2 Wszechświatowy wicher, który dął tak mocno tamtej nocy podczas jesiennego zrównania (nie szukajcie go w almanachach, datują się z czasów późniejszych, skrupulatni redaktorzy zdążyli już poprawić te niemożliwości i usunąć dziwne luki, słuchajcie mnie, a ja wam powiem): tamten potężny wicher i deszcz przypominały jesienne burze w rodzaju tych, które wszyscy doskonale pamiętamy; prawdziwa burza ze wszystkimi szykanami – szybki spadek ciśnienia atmosferycznego, okropny ciężar na piersi, czarna euforia w miarę jak front burzowy wysoki jak nocne niebo przetaczał się z rykiem i łomotem; potem słoneczny dzień zaśmiecony gałęziami i dachówkami, niebo i serce dziwnie, cudownie czyste. Tego rodzaju wicher. Wszystkie te jesienne burze sprawiają wrażenie, że wymiatają coś starego, przynosząc w zamian coś nowego. Kiedy wicher jął dąć tamtej nocy, ale jeszcze nie osiągnął pełni, Pierce Moffett siedział w maleńkim saloniku swojego ówczesnego mieszkania przy Maple Street w Blackbury Jambs, rozmawiając z sąsiadem Beau Brachmanem, który przycupnął na małym aksamitnym foteliku, od czasu do czasu odgarniając z twarzy dziewczęcym gestem długie, czarne włosy. – W Tybecie – powiedział Beau – ćwiczą na snach. – Tak? – Pierce uwielbiał słuchać Beau; nie był pewien, czy nie jest w Beau trochę zakochany. Rozmawiali o tym, jak świat można zmienić samym ludzkim zamiarem. (Świat: wszystko to, całe otoczenie, jego prawa, ograniczenia i dane, to co jest, było, będzie – wiedzieli, o co chodzi). Wszystko wokół, w pudłach i torbach, w tym pokoju i sąsiednim stanowiło większość zawartości mieszkania, bo nazajutrz Pierce miał przeprowadzić się z Blackbury do domku w nieodległym Littleville. Na podłodze między rozmówcami stał wysoki cylindryczny imbryk turecki z mosiądzu oraz dwa mosiężne kubki; Beau podczas swoich podróży nauczył się pić i robić kawę, a Pierce przypadkiem miał imbryk i filiżanki nigdy wcześniej nieużywane; zatem sączyli teraz niewielkimi łykami słodki, mocny wywar, bacząc, by nie dotknąć wargami fusów na dnie. – Nauczyli się – ciągnął Beau – jak zachować świadomość podczas snu, chociaż poddają się wszystkim wydarzeniom i doświadczają wszystkich przygód. Ale kiedy pojawia się niebezpieczeństwo, albo kiedy utkną z jakimś nieskończonym problemem nie do rozwiązania, wiesz, o czym mówię… – O tak, wiem. – Albo dopadnie ich niepokój, albo ból, wtedy zmieniają sen, żeby bezpiecznie z tego wyjść. – Na przykład? – Na przykład pośród ciemnego znalazłeś się lasu i zagrażają ci dzikie zwierzęta; chcesz się stamtąd wydostać, więc świadomie wzywasz… – Taksówkę. – Pewnie. – Proszę mnie zabrać do domu. – Tak. Ćwicząc w ten sposób, można się nauczyć postępować tak samo, kiedy się nie śni. Kiedy znajdziesz się w miejscu, gdzie potrzebujesz pomocy, albo nie wiesz, jak się skądś wydostać; czujesz się zagrożony albo… – Różnica polega na tym – przerwał Pierce – że sny są w nas, w środku. Świat jednak jest na zewnątrz. My jesteśmy w nim. – Aha – uśmiechnął się Beau; tak naprawdę wcale nie przestawał się uśmiechać, miał na twarzy niezmywalny uśmiech niczym na hieratycznej masce, twarzy Buddy albo starożytnej greckiej rzeźbie, ale bardziej frywolny i przekorny. Pośród ciemnego znalazłem się lasu. Pierce’owi przypomniał się stary program telewizyjny dla dzieci, do którego można było napisać, a wtedy przysyłali specjalną folię plastikową do założenia na ekran i pudełko kredek; a kiedy rysunkowy bohater programu (jak miał na imię?) stał bezradny nad przepaścią lub pod skałą, głos mówił natarczywie: „Szybko, dzieci, narysujcie most” albo „Narysujcie drabinę, dzieci”; a bohater ruszał dalej, tyle tylko, że ruszał dalej nawet jeśli nic się nie narysowało, podróżując w powietrzu. Ale gdyby przyjąć, że możesz zmienić świat, jak to opisał Beau, że możesz przynieść szczęście w swoje i cudze życie, czy nie musiałbyś zarazem przyjąć, że okropne i nieprawdopodobne katastrofy, równie