powrót do indeksunastępna strona

nr 07 (XCIX)
wrzesień 2010

Dæmonomania
John Crowley
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Nie mógł od niej wymagać wierności, nie miałby czym jej odpłacić i nie wiedziałby, co z nią zrobić, gdyby mu ją dała. Każda, z którą miał lub zakładał taki komplet miłości i wierności, nie utrzymała go, i myślał, że dał już sobie spokój. A jednak nie podjąwszy świadomej decyzji, całe to lato był wierny Rose, przynajmniej w tym sensie, że nie miał oprócz niej żadnej kochanki. Albo tylko jednego imaginacyjnego, widmowego: bratnią duszę, inkuba oraz (był o tym przekonany) rajfura, który złączył go z Rose.
Swego syna Robbie’ego.
– Chciałabym go poznać – powiedziała Rose. Wierzyła, że Robbie to dziecko jego ciała, poczęte z bardzo dawną miłością, wychowane przez dziadków gdzie indziej, które dopiero teraz znów pojawiło się w życiu Pierce’a. Tak jej to przedstawił. A mówiąc o tym i uprawdopodobniając to, Pierce odkrył o Robbiem pewne rzeczy, których nie odkryłby w innym przypadku.
– Być może tak się stanie.
Trwała sierpniowa noc, gorąca jak dzień; byli nadzy, po szyje zanurzeni w nieruchomej czarnej wodzie wypełniającej opuszczony kamieniołom na górze Merrow.
– Jest brunetem jak ty?
– Blondynem. Coś jakby bursztynowy miód; może jeszcze ściemnieje.
– Piaskowy blond.
– Oczy też barwy miodu. – Może zrobionego przez słynne pszczoły z góry Hymettus.
– Inaczej niż ojciec.
– Całkowicie.
Pierce liczył na to, że jego wymyślony syn i kochanek (o tym Rose nie powiedział) zniknie. Szybko lub wolno, ale zniknie z jego życia, a Rose wejdzie w nie głębiej. Ale Robbie nie odszedł, kiedy przybyła Rose. Stał się tylko gęstszy, jaśniał miodowym ciepłem, kiedy Pierce i Rose spotykali się tamtego lata. Był z nimi (choć widział lub postrzegał go tylko ojciec) tamtej gorącej nocy w kamieniołomie Merrow. Śmiejący się chłopiec Caravaggia, nagi na steli z granitu tuż nad wodą z policzkiem na podciągniętym kolanie.
– Ciepło – powiedziała. Zanurzyła się, aż jej podbródek połączył się ze swoim słabym odbiciem na powierzchni wody. – Najpierw było mi gorąco, a woda była zimna, teraz powietrze jest zimne, a woda ciepła.
Podpłynął do niej powoli. Jej twarz była niewyraźna, włosy roztapiały się za nią w czarnej wodzie. Wyczuwali pod sobą głębię, jej ciężar był tyleż materialny, co jej ciemność gęsta. Dlaczego nocą głęboka woda sprawia wrażenie bestii, istoty, zwłaszcza gdy pływa się nago?
Stawy po kamieniołomach są głębokie, wielosążniowe, choć może nie aż tak głębokie, jak niektórzy sądzą. Na samym dnie leży czerwona impala, w której para zakochanych zatonęła w 1959 roku; bagażnik jest otwarty, ponieważ walizki, z którymi uciekali, zauważono na drugi dzień unoszące się na powierzchni; stąd dowiedziano się, że zjechali ze zbocza. Mówi się, że para wciąż jest w środku, po szyje w mule, ona za kierownicą, on u jej boku (z ręką na drzwiach, za późno, za głęboko). Ale to nieprawda. Nurkowie wydobyli ciała, teraz spoczywają pogrzebane w ziemi, jak to zwykle bywa, z dala od siebie.
Wyżej droga, po której jechała impala, od dawna zamknięta, prawie już zniknęła; zakochani i pływacy zostawiają teraz samochody przy drodze dojazdowej i idąc pieszo obok niemal nieczytelnych znaków „Zakaz wstępu”, docierają do granicy kamieniołomu. W ten sposób dotarli tu Rose i Pierce. Nadal jedynym dogodnym sposobem zanurzenia się jest skok. Więc Pierce wziął Rose za rękę (dla jakiej innej kobiety musiałby być tak odważny?) i skoczyli razem nogami do przodu, patrząc w dół, krzycząc.
