powrót do indeksunastępna strona

nr 07 (XCIX)
wrzesień 2010

ENH, czyli ponad pół setki filmów (2)
ciąg dalszy z poprzedniej strony
„Rozpacz” („Despair”, reż. Rainer Werner Fassbinder)
Ocena: 80%
Pierwszy w wykonaniu Fassbindera film nakręcony po angielsku ma genialny fabularny punkt wyjścia, z którego wyciska wszystko, co się da, aż do wspaniałego końca. Główny bohater – Hermann, grany przez rewelacyjnego Dirka Bogarde’a, spotyka człowieka, którego uznaje za swojego sobowtóra. Wpada wtedy na szatański pomysł zamiany z nim tożsamości i zaczyna wprowadzać swój plan w życie. Nie zauważa tylko jednej, aczkolwiek dość istotnej przeszkody – jego rzekomy sobowtór nie jest do niego zbytnio podobny. Fassbinder prowadzi fabułę z pewnością siebie, konsekwencją, wizualnym sznytem i pięknymi, pomysłowymi ujęciami Michaela Ballhausa, które często mówią więcej niż słowa. Kieruje precyzyjnie swoimi aktorami, wydobywając z nich pokłady szaleństwa, dziwactwa, obsesji, absurdu i głupoty, aż do żałosnej kulminacji. Efektem jest niezwykły film, z którym nie do końca wiadomo, czy traktować go poważnie, czy z przymrużeniem oka – z pewnością jest warty obejrzenia i zadaje ciekawe pytania o tożsamość człowieka.
Karol Kućmierz
„Salto w trumnie” („Tabutta Rovasata”, reż. Dervis Zaim)
Ocena: 70%
„Salto w trumnie” nakręcono bez budżetu, nieomal bez profesjonalnych aktorów, w naturalnych sceneriach. Zamiast mówić, czego w nim nie ma, warto powiedzieć, co jest: pomysł i świetnie napisany scenariusz oparty o mnóstwo celnych obserwacji. To jeden z bardziej udanych tureckich filmów, może dlatego, że podsuwana przy pisaniu o wielu tytułach metafora Turcji jest tu faktem, a nie postulatem. „Salto w trumnie” ma dwie twarze: ironiczną i ponurą. Pierwsza, ta należąca do Mahsuna, najczęściej jest kamienna i poczciwa, zdradzająca szczerą lekkomyślność bohatera, który lubi sobie coś ukraść: a to autobus, a to ambulans. Druga, wiecznie strapiona, to oblicze dziewczyny z kawiarni, narkomanki, w której zakochuje się Mahsun. Można ten film potraktować w wielu punktach jako pozbawioną romantyzmu i jednocześnie niezwykle urzekającą opowieść miłosną, ale absurd sprowadza „Salto w trumnie” na poważniejsze tory. Takim absurdalnym elementem jest paw, wykradziony przez głównego bohatera z ogrodu, który – wedle słów przewodnika – jest symbolem wspaniałości i potęgi kraju. Zwierzęcy motyw w podobnym rozumieniu powtarza się w tej kinematografii często, choćby jako cielec w „Soli życia” Murata Düzgünoğlu. W „Salcie” pawia czeka ironiczny koniec, pozostawiający po historii niespodziewanie gorzką diagnozę o kondycji państwa.
Urszula Lipińska
„Shit Year” (reż. Cam Archer)
Ocena: 70%
Nowy film Cama Archera to przede wszystkim wspaniała rola Ellen Barkin. Kreuje ona tutaj postać aktorki u schyłku kariery, która postanawia porzucić granie i odpoczywać z dala od świata w swoim domku na peryferiach. Jest rozczarowana swoim życiem, środowiskiem filmowym i teatralnym, zrezygnowana, samotna, w kółko rozpamiętuje także swój ostatni romans z młodym chłopakiem. Nowe życie w spokojnym zaciszu także jej nie zadowala – irytuje ją namolna, zdziecinniała sąsiadka, od której towarzystwa nie może się uwolnić. Odwiedza ją także brat, próbując zrozumieć jej decyzję. Aktorka świetnie balansuje pomiędzy różnymi stanami znudzenia, odrętwienia, zdenerwowania, rozczarowania. Dobrze napisane i zabawne dialogi dają jej także duże pole do popisu. Konstrukcja filmu jest oryginalnym połączeniem realistycznego, oszczędnego sposobu opowiadania z psychodelicznymi, fantastycznymi projekcjami głównej bohaterki. Obie konwencje wydają się nieprzystające, lecz umiejętnie się uzupełniają, połączone osobowością i charyzmą Barkin. Oniryczne wstawki są jednak odrobinę przydługie, przez co zbytnio rozbijają główną linię fabularną, a wnoszą tak naprawdę niewiele głębi. Poza tym, dużym atutem „Shit Year” jest bardzo dobra audiowizualna oprawa – stylowe, czarno-białe zdjęcia, świetnie skrojone kadry, odpowiedni soundtrack.
Karol Kućmierz
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
„Sławni i martwi” („Os Famosos e os Duendes da Morte”, reż. Esmir Filho)
Ocena: 70%