przypadkowe, równie odpowiednie, także są zmianami w świecie, których dokonałeś, cudami à rebours? A może były dziełem innych mocy, innych osób, równie dobrych w tym co ty, albo i lepszych? Skoro potrafisz wybrać jedno, możesz uwierzyć, że wybierasz wszystko: że w każdej chwili stoisz na rozstaju dróg, które sam wytyczyłeś. Winky Dink, tak nazywał się ten człowieczek z telewizji. Bezradny, głupiutki malec. Szybko, dzieci, pomóżcie. Kto by to zrobił, pomyślał, kto by narysował most stąd do tamtąd, drzwi z pułapki bez wyjścia? Sztuczka polegała na tym, żeby przyjąć, iż ktoś gdzieś to zrobi, i po prostu ruszyć w drogę. W drogę. Obaj myśleli zrazu, że wzmagający się wiatr otworzył drzwi na ulicę i trzasnął nimi: ale oto rozległ się szybki łomot kroków na schodach wiodących do mieszkania Pierce’a i usłyszeli, że ktoś go woła. Po chwili za szklanymi drzwiami stanęła Rose Ryder, stukając i szarpiąc za klamkę, z rozpaczą w oczach. – Co się stało? – zapytał Pierce, otwierając drzwi, ale ona była przepełniona, zbyt przepełniona rozpaczą, żeby to opisać. Zaczęła płakać, albo się śmiać, zanosząc się staccatem jęków, które mogły stanowić preludium do czegokolwiek. – Co się stało? – powtórzył Pierce. – Spokojnie. Co się stało? Beau wyciągnął nogę, na której siedział, i wstał. – Przewróciłam samochód – wyrzuciła z siebie. Popatrzyła na Beau i Pierce’a z nagłą zgrozą, jak gdyby to oni ją o tym powiadomili. – Co? – Samochód. Przewróciłam go. – Podczas jazdy? Patrzyła na niego. Zdumienie na chwilę ją uspokoiło. – No tak. Jak jechałam. No wiesz, Pierce. – Kiedy? – Teraz, minutę temu. O Boże. – Gdzie? Ale emocje znów ją opanowały; trzęsąc się, usiadła na podłodze. Włosy ciemniejsze i dłuższe niż Beau przesłaniały jej twarz. – Och – jęknęła zza tej zasłony. – Och. – No więc – zaczął Pierce, ale wtedy podszedł Beau i ukląkł koło niej. Ujął w dłonie jej twarz, by spojrzała mu prosto w oczy, ale nie powiedział ani słowa. Potem usiadł obok na podłodze i otoczył ręką jej drżące ramiona, skroń w skroń, aż ucichła. Pierce z rękami w kieszeniach patrzył na nich z góry. – Więc – odezwał się wreszcie Beau – co się stało? Gdzie samochód? Rose zatopiła twarz w zgięciu łokcia, by otrzeć łzy. – Na Shadow River. Przy moście. Na czyimś trawniku. – Dobrze się czujesz? – Raczej tak. Trochę się potłukłam. Podniosła wzrok na Pierce’a i znowu spojrzała w inną stronę. Pierce nie po raz pierwszy pomyślał o jej nocnym życiu, pełnym dziwnych zdarzeń, jak gdyby była lunatyczką. Zwykle jednak działo się to naprawdę. – Jechałam do miasta – powiedziała – ale za szybko. Tam jest taki ostry zakręt, wiecie? I coś przebiegło mi drogę. Znów emocje chwyciły ją za gardło. Znów zdawała się dopiero słyszeć wieść o tym, co jej się przydarzyło, i sprawiała wrażenie, jakby miała zaraz zacząć krzyczeć: ale ścisnęła się za policzki dłońmi i zatrzymała to w sobie. – Coś? – Coś jak pręgowiec. Nie widziałam zbyt dobrze. – Pręgowiec? – Albo szop. Więc ja – obróciła kierownicę w wyobraźni – a potem – przekręciła rękę w powietrzu, imitując ruch samochodu. Znów załkała, ale ciszej. Obaj mężczyźni milczeli. Beau ciągle ją obejmował; mieli do niej pytania, ale pozwolili, by na chwilę się oddaliła. Znów była w samochodzie, znów wpadała w poślizg, znów czuła, że rozstała się z ziemią, najpierw z lewej, potem z prawej strony. – O cholera – szepnęła. Czując, że jej zgroza przeminęła, Pierce także usiadł obok na podłodze i wziął ją za rękę. – Ale jesteś cała. Tylko to się liczy. Przecież mogła prowadzić własny samochód, małego czerwonego aspa kabriolet – tak myślał na początku, oczyma wyobraźni widział czerwony pocisk wirujący w powietrzu… Lecz oczywiście nie był to asp, kabriolet był w warsztacie (często tak się działo), a Rose prowadziła pożyczonego, przysadzistego sedana, o którym wyrażała się z pogardą, harriera (a może terriera, nie usłyszał dokładnie marki), który pewnie tutaj zawinił. |