powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (CI)
listopad 2010

Druga szansa
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Cameron, Liz, Dona i Stella stanowiły prawdziwą mieszankę wybuchową. Nikomu nie przyszłoby jednak do głowy, że zechcą wymknąć się przez okno toalety na zamknięte w niedzielę boisko, aby ulepić bałwana. Już to stanowiło naruszenie regulaminu szkoły, który dziewczynki z ostatniej klasy powinny dobrze znać. Mimo wszystko na pewno nie spodziewały się kary większej niż zwykła nagana. Pech chciał, że tego dnia ojciec Robert, ze względu na swoją bolącą nogę, postanowił skrócić sobie drogę z kaplicy, przecinając szkolne boisko właśnie. Znacznie później, już po kolacji, Dona zarzekała się w rozmowie z nią, że przekrzywiony, podparty miotłą bałwan tylko przypadkiem przypominał kulejącego proboszcza. Rankiem, w trakcie przesłuchania, które odbyło się w gabinecie Margaret, dziewczynka milczała jak zaklęta.
W sali widowiskowej było znacznie zimniej niż w sypialnej części kompleksu. Poza tym słabe światło latarki nie potrafiło wypłoszyć ciemności ze wszystkich kątów, a przesuwające się cienie podtrzymujących strop słupów i kratownic instalacji oświetleniowej tylko pogłębiały jej niepokój. Nawet wielki transparent z mottem szkoły, zawieszony nad sceną, nie dodał jej otuchy, wręcz przeciwnie. „Czyń sprawiedliwie, kochaj szczerze, krocz przez życie z Bogiem w sercu”. Słowa ugodziły boleśnie, przypominając o porannych wydarzeniach. Siostra Margaret przyspieszyła kroku.
Teoretycznie, to do jej obowiązków, jako dyrektorki szkoły, należało wyznaczenie kary. Tego ranka nie była jednak w stanie przeciwstawić się ojcu Robertowi – nie zamierzała podważać jego autorytetu w obecności dzieci, zwłaszcza w chwili, w której stary proboszcz i tak z trudem nad sobą panował. Dziewczynki, stojąc ze spuszczonymi głowami, wysłuchały polecenia uprzątnięcia ze śniegu całej płyty boiska. Nie protestowały nawet wtedy, kiedy usłyszały, że nie będą mogły dołączyć do reszty uczniów, dopóki nie zakończą pracy. Dyrektorce udało się zasugerować, że Stella Sorensen mogłaby umyć podłogę w kuchni i jadalni. Proboszcz zgodził się, być może w ostatniej chwili przypomniał sobie, na co po cichu liczyła, że dziadek Stelli był fundatorem ich nowej biblioteki. Dopiero czując na sobie spojrzenie Dony Lowin, uświadomiła sobie, co właściwie zrobiła. W oczach jedenastolatki nie znalazła prostego oskarżenia, jednak patrzyły na nią z taką intensywnością, że speszona odwróciła wzrok. Margaret wiedziała, że będzie musiała się z tego wyspowiadać.
Zastanawiała się już, czy nie zawrócić, kiedy usłyszała ten zgrzyt. Dźwięk metalu ocierającego się o kamień. Stała w długim korytarzu, łączącym sypialnie chłopców. Od klatki schodowej na jego końcu dzieliło ją pięćdziesiąt kroków.
Choć zostały tylko we trzy, dziewczynki ukończyły pracę przed kolacją. Siostra Margaret przez większość dnia obserwowała ich wysiłki z okna swego pokoju. Zdążyła już w pełni uświadomić sobie rozmiar okrucieństwa, na które skazała te dzieci, jednak nie znalazła w sobie wystarczająco dużo odwagi, aby przerwać karę. Wieczorem, w jadalni, zmuszała się do jedzenia, z mieszaniną nadziei i strachu obserwując drzwi. Proboszcz unikał skutecznie jej wzroku, ale jego mina, kiedy zmordowane uczennice zjawiły się wreszcie, też zdradzała wiele. Reakcja pozostałych dzieci była do przewidzenia; śmiechy i kpiny skończyły się jednak, gdy mała Liz, niosąc swój talerz zupy, straciła nagle przytomność i upadła na twarz. Margaret mogła tylko obserwować bezsilnie, jak coś, co wyglądało na głupią pomyłkę, zamienia się w prawdziwą katastrofę. Najgorsza była chwila, kiedy musiała wyznać prawdę lekarzowi, który zabierał dziewczynkę do szpitala.
Na schodach czuć było benzyną. Na drugim piętrze, oprócz pomieszczeń administracyjnych, znajdowały się jedynie pokoje proboszcza; pobiegła na górę, kierując się odgłosami kroków i przesuwanych mebli. Drzwi do sypialni ojca Roberta były otwarte; stanęła w nich w mgnieniu oka, dysząc ciężko.
Stary ksiądz siedział na pryczy, kaszląc i plując. Jego włosy, twarz, piżama i cała pościel były mokre. Na przysuniętym do łóżka taborecie stała Dona Lowin. Dziewczynka, bosa, ubrana jedynie w białą koszulę nocną, trzymała w wyciągniętej dłoni zapaloną świeczkę. Patrzyła na dyrektorkę, która, nie mogąc złapać tchu, kręciła głową jak oszalała.
– Nie będziesz brał łapówki. Nie będziesz czynił w sądzie krzywdy. Nie będziesz biedakowi dawał pierwszeństwa w niesłusznej sprawie. Sprawiedliwie sądzić będziesz bliźniego swego…
Margaret nie pamiętała, czy w końcu udało jej się krzyknąć.
