Niestety, niska cena licencji na rozpowszechnianie filmów wytwórni The Asylum ciągnie za sobą katastrofalne skutki – prędzej czy później prawdopodobnie wszystkie z ich produkcji trafią na rodzimy rynek DVD. Ostatnio na przykład pojawiło się u nas „30 000 mil podmorskiej żeglugi”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Podczas obcowania z filmami produkowanymi przez wytwórnię The Asylum bardzo łatwo dojść do kilku irytujących wniosków. Po pierwsze – krajowi dystrybutorzy zatrważająco łatwo dają się złapać na haczyk niskiej ceny licencji, zapominając, że ciągłe raczenie widzów knotami nie wróży dobrze przyszłości branży. Po drugie – aż się prosi wprowadzić przepisy wymagające umieszczania na opakowaniu płyty nazwy wytwórni, która wyprodukowała obraz. I to wołami, żeby nie było absolutnie żadnych wątpliwości, na co się człowiek porywa. Może wówczas skończyłoby się wydawanie badziewia, bo nikt by tego po prostu nie kupował. Po trzecie – i chyba najważniejsze – miło by było, gdyby w sklepach, zarówno tych na ulicy, jak i internetowych, można było chociaż pobieżnie przejrzeć film. Bo w chwili obecnej kinoman stoi na straconej pozycji, kupując produkt dosłownie jak kota w worku, podczas gdy taki czytelnik może sobie bez problemu zerknąć do środka książki i zadecydować, czy rzeczywiście warto topić pieniądze w czymś, co na pierwszy rzut oka wyglądało całkiem interesująco. A tak – niczego nieświadomy konsument wchodzi w posiadanie takich na przykład „30 000 mil podmorskiej żeglugi”, dość kuriozalnego, luźno opartego na klasycznej powieści Juliusza Verne’a, filmu. Już od pierwszych scen łatwo się zorientować, że seans będzie drogą przez mękę. Zawiązanie fabuły to ćwiczenia załogi atomowego okrętu podwodnego, odbywające się – chyba w myśl dewizy „jak już tonąć, to z fantazją” – nad głębią Rowu Mariańskiego, przerwane atakiem jakiejś nieznanej siły i zatonięciem jednostki. Streszczenie brzmi może niewinnie, ale w rzeczywistości cała ta sekwencja jest w stanie rozbawić do łez. A to za przyczyną kamerzysty i aktorów, którzy wyłażą ze skóry, żeby oddać dramatyzm sytuacji. Przed atakiem, gdy okręt spokojnie płynie swoim kursem, zdjęciowiec nieustannie zatacza obiektywem kamery coś w rodzaju kwadratów, usiłując zasugerować widzowi, że akcja dzieje się na pełnym morzu. Bidulek najwyraźniej nie uważał w szkole i nie wie, że łodzie podwodne w zanurzeniu, i to tym bardziej dużym, nie bujają się na boki jak rybacka krypa, bo w głębinach nie ma żadnych fal, zaś okręt nie ma płetw, a śruby. Jeszcze zabawniej robi się wtedy, gdy okręt zostaje zaatakowany, wówczas bowiem aktorzy zaczynają się ciskać po studio (znaczy po mostku), momentami zapominając, że należy bujać się w tę samą stronę, co reszta obsady. A bywa, że osoba na pierwszym planie jest znoszona na lewo, podczas gdy sierotki w tle usiłują uchronić się przed lotem w prawo. Potem widzimy Lorenzo Lamasa z wąsikami i bródką, wylegującego się wiele metrów pod wodą na… materacu w… powietrznym bąblu. Wkrótce dowiadujemy się, że bąbel jest wynikiem działania tzw. konwertera tlenowego i potrafi automatycznie zasysać tlen z otaczającej go wody (metodą „rozbijania molekuł wody”). Na czym jednak „pływa” materac, skoro bąbel jest kulisty i nie ma w nim ani grama wody? Któż to wie… Nagle Lamas i pływająca w jego pobliżu batyskafem ekipa dostaje zlecenie dostania się na pancernik USS „Abraham Lincoln” (dziwna sprawa, bo taki okręt w rzeczywistości nie istnieje i nie ma szansy zaistnieć – nikt o zdrowych zmysłach nie buduje już pancerników; być może chodziło o usilne połączenie filmu z książką Verne’a, gdzie występowała fregata o tej nazwie, ale ruch jest chybiony, bo pancerników w USA jest ledwie kilka, w dodatku powszechnie na świecie znanych). Tam dowiadują się, że mają odszukać na dnie Rowu Mariańskiego okręt – ten sam, w którym aktorzy gibali się w rozmaite strony – i uratować jego załogę. Na pancerniku pada komenda przyszykowania szalup ratunkowych i opróżnienia kajut na przyjęcie rozbitków. W tym momencie jeden z podwładnych zadaje osłabiające pytanie: „Jaka jest procedura, jeśli nikt nie ocalał?” I nie, nie miało to pokazać indolencji umysłowej marynarza, a jedynie podnieść temperaturę emocji oraz – chlip, chlip – przygotować widza na „najgorsze”, czyli śmierć załogi. Sama akcja ratunkowa ma polegać na podczepieniu pod właz zatopionego okrętu konwertera tlenowego i dostarczaniu nim tlenu produkowanego z wody morskiej. Stu sześćdziesięciu osobom. Maszynką, która z trudem zaspokaja potrzeby jednego, wypoczywającego człowieka. Mam wrażenie, że scenarzysta niezbyt się zastanawiał nad tym, co pisze, ale cóż tam. Fabuła się powoli komplikuje, bo wojskowych bardziej obchodzi