Szły najpierw na przełaj, później ścieżyną wijącą się wśród jeżyn i rosnącego bujnie niecierpka. Las rozbrzmiewał głosami ptaków. Wzeszło słońce, rozbłyskując w kroplach rosy. Tu, w gęstwinie, można było mieć wrażenie, że wojna jest tylko koszmarnym snem. Nie miały z sobą nic do jedzenia i coraz bardziej dokuczał im głód, ale to było chwilowo najmniejszym zmartwieniem. Kiedy ścieżka zeszła w kotlinę, gdzie leżało kilka zwalonych drzew i pachniało wilgotną ściółką, Lida zboczyła ze ścieżki i – tak jak się spodziewała – wkrótce dostrzegła wśród zeszłorocznych liści czerwonawe kapelusze surojadek. Grzyby były lepsze niż nic. Po krótkim odpoczynku ruszyły dalej. Teren opadał coraz bardziej. Skądś doleciał plusk strumienia. Niecierpki ustąpiły miejsca bujnej trawie, a drzewa się przerzedziły. Lida rozglądała się z niepokojem. Nie podobało jej się, że zaraz znajdą się na widoku. Nagle do jej uszu dotarło bzyczenie, z każdą chwilą głośniejsze. – Mamo… – odezwała się niepewnie Marille, wskazując rączką. – Zobacz, tam. W trawie leżał martwy koń, a pod drzewem siedział mężczyzna w czerwonym mundurze, z ramieniem obwiązanym zakrwawionymi szmatami. Głowa zwisła mu na piersi, jakby drzemał. U jego stóp leżały dwa nieżywe volantes. Wokół unosiła się chmara much. – Idziemy stąd, prędko – Lida złapała córeczkę za rękę. Wezbrany po deszczach strumień szumiał na kamieniach. Woda była zimna i czysta. Pili chciwie, ochlapując twarze. Sebert z westchnieniem ulgi opadł na trawę, uważając, żeby nie urazić zranionej nogi. Sięgnął po swój tobołek i wyjął zawiniątko z sucharami. – Dakke, trzymaj – podał jednego koledze. – Macie jakiś prowiant, panie poruczniku? – spytał pozornie od niechcenia. Widać było, że nie pali się do dzielenia się resztką żywności, ale podzieli się, jeśli będzie musiał. – Mam. – Ravin wygrzebał z sakwy nieduży skórzany worek, ściągnięty charakterystycznym czerwono-czarnym sznurem. Znajdujące się wewnątrz suchary nie przypominały tych, które jedzono w armiach Alkary i Lossoru – większe, ciemne i z dodatkiem ziarenek jakiejś przyprawy. Sebert uniósł brwi. – Zdobyczne, co? – Zdobyczne, ale zjeść się dadzą. – Alkaryjczyk uśmiechnął się, widząc miny młodych muszkieterów, i przełamał jednego suchara na pół. Skończywszy jeść, ponownie zszedł nad strumień. Męczyło go pragnienie, czuł też dreszcze. Napił się po raz drugi i napełnił manierkę. Po chwili wahania rozwiązał szmatę, którą miał zamotaną na czole, i zanurzył głowę w wodzie, mocząc brudne, sklejone zakrzepłą krwią włosy. Jego rana – płytka, w zasadzie draśnięcie, gdyż hełm osłabił cios – była zaogniona i bolała. Patrząc na swoje odbicie, pomyślał cierpko, że gdyby matka i siostra go teraz zobaczyły, zapłakałyby chyba. Cóż – siedem miesięcy walk na przemian z poniewieraniem się po bagnach. – Mamy towarzystwo – rzucił nagle Sebert. Z gęstwiny dobiegło trzeszczenie; ktoś przedzierał się przez zarośla. Ravin wstał szybko i cofnął się, ujmując broń. Trzask gałęzi przybliżył się i zza krzaków wyłoniła się najpierw sześcioletnia na oko dziewczynka, a za nią ciemnowłosa kobieta odziana w zgrzebne płótno. Dziewczynka krzyknęła w przestrachu i ukryła się za spódnicą matki. Ravin puścił rękojeść szabli. – Nie bójcie się – rzucił. Kobieta otworzyła usta i zamknęła je z powrotem. W końcu dotarło do niej, że nie wpakowała się prosto na nedgvarską armię, i na jej twarzy pojawił się wyraz ulgi. Mabier parsknął z cicha. – Powinniście wyrzucić ten płaszcz, panie poruczniku, ktoś z naszych w końcu was ustrzeli. Lida zmrużyła oczy, kiedy wyszły zza drzew prosto w blask słońca. Nagle Marille wrzasnęła i rzuciła się wstecz, wczepiając w matczyną spódnicę. Lida w ułamku sekundy zarejestrowała mężczyznę stojącego nad strumieniem, jego śniadą twarz i czarny płaszcz podszyty czerwienią, na widok którego przerażenie wmurowało ją w ziemię. W następnej chwili dotarło do niej, że domniemany Nedgvarczyk nie ma smoczego hełmu, włosy ociekają mu wodą, zaś kawałek