 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jakub Stępień EP-ka, zawierająca trzy kawałki istniejącego od 2007 roku polskiego zespołu, to całkiem dobrze ukazujący styl kapeli materiał promocyjny. FHE nazwali swoją muzykę stoner-core. Czy słusznie? O ile stonera jak na lekarstwo, gdzieś tam przebijają się echa Kyuss, to core już jest. Kompozycje nie odstają od tego co można na takiej scenie znaleźć. Jest ostro, energetycznie i ciężko. Riffy w „Popiół” i „Lex Vulgaris” prezentują się całkiem przyzwoicie i zapewne spełniają swoją rolę koncertowych wymiataczy, a same kawałki powinny przypaść do gustu miłośnikom takich gigantów jak Illusion, Proletaryat czy nawet Down. Te dwa numery zdecydowanie obrazują motto FHE: „w muzyce zawsze chodzi o pieprzony overdrive!”. Może dlatego nie przekonuje bardziej klimatyczny „Miodem po uszach”, gdyż zabrakło w nim… właśnie klimatu. Wrażenie na pewno robi produkcja i brzmienie, jak na EP wszystko jest soczyste i mięsiste (czy ktoś zamawiał stek średnio wysmażony?), za co trzeba kapelę pochwalić. Słabszą stroną są niestety teksty, sprawiające wrażenie pisanych ot tak, by były, ale na poprawę tego elementu chłopaki z FME mają jeszcze czas. Z ocenami poczekajmy na długogrający materiał.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Michał Perzyna [70%] Bez wątpienia „Go” to album w pewien sposób wyjątkowy – chociażby przez pogodny, baśniowy nastrój, jaki udało się stworzyć wokaliście Sigur Rós. Swoje robi także charakterystyczny falset oraz obszerne i dynamiczne, orkiestrowe aranżacje (będące w dużej mierze dziełem Nica Muhly’ego). Jón Thor Birgisson, tworząc swój autorski projekt, nie ograniczał się w żaden sposób – dał upust zarówno swojej fantazji, jak i wokalnym możliwościom. Efektem jest pobudzający, ale eteryczny pop, wypełniony przez symfoniczne i pełne energii dźwięki. Niestety, nie do wszystkich one przemawiają, dlatego „Go” powinno trafić w ręce słuchaczy w pełni świadomych i akceptujących muzyczną drogę obraną przez Jóna. Jej doskonałą próbką jest chociażby utwór „Animal Arithmetic”. Piotr „Pi” Gołębiewski [70%] Jónsi to pseudonim wokalisty i lidera islandzkiego zespołu Sigur Rós, grupy, która zdobyła w naszym kraju spore grono fanów. Jej muzykę trudno zaklasyfikować, ponieważ daleko odbiega od utartego schematu zwrotka-refren. Podobnie jest z zawartością krążka „Go”. Tu również ciężko o jakiekolwiek porównania. To jakby ścieżka dźwiękowa dla sennych, baśniowych marzeń. Utwory są przesycone oniryczną aurą, ale przy tym są melodyjne, łatwo wpadają w ucho. Mimo bogactwa aranżacyjnego, specyficznego śpiewu wokalisty i faktu, że część tekstów jest w języku islandzkim, to jednak mamy do czynienia z bardzo przystępnym, niemal popowym materiałem. „Go” zdecydowanie bliżej do radosnego, energicznego grania znanego z ostatniej płyty Sigur Rós niż wciągających, ale trudnych w odbiorze utworów wypełniających wcześniejsze dokonania kapeli, jak „Takk…” czy „()”. Przede wszystkim jednak ten krążek to zastrzyk solidnej dawki pozytywnej energii.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Mieszko B. Wandowicz [70%] Rzadko kiedy po nowym albumie zespołu działającego od 30 lat można spodziewać się poważnego wydarzenia nie tylko medialnego, lecz i artystycznego. Tymczasem Jaz Coleman et consortes swoimi dwoma ostatnimi studyjnymi krążkami sprawili, iż należy od nich oczekiwać pozycji niewtórnej i ciekawej – zwłaszcza że powracają w oryginalnym składzie. Z tego punktu widzenia mająca być przystawką przed pełną płytą EP-ka „In Excelsis” napawa nieprzesadnym co prawda, ale niepokojem – jest wyraźnie słabsza od rewelacyjnego albumu „Hosannas from the Basements of Hell” i słabo koresponduje z zapowiedziami „najważniejszego dzieła w karierze”. Mimo to pokazuje, że Killing Joke nadal jest zespołem co najmniej niebanalnym. Ubyło agresji – zarówno w warstwie instrumentalnej, jak i wokalnej – chociaż wciąż to muzyka znacznie mniej przystępna niż ta z czasów „Night