Lądowisko było puste, jeżeli nie liczyć wraku śmigacza i szczątków niewielkiego statku, tak zrujnowanego wybuchem, że nie dawało się nawet rozpoznać typu. Kiedy wysiadali, Anakin obrzucił go pełnym żalu spojrzeniem, jakim ktoś inny mógłby obdarzyć cierpiące zwierzę. Ruszyli zwartą grupką: Qui-Gon i Adi Gallia na przedzie, padawanowie w środku, mistrz Shi’nai i Twi’lekanka zamykali pochód. Powietrze było gorące i duszne, niebo przymglone, a po zachodniej stronie horyzontu gromadziły się chmury. Nessie pomyślała, że propozycja Adi Gallii, by ze względu na upał zostawić płaszcze na statku, była iście genialna. Zresztą, mimo napomnień mistrza Windu, tak naprawdę w każdej chwili mogli się spodziewać walki. Nad niskimi pawilonami górował główny budynek instytutu: efektowna ni to piramida ni to wieża z plastali i przyciemnianego szkła. Tam mieli zgromadzić się uchodźcy z uczelni i okolicznych farm. W instytucie nie było takich zniszczeń jak w stolicy. Przypominał starannie utrzymany ogród, pełen klombów tropikalnej roślinności, choć dało się zauważyć, że najlepsze czasy ma już za sobą: płyty chodników były popękane, mury poznaczone śladami zacieków. Otaczające budynki częściowo straszyły powybijanymi szybami, lecz to już był skutek rewolty Mzarich, których małe grupki snuły się tu i ówdzie. Młodzi Jedi przyglądali im się uważnie; ani na Coruscancie, ani na innych znanych sobie planetach nigdy nie spotkali przedstawicieli tej rasy. Ze względu na ogon i wyrastające pod kątem prostym do ciała nogi, Mzari poruszali się w dziwny, nieco kołyszący sposób, który jednak w niczym nie ujmował im szybkości. Ubrani byli w rodzaj napierśników z połączonych kawałków drewna, zaś uzbrojeni w stalowe rury, łomy i naprędce skonstruowane ni to miecze ni to noże. Na widok idących zaczęli wygrażać im bronią, wydając gniewne okrzyki w swoim języku, złożonym głównie z mlaskania i ostrych pisków, przypominających zgrzyt noża po szkle. Jedi dotarli wreszcie na plac przed budynkiem. Niebo było już całkowicie zachmurzone, zaczynał zrywać się wiatr, miotając piaskiem w oczy i targając korony tropikalnych drzew. Przy wejściu kłębił się tłumek Mzarich, odpędzany przez kilku wysokich Wookieech z policyjnymi dystynkcjami na kamizelkach pozszywanych z luźnych, parcianych pasów, które stanowiły całą ich odzież. Uzbrojeni byli w miotacze i broń ogłuszającą, ale nie używali ich, korzystając wobec co bardziej agresywnych jaszczurów wyłącznie z siły mięśni. Sytuacja jednak wskazywała jasno, że już wkrótce może to przestać wystarczać. Jedi przeszli pomiędzy jaszczurami, które rozstępowały się przed nimi niechętnie acz z respektem. Qui-Gon podszedł prosto do najwyższego rangą policjanta, reszta grupy bez słowa rozstawiła się półkręgiem, twarzami w stronę Mzarich. – Mirrtrzu Jedi, jarrk to dorrrze, że jerrtercie – Wookiee nie wymawiali „s”, co sprawiało, że ich rykliwy akcent był niekiedy trudno zrozumiały. – Mzarri wtają wię corrarwz bawrrdziej awrerrywni. – Czy wszyscy uchodźcy z tego rejonu już się zebrali? – Brrakuje drrwóch rrodzin farrmerrwkich, alre już wyrrłałem po nich morrich rrudzi. Mam prrowlem, bo jarrczurki zawraniają nam używrrania poriazdów. Zezwarrają tyrrko na zaprzęgrri. Rreworucjonirrci chorrerni, prrorzę mi wywrraczyć włownictwo. – Kiedy mają tu być? – Powrinni już terraz. Rrerzta jerrt w budynku, tark, jark było urrtarrone. W tym momencie szklane drzwi rozsunęły się i ze środka wybiegł niewysoki, grubawy Malastarczyk. – Mainee Amiil, burmistrz – przedstawił się Qui-Gonowi, nerwowo mrugając trojgiem oczu. – Dziękuję za przybycie, mistrzu Jedi, z trudem kontrolujemy sytuację. Zebrałem całą policję z okręgu, ale nigdy nie mieliśmy jej wiele, to spokojna planeta… Mzari stają się coraz bardziej natarczywi; na ile można zrozumieć, bredzą coś o świętej burzy i deszczu oczyszczenia… – Nie mówią wspólnym? – zdziwiła się Nessie, która, tak jak pozostali Jedi, nie spuszczając oka z tłumu jednocześnie uważnie śledziła całą konwersację. – Większość mówi, ale obecnie odrzucają go, na znak pogardy dla Republiki i jej zwyczajów. Qui-Gon z wysokości swoich prawie dwóch metrów wzrostu jeszcze raz ogarnął spojrzeniem całą sytuację. – Zaczynamy ewakuację, proszę zaprowadzić mnie do uchodźców. Nes, Cran, za mną. Weszli do budynku, drzwi