eksperymentalna broń, jaką okręt miał na pokładzie, niż sama załoga, zaś Lamas, konstruktor batyskafu i konwertera, dostaje za dowódcę ekspedycji swoją byłą żonę, która traktuje go jak glistę (to tyle w kwestii zgranego zespołu). Oczywiście batyskaf ulega uszkodzeniu, bo zszedł na zbyt dużą głębokość. I gdy wydaje się, że za chwilę mała łupina zostanie zgnieciona na serwetkę (nikt prócz etatowego panikarza nie objawia niepokoju zaistniałą sytuacją), ciśnienie i temperatura wody wracają nagle do „normalnego poziomu”. Ach, te magiczne bariery, których żadna sonda spuszczana do Rowu Mariańskiego dotąd nie wykryła, a które pozwalają ot tak (tu proszę sobie pstryknąć palcami) zniwelować parcie kilku kilometrów wody na dno. Wszystko jest więc na najlepszej drodze. Paliwo weźmie się z zatopionej jednostki, tlen również (to już nie z bąbla? No i jak to – będą zabierali tlen załodze, zamiast go dawać?), trzeba tylko się do niej podłączyć (a co z dziurą w instalacji?). Jednak jako że pierścień dokujący w spoczywającej na dnie jednostce jest uszkodzony, ktoś musi wyjść na zewnątrz i wykonać całą operację ręcznie. Żeby było zabawniej, w batyskafie nie ma skafandrów do nurkowania, bo szefowa wypakowała je jako zbędny balast (generalnie to i tak bez znaczenia, bo nie istnieją skafandry umożliwiające pływanie na takich głębokościach), trzeba więc będzie zanurkować… sauté, czyli bez maski tlenowej i w zwykłych ciuchach. Tlen się kończy, dowódca omdlewająco dyszy, panikarz rusza ustami jak wyrzucona na brzeg ryba, na szczęście Lamas jest jeszcze zdolny wydać kilka komend i poradzić, by załoga… oddychała. Po czym następuje wyciemnienie. Tu zaczyna się właściwa część filmu, czyli interwencja kapitana Nemo, wynalazcy i konstruktora „Nautilusa”, gigantycznego podwodnego okrętu, który na swoich licznych pokładach może pomieścić dziesiątki tysięcy bezustannie imprezujących ludzi. Jak udało się zbudować takie bydlę bez zwracania czyjejkolwiek uwagi? Dlaczego żaden radar nie wykrył ruchu tak potwornej kubatury pod wodą? Skąd niezauważenie porwano te tysiące ludzi? Kto by się tym przejmował. Nemo, odkarmiwszy bohaterów i naprawiwszy im batyskaf, proponuje współpracę przy założeniu na dnie oceanu miasta, otulonego w bąbel wyprodukowany przez konwerter Lamasa (oczywiście udoskonalony). Tu dzieje się ze scenariuszem coś dziwnego. Lamas, jak przystało na prawego marynarza, uznaje, że trzeba Nemo powstrzymać (gdyż albowiem ponieważ), Nemo zaś – ni z gruszki, ni z pietruszki – okazuje się nagle być szaleńcem. Nieszczęśnik pragnie wyniszczyć ludzkość na powierzchni ziemi i seriami pierze mózgi porwanym osobom (no bo to przecież niemożliwe, żeby komukolwiek przypadła do gustu perspektywa dwukrotnie dłuższego życia, i to w rajskich warunkach). Do kompletu pojawia się kolejny okręt podwodny, którego załoga – i to na wodach neutralnych! – natychmiast próbuje storpedować „Nautilusa”. Bo tak. Film po prostu zniewala zarówno głupotą, jak i słabą jakością wykonania, co i rusz bawiąc – oczywiście niezamierzenie – rozmaitymi „kwiatkami”. Sceny „na pancerniku” kręcone były w rzeczywistości na jakimś niewielkim kutrze (wiszące za bulajem koło ratunkowe sugeruje, że jednostka buja się w taki sposób, w jaki nie ma prawa bujać się wielki okręt wojenny; w dodatku koło z pewnością nie należy do „Abrahama Lincolna”). Załoga przetrwała na okręcie, który dziesięciokrotnie przekroczył dopuszczalną technologicznie głębokość zanurzenia, potem zaś, z braku tlenu siedząc pod ścianami, obserwowała radosną krzątaninę bohaterów (przypominam: na okręcie prawie nie ma tlenu), którzy WE CZWÓRKĘ obsługują wielki, nieznany im okręt. Dodajmy – okręt, który zalicza BEZPOŚREDNIE trafienie torpedą na głębokości ośmiu kilometrów i wychodzi z tego BEZ SZWANKU! No i spoczywająca na dnie Rowu Mariańskiego (?!) Mu/Lemuria, a nawet Atlantyda (co tam, że leżały w różnych częściach globu), pełna nietkniętych, delikatnych rzeźb (jak to kilka kilometrów pod wodą, i to po dziesiątkach trzęsień ziemi). Na deser zostawiam istną perełkę – papierowe plany jakiegoś technicznego gadżetu, zwędzone ze statku Nemo, w ogóle nie zmoczone w trakcie długieeeego nurkowania – tradycyjnie w samym mundurze – blisko dna oceanu. Z całą stanowczością przestrzegam przed wchodzeniem w kontakt z „30 000 mil podmorskiej żeglugi”. Owszem, obraz momentami potrafi setnie ubawić, za co dodaję mu do oceny jeden punkcik, ale nie o śmiech chodziło jego twórcom. To po prostu bardzo, bardzo niedobry film sensacyjny w kostiumie sf.
Tytuł: 30 000 mil podmorskiej żeglugi Tytuł oryginalny: 30,000 Leagues Under the Sea Rok produkcji: 2007 Kraj produkcji: USA Dystrybutor (DVD): IDG Czas projekcji: 86 min. Gatunek: akcja, SF Ekstrakt: 20% |