powrót do indeksunastępna strona

nr 07 (XCIX)
wrzesień 2010

W obrotach sfer niebieskich
Maciej Jurgielewicz
ciąg dalszy z poprzedniej strony
To jak już się ten temat tak poskładał na poważnie, bo co tu kryć, to wszystko jakieś twarde fakty były, to postanowiliśmy, że trzeba działać, coś zrobić. Najlepiej to obadać tę sprawę. Zastanowiliśmy się nad wczorajszym wieczorem i zaraz nam wyszło, że to pewnie ma związek z tym Kopernikiem, że musiał się wkurzyć typ jak go tak wołaliśmy. No właśnie, to był już taki temat, że zaczęliśmy gadać o tym duchu tak na poważnie. Jakby był, bo i na to wychodziło, że był. Jak zaczęliśmy rozkminiać, o co może mieć wąty Kopernik, to do niczego nie doszliśmy. Tylko Kaczan wpadł na to, że trzeba by pójść do Sławka, dilera, który nam zawsze zioło gonił, to może on coś poradzi, bo on to jak szaman w plemionach. Kaczan widział taki film na kablówce o szamanach i plemionach, i tam jak plemię miało problem z duchami, to szli właśnie do swojego kolesia od zioła, a on sprawę rozwiązywał.
Sławek z początku nie kumał po co przyszliśmy, czego mu nie mówiliśmy, to on myślał, że przyszliśmy po hasz i chciał nam odkroić od wielkiej kostki, którą, jak się pochwalił, dostał właśnie z Amsterdamu. No ale jak już się dogadaliśmy, to powiedział nam, że zobaczy w necie. Coś posprawdzał, pomyślał, skręcił dwa gibony, to się spaliło, on znowu pomyślał i poradził nam, żeby wziąć z biblioteki książkę Kopernika, przeczytać, to się może dowiemy. No i następnego dnia poszliśmy pod taką największą bibliotekę w mieście, taką w chuj wielką, że tam podobno wszystko jest, tak Kaczan mówił. Sarna ubrał się na tę okazję w garnitur, żeby kwasów nie było. Wcześniej w necie sprawdziliśmy, co Kopernik napisał i tam coś było o obrotach sfer, tylko jakiś taki długi tytuł zagmatwany.
Jak Sarna o to poprosił w bibliotece, to kobita była zdziwiona. Powiedziała mu, że to tylko w czytelni. Pewnie, że lepiej by było, gdyby Kaczan poszedł, ale już Sarna był w tym garniturze, więc musiał wleźć tam sam. Siedział z dobre pół godziny, aż się z Kaczanem już cieszyliśmy, że pewnie koleś rozkmini wszystko i będzie po sprawie. Ale jak Sarna wyszedł, to się okazało, że dupa, że nic nie zakumał z tej książki, bo to po szwedzku chyba było, nic po polsku.
Ilustracja: <a href='http://www.majszy.com' target='_blank'>Agnieszka Majchrzak</a>
Ilustracja: Agnieszka Majchrzak
Poszliśmy do niego na chatę i zapaliliśmy, siedzieliśmy tak bez radości w ogóle, bo temat był już ciężki, nic do głowy nam nie przychodziło. Sarna poszedł się odlać. Zaraz usłyszeliśmy łomotanie i jego wrzaski. Pobiegliśmy do kibla, a on tam leżał, łeb rozwalony i ledwo że nas kuma, taki przestraszony. Mówił, że jak popatrzył w lustro, to tam był jakiś koleś. Ten koleś, to jeszcze bardziej dziwne, chwycił go z tego lustra za łeb i rzucił nim o ścianę. Sarna mówił jeszcze, że to na bank nie Kopernik, bo w książce była facjata Kopernika i by go poznał, chociażby po głupiej fryzurze. Ten z lustra miał normalną, krótką. No to sami przyznacie, że to już nie przelewki.
