powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (CI)
listopad 2010

Wadliwy zbawiciel
Maciej Żytowiecki
ciąg dalszy z poprzedniej strony
7. Mój cel
– Coś na kształt wolnej woli… efektem ubocznym? – kolejny raz słyszę głos Doktora. Znów siedzę w aucie. Wizja ucięła się jak urwana klisza filmu. – Zabawne.
Chichocze. Nie pamięta, że nie powinien. Kolejny atak kaszlu karci go za ten nagły wybuch wesołości i nastaje cisza. Cisza, podczas której staruszek przygląda mi się podejrzliwie, mimowolnie poruszając amuletem. Jego myśli gdzieś uciekają, rozbiegane oczy szukają ich przez dłuższą chwilę. Zdaje się, że przez te dziesięć dni postarzał się o dziesięć lat.
Wstaję powoli – Doktor umysłem jest wciąż gdzieś daleko. Siedzi obok, ale nie dostrzega mnie, chociaż jestem jego najdoskonalszym dziełem.
W głowie pojawia się Koralina. Ona, jej ciało, jej włosy, jej twarz… To już nie miłość, ale coś więcej. To moje ostatnie dobre wspomnienie.
Patrzę na Doktora, wiedząc że poniósł porażkę. Nie mnie potrzebował. Nie mnie szukał. Nie będę jego zbawicielem.
Za drzwiami słyszę głosy, poznaję je – ci dwaj Czyściciele teraz pełnią rolę strażników. Dowcipkują i zaśmiewają się na zmianę. Nowe zadanie musi im sprawiać wiele radości.
Rozpędzam się i z całej siły wpadam na drzwi. Zamek pęka i otwierają się jak skrzydła szybującego ptaka. Uderzają w Czyścicieli, z głuchym hukiem miażdżą ich twarze. Mężczyźni padają na ziemię, a ja zeskakuję pomiędzy nich. Złamana noga nie utrzymuje ciężaru, potykam się, lecz prędko wstaję i uciekam.
Goni mnie wściekły wrzask. Nie odwracam się, nie muszę. Kuśtykam, ciągnę pogruchotaną kończynę za sobą, ale utrzymuję stałe tempo. Za mną łomot upadającego ciała, stukot gubionej laski. Doktor również nie był w stanie utrzymać się na nogach.
Tym razem nie potrafię oprzeć się pokusie i spoglądam za siebie. Widzę starca gramolącego się na nogi, dzierżącego rewolwer. Potargane włosy i twarz wykrzywiona wściekłością przypominają pysk dzikiego zwierza. Ryczy. Wściekle. Nieludzko.
Powietrze obok mojej głowy drze na kawałki świst pędzącej kuli. Muszę się spieszyć.
On pędzi za mną, kuśtykamy obaj w tym pokracznym wyścigu. Ale Doktor ciężko sapie, ja nie oddycham. Nie męczę się.
Grzmot i świst kuli, która trafia mnie w plecy. Siła uderzenia jeszcze mocniej popycha do przodu i desperacko walczę, aby utrzymać równowagę. W efekcie przez chwilę poruszam się szybciej, a odległość pomiędzy nami rośnie. Broń grzmi raz za razem. Tracę kawałek ucha, jednak to mnie nie powstrzymuje. Pomiędzy kolejnymi stuknięciami laski są coraz dłuższe odstępy. On nie może długo biec, kiedy ja mógłbym uciekać w nieskończoność.
Stukot zupełnie ustaje i wiem, że wygrałem, kiedy słyszę kolejny, ostatni huk broni. Pół świata ginie w mroku, jakby ktoś nałożył czarną płachtę na lewą połowę twarzy. Lepki płyn ścieka po policzku, dociera do ust pieszcząc wargi. Próbuję go niemal instynktownie. Nie ma smaku.
Doktor przewraca się wyczerpany, ciężko dysząc, a ja wracam tam, skąd mnie zabrali.
