 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„KABOOM” (REŻ. GREGG ARAKI) Ekstrakt: 60% Karkołomna mieszanina gatunków i estetyk przygotowana przez Gregga Arakiego to absurdalne szaleństwo filmowe, które często nagina i przekracza granicę całkowitego wyalienowania widza. Jednak w pełnej sali kinowej, publiczność zjednoczona w niedowierzaniu kolejnym nieprawdopodobnym następstwom, którymi terroryzuje ich scenariusz przyjmuje to wszystko z radością. Seksualne perypetie grupki studentów college’u, przerywane kwasowymi wizjami i snami głównego bohatera, z czasem ewoluują w stronę dziwacznego horroru, paranoicznych teorii spiskowych oraz apokaliptycznych rewelacji. Nie zabrakło także wątku pobocznego z szaloną lesbijską wiedźmą oraz licznych nieporozumień w kwestii tożsamości postaci – prawie każda ma jakieś ukryte motywy albo okazuje się grać zupełnie inną rolę. Aktorzy radzą sobie całkiem nieźle z takim poziomem komplikacji, chociaż właściwie nie muszą się zbytnio starać – wystarczy ich obecność i poważny wyraz twarzy. Całości dopełniają dialogi, często zwyczajnie zabawne i dobrze napisane, ale im bliżej końca, tym stają się bardziej kiczowate i przez to być może jeszcze śmieszniejsze. Karol Kućmierz „KAPITALIZM, MOJA MIŁOŚĆ” („CAPITALISM: A LOVE STORY”, REŻ. MICHAEL MOORE) Ekstrakt: 70% Najnowszy film Michaela Moore’a powinien być pokazywany w pakiecie z najnowszym „Wall Street” Oliviera Stone’a. Zaciekły dokumentalista na swój celownik bierze bowiem korporacje, fundusze inwestycyjne, banki i ich giełdowe machinacje. Tradycyjnie obrywa się także władzy, poddawanej wpływom potężnych wallstreetowych lobbystów. Krytyka Moore’a to jawnie wymierzony miecz przeciwko fundamentom kapitalizmu i jego beneficjentom. W dosadnej formie tworzy swoistą analogię w funkcjonowaniu systemu wolnorynkowego do nowoczesnej formy niewolnictwa. Kapitalizm w jego mniemaniu to zło w czystej postaci, choć chwilami uzasadnia to w dość abstrakcyjny sposób, starając się np. znaleźć odpowiedź na pytanie czy Jezus byłby kapitalistą. Jakkolwiek mocna i stanowcza retoryka daje porządnego kopniaka, tak również nie można zapomnieć, że Moore to wprawny mistrz manipulacji, choć swoją propagandę uprawia tak zręcznie i przekonująco, że niemal we wszystko wierzy mu się na słowo. Nie można natomiast oprzeć się wrażeniu, że „Kapitalizm, moja miłość” to w gruncie rzeczy kolejna cześć tego samego filmu, tylko pod zmienionym tytułem. Moore w kolejnej prywatnej krucjacie przeciwko amerykańskim bolączkom atakuje, pluje i demaskuje w swoistym dla siebie agresywnym stylu, jednocześnie nie przedstawiając poza peanami na cześć demokracji żadnej alternatywy. Tym samym „Kapitalizmowi…” bliżej do populistycznej polityki pełnej pustych haseł niż do rzeczowego dokumentu. Kamil Witek „LEGENDARNE AMERYKAŃSKIE PIDŻAMA PARTY” („THE MYTH OF THE AMERICAN SLEEPOVER”, REŻ. DAVID ROBERT MITCHELL) Ekstrakt: 70% Jedno z najmilszych zaskoczeń festiwalu. Film zapowiadał się na błahą komedię młodzieżową, a okazał się klimatycznym obrazem wchodzenia w dorosły wiek, przywołujący na myśl „Dazed and Confused” Richarda Linklatera, ale dużo od niego cieplejszy i pogodniejszy. Ostatni dzień wakacji – młodzież idzie na całonocne imprezy. Alkohol leje się strumieniami, zabawa w pełni, ale każdy roztrząsa tradycyjne problemy wieku nastoletniego – podobam się mu/jej? Czy mam zrobić pierwszy krok, czy zaczekać? Czy to na pewno on/ona? Czy pomoże mi zapomnieć o tamtym/tamtej? Wszystko to, bardzo nastrojowe, ciekawie rozegrane w czterech przeplatających się niebanalnych historyjkach z sympatycznymi, barwnymi bohaterami. Pewna baśniowość tej fabuły (świat dorosłych praktycznie nie istnieje, nie ma odrzucenia – każdy jest gdzieś zaproszony, nie pojawiają się większe dramaty) świadczy o tym, że reżyser nie pragnął realistycznego oddania tego okresu życia, ale raczej stworzył coś w rodzaju nostalgicznej wizji tych fascynujących czasów, za którymi – mimo nieuniknionego bólu i porażek – każdy z nas tęskni. Aha – należy zapamiętać nazwiska Claire Slomy i Amandy Bauer – mam nadzieję, że jeszcze usłyszymy o tych dziewczynach. Konrad Wągrowski „MEBELKI” („TINY FURNITURE”, REŻ. LENA DUNHAM) Ekstrakt: 