dalej, pod wierzbą, siedzi dwóch żołnierzy w niebieskich kaftanach. – Nie bójcie się – powiedział ten śniady w najczystszym alkari. Mówił z twardą, lekko chrapliwą intonacją, zupełnie różną od śpiewnej wymowy chalkiryjskiej i lossorskiej. Jeden z Lossorczyków zaśmiał się ochryple. – Powinniście wyrzucić ten płaszcz, panie poruczniku, ktoś z naszych w końcu was ustrzeli. – Coście za jedna, kobieto? – zapytał szorstko drugi, z nogą obwiązaną bandażami. – Tutejsza – odrzekła drżącym głosem chłopka, tuląc do siebie córkę, która nadal bała się odwrócić i popatrzeć na żołnierzy. – No, Marille, już dobrze. Smocze łby spaliły naszą wioskę – dodała tonem wyjaśnienia. – Zmierzamy ku Złotej Wodzie. – Jak i my. – Ten w płaszczu popatrzył na towarzyszy. Lida w mig wyczuła szansę. – Pozwólcież dołączyć. – Nadała głosowi błagalny ton. – Toż same przepadniem. Instynkt podpowiadał jej, że ci żołnierze, głodni i wymęczeni, myślą tylko o tym, żeby jak najprędzej dotrzeć do granicznej rzeki, i nie zrobią krzywdy samotnej kobiecie z dzieckiem, mogą ją co najwyżej potraktować jak balast opóźniający marsz. Przypomniała sobie oddziały maszerujące na południe wiosną ubiegłego roku. Ich wypolerowany rynsztunek, dumne twarze, powiewające sztandary. – Nie widzę przeszkód – skinął głową ten w płaszczu, zanim pozostali zdążyli się odezwać. Lida wyczuła w nim szlachcica; dało się to poznać po mowie i zachowaniu. – Ale jeśli zostaniesz z tyłu, zostaniesz z tyłu – dodał ten z zabandażowaną nogą. – Rozumiemy się? Szli w milczeniu. Trakt wyprowadził ich już z doliny, las ustąpił miejsca łąkom. Słońce przygrzewało. Sebert, wspierający się na wyłamanym w zaroślach kiju, utykał coraz bardziej, ale nie poskarżył się ani słowem. Marille w pewnym momencie zaczęła pojękiwać i zwalniać kroku. Matka najpierw uciszała ją, potem skarciła ostro, ale kiedy dziewczynka wybuchnęła płaczem, wzięła ją na barana. – Pozwólcie, ja ją wezmę – zaproponował Ravin. Miał siostrzenicę w tym samym wieku. Chłopka zawahała się, ale widząc miny Lossorczyków, zgodziła się, żeby to on niósł małą. – Patrzcie – odezwał się naraz ponuro Mabier, wskazując ręką. Na południowym wschodzie w niebo bił słup dymu. – Smocze łby robią swoje. Jak daleko mogą być, jak sądzicie, panie poruczniku? – Cholera wie – Ravin wolał się uchylić od odpowiedzi. Miał świadomość, że przy odrobinie pecha, jeśli część nedgvarskich wojsk oddzieliła się od głównych sił i przeczesuje gościńce, ich cała piątka może nie dożyć zachodu słońca. Jednak próbując iść na przełaj zamiast traktem, też nie mieli szans na dotarcie do mostu przed zmrokiem. Lossorczycy na widok dymu odruchowo przyspieszyli kroku, wysforowując się do przodu. Ravin pozwolił im na to. Ostatnie, czego potrzebował, to kłótni. Czuł się parszywie; rana na głowie tętniła bólem, dreszcze się nasiliły. Rozejrzał się niespokojnie. Nie podobało mu się, że znajdują się na otwartym terenie, widoczni z daleka, lecz na łąkach nie było widać żywej duszy. Daleko po prawej stronie dostrzegł resztki spalonego obejścia. Słońce zniżyło się już, cienie się wydłużały. – Hej, a to co? – odezwał się nagle Sebert. – Patrzcie. Na trakcie rzeczywiście leżało coś, co w pierwszej chwili można było wziąć za kupkę spalonych gałęzi. Sebert schylił się i podniósł z ziemi jakiś czarny przedmiot. – Hełm?… – Na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia przemieszanego ze strachem. – Co do pioruna…? Ravin w ułamku sekundy zrozumiał i poczuł dławiące uderzenie paniki. – Cofnijcie się! Już! Za późno. Sebert, a zaraz po nim Mabier upadli na drogę, wijąc się bezgłośnie, jakby to coś, co ich powaliło, w pierwszej kolejności odebrało im zdolność krzyku. Znad ich ciał uniosły się smużki dymu. Odzienie i skóra czerniały w oczach. – Do tyłu! – wrzasnął Ravin, chwytając chłopkę za ramię. – Cofnij się! Sebert i Mabier nie poruszali się już. Ich zwłoki przemieniły się w coś poskręcanego, zwęglonego, w czym nie dawało się rozpoznać ludzkich kształtów. |