• • •
Idziemy w rzędach po czterech, ramię w ramię. Tempo równamy do tych, którzy poruszają się najwolniej, więc marsz wydaje się trwać wieki. Podążamy szarym korytarzem, nad głowami mętnie świecą jarzeniówki, pod nogami ciągną się trzy kolorowe linie: żółta, zielona i czerwona. Mijamy drzwi, wiele podobnych drzwi. Korytarz ciągnie się bez końca.
Obok mnie zawsze kroczy nieumarły bez twarzy. Nie ma nosa, ust, zębów, jego czaszka została przecięta, jakby ktoś przepołowił arbuza. Część mózgu drga przy każdym kroku, grożąc wypadnięciem.
Codziennie stajemy przy taśmie produkcyjnej. Oszczędnymi, wymierzonymi ruchami przesuwając mechaniczne półprodukty służące do zbudowania czegoś. Nie wiem czego. Nie wiem, po co. Pewnego razu zamiast kolejnej części taśmą przyjeżdża połówka mózgu mojego sąsiada. Spycham ją i tak.
Kiedy świeci czerwona lampa, kończymy zmianę i przychodzą nowi. Każda grupa ma swoich nadzorców, a ci muszą jeść, spać i odpoczywać. Być może my również niszczejemy szybciej, jeśli ciągle jesteśmy w ruchu? Nie wiem.
Po zakończeniu zmiany, wszyscy idziemy do Sypialni. Tak nazywają to miejsce. Jest nas tu bardzo wielu, wiele grup. Wszyscy stoimy ocierając się o siebie, niczym napakowane do puszki szproty. Zamykają drzwi, robi się ciemno. I stoimy. Kiedy ponownie robi się jasno, część z nas zostaje wyprowadzona i rozpoczyna się kolejna zmiana. Cierpliwie czekam na swoją kolej.
Pracuję.
Czekam.
Pracuję…
Aż pewnego razu wiem, że nadszedł czas powrotu do Doktora. Polecenie rozbłyskuje w mojej głowie jak światło morskiej latarni przedzierające się przez zasłonę mgły.
Po drodze do pracy musimy na chwilę opuścić korytarze, wyjść na zewnątrz. Mijamy otoczone płotem podwórze, idziemy szpalerem w kierunku baraków. Ja się odłączam. Maszerujący na czele pochodu człowiek nawet tego nie zauważa… a może go to nie obchodzi? Kolejny truposz, który nie nadaje się już do niczego. Niech lezie i dogorywa, kogo to obchodzi? Niech kręci się po mieście, póki nie wpadnie pod koła, nie zgnije albo nie dorwą go Czyściciele z PCK. Szkoda zachodu, by za nim pędzić.
Skręcam, mijając pracowniczy pawilon, nierówny chodnik pod stopami zamienia się w żwir. Ten pozwala na znacznie pewniejszy marsz niż wykrzywione i połamane płyty. Naprzeciw mnie rozpościera się niewielka glorieta, połączona z resztą kanciap wychodzącymi z niej korytarzami. Nie wiedziałem, że jest ich tak wiele – moją codzienną drogę na zewnątrz stanowiło te dwadzieścia metrów chodnika, nic więcej. Teraz widzę, że kompleks jest gigantyczny. Przypomina pajęczynę pasaży splątanych w supłach blaszanych budowli. Ja jednak wiem, którędy iść, bo światło latarni wskazuje mi drogę. Bez trudu znajduję miejsce swoich ponownych narodzin.
Niezgrabnie łapię klamkę, kiedy słyszę głos. Niesiony wiatrem, pokonuje zgrzyt poruszanej bramy, góruje nad nim, dociera do mnie czysty. Budzi wspomnienia.
Jej blady profil miga w przejściu po drugiej stronie ulicy. Koralina śmiesznie wydłuża krok, starając się zdążyć na tramwaj. Zapominam o rozkazie i ruszam w stronę wyjścia.
