„Dziwny przypadek Angliki” („O Estranho Caso de Angelica”, reż. Manoel de Oliviera) Ocena: 10% Wiadomo, filmy Manoela De Oliviery słyną głównie z tego, że ich autor ma prawie tyle lat co kino. Wskazaną reakcją jest więc podziw, że jeszcze daje radę trzymać kamerę, w co akurat nie mam wątpliwości – bo kamera też ma sto lat. Utyka na długie, statyczne minuty w rozwlekłych scenach, na martwych twarzach postaci (aktorzy niezależnie od wieku też mają po sto lat) i drętwych dialogach. Podobno scenariusz autor napisał już w 1952 roku i wrzucił do szuflady. Dobrym pomysłem było go tam zostawić. Sam film z początku przypomina metafizyczną wariację na temat „Powiększenia” Antonioniego. Bohater w kadrze aparatu widzi coś, czego w rzeczywistości nie ma, czyli Angelikę żywą zamiast martwą. Od tego momentu zaczyna się kicz do potęgi. Fotografa prześladują zdjęcia pięknej nieboszczki, śni mu się duch Angeliki na balkonie i nad łóżkiem, nadwyrężone zdrowie namolnie ciągnie go na tamten świat ku przerażeniu otoczenia itd. Dopiero latające po ekranie przezroczyste duchy – dusze rozdzielonych kochanków zamiatają po dywan wszystkie te wcześniejsze atrakcje. Urszula Lipińska „Ewa” (reż. Adam Sikora, Ingmar Villqist) Ocena: 60% To film na który ciężko wydać jednogłośny wyrok. Jest tu tyle samo złego, co dobrego, są sceny piękne i poruszające (każda z udziałem Andrzeja Mastalerza), nie brakuje chwytów poniżej pasa i godności twórców (zakończenie). Śląski trzeci świat z punktu widzenia doświadczonej przez nędzę rodziny, w której ojciec – górnik traci pracę. Inicjatywę przejmuję żona, zarabiając u bogatej pani sprzątaniem – najpierw jej domu, potem klubu nocnego. W końcu decyduje się na prostytucję. Szkoda, że twórcy przyjęli strategię „gramy tylko w to, w co wygramy” i poprowadzili swoich bohaterów przez prawdziwe piekło, które ich ledwie zadrasnęło, nie dali poczuć ciężaru sytuacji. „Ewa” jest opowiedziana tak, że ani razu nie jesteśmy w stanie odstąpić od sympatii dla postaci i współczucia nad ich sytuacją. A tu przecież powinno aż kipieć od emocji i pytań! Nie rozważa się moralnych dylematów, nie rozmyśla nad błędami czy głębszymi konsekwencjami, chwile zawahania rzadko wrzuca się między zdania, ale ogólnie króluje w „Ewie” ciepłota wybaczania i gesty wsparcia. Autorzy nie ukrywali, że chcieli być cały czas po stronie swoich bohaterów, skutkiem czego charaktery stały się przewidywalne i od pewnego momentu wszystko rozwija się w smutno wiadomym kierunku. Za pokazanie Śląska i jego kondycji, gdy motyw wyświechtały już dziesiątki wcześniej nakręconych filmów, mówię: brawo. Urszula Lipińska  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Gorzkie mleko” („La Teta Asusada”, reż. Claudia Llosa) Ocena: 90% Drugi film Claudii Llosy pojawił się na festiwalu w ramach przeglądu ostatniego sezonu filmowego. Już wtedy, kiedy gościł na ekranach polskich kin, nie można było przejść koło niego obojętnie, bo to kino refleksyjne, subtelne, ale także psychologicznie brutalne. Fausta żyje naznaczona traumą swojej matki, która w czasie ciąży została zgwałcona podczas działań wojennych w Peru. Chociaż bohaterka nie doświadczyła jej cierpienia, odczuwa efekty tego, co stało się przed laty. Izoluje się od świata, boi otoczenia – zwłaszcza mężczyzn – a także odrzuca swoją seksualność w strachu przed powtórzeniem losu matki. Postać matki ma kluczowe znaczenie – to z jej powodu Fausta jest trędowata w swojej społeczności, ale jednocześnie dzięki niej wychodzi naprzeciw własnym lękom. Llosa opowiada historię podróży ku wolności, w kierunku życia pozbawionego strachu i niepewności, dozując każdą scenę i dialog z precyzją godną filmowych mistrzów. Reżyserka nie epatuje dosłownością ani nie przekracza niebezpiecznej granicy