• • •
– Taki jest mój plan – powiedział Beau do Pierce’a i zaśmiał się sam z siebie. Widzieli już pulsujący niebieski poblask za zakrętem po drugiej stronie rzeki. Podjechali powoli, nie najkrótszą trasą, a Beau tłumaczył. Sprawa wydawała się dość prosta, choć serce Pierce’owi drżało; nigdy nie potrafił łatwo negocjować z ziemską władzą, zwykle nie zakładał, że można z nią negocjować, a tylko uginać się lub unikać.
Beau zatrzymał samochód po drugiej stronie przewróconego żółwia, jakim stał się samochód Rose, i zaciągnął ręczny. Gliniarze zwrócili na nich uwagę, kiedy tylko Pierce wysiadł.
Zawiózł ją do domu, nie, podwiózł ją z przyjęcia do domu, a raczej do miasta, kiedy, nie, zawiózł ją bezpiecznie do siebie (gdzie, tak, teraz była), a potem wrócił sam z powrotem na górę, ponieważ zostawiła swoje, zapomniała swoich szkieł kontaktowych, a on zaproponował, że pojedzie po nie. Ale nie mógł ich znaleźć. No więc kiedy wracał do miasta, tutaj właśnie coś przebiegło mu drogę. Myślał, że szop, może. Coś przebiegło mu drogę. Samochodu też dobrze nie znał, sam prowadził sedana marki steed. W każdym razie duży, amerykański. I…
Beau przybył, by potwierdzić, że Pierce do jego domu, w stanie pełnej zdumienia dezorientacji. Nie, nie ranny, może uderzony w głowę. Lekarz? Nie, nie. Chwilowo. Teraz w porządku. Dlaczego oddalił się przed zawiadomieniem policji? Pierce (nie po raz pierwszy, ani ostatni, ani też najgorszy) tłumaczył się niewiedzą. Poprosili, żeby Pierce stanął w oświetlonym miejscu, zajrzeli mu w twarz, świecąc mocną latarką; potem kazali mu iść po białej linii wzdłuż pobocza.
Potrafił to zrobić i zrobił. Wystąpił z szeregu, by zająć jej miejsce, i miał zamiar zrobić wszystko, czego od niego zażądają; swoją (chwilową, przejściową) niewinnością zastąpi jej winę i weźmie także na siebie brzemię, jeśli trzeba je będzie wziąć. Nie było żadnego: musiał zrobić to i tamto, czego wcześniej nie robił, wezwać pomoc drogową (najwidoczniej pracowali w nocy) i wypełnić parę formularzy; a teraz czyste konto Pierce’a było zbrukane, poczuje rezultat, kiedy pójdzie zapłacić następne składki. Ale wtedy o tym nie wiedział.
– Coś się dzieje w „Lesie” – powiedział do Beau, kiedy jechali z powrotem. – Nie wiem co. Coś.
– Ja wiem – powiedział Beau spokojnie. – Tak. Wiemy, że coś się dzieje.
• • •
Kiedy Pierce wrócił, Rose spała; zrzuciła pościel, ale się nie rozebrała, leżała powykrzywiana na prześcieradle jak swastyka, długie stopy miała bose, twarz ukrytą we włosach. Rozebrał się, nagle zdławiony i rozpalony, i położył się obok. Kiedy wyłączył światło, wicher jakby się rozdął i wypełnił pokoje; w kuchni coś spadło z papierowym szelestem, a Rose się obudziła. Uniosła się jak gdyby z głębokiej toni i usiadła, jak gdyby na brzegu basenu, patrząc w głąb. Potem obróciła się do Pierce’a rozciągniętego nago obok.
– Nie było żadnego pręgowca – powiedziała.
– Myślałem, że mówiłaś o szopie.
– Nie było żadnego.
Zastanowił się, co to mogło znaczyć. Że nie miała żadnej wymówki na utratę kontroli nad pojazdem na tym zakręcie. Że wcale nie straciła panowania, przynajmniej nie nad samochodem, który wykonał to, co mu kazała. Pozostawało jedno pytanie – dlaczego – i nie zamierzał jej go zadawać.
– Okej – powiedział. Znów położyła się i założyła ręce za głowę.
W pokoju robiło się zimniej w miarę jak do środka wkradało się powietrze z zewnątrz. Zasypiała, to znów się budziła, wierciła i rzucała bezwolnie, w końcu poszła do łazienki. Słuchał wichru i spłuczki w toalecie. Przydreptała z powrotem i wspinała się na łóżko, kiedy ją zatrzymał.
