogę, coraz bardziej przerażonym technikiem wbiegli na pierwsze piętro. W progu drzwi na wprost schodów leżało skręcone ciało niedużego Mrlssi w laboratoryjnym kombinezonie: zabity ciosem czegoś ciężkiego w głowę wciąż przyciskał do piersi hermetyczny pojemnik z probówkami. Z sąsiednich drzwi wyjrzał uzbrojony w łom jaszczur, wizgnął ostro, uderzył ogonem w podłogę i zaatakował. Ostrze miecza Qui-Gona rozpołowiło prymitywną broń, zaskoczony napastnik cofnął się, przepuszczając ich, ale już nadbiegali inni. Jeden, uzbrojony w miotacz, strzelił, na szczęście niecelnie – ładunek trafił w metalową poręcz, bryzgając snopem iskier. – Nes, idź za Thoosem, ja ich tu zatrzymam! – Jinn ostro machnął ręką, wyrwana Mocą broń pokoziołkowała za balustradę, jednocześnie Wookiee warknął coś, co brzmiało jak „urrw” i wypalił ze służbowego miotacza, trafiając gada w pierś. Pozostałych Mzarich rozjuszyło to jeszcze bardziej, w braku broni palnej zaczęli ciskać wszystkim, co było pod ręką. Jedi wyciągnął otwartą dłoń, odpychając pociski w locie, jednak to nie zniechęcało atakujących. Nessie wbiegła za Neimoidianinem piętro wyżej. Tu wszystkie drzwi były zamknięte, najwyraźniej zwarcie dotyczyło tylko jednego poziomu. Pomieszczenie, którego szukali, znajdowało się w głębi, za szybem nieczynnej windy. Wycięcie w solidnej grodzi mieczem świetlnym otworu umożliwiającego przejście trwało długą, nerwową chwilę. Wreszcie kawał metalu dał się wepchnąć do wnętrza. – Jest tam kto? Wychodźcie! W wyciętym otworze pojawiła się młodziutka Twi’lekanka, za nią dwie Mrlssi i niebieskoskóra n’Lyehi’ii, taszcząca z wysiłkiem spory termos. – Proszę, pomóżcie mi! Nie mogę zostawić tych komórek, właśnie zaszła wyjątkowo korzystna mutacja, która o trzydzieści procent podniesie ich zdolność do… – Ja wezmę – zaofiarował się Sel Thoos. – Pakowaliśmy je właśnie, ta ewakuacja była tak nagła, i wtedy to zwarcie… – kobieta zaczęła chaotycznie gestykulować uwolnionymi od ciężaru rękami. Podskoczyła z krzykiem, kiedy na niższym poziomie rozległ się wybuch i konstrukcja galerii zachwiała się nieco. Po schodach wbiegli Wookiee i Qui-Gon. – Warrriazi! Komprretnie nienorr… – Rzucili granatem w dolną część schodów, ledwie zdążyliśmy uciec – wyjaśnił szybko Jedi. – W ten sposób oni są odcięci na tamtym poziomie, a my na tym. – To krretyni – warczał policjant. – Jarrk my terraz zerrdziemy?… Qui-Gon ogarnął spojrzeniem grupkę ewakuowanych. – Poczekajcie chwilę. Nes, za mną. – Wyłączył miecz, wskoczył na barierkę i wspaniałym saltem zeskoczył na sam dół, wywołując zduszony pisk jednej z laborantek. Padawanka poszła w jego ślady, stanęła pod galeryjką i odbijała ciskane przez Mzarich fragmenty sprzętu laboratoryjnego. Jinn skoncentrował się, wyciągnął rękę… Twi’lekanka uniosła się w powietrze i łagodnie spłynęła na dół przy akompaniamencie wystraszonych pisków. Następne były drące się przeraźliwie Mrlssi, zaciskająca kurczowo powieki n’Lyehi’ii, pojękujący technik, a na koniec policjant, który jeszcze w locie usiłował strzelać do jaszczurów. Wybiegli z budynku w rzęsistą ulewę: Qui-Gon na przedzie, Nessie z policjantem w straży tylnej. Mrlssi nie byli rasą stworzoną do szybkiego biegu i dziewczynie, dostosowującej kroki do ich tempa, wydawało się, że wloką się niemal noga za nogą. Na szczęście Mzari chwilowo nie ścigali ich. Rozrzucone po rozległym terenie budynki instytutu tworzyły niemal labirynt. Neimoidianin wskazywał im