Po pierwszej półgodzinie filmu moja reakcja brzmiała „aleosssochodzi?”, ale potem zagadki zaczęły się wyjaśniać, a film zyskał spójność i płynność. Opowieść o nastolatku pragnącym ucieczki z zapomnianego przez Boga i ludzi małego miasteczka w jakimś stopniu może być uznana za brazylijskie „Fucking Amal”, ale to nie tematyka jest w tym filmie najistotniejsza. Esmir Filho nadał (z pomocą mocno zapadającej w pamięć muzyki Boba Dylana) swemu dziełu naprawdę niepowtarzalny nastrój, trudny do opisania, ale w pełni zrozumiały dla każdego, kto w czasach młodości miał silne poczucie braku przynależności do otaczającego go świata. Jest w tym dużo smutku, tęsknoty, zagubienia, pragnienia odmiany, szczypta tajemniczości, a nawet odrobina narkotykowego tripu. Ładne, nastrojowe zdjęcia, idealnie dobrana muzyka, przekonujący aktorzy i wiedza, że w Brazylii gdzieś są zamieszkane przez potomków niemieckich emigrantów miejsca, w których trzeba chodzić w czapkach i swetrach.
Konrad Wągrowski
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
„Synu, synu, cóżeś ty uczynił?” („My Son, My Son, What Have Ye Done?”, reż. Werner Herzog)
Ocena: 50%
Dzieło Wernera Herzoga (reżyseria) i Davida Lyncha (produkcja) i rękę obu tych wybitnych twórców tu widać. Herzog wnosi opowieść o szaleństwie, relacje między człowiekiem i naturą, Lynch z kolei wyraźnie inspiruje ton tej opowieści – tajemniczy, momentami oniryczny, kwestionujący rzeczywistość. Efekt jednak jest średni. Opowieść oparta na autentycznej historii syna, który zamordował matkę nie jest mroczna, jest raczej… dziwna. Główny bohater jest tak szalony, że aż trudno uwierzyć, że mógł prowadzić w miarę normalną egzystencję (i mieć w miarę normalnych przyjaciół), z kolei jego dziwaczne fobie alienują skutecznie widza. Dostajemy więc w sumie studium szaleństwa, czasem z ciekawymi spostrzeżeniami na temat roli matki i jej obsesji w wychowaniu swego zabójcy, ale generalnie nie stawiające jakichś głębszych pytań o istotę człowieczeństwa czy relacji społecznych. Ale parę niezłych scen i szczyptę czarnego humoru film ten ma.
Konrad Wągrowski
„Szlag trafił sprawiedliwość!” („Oda Az Igazag”, reż. Miklos Jancso)
Ocena: 10%
Film niemal 90-letniego Miklosa Jansco to znakomity dowód na to, że powyżej pewnego wieku nie powinno się dawać reżyserom kamery do ręki. „Szlag trafił sprawiedliwość” jest bowiem fatalne pomyślanym, i jeszcze gorzej zainscenizowanym i zagranym quasihistorycznym dziwadłem. Ponoć w zamyśle kostium historyczny z XV wieku miał służyć ironicznemu i pełnego sarkazmu komentarzowi do współczesnej sytuacji Węgier. Wyszedł z tego natomiast niezrozumiały bełkot zdziadziałego starca, bez jakiejkolwiek głębszej treści. Przez całe wyczerpujące 100 minut kamera krąży w niekończących się ujęciach od jednego do drugiego uśmiechniętego aktora, którzy w niemal beznamiętnych pozach recytują swoje kwestie. Odbywa się to w tak powolnym tempie, ze ma się wrażenie, ze przez wzgląd na wiekowość reżysera, zaniechano jakiegokolwiek przyspieszenia akcji by nie spowodować u niego ataku serca. Czary goryczy dopełnia fakt, że do tej pomyłki dołożono z naszej kieszeni. Czy ktoś w PISFie w ogóle spojrzał w scenariusz?
Kamil Witek
„Tajemnice Oil City” („Oil City Confidential”, reż. Julien Temple)
Ocena: 90%
Historia zespołu Dr. Feelgood, kapeli pochodzącej z Canvey Island, gdzie akurat zebrała się na małej przestrzeni czwórka młodocianych entuzjastów, chcących grać rock’n’rolla. Jest to jedna z klasycznych, choć mniej znanych opowieści od zera do bohatera, gdzie u szczytu sławy zaczynają się niepotrzebne konflikty, starcia ambicji, szkodliwe gwiazdorstwo. Reżyser Julien Temple wcześniej sięgał już po ikonicznych Sex Pistols i The Clash – tym razem przedstawia ich protoplastów, o równie fascynujących charakterach i zasługujących na własny rozdział w historii muzyki brytyjskiej. Jądro zespołu i jego dziejów tkwi na styku dwóch definiujących go indywidualności – gitarzysty Wilko Johnsona, odznaczającego się wyrazistą ekspresją sceniczną autora większości piosenek, oraz wokalisty Lee Brilleaux, showmana i reprezentacyjnej twarzy zespołu. To pomiędzy nimi zaczynają się zgrzyty, w wyniku których Wilko opuszcza zespół po wydaniu trzeciego studyjnego albumu. Jednak zanim to następuje, Dr. Feelgood jest potęgą koncertową w kraju – ich występy ściągają tłumy fanów, płyty sprzedają się świetnie, członkowie zespołu spoglądają z okładek czołowych czasopism muzycznych. Styl wizualny tego dokumentu zasługuje na osobną uwagę. Świetne zdjęcia ukazujące klimat tytułowego „Oil City”, znakomite materiały archiwalne, perfekcyjnie wmontowane fragmenty filmów gangsterskich z epoki. Wszystko to daje wgląd w ducha czasów świetności zespołu, buduje jego legendę za pomocą popkulturowych skojarzeń i zachwyca spójnością wizji. Same osobowości muzyków wystarczyły, żeby powstała fascynująca opowieść, ale dostajemy coś wyjątkowego i kompletnego.
Karol Kućmierz
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

104
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.