Podnosiliśmy Sarnę, a on wył z bólu. Łapę lewą miał całą siną, do szpitala go zabraliśmy zaraz i się okazało, że ręka poszła, połamana jest w dwóch miejscach. W gips go wsadzili. Po powrocie do domu pogadaliśmy o tym z Marzeną, chociaż głupio było, bo taki głupi temat, ale z drugiej strony ona przecież była w to kumata, w te duchy całe. Przejęła się bardzo, tym bardziej, że jej brat siedział już w gipsie i z zabandażowaną głową.
Następnego dnia wzięła nas do jakiejś znanej sobie ruskiej baby, specjalistki od duchów. Mówiła, że to taka dobra, stara specjalistka i że ona poradzi, co robić. Baba miała stragan na targowisku, chińskie gacie sprzedawała i wełniane skarpetki. Jak się Marzena z nią rozmówiła, to baba wzięła nas wszystkich na zaplecze tego swojego namiotu-straganu i tam kazała cicho stać w kręgu. Sama zaczęła coś mamrotać, wywracać oczami, a później łapać nas za nadgarstki i potrząsać. Jak skończyła, to powiedziała, że ma kontakt z duchem i w domu z nim pogada, bo tam ma swoje przybory do duchów. I że mamy jutro się do niej zgłosić.
No i dobra. Następnego dnia wróciliśmy do baby. Powiedziała nam, że gadała z duchem i że duch jest niespokojny i zły, bo został skrzywdzony. My go przywołaliśmy i mamy kibel z tego powodu, bo duch chce, żebyśmy coś dla niego zrobili. Jeśli nie zrobimy, to będzie nas tak przeczołgiwał już do końca życia. My się rzecz jasna zapytaliśmy ‘to co mamy robić?’, ale baba nie wiedziała. Duch nie chciał jej powiedzieć. Ustalił, że powie coś tylko Sarnie, bo Sarna jest już przez niego naznaczony i wybrany. To miało tak być, że Sarna musi sobie mózg dostroić, a wtedy duch da mu przekaz. Do dostrojenia baba zrobiła specjalną miksturę. Jak pytaliśmy z czego, ‘nie pytajcie’, mówiła, że to specjalny przepis i że działa. Taki mętny, śmierdzący szczyn wlany w małpkę po wódce Ojczystej.
Sarna, że niechętnie, to niechętnie, ale syf ten wypił i jak najpierw nic się nie działo, tak go nagle szarpnęło kilka razy i wtedy to już był hardkor. Sarna padł na ziemię jak martwy i zaczął toczyć żółtą pianę z ust. Myśleliśmy, że już po nim, ale on się wtedy poderwał i stanął wyprężony, z wybałuszonymi oczami, tylko tak wywróconymi, że same białka tam były. Masakra, normalnie. Stał tak z dziesięć minut, prosto i nieruchomo. Nawet nie przeszkadzało mu, że przy upadku gips uszkodził. Dopiero jak wrócił do przytomności, do normalności znaczy się, to go ta łapa zaczęła od razu boleć i znowu musieliśmy go do szpitala wieźć. Po drodze Sarna nam powiedział, że jak tam stał u baby na straganie, to miał taką wizję, że widział cały czas jakiś zdezelowany dom, na nim numer i nazwę ulicy. I jeszcze, że łaził po ogrodzie za domem i zaglądał przez okno do ogrodowej altany. Ta ulica to była Sierpowa, numer 18, więc sprawa jasna – trzeba było tam pojechać i obczaić, co to za dom i kto tam mieszka.
To się pojechało jeszcze tego dnia wieczorem na lekkie przeszpiegi. Zobaczyliśmy, że ten dom to taki barak, jakby ktoś w kurniku większe okna zrobił. Tylko że dziwne, bo przed tą budą stała dobra bryka, audica A6 na wypasie, w dobrym stanie. Od razu czuć cwaniaka, jak ktoś tak mieszka, a się wozi sytą gablotą. Zresztą, nieważne teraz. Jeszcze jak łaziliśmy tam dookoła, to znaleźliśmy za tym kurnikiem spory ogród, zaniedbany, z chaszczami i dobitą altaną, taką zieloną, drewnianą budką trzymającą się na słowo honoru. No a że w oknie kurnika paliło się światło, to jasna rzecz była, że ktoś tam mieszka. Posiedzieliśmy dłużej. Kilka razy było na oknie cień widać, chyba jakiś facet w środku. Tyle z tych pierwszych przeszpiegów.
