Pisząc o płytach koncertowych, nie sposób nie wspomnieć szerzej o absolutnych rekordzistach w ilości wydawanych płyt z nagraniami na żywo, czyli Deep Purple. Zespół ten wielokrotnie przeżywał radykalne zmiany składu i w zasadzie każdy doczekał się pamiątkowego albumu live. Dziś wspomnijmy trudne początki kapeli, kiedy w jej składzie byli jeszcze Rod Evans i Nick Simpler.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ze względu na liczne perturbacje personalne w szeregach Deep Purple, by się w tym nie pogubić, fani z czasem zaczęli oznaczać kolejne składy numerkami. Pierwsze wcielenie grupy zostało więc ochrzczone mianem Mark I (czasem pisane w skrócie MK I), natomiast obecnie funkcjonuje Mark VIII. Należy zaznaczyć jednak, że poszczególni muzycy potrafili kilka razy opuszczać skład i do niego wracać. Dla przykładu najbardziej znany układ personalny – Blackmore, Gillan, Paice, Glover, Lord – schodził się trzy razy. Powstanie Deep Purple datuje się na kwiecień 1968 roku. Wtedy to gitarzysta formacji, Ritchie Blackmore, do spółki z klawiszowcem Jonem Lordem pozyskali do zespołu perkusistę Iana Paice’a, basistę Nicka Simplera oraz wokalistę Roda Evansa. Panowie pierwszy koncert zagrali 20 kwietnia wspomnianego roku w Vestpoppen, mieszczącym się na przedmieściach Kopenhagi. Tak narodziła się legenda. Na razie jednak Deep Purple był dobrym zespołem, aczkolwiek wciąż krystalizującym swój styl, którego kompozycje wciąż głęboko tkwiły w bluesrockowych tradycjach. Co prawda momentami kapela zdradzała zapędy w stronę hard rocka, ale tak naprawdę poza kilkoma nośnymi kompozycjami nie miała wiele do zaoferowania. Skład ten nagrał trzy albumy studyjne – „Shades of Deep Purple” (1968), „The Book of Taliesyn” (1968) i „Deep Purple” (1969) – z czego do najbardziej udanych należy ten pierwszy. Ten okres działalności kapeli dokumentuje tylko jedna koncertówka – „Live at Inglewood 1968”. Biorąc pod uwagę jej jakość, nietrudno zgadnąć, czemu zespół poprzestał tylko na niej. Przede wszystkim mamy do czynienia z dość marnym nagraniem, dokonanym na słabej jakości sprzęcie. Dlatego też chętni muszą przygotować się na mankamenty w postaci trzasków, słabej selektywności brzmienia oraz częstych przypadków, kiedy dźwięk najpierw zanika, by nagle ryknąć z głośników. Tak więc kompakt ten ma zdecydowanie większą wartość historyczną niż artystyczną. Z drugiej strony trzeba przyznać, że dobór utworów jest bardzo interesujący. Panowie chyba jeszcze nie do końca wierzyli w swoje siły, dlatego też na siedem zagranych kompozycji tylko dwie – „Mandrake Root” i „Wring That Neck” – są ich autorskimi dziełami. Reszta to covery z „Hush” na czele (czyli pierwszym wielkim przebojem Purpli). Niestety, dźwiękowiec w czasie tego kawałka dopiero regulował głośność, co negatywnie wpłynęło na jego jakość. O wiele lepiej zabrzmiał „Help” z repertuaru The Beatles. Blackmore z kolegami postanowili potraktować kawałek po swojemu, grając go bardziej lirycznie od pierwowzoru. Jednak największym zaskoczeniem jest swobodne podejście do „Hey Joe” (autorstwa Billy Roberta, rozpowszechnionego przez Jimiego Hendriksa), zwłaszcza jeśli ktoś nie słyszał studyjnej wersji z „Shades of Deep Purple”. Słynny riff został tu odstawiony na bok, a jego miejsce zajęły hiszpańsko brzmiące popisy klawiszowo – gitarowe, wykonywane na tle marszowej perkusji. Trzeba przyznać, że efekt jest bardzo ciekawy. Jeśli chodzi o wspomniane dwie autorskie kompozycje, to w ich trakcie kapela dała upust swoim improwizacyjnym zapędom. To zapowiedź przyszłego Deep Purple. Niestety, „Mandrake Root” nieco się rozjeżdża (choć perkusyjne solo zdradza geniusz Paice’a) i na jego tle „Wring That Neck” wypada o wiele bardziej okazale. Być może dlatego, że nie śpiewa na nim Rod Evans, który nie jest zaliczany do wybitnych wokalistów. Mimo to trzeba mu oddać honor, w większości kawałków radzi sobie całkiem nieźle; historia nieco za surowo go oceniła. Ale jak się ma za następcę Iana Gillana, nie ma się czemu dziwić. Koncert Deep Purple w Inglewood był supportem dla mistrzów z Cream. Po młodych muzykach nie widać jednak tremy, grają żywiołowo, bez zbytniego spinania, pozwalając sobie na małe żarty – jak zagranie przez Blackmoore’a frazy z „Jingle Bells” czy rozpoczęcie „River Deep, Mountain High” motywem z „2001: Odysei kosmicznej”. Cóż, całości na pewno o wiele lepiej by się słuchało, gdyby nie mało zadowalająca jakość dźwięku, spychająca „Live at Inglewood 1968” do poziomu ciekawostki dla kolekcjonerów. Szkoda, aczkolwiek trzeba pamiętać, że prawdziwa klasa zespołu miała się dopiero objawić.
Tytuł: Live at Inglewood 1968 Data wydania: 2002 Czas trwania: 49:20 Utwory 1) Hush: 4:44 2) Kentucky Woman: 5:01 3) Mandrake Root: 10:10 4) Help: 6:19 5) Wring That Neck: 6:40 6) River Deep, Mountain High: 9:44 7) Hey Joe: 7:57 Ekstrakt: 60% |