Time”, a głos Colemana jest chropowaty i chrypiący. Symfoniczny patos „Invocation” z ostatniego krążka ustąpił miękkim, prawie pastelowym syntezatorom w „In Excelsis”; mniej jest mroku, więcej Beatlesów. Kojarzy się to trochę z tym, co Type O Negative zrobili na „Dead Again”. Osobną kwestią jest pojawiający się w dwu wersjach utwór „Ghost of Ladbroke Grove” – powolniejszy, mniej skoczny, niepokojący rytmicznie. Rzecz na poziomie najmocniejszych numerów grupy; robi wrażenie zwłaszcza w wersji dubowej. A premiera długograja we wrześniu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Piotr „Pi” Gołębiewski [70%] Dziwne jest to wydawnictwo – ni to singiel, ni to EP-ka. Z jednej strony ma promować album „Hurra!” przy pomocy utworu „Karinga”, z drugiej zawiera tyle nowych utworów, że spokojnie można go słuchać jako osobnego krążka – na dobrą sprawę lepszego niż ten regularny. Na „Hurra!” poza kilkoma świetnymi kawałkami znalazło się też dużo wypełniaczy i momentów mało porywających. Tu natomiast każdy numer jest wciągający i śmiało może kandydować do miana Kultowego evergreenu. Moimi faworytami są prześmiewczy „Kazimierz po dziadku Staszewski” ze słowami: „Jestem muzykiem w zespole, co był młodzieżowy / Lecz myślę, że nazwa zespołu nic państwu nie powie”, oraz „Party jednoosobowe” z jednym z najlepszych tekstów Kazika. Wartość tego krążka podwyższa również obecność dwóch najciekawszych kawałków z „Hurra!”, czyli „Karingi” (tylko czemu dwukrotnie, skoro w zasadzie obie wersje niczym się nie różnią?) i „Kiedy ucichną działa już”, który dzięki nieco zmienionej aranżacji jeszcze lepiej uwypukla gorzkie przesłanie. Szczerze mówiąc, jeśli miałbym wybierać, czy polecić komuś „Hurra!”, czy „Suplement”, bez wahania wybrałbym tę drugą pozycję.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Michał Perzyna [80%] Pierwszy długogrający krążek formacji Kyte zapowiadany był bardzo entuzjastycznie. I chociaż Brytyjczycy mieli na koncie już kilka dobrze przyjętych EP-ek, to „Dead Waves” miało ostatecznie potwierdzić ich klasę i udowodnić, że porównania do Sigur Rós czy Coldplay nie były bezpodstawne. W istocie dwanaście rozmytych i nieco sennych kompozycji z pogranicza popu i subtelnej elektroniki ma w sobie coś wyjątkowego, co sprawia, że obok albumu nie można przejść obojętnie. Spokojny, kołyszący klimat, uzyskany dzięki połączeniu eterycznych aranżacji oraz męskiego, znacznie bardziej popowego wokalu, stanowi chyba w największym stopniu o atrakcyjności „Dead Waves”, które powinno urzec wszystkich miłośników downtempo spod znaku Boards Of Canada oraz popowych ballad kojarzonych z Coldplay. Co więcej, brzmienia serwowane przez Kyte w wielu momentach przypominają te z płyt świetnej islandzkiej formacji Bang Gang, a takie porównanie powinno wystarczyć za najlepszą recenzję krążka „Dead Waves”.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Michał Perzyna [60%] Pierwsza dama polskiego dancehallu, jak zwykło określać się Marikę, powróciła po sporej przerwie z nowym albumem. Oczekiwania po debiucie, którym była płyta „Plenty” z 2008 roku, mogły być całkiem duże. Czy wokalistce udało się im sprostać? Z jednej strony mamy sporą dawkę pozytywnej muzyki o różnym nasileniu reggae i jego pochodnych, ale z drugiej trudno wskazać jakiś naprawdę przebojowy numer pokroju utworów „Moje Serce”, „So Sure” albo „Pieniądze Połamane”. Na dodatek Marika słabiej śpiewa w języku angielskim, a tego na nowym krążku jest jakby więcej (albo przynajmniej stał się bardziej zauważalny, drażniący). Co ciekawe, to wydawnictwo składa się z dwóch płyt, a druga z nich to zbiór remiksów, których autorami zostali m.in. O.S.T.R., Kameral, Sir Michu, Fox. Kilka z ich propozycji wypada nadspodziewanie dobrze – w paru przypadkach zdecydowanie korzystniej niż oryginały. „Put Your Shoes On/Off” to materiał pełny zabawy i beztroski, przeznaczony zarówno na letnie parkiety, jak i trochę spokojniejsze spotkania, a w takiej roli sprawdzi się całkiem nieźle. |