Na kilka godzin wróciliśmy do bazy. Mam na myśli – do Sarny na chatę, bo to taka nasza baza tak jakby była. Tam się zastanawialiśmy co dalej, aż wymyśliliśmy, że trzeba pójść zaraz w nocy i tę altanę sprawdzić. To tak Sarna w tym kierunku zmierzał, bo mu z wizji od ducha został wyraźnie obraz tej budy. Znaczyło więc, że to rzecz ważna w tym przypadku. Tak jak się postanowiło, tak poszliśmy. Wygrzebaliśmy jakieś latarki, czapki, Kaczan miał nawet kominiarkę, wzięliśmy łom i cichaczem tam na miejsce. Przez płot, do ogrodu, ale Sarna musiał zostać, bo z tą łapą połamaną przez płot nie dawał rady. Stanął więc tak jakby na warcie, na zewnątrz. W kurniku, rozumiem w tym domu przez to, światła nie było. Gabloty na podjeździe też nie. To wskazywało, że nikogo nie ma. Więc się trochę uspokoiliśmy, bo nie ukrywam, nerwy były. Niecodzienna taka robota, a do tego nie wiadomo, co za typ tam mieszkał.
Po krótkiej przyczajówie uderzyliśmy już na altanę. Raz, dwa łomem wyłamaliśmy dupne zamknięcie na drzwiach. W środku była rupieciarnia, tak bez składu kompletnie wszystko się walało i zakurzone. Z początku nie wiedzieliśmy, za co się brać, czego tam szukać w tym burdelu. W końcu Kaczan zaczął po prostu wszystko po kolei oglądać. Brał, oglądał i pizd, rzucał gdzieś dalej. To ja to samo, tylko myk-myk, mig-mig, te latarki nam błyskały. Trochę strach był, ale że Sarna przecież stał na warcie to trochę spokojniej, bo przecież tak to człowiek ciśnieniował, iż koleś z kurnika wróci.
Nie tak długo nam zeszło, a trafiłem na walizeczkę z szyfrem, solidną, skórzaną, stylową. Kaczanowi pokazuję, a on od razu, że to musi być to, czego szukamy. Wzięliśmy walizkę i długa z altany. Później u Sarny z tą walizką to jeszcze problemy były, taka twarda suka, nie szło otworzyć. Jak już widać było, że nie damy rady, bo już nawet młotem ją waliliśmy i wszystkim, wpadłem na to, że ją jutro zabiorę do Karola. To kumpel taki, co na warsztacie pracuje i wiedziałem, że on mi to pewnie rozkroi. Musieliśmy więc czekać do następnego dnia. Nerw był niezły i nawet jak się spaliliśmy, to nie dało pogadać o niczym innym, tylko cały czas ta walizka, walizka, walizka.
Karolowi jak zaniosłem, to się zgodził, że otworzy. Tylko stówę za to policzył. To mu mówię ‘że co, stówę za damski chuj, za taką robotę’ i się stargowało do sześciu dych. Musiałem założyć, ale chłopaki później oddały. On tam to moment jakąś super wiertarką przegwintował, zamki puściły i mogliśmy zajrzeć. A w środku sporo tych rzeczy było. Drobiazgi głównie różne, można by powiedzieć rzeczy osobiste, dokumenty jakieś. Dowód był, a na tym dowodzie napisane, że Bogdan Konopko i jego morda. Jak Sarna zobaczył, to od razu prawie się posrał i mówi, że to typ ten z lustra właśnie, co mu rękę połamał. Mnie to trochę dziwiło, że Sarna wcześniej nie wiedział, że nie znał Konopki z wyglądu. Ale ogólnie to mogło tak być, bo ten tam mieszkał, pod czwórką i cichcem zawsze przemykał. Zresztą rzadko bywał, cicho-ciemny. Kojarzyłem go, bo często mijałem, jak nocą od Sarny do siebie szedłem. Konopko sunął z parkingu, ale dobry wieczór nie mówił, nic, tylko dyskretnie na chatę. Szemrany koleś.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.