powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (CI)
listopad 2010

Król Bólu i pasikonik
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Nie, nie. Czy mógłbyś mi… – Olbrzym bierze głębszy oddech. – Dobrze. Powiem tak. Zastanawiałeś się, co będzie, jak się już zjednoczą?
Król Bólu wzrusza ramionami.
– Takie sojusze strachu trwają dopóty, dopóki trwa zagrożenie. A nie mamy pojęcia, co się tam w dżunkli urodziło. Może tylko jakieś odrobinę sprytniejsze małpy, co nauczyły się rozpalać ogień. A może autentyczna inteligencja Artificial Genetics: Obcy bardziej obcy niż wszystkie telewizyjne potwory; życie samoświadome na genetyce bez DNA, bez kwasów rybonukleinowych. Tak czy inaczej, kiedyś zagrożenie minie.
– Skąd ta pewność? Zresztą wystarczy, że utrzyma się dostatecznie długo, by…
– By co?
– Potem już pójdzie siłą rozpędu. Przyzwyczają się współpracować, przyzwyczają się rozmawiać. Niech ich tylko zmusi do tego zewnętrzna groźba. Ty ją im dałeś: tajemniczy lud dżunkli. Już przecież był taki okres w historii Ziemi, gdy rozwijał się na niej równolegle więcej niż jeden gatunek hominidów. Z mniejszych lęków powstawały narody. Stany Zjednoczone narodziły się z przymierza przeciwko Brytyjczykom.
Król Bólu zatrzymuje wzrok na rozgorączkowanym chimeryku.
– Optymista. – Przypatruje mu się dłuższą chwilę. – W rzeczywistości jesteś bardzo młody, prawda?
I olbrzym, zażenowany, zmieszany, opuszcza wzrok, zwija na podołku potężne kułaki, ściska kolana.
Król powstrzymuje szyderczy śmiech. Ta naiwność i szczerość, nawet jeśli udawane, są zbyt rzadkie, by niszczyć je bez potrzeby.
Jak zatem zareagować? Jak zwykle w sytuacji bliskości, Król Bólu ucieka się do zimnej analizy i voyeurystycznych wspomnień o cudzych reakcjach.
Nachyla się ku chimerykowi; teraz mogą rozmawiać szeptem. Po to istnieją takie miejsca: ciasnota, półmrok, hałas, wszystko przysuwa tu ludzi ku sobie, narzuca konwencje jowialności i konfidencji, głowy zbliżają się do głów, usta do uszu, spojrzenia do spojrzeń, myśli do myśli, i już mogę ci powiedzieć, czego nie mógłbym powiedzieć, zapytać, o co nie powinienem był pytać.
– Nie macie przepustki od biskupa ani od ivanowców, prawda? – pyta spokojnie Król. – Jesteś z Północy, to na pewno. Młody. Idealista. Greenwar? RSC? Dublińczycy? Whackowaliście się w tych proxyków, czy jak?
– Nadzieja razi w oczy, co?
– Nadzieja, to znaczy brak doświadczenia. Pewnie, że mogą się zjednoczyć. Ale wystarczy jeden idiota, jedna kłótnia, jeden szantaż, jeden głupi zbieg okoliczności – i wszystko na powrót się rozleci.
Nie musi odmalowywać przed Johnem fikcyjnych przykładów, mają to obaj przed oczyma: politykę anarkijną w praktyce. Tu już piorą się po mordach.
Pojawili się w znacznej sile towarzysze obojga wykapturzonych, pojawili się kolejni supremiści, już na proxykach o słusznych gabarytach, przybyły też posiłki ivanowców, przybył ksiądz i dwie zakonnice, banda dziwomałp ujeżdżanych przez cthulhtystów, na koniec przydreptał nawet rwący siwą brodę Aquim de Neira i przyfrunęła z wrzaskiem papuga marksistów-kreacjonistów, i kotłują się teraz wszyscy na środku baru pod tiwipetą, wśród wielojęzycznych przekleństw i okrzyków oburzenia, co i raz ktoś pada, depczą po nim, podnosi się, przewraca kogoś innego, miażdżą krzesła i stoliki, szkło trzeszczy im pod butami; reszta gości uciekła pod ściany i na korytarz, stamtąd się przypatrują, dopingując, komentując i przyjmując zakłady na wynik bójki; tłum widzów rośnie, co chwila odbija od niego ten i ów, by przyłączyć się słowem i pięścią do awantury, co wsysa kolejnych uczestników niczym puchnące tornado – a w jego centrum, w oku cyklonu jedyna postać nieruchoma: rozciągnięta na stole Mulatka z gołym tyłkiem. Dyplomacja anarkii, live and color.
