Związek agenta i pacjenta 1 Kiedy świat się kończy, kończy się nieco inaczej dla każdej myślącej istoty, która może go oglądać; koniec nie następuje nagle, ale stopniowo przechodzi przez świat niczym drżenie po gładkiej sierści konia. Nadejście końca świata może zrazu wstrząsnąć tylko jednym miastem, jedną dzielnicą; może wprawić w drżenie ziemię pod stopami wiernych w kościele, ale nie bywalców baru na tej samej ulicy; zniweczyć spokój tej ulicy, tej rodziny, tego dziecka, które w tej chwili podnosi wzrok znad komiksu i wie na pewno, że nic już nie będzie takie samo. Ale chociaż świat dla niektórych kończy się wcześniej niż dla innych, każdy kto przezeń przechodzi – albo przez kogo on przechodzi – potrafi spojrzeć wstecz i zrozumieć, że przeniósł się ze starego świata do nowego, gdzie chcąc nie chcąc umrze: wie to, chociaż wszędzie wokół sąsiedzi wciąż żyją w starym świecie pośród jego dawnych przyjemności i lęków. I to będzie dowód – w twarzach znajomych ujrzy, że zostali z tyłu, zrozumie w sposobie, w jaki na niego patrzą, że na drugą stronę przeszedł żywy. Przez całe lato nad hrabstwem, które obejmuje większość Faraway Hills oraz tamtejszych miast, farm i rzek, zalegał jakiś letarg. W upale i drętwej ciszy powstaje coś niewytłumaczalnego; drobnostki, na pozór zupełnie niezwiązane ze sobą. Pewien rybak złowił w Jeziorze Niklowym rybę, na której opalizującym boku widniały słowa; przepisał je dla bibliotekarki w Blackbury Jambs, a ta powiedziała mu, że to po łacinie. Jakiś człowiek z Conurbany budujący letni domek dla siebie i rodziny przy górskiej drodze (czy było to Bug Hill Road czy Hopeful Hill?) pewnego dnia nie mógł odnaleźć działki, którą kupił, ani fundamentów, które zaczął stawiać dzień wcześniej, choć był pewien, że jest we właściwym miejscu – dwa razy wracał do skrzyżowania, dwa razy na koniec drogi, zdumiony i wściekły, wszystko po prostu zniknęło! Następnego dnia przyjechał tą samą drogą (był tego pewien) i proszę: jest. I inne rzeczy. Ale te naturalnie zdarzają się często, bez względu na to, czy świat się kończy, czy nie. Jednak mało kto zauważył, że tu i tam skutki pojawiały się przed przyczynami. Nie lawinowo, nie systematycznie, nie, inaczej życie stałoby się niezrozumiałe: tylko gdzieniegdzie, od czasu do czasu, głównie jako łatwe do zignorowania błahostki. Nagle kolibry przestały odwiedzać kwitnący żywopłot przy ścieżce prowadzącej do domu spokojnej starości Zachód Słońca, zasmucając jedną z kobiet tam przebywających, która uwielbiała je obserwować; jakiś czas potem durny robotnik, wypełniając, jak sobie ubzdurał, polecenie służbowe, wyciął żywopłot. Matka rozwieszająca pranie zobaczyła na drodze swoją córeczkę z plastikowym plecakiem – kątem oka, znikającą za wzgórzem; tego samego dnia córka w tajemnicy powzięła postanowienie o ucieczce z domu. Gdyby tak zebrać i zliczyć te drobiazgi, ile by się ich nazbierało? Ile powinno ich nastąpić w normalnym roku? Czy nagły wzrost bezcelowych zbiegów okoliczności – na przykład wrzosiec kwitnący dokładnie w tym miejscu, w którym w zeszłym roku zgubiłem fajkę z wrzośćcowego drewna, albo wszystkie matki i córki z Fair Prospect wypowiadające w tym samym momencie słowo ‘skarbie’ – dałoby się przedstawić na wykresie? Czy jakaś tajemnica odkrywa się przed nami w niedostrzegalnych rzeczach, które mogłyby, gdybyśmy potrafili je zauważać, ostrzegać nas przed końcami i przed początkami? – Kiedy ludzie mówią to samo w tej samej chwili – wyjaśniała swojej córeczce Sam Rosie Rasmussen – to robią tak. Patrz. Zahacz mały palec wokół mojego. Nie tak. W ten sposób. Zagryzając z przejęcia koniuszek języka, Sam zdołała owinąć paluszek wokół palca matki. – A teraz odpowiedz. Kiedy księżyc jest najgrubszy? Sam pomyślała przez chwilę i wzruszyła ramionami. – No kiedy? – W pełni. – Dobrze. Kiedy księżyc jest najgrubszy? – W pełni. – Niech się twoje i moje życzenie spełni. Trzymaj mocno. Przeciągały palce każda w swoją stronę, aż wreszcie mocne ogniwo pękło. – Widzisz – powiedziała Rosie. – Tak trzeba zrobić. – Żeby móc powiedzieć życzenie? – Tak. – Co sobie życzyłaś? – Nie można powiedzieć, bo się nie spełni. A jej własne życzenie? Długo było tylko jedno, które potrafiła sformułować: życzenie, aby mieć jakieś życzenie, by mieć coś, czym mogłaby wypełnić pustą i nieczułą przestrzeń, gdzie (jak jej się zdawało) znajdowało się kiedyś jej czujące serce. Ale zeszłej jesieni pojawiło się coś nowego, czego mogła sobie zażyczyć każdego wieczora, coś, dla czego mogła trąbić w każdym tunelu (z dłonią na dachu samochodu, jak nauczył ją ojciec). Ale czego nigdy nie mogła wyrazić. |