– Zaczekaj. Chwilę.
Stała przed nim, a on siedział na krawędzi łóżka. Rozpiął jej dżinsy, pociągnął za zatrzask i suwak; położyła mu ręce na ramiona. Wyłuskał ją ze spodni, ciągnąc je w dół, żeby mogła uwolnić z nich nogi.
– Proszę – powiedział.
Rozpiął i zdjął jej też koszulę, a potem objął, by rozpiąć biustonosz. Delikatnie trącił uwolnione piersi, spojrzał w nieobecne oczy, wpuścił ją z powrotem do łóżka.
– Straszny ten wiatr.
Naprawdę stawał się niepokojący. Z zewnątrz dobiegały dźwięki, dyszkant stukotów, łomotów i gwizdów na melodię wiatru, których nie dało się zinterpretować, dopiero następnego dnia miały się okazać krzykiem zbiegłych mebli ogrodowych lub powyrywanych sztachet.
– A jeśli to jest to? – spytała.
– To znaczy?
Ale ona znów spała, a przynajmniej nie odpowiedziała; spojrzał na jej twarz w mroku i nie potrafił stwierdzić, czy ma zamknięte oczy.
Tak naprawdę wiedział, co to znaczy, bo to właśnie od niego usłyszała mitologię wiatru, który wieje tam, gdzie chce, jako jedyny element Natury niebędący pod władzą Boga i dlatego być może do dyspozycji naszego Wroga; słyszała odeń opowieści o wichrach – zmieniaczach historii, jak kiedyś taki wiatr zniszczył hiszpańską Armadę i w ten sposób ocalił Anglię przed katolickim podbojem, słynny wiatr, który, jeśli sprawdzić w ówczesnych kronikach, nie istniał. Opowiedział jej o wichrze, który unosi z sobą dawną epokę, i innym wichrze, który przynosi nową, oraz o ciszy pomiędzy. Opowiedział jej o wielu rzeczach.
Boże, jakże targały nią sny – teraz jej ramię wyprostowało się i spoczęło na jego torsie, a z otwartych ust z każdym oddechem dobywało się ciche dziecięce kwilenie strachu. Zwykle nie pozwalał jej spać obok.
Nie, nie stanęło jej na drodze nic, co musiałaby ominąć gwałtownym ruchem, chodziło raczej o coś, co podążało za nią, a od czego uciekała. Któż pędzi tak szybko nocą i na wietrze?
Zadrżał do szpiku kości i przykrył swą nagość.
Kiedy było późno, Robbie wyszedł z werandy Pierce’a i stanął nad ojcem. Pogrążony w głębokim śnie Pierce zdumiał się wyraźną obecnością chłopca, wyraźniejszą niż kiedykolwiek. Złote włoski na ramionach; ohydny spokój uśmiechu peszącego i zachęcającego zarazem, który Pierce nieczęsto widywał, a którego tak często poszukiwał za pomocą środków duchowych i fizycznych. Robbie pochylił się i pocałował go w policzek, odwrócił się – spełnił swój obowiązek, teraz wzywali go inni i inne zajęcia. W otchłani snu niezdolny, by go zawołać, Pierce czuł, jak odchodzi, ale nie zapamiętał tego: zapamiętał jedynie, że obudził się nagle, opuszczony, tylko z kobietą u boku i straszliwym wichrem za oknem.
• • •
Następnego poranka – trwożliwie błękitnego, z uciekającymi przed czymś chmurami – Rose siedziała na werandzie Pierce’a i rozmyślała, paląc papierosy, podczas gdy Pierce ładował pudła i meble na ciężarówkę swojego przyjaciela Brenta Spofforda: był to ten sam człowiek a nawet ta sama ciężarówka, która kiedyś przywiozła Pierce’a i te książki z miasta na wieś. Kiedy skończyli, wyjechali z Jambs (machając po drodze do wychodzącej z apteki Rosie Rasmussen; Rosie, która była w pewnym sensie pracodawcą Pierce’a, a także w innym sensie kochanką i wybranką Spofforda) i ruszyli ku Littleville, do domu, do którego Pierce się przeprowadzał. Niemal spodziewał się, że na miejscu odkryje, iż dom zniknął usunięty jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przez wiatr – ale ten czekał na niego.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

18
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.