• • •
John nie bardzo wiedział, jak zareagować. Wielokrotnie miał do czynienia z ludźmi przekonanymi o posiadaniu jakiejś tajemnej wiedzy, którą koniecznie chcieli ogłosić światu. Z drugiej strony, facet nie wyglądał na typowego wariata.
– Przed stanowym więzieniem w Livingston, gdzie się znajdujemy, rośnie tłum gapiów. Przybywają też nowe oddziały gwardii narodowej. Władze nie chcą dopuścić do powtórki z wczorajszych zamieszek. Jeżeli wśród otaczających mnie ludzi są jacyś sympatycy Dony Lowin, to nie sądzę, żeby zechcieli się teraz ujawnić. Dużą i agresywną grupę stanowią natomiast zwolennicy tradycyjnej kary śmierci. Do wykonania wyroku pozostała niespełna godzina. Zostańcie z nami…
– Pańska kawa.
Uśmiechnął się do kelnerki z wdzięcznością. Dopiero teraz spostrzegł obrazek, zdobiący przód jej T-shirta.
– O co chodzi z tym krzyżem?
– Ach, to? – Dziewczyna wbiła kciuk w zagłębienie między piersiami. – Nie wie pan? Największy krzyż na półkuli północnej. Właśnie tutaj, w Broom w Teksasie. Gdyby nie ta pogoda, zobaczyłby go pan z daleka… Tak naprawdę nie jest najwyższy, ale prawie. Chce pan pamiątkową koszulkę?
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Pokręcił głową, zastanawiając się, jak to jest – spędzić życie w cieniu czegoś takiego.
– W naszym studio w Houston gościmy doktora Simona Kendricka, socjologa. Doktorze, czy zgadza się pan z opinią, że takie jednostki jak Dona Lowin dałoby się ocalić dla społeczeństwa, gdyby ktoś zajął się nimi odpowiednio wcześnie?
– Czy mam przygotować pański stek, panie Suriel?
– Nie dziś, Charlie. Dziś tylko piję. Zostaw tę butelkę, proszę.
– Jakieś kłopoty?
– Każdy dźwiga swój krzyż, skarbie.
Kelnerka odeszła, chichocząc i wygłaszając jakąś mądrość na temat stosunków damsko-męskich.
– …musimy jeszcze raz przemyśleć funkcjonowanie tego systemu. Bierzemy dziecko, niewątpliwie zdolne i utalentowane, z poważnymi problemami, ale jednak dziecko, i skazujemy na szkołę, która ma z niego zrobić żołnierza. Posyłamy je do kompletnie izolowanego świata, w którym kultywuje się przemoc i bezmyślne posłuszeństwo. Powiem więcej, szkolimy bezwzględnych zabójców, dajemy im do ręki śmiercionośne narzędzia, a potem dziwimy się skutkom.
– Mocne słowa, doktorze Kendrick. Pamiętajmy jednak, że po zdarzeniu w Montgomery Dona kilkakrotnie poddawana była ocenie biegłych psychiatrów. Także podczas pobytu w szkole kadetów znajdowała się pod ciągłą opieką specjalistów. Czy można było zrobić więcej?
– Nie chciałbym kwestionować kompetencji sądowych biegłych, czy też zaangażowania wojskowych psychologów, jednak nie rozmawialibyśmy teraz, gdyby ktoś kiedyś nie popełnił jakiegoś błędu, prawda?
– Obok mnie stoi Floyd Jackson, generał brygady w stanie spoczynku. Chciałby pan to jakoś skomentować, generale?
– Przede wszystkim pamiętajmy, że mówimy o bohaterze wojennym, pierwszej kobiecie odznaczonej Medalem Honoru od czasu Mary Walker, o wzorowej absolwentce szkoły kadetów. Nie wydaje mi się, żeby armia amerykańska musiała wstydzić się tego, że Dona Lowin narażała życie w obronie swoich towarzyszy i całego naszego narodu…
Kawa była jeszcze zbyt gorąca, żeby wypić ją duszkiem i się ulotnić.
– Z jednym mogę się zgodzić – powiedział Suriel, napoczynając kolejną szklaneczkę bourbona. – Wysyłać na wojnę dzieciaki po jedenastotygodniowym szkoleniu i oczekiwać, że sobie poradzą, to czyste szaleństwo.
• • •
Cała sprawa nie podobała mu się od samego początku, ale teraz ogarnęło go naprawdę paskudne przeczucie. Stojąc na dnie wyschniętego kanionu, patrząc na zrytą otworami ścianę, miał ochotę odwrócić się, odjechać i zapomnieć. Miał już dosyć tego kraju, w którym czas się zatrzymał, tego słońca i wszechobecnego kurzu. Coś trzymało go jednak w miejscu, i wcale nie było to poczucie obowiązku, czy też chęć zysku. Nie rozumiał tej sprzeczności i trochę go to niepokoiło.
– Co myślisz?
Jego ludzie nie odczuwali podobnych rozterek. Działali z chciwości, a tutaj spodziewali się jeszcze premii w postaci dodatkowych emocji. Ochrona konwojów z opium, odkąd wyparto Amerykanów z północy, stała się męczącą rutyną.
– Trzy tygodnie, bez zapasów, bez kontaktu ze swoimi, w ciągłym napięciu… Nie przewiduję większych problemów.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.