– To najważniejsze – powtórzył i pocałował ją w ocalałą głowę. – Jak tu dotarłaś? – spytał Beau. Sprawiała wrażenie, jakby nie wiedziała. Dystans był spory, kilka przecznic (Pierce ciągle mierzył w przecznicach), przynajmniej mila ku granicy miasta i most przez rzekę Shadow. W jej oczach widać było, że ze zdziwieniem odtwarza tę drogę. – Biegłam – powiedziała; strzeliła. Odzyskała przytomność – odzyskała siebie – zwisając głową w dół na pasach, nie pamiętała momentu zapinania ich, ale najwyraźniej zrobiła to: znowu była to jedna z tych chwil, kiedy wychodziła z czarnego tunelu niewiedzy w miejsce, miejsce w swoim życiu, to miejsce; i musiała zrekonstruować całą drogę tutaj, nie mając pojęcia jak, dlaczego. Czy ciągle się poruszała? Nie, to tylko wiatr na krawędzi zbitego okna. Czy to jej krew tak ciepło kapie po nodze? Nie, to leje się jakiś płyn samochodowy. Cóż to za czarna istota przyciska się do bocznej szyby z otwartą mordą? – Chyba walnęłam w ich skrzynkę na listy – powiedziała. – Tak, właśnie tak. – Drżącymi rękami zapaliła papierosa. – No i. Wyplątałam się z pasa, chyba otwarłam drzwi i wysiadłam. – Wysiadła, obracając się przy tym, żeby stanąć do góry nogami obok swojego leżącego na prawym boku samochodu? Nie, mroczny świat obrócił się razem z nią, kiedy wysiadała, to samochód był do góry nogami, jedno z kół wciąż się kręciło. – Tak się bałam. Przyszłam tu nie wiem jak i teraz. Teraz. O cholera. – Ale – powiedział Pierce – nic ci się nie stało i nikogo nie potrąciłaś… – Uciekła z miejsca zdarzenia – przerwał Beau, patrząc na zdumionego Pierce’a. – Och. – Tak się nie robi. – O tak. Pierce dopiero od niedawna miał prawo jazdy i dopiero teraz zaczynał pojmować, do jakiego stopnia świat, w którym mieszkał, przystosowany był do samochodów i kierowców, jak ich potrzeba informacji i wskazówek, miejsc do parkowania i zawracania, pomocy w przypadku awarii lub zagubienia była zaspokajana – wcześniej tego nie dostrzegał; oczywiście istniały też kary, przepisy i nadzór, równie drobiazgowe. – Ale – odezwał się znów – no wiesz. Jak to szło? Byłaś pod wpływem? – Pierce, oczywiście. Ciągle jestem. – Och. Zasłoniła oczy dłońmi, papieros wystawał jej spomiędzy palców, mierząc w sufit. – Boże. Jeśli zrobią mi badania, stracę prawo jazdy. Na pewno. Jej kabriolecik miał sporo rys po spotkaniach z innymi samochodami, nigdy nie była winna, ale gromadziło się to na pewno gdzieś w archiwach. Mogła być teraz pijana, ale Pierce sądził, że pewnie pomyślnie przeszłaby badanie; jej reakcja na piwo czy dwa była jakby psychotropowa, wręcz dionizyjska. Wiedział o tym. – Czy w tym domu byli jacyś ludzie? Ktoś cię widział? – Nie wiem. Nie widziałam świateł. – Objęła się żałośnie rękami. – Co ja teraz zrobię? – Więc może mamy czas? – Czas? – spytała z wahaniem. – Jaki czas? – Pojedziemy zobaczyć – powiedział Beau. – Może zdążysz wrócić, zanim… Zerwała się; własne ramiona otaczały ją ciasno niczym kaftan bezpieczeństwa. – Nie, nie, nie mogę. Nie mogę. Nie potrafię. – Oparła się o Pierce’a z zamkniętymi oczami, szukając w nim schronienia. Beau patrzył na nich, być może zastanawiając się (jak wydawało się Pierce’owi), jakie miejsce może zająć w tej sytuacji, by coś tu naprawić. Wicher akurat wtedy uderzył w dom, aż przez ściany przeszło drżenie, jak gdyby przepychał się w drodze przez Maple Street ku górom. – Pojedziemy zobaczyć – powiedział. – Pierce? – Pójdę po samochód – odparł. Miał nadzieję, że stanowczo. – Nie! – krzyknęła Rose i chwyciła go za rękę. – Zostań. – Pojedziemy moim – rozstrzygnął Beau. – Będę za minutę. Jak mnie zobaczycie, zejdźcie. Mam pewien pomysł, ale to od was zależy. Gdy wyszedł, Pierce zaprowadził Rose do drugiego pokoju, największego w mieszkaniu, zarazem sypialni i gabinetu, i posadził ją na łóżku. – Stracę pracę – jęknęła. – Z tego powodu? Na pewno nie. – Nie z tego. Zamykają ośrodek. Rose była asystentką i