W badaniach mających na celu sprawdzenie, jaki czynnik najbardziej zachęca gracza do sięgnięcia po dany tytuł, recenzja – od paru lat – plasuje się na ostatnim miejscu. To zrozumiałe, że opinia graczy czy materiały wideo są bardziej atrakcyjne, jednak czy aby na pewno są to jedyne czynniki odpowiedzialne za tak fatalny stan rzeczy?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Zdecydowanie nie. W ciągu minionej dekady na bieżąco śledziłem recenzje gier, przez ostatnie lata także te zagraniczne. W ciągu tego czasu zdążyłem zauważyć kilka „grzechów zawodowych”, popełnianych przez osoby parające się ocenianiem recenzji gier, bez względu na szerokość geograficzną czy długość stażu w branży. 6. Recenzent mądry po szkodzie Jedna z najczęstszych praktyk, obowiązkowy punkt złego wstępu (bądź zakończenia) recenzji. Wystarczy sięgnąć po tekst na temat gry będącej kolejną, dajmy na to drugą odsłoną serii, by przeczytać listę wad poprzedniczki i jedno, dosadne zdanie sugerujące, że w opisywanym cudzie nie znajdziemy żadnej z nich. Szkoda tylko, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć, ten sam redaktor przy okazji oceniania „jedynki” nie dostrzegł tych wad, a sam tekst skwitował niebotycznie wysoką notą. Niczym niezrażony recenzent równie hurraoptymistycznie podchodzi do drugiej części gry, po to tylko, by przy okazji premiery „trójki” historia zatoczyła koło. Minirecenzje nie są zbyt popularne w rodzimych pismach branżowych, za to często możemy się na nie natknąć w dziennikach i tygodnikach opinii. Popularyzowanie gier jako hobby dla dojrzałego odbiorcy i medium, które w niczym nie ustępuje chociażby kinematografii, jest jak najbardziej godne szacunku. Niestety, przynajmniej w Polsce, sama jakość tego popularyzatorstwa pozostawia wiele do życzenia. Przed tymi dziennikarzami stoi trudne zadanie – pisanie zarówno dla kompletnego laika, jak i aktywnego gracza wymaga nie lada sprytu. Ponadto ocenienie w pięciu zdaniach kilkunastogodzinnej gry, nad którą pracowano przez ładnych parę lat, na pewno nie należy do łatwych zadań. Przed podobnym wyzwaniem stoją osoby oceniające literaturę, jednak jeśli tam prawie wszyscy potrafią mu podołać, tak ze sprawnym napisaniem minirecenzji gry w naszym kraju radzi sobie tylko jedna osoba. Reszta za wszelką cenę stara się w malutkiej rameczce upchać standardową recenzję, opisującą każdą każdy aspekt produktu, co daje dość mierny efekt. 4. Rozprawka wiecznie żywa Niejednokrotnie można natknąć się na kilkustronicowe recenzje co głośniejszych tytułów. Mogłoby się wydawać, że świadczy to o pieczołowitości autora i chęci przedstawienia szerokiego spojrzenia na daną produkcję. Nic bardziej mylnego. Zazwyczaj zasada wygląda następująco: im recenzja dłuższa, tym bliżej jej do gimnazjalnej rozprawki. Najczęściej jest to niczym nieskrępowane wodolejstwo, które zamiast oceniać daną pozycję, opisuje wszystkie, nawet najmniej istotne części rozgrywki. Spychając tym samym najważniejszą kwestię - ocenę gry - jedynie do ostatniego akapitu. Z gadulstwem wiąże się jeszcze jedna rzecz – mianowicie… Niewybaczalną rzeczą jest zdradzenie fabuły gry. Niestety, recenzent, z powodu braku pomysłu na zapełnienie tych pięciu czy sześciu stron, wyjawia niektóre sceny, zdradza, kiedy nastąpi zwrot akcji albo – co gorsza – sugeruje zakończenie. To prawda, że gracze są odrobinę przeczuleni na tzw. spoilery. Jednak odkrycie przez gracza niuansów fabularnych podczas lektury recenzji, a nie przed ekranem telewizora/monitora, jest szczytem braku profesjonalizmu ze strony recenzenta. Pardon, opisywacza. Ten zarzut dotyczy w zasadzie tylko naszego, polskiego podwórka. O ile zagranicznym dziennikarzom nie można zbyt wiele zarzucić w kwestii języka (może poza niewielką bombastycznością), to w Polsce sytuacja jest wręcz beznadziejna. Przeglądając czasopisma i wortale możemy natknąć się na wszelkiego rodzaju błędy stylistyczne – od gwary podwórkowej, przez archaizmy, po używanie mądrze brzmiących słów, nie znając ich znaczenia. I tak w recenzji gry akcji możemy przeczytać o „sutym wygrzewie”, wciągająca produkcja „łapie za jaja”, a najbardziej efektowny tytuł roku jest „oczojebny”. Można też znaleźć autorów, których umiłowanie do XIX-wiecznej prozy znajduje odzwierciedlenie w używanych przez nich słownictwie i składni. Nie brakuje również recenzentów, którzy z gracją słonia w składzie porcelany łączą obydwie maniery. Inną, nie mniej rzadką sprawą są błędy – wszelkiego rodzaju, również te najbardziej elementarne. Pierwszą osobą, która wylatuje na bruk przy cięciu etatów (zwłaszcza w małym wydawnictwie), jest korektor. To niestety widać. Jednak w żadnym razie nie usprawiedliwia to recenzenta, który od blisko 10 lat utrzymuje się z pisania, a nadal – niczym w podstawówce – poleca „tą grę”, losowo stawia przecinki i nie zna żadnego synonimu słowa „być”. Dewaluacja skali ocen jest przewinieniem najcięższego kalibru i – co gorsza – najbardziej popularnym, bo dotyczy całego świata. Przez źle wystawiane oceny recenzje gier przestały już być jakimkolwiek wyznacznikiem jakości ocenianego produktu. Obecnie dominuje skala dziesięciostopniowa, w której – „dziewiątki” są rozdawane na lewo i prawo, wszystkiemu, co ma świetną grafikę, „ósemka” to gra zaledwie dobra, zaś gry ocenione na 7 oczek należy omijać szerokim łukiem. Rozsądnie są wystawiane jeszcze maksymalne noty, choć i tu sytuacja się pogarsza. Dewaluacja doszła już do tego stopnia, że sami czytelnicy oburzają się na zbyt „niską” ocenę. Ale należy tu podkreślić, że cały trend został zapoczątkowany przez media, nie odbiorców. Trudno stwierdzić, co powoduje ten stan rzeczy. Hurraoptymizm nieco dziwi, zwłaszcza że większość oceniających ma niebagatelne doświadczenie. Motyw korupcji możemy odrzucić z góry, szczególnie w naszym grajdołku. Tym niemniej fakt jest faktem, że na Zachodzie pisma wykorzystujące pełną skalę ocen, oceniające surowo, ale sprawiedliwie, możemy policzyć na palcach jednej dłoni. Dłoni nieostrożnego drwala. W Polsce zaś od czasów Secret Service (kultowe czasopismo, wydawane pod koniec lat 90.) nie ma żadnego drukowanego magazynu, który nie wpisywałby się w tę tendencję. W Internecie istnieje tylko jedno, dość niszowe, o niepewnej przyszłości. By uzdrowił się nasz rodzimy światek, poprawa musiałaby nadejść z Zachodu. A jak na razie nie widać nawet jej pierwszych zwiastunów. Moim zdaniem, recenzje tekstowe ustąpią miejsca recenzjom wideo. Jeśli recenzja pisana chce przetrwać, musi całkowicie odwrócić się od paskudnych nawyków. W przeciwnym razie – ludzie odwrócą się od niej. |