– Więc co? Przekleństwo dziejów? – Gorycz wylewa się z Johna już z każdym słowem, musi zdawać sobie sprawę, jak śmiesznie brzmią w tej chwili jego argumenty; a wobec śmieszności bezradna jest najsilniejsza logika. – Że tu, i w Afryce, i w Dolnej Azji prędzej czy poźniej wszystko i tak zapadnie się w chaos. My za to zostaliśmy pobłogosławieni! Imperium białego człowieka rośnie w siłę!
– Białego człowieka? – Król uśmiecha się kpiąco. Zna doskonale te teorie spiskowe. Asymilacja genetyczna zastąpiła asymilację kulturową: stazy przepisują genomy potomków imigrantów na obraz i podobieństwo białych. Niektórzy publicyści i politycy idą dalej, twierdzą, że taki właśnie jest podstawowy cel istnienia biostaz, reszta to sfabrykowany pretekst i zasłona dymna. Król jednak zbyt dobrze poznał, jak się w praktyce uprawia politykę, by traktować serio jakiekolwiek spiski bardziej skomplikowane od kampanii medialnych złośliwości. W książkach i filmach to działa, ale nie w prawdziwym życiu, tu rządzi entropia. Entropia: Coś Zawsze Się Spieprzy.
– Ty naprawdę w to wierzysz?
– Jak można tak siedzieć z założonymi rękoma! Czy Koran nie nakazuje pomagać słabszym, współczuć w cierpieniu, dzielić się bogactwami?
Król Bólu sztywnieje.
– A gdybyś mógł to zmienić? – Chimeryk tymczasem objął żelaznym uściskiem ramię Króla. – Gdyby od twojej decyzji zależało zawrócenie biegu historii, zaprowadzenie sprawiedliwości? Gdybyś mógł nakarmić głodnych, napoić spragnionych, odziać nagich, uleczyć chorych, dać dach bezdomnym? Co? Nie patrz na mnie jak na kolejnego nawiedzeńca, mogę ci –
– Macie moje dossier?
– Co?
– Nie widzisz, że piję alkohol?
John wypuszcza powietrze z płuc. Prostuje się, powoli rozciągając wargi w pozbawionym radości uśmiechu. Cofnął rękę od Króla, wstaje. Król Bólu zadziera głowę.
– Nigdy nie widziałam, żebyś się modlił – mruczy basem wielki chimeryk, przeszedłszy na polski – ale nie przeszkadzało ci to częstować mnie przy każdej okazji mądrościami sur. No więc teraz –
Rozlega się huk, potem drugi i trzeci – impet poniósł awanturę poza point of no return, poszła w ruch broń palna. Koszą się z bliskiej odległości amunicją rozpryskową.
Pękają zewnętrzne szyby baru. Ostry zapach dżunkli uderza Królowi do głowy jak bukiet starego wina.
Sześcioletni proxyk supremisty wskakuje na ladę, długą serią z pistoletu maszynowego zabija barmana, dziwomałpę i chimeryka.
Aquim de Neira wydobywa się tymczasem spod zwłok ivanowców i unosi nad głowę rękę z granatem bez zawleczki. Krzyczy ostrzegawczo. Nikt na niego nie zwraca uwagi.
Król Bólu dopija wódkę i odstawia szklankę. Dzieciak strzela mu w głowę, w pierś, w brzuch.
Papuga marksistów-kreacjonistów krąży ponad przewalającym się przez bar tłumem walczących, niczym pstrokaty Duch Święty AG, bijąc histerycznie skrzydłami, aż lecą z nich kolorowe pióra, i wrzeszcząc skrzekliwie:
– Bydlaki! Buce! Barachła! Barany! Brukwy! Bandyci! Bździągwy! Brudasy! Bęcwały! Bisurmany! Bałwany! Buraki! Bestie! Biesy! Bladupce!
Król Bólu pełznie po podłodze, tonąc w bólu i we krwi. Uśmiechnąłby się szyderczo, ale ma rozerwane mięśnie twarzy. Tak oto sto siedemdziesiąta ósma tura negocjacji między anarkiami Otwartego Nieba Ameryki Południowej kończy się, zanim na dobre się zaczęła.
Przypomina sobie jeszcze o zakładzie de Neiry, gdy krzyk Aquima urywa się i –

-- KING_OF_PAIN
connection aborted
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

34
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.