pracownikiem socjalnym w Centrum Psychoterapii „Las”. Pierce słyszał plotki. Duże kwoty poszły na adaptację do nowych zadań, mówiono też, że personel jest dobrze opłacany, że to szczęściarze. Ale ośrodek był ogromny i pomimo publicznego wizerunku solidności i zamożności, ładnych logo i lśniących vanów na ulicach, a także wsparcia dla lokalnej społeczności, zawsze zdawał się pozbawiony znaczenia – a być może korzeni? – tak jak pensjonariusze. – Powiedzieli ci? – Mówić to oni nie mówią. Ale zapowiedzieli, że przydziały pracownicze na wiosnę zostaną ogłoszone dopiero końcem roku. – Ośrodek działał w systemie niejako semestralnym, trochę jak swoista szkoła, tylko, że najpopularniejsza latem, zimą przeważnie zamknięta (trudności z ogrzewaniem i dojazdem na zaśnieżony stok). – Powiedzieli nam na przyjęciu. No wiesz. Przypomniał sobie, że właśnie tego wieczora była na przyjęciu dla personelu na koniec sezonu. Wino, może piwo. Nie miał kto się nią zaopiekować. Prosiła, żeby z nią nie jechał. – Ale – zaprotestował – nic konkretnego. Położyła się na łóżku, rozrzucając długie włosy po poduszce. – Ojej – lamentowała. – Co ja teraz zrobię? Co zrobię? Położył się obok, by ją objąć. Wicher szalał wokół nich. Co ona teraz zrobi? Pomyślał o tych wszystkich, którzy dzisiaj pracowali na swoim, którzy, jak oni, wyszli z uniwersytetów z dyplomami w kieszeniach, prawdziwymi, lecz bezużytecznymi (w jej przypadku literatura amerykańska), którzy dostali pracę w opiece społecznej albo otwierali za oszczędności sklepiki, uczyli się prostych rzemiosł i sprzedawali swoje produkty, albo cudze produkty, albo też samych siebie, zawsze wiedząc, że to nie potrwa długa. On przecież też. Dziwne to było pokolenie, luźny szew społecznej materii, niektórzy z nich przeznaczeni do wielkich rzeczy, inni nie, niektórzy uniesieni porywem zdarzeń i zgubieni na zawsze. W większości byli optymistami, ale u ich stóp zawsze mogła otworzyć się otchłań skłaniająca do zadumy i lęku. On sam od dawna im służył – kobietom w takiej konsternacji. Mógłby wręcz (gdyby chciał) uwierzyć, że jest tu z tego powodu, by służyć im i pomagać: kobietom poszukującym czegoś, sztuki, umiejętności, pasji, pomysłu na rozwój samych siebie i sposobu wykorzystania go. Artystyczne dusze, pewne, że posiadają moc, ale niemające na co jej wykorzystać, drapieżcy starający się (we łzach, w amoku, w mroku nocy) odkryć, co jest ich zwierzyną łowną. „Kim mam być, co mam zrobić?” Nie dał Rose odpowiedzi. Wiedział, o co się go tu prosi, ale nie zamierzał dawać odpowiedzi, nie miał już nic do dania, a nawet gdyby miał, zatrzymałby dla siebie, bo jego potrzeba była równie wielka. Służył bezinteresownie (nie bezinteresownie, lecz na pewno lekkomyślnie, a biorąc pod uwagę ostateczny koszt, wychodziło na to samo); nasłużył się już i nie miał zamiaru tego ciągnąć. Non serviam. Nie tym razem. Cholera, nie tym razem. – Przyjechał Beau – powiedział i podniósł się. Chociaż Rose i Pierce pewnego lata w Faraways byli kochankami, nie byli sobie wierni; przynajmniej Pierce zakładał, że ona nie była mu wierna; jej tłumaczenia nie zawsze były zrozumiałe, a nigdy nie trzymały się kupy, jak nikt potrafiła wypierać się – przede wszystkim przed samą sobą – co lub z kim kombinowała; gdy wypiła kilka drinków, noce zamykały się za nią niczym sny, a przygody i mężczyźni nie rejestrowali się wyraźnie w jej pamięci. Kiedyś przyjęła propozycję podwiezienia od pewnego znajomka (asp znowu w warsztacie?), a kiedy wyciągnęła samochodową popielniczkę, zauważyła brzeg małego pojemnika; czując nieokreślony bryzg pamięci, sięgnęła po niego i wyjęła szkła kontaktowe, których nie mogła znaleźć od wielu dni. – Zniszczone? – Nie. Tylko brudne. – Potrafił wyjaśnić? – Nie potrafił. Jak mógłby, skoro ja nie potrafiłam. – A więc nie wiesz, co jeszcze mogło stać się w tym samochodzie, oprócz tego, co stało się ze szkłami. – W sumie nie. |