zasunęły się za nimi, odcinając ich od wibrujących wrzasków na zewnątrz. Powietrze było tu zauważalnie chłodniejsze, choć klimatyzacja już nie działała – po zniszczeniu centralnej elektrowni cała energia pochodziła z generatorów awaryjnych i funkcjonowały tylko podstawowe urządzenia. Ciemnawe wnętrze z opustoszałym kontuarem recepcji wyglądało przygnębiająco. Podążyli na górę po szerokich schodach; gwar prawie tysiąca uchodźców zgromadzonych w sali konferencyjnej słychać było już na półpiętrze. Szczególnie przenikliwy i szarpiący nerwy był płacz dzieci. Weszli do ogromnej, amfiteatralnej auli. Fotele i przejścia między rzędami były szczelnie wypełnione wielorasowym tłumem, jego tobołkami, dziećmi, robotami, a nawet zwierzątkami domowymi. Wejście trójki Jedi spowodowało, że hałas jeszcze się wzmógł. – Proszę o spokój! – Qui-Gon zręcznie wskoczył na pulpit katedry i podniósł dłoń, nakazując ciszę. Gwar ścichł niemal do zera, jakby ktoś przykręcił głośnik. – Rozpoczynamy ewakuację. Statek czeka na lądowisku. Proszę trzymać się zwartą grupą, rodzice pilnują dzieci, młodzież nie reaguje na zaczepki Mzarich. Policja i moi ludzie zapewnią wam bezpieczeństwo.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Zeskoczył na podłogę i dał znać padawankom, żeby również wyszły, nim opuszczający salę tłum zakorkuje drzwi z kretesem. Na szczęście wyglądało na to, że uchodźcy przestrzegają przeciwpożarowych procedur ewakuacyjnych i nie tratują się nawzajem, choć harmider był taki, że trudno było usłyszeć własne myśli. – Przygotujcie wyjście – powiedział mistrz do obu dziewczyn, które natychmiast zbiegły na dół, zawiadomić resztę oddziału. Sam wraz z burmistrzem schodził wolniej, z następującym im na pięty czołem tłumu. – Proszę pana Jedi! – jakiś rezolutny czterolatek wyrwał się matce, podbiegł do Jinna i pociągnął go za rękaw szaty. – A mnie uciekła moja japinga oswojona! A tata mówi, że nie możemy po nią wrócić! Niech pan mu powie! – Teraz nie możecie, ale może za kilka tygodni, kiedy wszystko się uspokoi – Qui-Gon uśmiechnął się do małego pokrzepiająco. – Nie martw się, na pewno sobie poradzi do tego czasu. Zadowolony z tej odpowiedzi dzieciak podskoczył wesoło i wrócił do czerwonej z zaambarasowania rodzicielki, która profilaktycznie wlepiła mu klapsa. Tymczasem idącego długimi krokami Jedi dogonił nerwowy Neimoidianin w kurtce narzuconej na laboratoryjny kombinezon. – Sel Thoos, główny technik od systemów bezpieczeństwa. Mistrzu, mamy problem – powiedział z rozpaczliwym naciskiem kogoś przełamującego wrodzoną nieśmiałość. – W budynku Delta uruchomił się alarm i na piętrze zasunęły się grodzie przeciwpożarowe. Tam nadal są ludzie! Nie ma jak się do nich dostać, zdezaktywowaliśmy centralny bezpiecznik, ale hydraulika drzwi nie działa. Mzari musieli uszkodzić przewody. Qui-Gon zatrzymał się tuż przed drzwiami wyjściowymi, które rozsunęły się grzecznie, bo wszedł już w zasięg fotokomórki. Spojrzał na odpowiedzialnego za koordynację ewakuacji burmistrza, unosząc lekko brwi. Mainee Amiil speszył się, wyłamując długie palce i poruszając szypułkami oczu. – Trudno ich wszystkich upilnować… Wysoki Jedi westchnął w duchu i wyszedł na schodki przed budynkiem, gdzie czekali już pozostali, wraz z policją rozstawieni w dwa rzędy flankujące wyjście. Odsunął się na bok, dając znak Neimoidianinowi, żeby stanął obok niego, a reszcie, że ma wychodzić. O ziemię pacnęły pierwsze krople deszczu, po niebie przetoczył się pomruk burzy. Wizgi Mzarich na chwilę stały się niemal ogłuszające. – Gdzie to laboratorium? Technik drżącą rękę wskazał spory budynek po lewej, w głębi alejki. Qui-Gon nachylił się w stronę najbliżej stojącej Adi Gallii. Musiał niemal krzyczeć, żeby go usłyszała. – Kilka osób jest w laboratorium, zabierzcie resztę, dołączymy do was – skinął na Nessie i jednego z policjantów i pobiegli za wskazującym im drogę Neimoidianinem. W strugach wody i niemal całkowitej ciemności Jedi wspomagani przez Wookieech i kilku n’Lyehi’ii z uczelnianej straży porządkowej formowali uchodźców w długą kolumnę, z trudem trzymając na dystans przewyższających ich liczebnie Mzarich. Depcząc trawniki, cała gromada ruszyła wreszcie w stronę lądowiska. W tym momencie niebo rozjaśniła błyskawica i Mzari dosłownie oszaleli. |