80% „Mebelki” to film co najmniej równie uroczy jak sam tytuł, który odnosi się do miniaturowych rzeźb fotografowanych przez matkę głównej bohaterki. Jednak nie jest to optymistyczna urokliwość w stylu „Juno” – więcej tu goryczy, ironii i poetyki niespełnionych oczekiwań. Aura, grana przez reżyserkę filmu, powraca do rodzinnego domu po studiach filmoznawczych i przechodzi przez dość klasyczne problemy obecne w takich okolicznościach. Ciężko jej się ponownie przystosować do wspólnego mieszkania z matką-artystką i nieznośną siostrą, pod pewnym przymusem odnawia kontakty z dawną przyjaciółką, przyjmuje daremną pracę bez perspektyw i prowadzi rozczarowujące relacje z facetami. Pomimo małej oryginalności konceptu „powrotu do rodzinnych stron i wchodzenia w dorosłość”, reżyserka Lena Dunham w ciekawy sposób organizuje swój film, pozwalając mu się rozwijać w nieregularnym rytmie. Kolejne epizody to podszyte subtelnym humorem małe scenki, dające wgląd w różne aspekty życia głównej bohaterki i jej relacje z innymi postaciami. A te z kolei są bardzo interesujące, mało oczywiste i pełne osobliwości. Film często rozbraja niekonwencjonalnym humorem, odwołującym się do różnych reakcji widza – współczucia, zaskoczenia, dyskomfortu. Brak wyraźnej puenty trochę rozczarowuje, jednak „Mebelki” to ciągle wartościowy film z wyrazistym stylem. Karol Kućmierz „MORDERCA WE MNIE” („THE KILLER INSIDE ME”, REŻ. MICHAEL WINTERBOTTOM) Ekstrakt: 30% Główny bohater Lou Ford ma ten sam problem co serialowy „Dexter” – zabija bo musi. Nie robi tego dla pieniędzy ani na zlecenie. Brutalne mordy są jedynie pożywką dla wewnętrznego potwora, swoistą, choć chwilową przyjemnością. Jego omkła maska zwyczajnego człowieka i świadomość popełnianych przez niego czynów budzi autentyczne przerażenie. Casey Affleck wykreował pełną i niepokojącą rolę przy pomocy minimalnych środków wyrazu. Gra oszczędnie, w charakterystycznej dla siebie leniwej pozie. Niestety reszta filmu odstaje znacznie poziomem od swojego protagonisty. Choć w obrazach takich jak „Morderca we mnie” najistotniejsze powinno być szerokie studium psychologiczne w postaci, to Winterbottom poświęca mi niewiele miejsca, skupiając się na irytujących drobiazgach, które popychają akcję niewiele do przodu. Mimo tej przesadnej dbałości o niuanse niedociągnięcia wychodzą na każdym kroku. Brakuje żwawszego tempa, pełniejszego obrazu drugiego planu czy nawet odważniejszego negliżu Jessici Alby. Po filmie ma się odczucia podobne do wizyty w mało wstrząsającym muzeum tortur – ogląda się to z niewielką odrazą, ale i tak nie chce się tam wracać. Kamil Witek „NIE WCHODZIĆ DO LASU” („DON’T GO IN THE WOODS”, REŻ. VINCENT D’ONOFRIO) Ekstrakt: 30% Intrygujący koncept połączenia slashera z rockowym musicalem zapowiadał oryginalną rozrywkę, jednak okazał się niewypałem i sporym rozczarowaniem. Fabuła jest oczywiście pretekstowa: zespół muzyczny wyjeżdża do lasu, żeby odciąć się od świata, przerwać niemoc twórczą i napisać świetne piosenki na płytę. Oczywiście nie podejrzewają, że w lesie czai się morderca oraz, że pozbycie się telefonów to nie najlepszy pomysł na świecie. Dodatkowo przyjeżdżają do nich dziewczyny i zamiast pracy nad utworami rozkręca się impreza. Wszystko to byłoby całkiem zabawne, gdyby reżyser potrafił budować napięcie i umiejętnie nawiązywać do dorobku gatunku. Zamiast tego mamy toporne sceny i przeciętne zdjęcia. Połączenie musicalu z horrorem to także ciekawy pomysł na papierze, udało się nawet kilka efektywnych scen, w których uciekający bohaterowie zaczynają niespodziewanie śpiewać o swoich uczuciach. Niestety, D’Onofrio wymierzył kiepskie proporcje i niemal 2/3 filmu wypełnił samymi piosenkami, prawie bez domieszek grozy. Dodatkowo niezbyt dobrymi piosenkami. Dopiero w końcówce film budzi się z letargu, nabiera tempa i zaczyna realizować oczekiwania, jednak wtedy jest już za późno. Poza tym widać, że odtwórcy głównych ról przede wszystkim zajmują się śpiewaniem, bo aktorstwo jest poniżej przeciętnej i dominuje płaskie klepanie dialogów. Jeśli kogoś interesuje podobne założenie w dobrym wykonaniu, warto zobaczyć świetny odcinek „Buffy” pod tytułem „Once More, with Feeling”. Karol Kućmierz |