wojeryzmu, a mimo to jej film ma ogromną siłę i agresję. Wielka w tym zasługa także aktorki, Magaly Solier, bez której Fausta nie byłaby tą samą postacią. Ewa Drab „Hadewijch” (reż. Bruno Dumont) Ocena: 70%  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Rzecz dziwna, ale ciekawa. Po seansie główne pytanie większości widzów, wybrzmiewające w pofilmowych dyskusjach brzmiało – czy ostatnia scena to retrospekcja? Tak naprawdę od odpowiedzi na to pytanie zależy ostateczna interpretacja dzieła. Oglądamy tu młodą dziewczynę, w bardzo specyficzny sposób przeżywającą wiarę – darzącą Jezusa Chrystusa miłością kobiety do mężczyzny – wraz z potrzebą fizycznej bliskości (cokolwiek to może oznaczać). Takie podejście nie ułatwia życia – dziewczyna zostaje odrzucona przez klasztorne siostry i znajduje więcej zrozumienia u islamskiego nauczyciela (niestety, nie ograniczającego się do kazań w swej działalności religijnej). Nastrojowe, powolne, ciekawie filmowane, z interesującymi scenami (wspólna modlitwa) ale przede wszystkim stawiające cały szereg pytań. Czy to film religijny, czy antyreligijny? Jak zrozumieć odniesienie twórcy do chrześcijaństwa (nie dającego bohaterce szansy na samospełnienie) i islamu (traktującego przemoc jako istotne narzędzie propagowania wiary)? Czy bohaterka jest niezrozumiałą świętą mistyczką, czy też rozchwianą osobą o bardzo niedojrzałej religijności. No i wreszcie – jak zrozumieć finał? Seans zachęcający do dyskusji i szperania po internecie, by zbudować sobie pełną interpretację. Konrad Wągrowski Ocena: 70% Bruno Dumont nakręcił film kontrowersyjny, refleksyjny, intrygujący i niejednoznaczny. Niestety, w dążeniu do artystycznej prowokacji dał się ponieść stereotypom, które zaburzyły koncepcję opowiadania. Bo i owszem, w „Hadewijch” mamy do czynienia z inspirującym wykładem na temat wiary, religii, fanatyzmu, dobrych i złych uczynków, pojawia się nawet przełamanie szablonów, ale za chwilę wykorzystanie gotowych schematów wydaje się przeczyć wcześniejszym poczynaniom reżysera. W powielanie stereotypów wpisuje się wątek muzułmańskich braci oraz rodzina głównej bohaterki, Celine – czy tylko zaniedbywane dziewczyny z ociekających luksusem domów mają prawo być obsesyjnie religijne? Dumont rozkłada przed widzem oczywiste motywacje i tło psychologiczne, ale to za mało, skoro kolejnymi scenami chce nas przekonać, że ma większe ambicje. W rezultacie film można potraktować jako materiał do ożywionej dyskusji. Pod tym względem – kina jako sztuki prowokującej do myślenia – „Hadewijch” sprawdza się znakomicie. Może to wystarczy? Ewa Drab „Hanzo zwany brzytwą” („Hanzo The Razor”, reż. Kenji Misumi) Ocena: 70% Najbardziej odjechany film samurajski w ramach sekcji Nocne Szaleństwo. Tytułowy Hanzo to sprawiedliwy acz srogi stróż prawa, stosujący dość ciekawe metody śledcze. Z przesłuchiwanych kobiet wyciąga bowiem wszelkie potrzebne mu informacje przy pomocy swojego wytrenowanego i prawdziwie zahartowanego w ekstremalnych warunkach… członka. To niejedyna jego zaleta – świetnie też włada mieczem i słowem – aczkolwiek wywołująca najwięcej emocji także u oglądających. Nic dziwnego, że z tak ogromną skutecznością bezwzględnie broni sprawiedliwości, tropi korupcję i demaskuje wewnętrzne pałacowe intrygi i spiski. Pierwsza cześć kultowej trylogii ma swój osobliwy klimat. Jest sprawnie wyreżyserowana, chwilami prawdziwie zabawna (zapewne w dużej mierze nie zamierzenie), choć czasami niebezpiecznie stąpa po granicy dobrego smaku. Obrońcy ekranowej moralności mieli by wiele do zarzucenia, choć daleko mu w śmiałości od zapowiadanych na przyszły rok filmów z gatunku pinku eiga. Nie ma natomiast wątpliwości że w kategorii „nocne szaleństwo”, „Hanzo zwany brzytwą” to seans idealny. Kamil Witek |