„Salt” Philipa Noyce′a wydaje się czerpać najwięcej z prozy Roberta Ludluma. Wszechświatowy spisek, szybka akcja i kompletny brak jakiejkolwiek logiki i sensu.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Bądźmy uczciwi – ów brak sensu nie dotyczy wszystkich książek Ludluma. Takie np. „Tożsamość Bourne’a” czy „Manuskrypt Chancellora” zachowują pewne ramy prawdopodobieństwa i spójność. Być może zresztą dlatego, że opisane w nich spiski nie dotyczą panowania nad światem… Ale w przypadku późniejszych dzieł wydawcy i czytelnicy oczekiwali już raczej „rozmachu” i Tajnych Organizacji Planujących Przejęcie Władzy oraz Samotnych Bohaterów, Krzyżujących Ich Plany. Oczywiście w większości były to spiski, przy których wątek przewodni „Z archiwum X” wyglądał na spójny i przemyślany. Dokładnie taka jest „Salt”, którą reżyser Phillip Noyce po ambitniejszych „ Polowaniu na króliki” (2002) i „ Spokojnym Amerykaninie” (2002) powraca do nieskomplikowanego sensacyjnego kina akcji. Znajdziemy tu wszystkie elementy układanki – absurdalny spisek (obejmujący zamachy na najważniejszych przywódców państwowych i próby przejęcia kontroli nad bronią atomową), samotnego bohatera, oraz – jak by to określił Frank Herbert - „fintę wewnątrz finty w fincie”. Nawet główny pomysł – siatki głęboko zakonspirowanych od wielu lat agentów na terytorium USA - pojawia się kilkukrotnie u Ludluma, choć kłamstwem byłoby stwierdzenie, że on go wymyślił. Od dobrych sześciu dekad funkcjonuje w popkulturze mit o dzieciach zainstalowanych przed laty w normalnych amerykańskich rodzinach, robiących amerykańskie kariery, by, gdy nadejdzie czas, odkryć swoje prawdziwe oblicze. Dorzućmy do tego zakończenie jakby żywcem zapożyczone z „Paktu Holcrofta”, by zamknąć listę ludlumowskich zapożyczeń. Nie twierdzę oczywiście, że twórcy naprawdę korzystali z Ludluma. Ten zestaw elementów – połączony z dynamiczną akcją – cechuje po prostu nieskomplikowane, skrojone dla szerokich rzesz odbiorców kino szpiegowskie. Kino, które ma bawić, delikatnie mrugając do widza jakimiś zapożyczeniami. I „Salt” rzeczywiście stara się przede wszystkim bawić. Akcja zaczyna się mniej więcej w piątej minucie filmu i gna aż do końca, z bardzo niewielkimi postojami. Zwrotów akcji – coraz bardziej absurdalnych – jest mnóstwo. Finał jest dynamiczny. Ale jednak jakoś nie do końca to wszystko gra. „Salt” po prostu nie wzbudza praktycznie żadnych emocji, nie budzi jakiegokolwiek zaangażowania. Bohaterowie (włącznie z tytułową postacią) są papierowi, dylematy są płytkie, nikt nie budzi żadnej szczerej sympatii ani antypatii. A nawet w kinie rozrywkowym to jednak przecież konieczność. Tymczasem nawet romantyczny i poruszający z założenia wątek męża Salt kwitujemy wzruszeniem ramion. Ogląda się „Salt” beznamiętnie (najwyżej irytując się na wyjątkowo idiotyczne koncepty scenariusza, poczynając od kompletnie nieuzasadnionej logicznie sceny wprowadzającej) i błyskawicznie zapomina. Wabikiem na widzów ma być tu oczywiście Angelina Jolie, ale niespecjalnie ma tu cokolwiek do zagrania, a nie daje się jej też szansy na emanowanie seksapilem, jak choćby w o kilka klas lepszym „ Wanted”. Dla polskiego widza wydarzeniem jest udział Daniela Olbrychskiego, który nie tylko jest czwartym aktorem na liście płaci (za takimi tuzami jak Jolie, Liev Schreiber i Chiwetel Ejiofor), ale i radzi sobie całkiem nieźle w nieco psychopatycznej roli rosyjskiego szpiega. Skłamałbym jednak twierdząc, że tylko dla niego warto zaryzykować seans kinowy.
Tytuł: Salt Rok produkcji: 2010 Kraj produkcji: USA Dystrybutor (kino): UIP Data premiery: 27 sierpnia 2010 Czas projekcji: 100 min. Gatunek: thriller Ekstrakt: 50% |