krótszą drogę na lądowisko. Odetchnęli, bo w zasięgu wzroku nie było widać żadnych jaszczurów; zwolnili tempo i zamiast biec szli teraz wyciągniętym krokiem. Ulewa szumiała w roślinności na skwerach, grzmoty rozlegały się nieco rzadziej, ale burza nie przycichała. Byli już całkiem blisko portu, kiedy wybiegając zza kolejnego zakrętu zobaczyli na końcu uliczki grupkę Mzarich, która natychmiast zaatakowała. Błysnęły smugi strzałów z miotaczy, na szczęście niecelnych. Qui-Gon jednym spojrzeniem ocenił dzielącą ich odległość, potem popatrzył na wyczerpanych, tulących się do siebie naukowców w przemoczonych ubraniach. – Zaprowadź ich na statek – rozkazał Nessie i ruszył na spotkanie napastników, odbijając wystrzały zielono świecącym ostrzem. Dziewczyna zdławiła rozpaczliwe „Mistrzu!…” i popędziła cywilów do biegu, osłaniając ich mieczem przed zabłąkanymi strzałami. Coś z kłębiących się w niej uczuć musiało odzwierciedlić się na twarzy, bo policjant pocieszająco klepnął ją w plecy wielką, futrzastą łapą. – Nie marrrtw wię, przerrcież on irrch pokrroi na kawarrrki! Nie tłumaczyła mu, jakie szanse ma jeden Jedi przeciwko dziesięciu miotaczom. Biegli w strugach wody, coraz wolniej, bo naukowcy potykali się i słabli. Kolejne zakręty odcięły ich od toczącej się walki. Nessie miała wrażenie, że ten bieg trwa kilka razy dłużej niż ich marsz po wylądowaniu. Podtrzymywała za ramię opadającą z sił niewielką Mrlssi, zagrzewała do większego wysiłku dyszącego Neimoidianina. Kiedy wreszcie stanęli przed ogrodzeniem lądowiska, przez chwilę nie mogła uwierzyć, że to już. Nie było czasu na szukanie bramy, wycięła w blaszanym płocie przejście mieczem i przedostali się na rozległą, betonową płytę, na której w oddali majaczyła zamazana przez deszcz szara sylwetka statku. Nessie pozwoliła sobie wreszcie na spojrzenie wstecz, szukając w perspektywie znajomej wysokiej postaci, choć wiedziała, że sama siebie oszukuje – gdyby mistrz się zbliżał, wiedziałaby o tym bez pomocy wzroku. Miała szaleńczą chęć zawrócić, pospieszyć mu z pomocą… przecież ewakuowani są już na lądowisku, co im się może teraz stać?… Miałaś ich zaprowadzić na statek. W oddali po prawej ukazali się ludzie biegnący od głównej bramy rozciągniętą grupą. Na jej tyłach widać było błękitne i fioletowe błyski mieczy świetlnych. Nessie wyczuwała panikę tłumu, nic nowego, od samego początku byli przerażeni… jednak to, co wyczuła ze strony pozostałych Jedi… – Do statku! Biegiem! Już niedaleko! – krzyknęła do naukowców głosem, który jej samej zjeżył włoski na karku, i pędem rzuciła się, bo dołączyć do obstawy chroniącej uchodźców. Dopadła Anakina i Cranberry i stanęła w szyku z nimi akurat na czas, by stawić czoła nowemu zagrożeniu. Uciekających cywili nieubłaganie doganiało kilka drewnianych wozów zaprzężonych w krępe, brązowe zwierzęta z wygiętymi do dołu rogami – jakąś miejscową odmianę bydła. Ani ciężkie wozy, ani ciągnące je bawoły nie były przystosowane do rozwijania dużej prędkości, ale powożący Mzari wymuszali ją bezlitośnie, smagając zwierzęta długimi biczami. Wozy rozwinęły szyk oskrzydlający; na każdym jechało po kilka jaszczurów, ciskając w stronę biegnących jakieś własnej roboty ładunki wybuchowe na kształt prymitywnych granatów. Kilku miało miotacze, ale strzelali sporadycznie, najwyraźniej wyczerpywały im się magazynki. Wookijska policja odpowiadała ogniem, jednak nie było łatwo celować w biegu i w strumieniach deszczu. |