Staję w bramie, pod zardzewiałym szyldem „Verigold”, wyciągam rękę, ale dziewczyna jest zbyt daleko, bym mógł ją złapać. Stoi na schodkach tramwaju.
Otwieram usta, ale słychać tylko jęk.
Długo jeszcze tkwię wpatrzony w światła odjeżdżającego pojazdu, wsłuchany w terkot szyn, aż wreszcie ruszam w drogę, idąc po szynach w stronę swojego dawnego domu.
8. Moja Koralina
Naciskam wszystkie klawisze domofonu, naraz odzywają się dziesiątki głosów zadających to samo pytanie – nie odpowiadam nikomu, a oni i tak nie chcą wiedzieć, kto idzie. Naprawdę nie, bo wnet rozlega się elektryczne bzyczenie i drzwi stają otworem.
Mozolnie wspinam się po piętrach, ciągnąc złamaną nogę, nieprzydatną przy tego rodzaju wspinaczce. Dłonie ślizgają się po poręczach jakby były wilgotne od potu, ale to przecież niemożliwe. Moja skóra się nie poci.
Wreszcie jestem pod jej mieszkaniem, poznaję nazwisko wyryte w miedzianej tabliczce. Nie dzwonię, tylko naciskam klamkę, a ta ustępuje.
– Kochanie? – słyszę dochodzące z kuchni pytanie.
– Tak – odpowiadam z trudem, zmuszając struny głosowe do wydobycia głosu.
Koralina wychodzi mi naprzeciw, jest ubrudzona mąką, w ręce trzyma wałek. Usta ma otwarte, wydobywa się z nich okrzyk przerażenia. Cofa się i potyka, a ja już jestem przy niej. Pewnie chwytam wąskie, blade dłonie, jestem tak blisko, że widzę tylko połowę jasnej twarzy. Jedno szeroko otwarte oko, w którego rogu łza odbija światło lamp.
– To ja, Robert. Wróciłem po ciebie – chcę wytłumaczyć, ale myśli nie zamieniają się w słowa. Zdania są zbyt skomplikowane, wydobywam tylko pojedyncze głoski, resztę jak zwykle dławi jęk.
Koralina szarpie się, kopie, a ja nadal próbuję wyjaśnić.
Nie słyszę kroków mężczyzn na korytarzu. Nie czuję ostrych szpil przebijających plecy – zauważam je dopiero, kiedy wychodzą po stronie piersi i otwierają się jak kwiaty, wczepiając haczyki w moje ciało. Rzucam się w ostatniej, desperackiej próbie, ale harpuny są nieubłagane i ciągną mnie w tył.
Zadzieram głowę, nadal sunąc po dywanie, i widzę dwóch Czyścicieli. Już się znamy. Mają połamane nosy, zmiażdżone, ubrudzone zakrzepłą krwią usta, a jednak rozpoznaję ich z łatwością. Łańcuchy doczepione do wbitych we mnie harpunów powoli powracają do karabinów trzymanych przez mężczyzn. Oczko za oczkiem nawijając się na doczepione do pasków szpule.
Wyciągają mnie na korytarz.
– Przepraszamy panią za kłopot. – Jeden uśmiecha się przepraszająco do Koraliny.
A potem oblewają mnie jakąś lepką cieczą i ten wygadany rzuca zapałkę.
Płomienie rosną. Każde ich liźnięcie zabiera mi siłę, ale nadal nie ma bólu. Jedynie dziwny dreszcz w piersi, kiedy patrzę w przerażone oczy Koraliny, ale oprócz tego nic. Żadnego bólu.
Słyszę stukot laski i wściekłe wrzaski starca.
– Durnie! Coście zrobili!
Widzę Koralinę wstydliwie zakrywającą ślad po moim ugryzieniu.
Widzę płomienie strzelające pod sufit.
Widzę moją pierścienicę pękającą jak balon pod wpływem gorąca. Zupełnie o tobie zapomniałem. Gdzie się podziewałaś?
powrót do indeksunastępna strona

12
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.