29 kwietnia 1986, południe – Słuchajcie, sierżancie, ja zawsze zamykam, jak wychodzę. W sobotę teczka tu była, wczoraj teczki nie ma. Poszukajcie sami, jak nie wierzycie. No to co, szpiedzy imperialistyczni wsmyrgnęli się przez dziurkę od klucza? – Obywatelu kapitanie, melduję – Zadzwonił telefon. – Rzewiecki. – Pułkownik chce się z wami widzieć – powiedziała pani Jadzia. – Oho. – Sama nie wiem, panie Marcinku, nic mi więcej nie mówił. – Ale kiedy? Teraz-zaraz? – Pięć, dziesięć minut. – A mogłaby pani zapomnieć – no i co tak sterczycie, sierżancie, odmeldować się! – mogłaby pani zapomnieć do mnie zadzwonić na, powiedzmy, kwadransik? – Spojrzałem na zegarek. – Za pięć wpół do. Co? Pani Jadziu kochana. – Dziesięć minut – oznajmiła sucho. – Rączki całuję. Wyjąłem notes. Bombonierka dla pani Jadwigi, jutro zaraz z rana. Poszedłem do Wątłego. (Przez noc całe skrzydło zaśmierdło nieziemsko). Siedział w pokoju przy otwartym oknie i siorbał kawę zbożową. Wzrok nieco mętny, ale przynajmniej trzyma się prosto. Biurko dalej ktoś czytał gazetę, na pierwszej stronie szaro-czarny Jaruzelski obejmował szaro-czarnego Honeckera, miny mieli, jakby gołąbek pokoju nasrał im do wódki. Płocha myśl z tyłu głowy: czy czornobylina sięgnie także NRD, czy skazi ziemie Niemiec…? Skinąłem na Wątłego. Zabrał ze sobą kawę. Wyszliśmy na korytarz i do świetlicy za kartoteką. – Bukalski dzwonił? – spytałem półgłosem. – Albo ten doktor z patologii – odezwał się? Czy ja o czymś nie wiem? Zajrzał w fusy. – Mhm, obywatelu kapitanie – – Nie obywateluj mi, tylko gadaj! – syknąłem. – Młot mnie wezwał. Trup jest z powrotem w kostnicy, wszystko cacy. Bukalski nie piśnie, wisi mi za takie sprawy, że niechby spróbował. No to co, ja się pytam, no to kto? Wy! – Dźgnąłem go palcem w pierś. – Ale nie moja wina, ledwo przychodzę, a oczy mi się zamykają, nic przecie nie pospałem całą noc, głowa mi lata, o, cud, że w ogóle stanąłem na nogi, no ale ledwo przychodzę, wpada naczelnik i drze mordę: meldować o żywych trupach! – I tyś się, cymbale, wygadał! – No nie, nic, ale musiał coś poznać, jak popatrzyłem, no bo mnie zaskoczył, tak wpada i od progu, a ja ciągle tylko o tym studencie myślę, więc on od razu do mnie: poruczniku Wątły! bezpieczeństwo ludowej ojczyzny! nie dziwić się, opowiadać ze szczegółami! resort wie o wszystkim! – I żeś się wygadał. – A co miałem zrobić, jak widać już i tak wiedział? Po co ja mu w ogóle pomagałem? Że dług wdzięczności za tych badylarzy ze „świńskiego wywiadu”? Pluć na idiotę! – Ileś mu powiedział? Wyjadał łyżeczką czarne fusy. – Wszystko – mruknął. – Wszystko! – No tak jakoś… Grzmotnąłem czołem w tablicę z listą wyróżnionych funkcjonariuszy, aż się na ich wysokości Kiszczak i Messner zakołysali w drewnianych ramkach, a Jaruzel zatańczył na gwoździu. Ból zagłuszył ból. – Uuużebycięszlagnamiejscu – – Co kapitanowi – kapitan źle się czuje – może wam – Poczłapałem z powrotem do siebie, żeby połknąć dwie pigułki na wrzody; połknąłem – i już była pora iść do Młota. Pani Jadwiga wpuściła mnie z lekkim wzruszeniem ramion. Wszedłem, zameldowałem się. – Siadajcie, Rzewiecki. Pułkownik Kowalski zamknął jedną teczkę, otworzył drugą, przerzucił kartki, spojrzał na mnie – siedzę z obojętnym wyrazem twarzy – spojrzał, wstał i włączył radio. Popłynęły gwizdy, jęki i szumy. – Major Czwartoch złożył mi raport z waszej nocnej przygody z porucznikiem – zerknął do papierów – porucznikiem Wątłym. Milczałem. – Może nie zdajecie sobie z tego sprawy, Rzewiecki, ale ja z dołu dostaję co godzina kilka takich meldunków, oficjalnie komenda wojewódzka nie jest powiadomiona, więc nie wiedzą, co z tym robić, i albo zamykają jako wariatów, wiozą na izbę wytrzeźwień, albo odsyłają do wydziałów Służby. Kto jak kto, grabarze zawsze chleją i opowiadają niestworzone historie, ale to się w końcu… Mhm, tak. Otworzył szufladę, wyjął dwie kartki papieru. Podsunął mi je. Zerknąłem z daleka. – Obywatelu pułkowniku? – Wasza delegacja. Milczałem. Westchnął ciężko. – Pojedziecie do Krakowa. – Tak jest! – Tu macie podbitkę na służbowy wóz. Nie polegałbym teraz na komunikacji państwowej. Weźmiecie broń. Pobierzcie amunicję. – Tak jest. Ostrożnie podniosłem dokumenty. W opisie delegacji wystukano tylko: Z rozkazu płka Kowalskiego. Czas: 30 IV 1986 – 4 V 1986. – Pytali o mnie w krakowskiej KW? Pokręcił głową. – Komenda krakowska nic o tym nie wie. Resort nic o tym nie wie. Pojedziecie, bo ja was wysyłam. – Tak jest! – Cieszę się, że nie opuszcza was entuzjazm dla pracy na froncie walki z kontrrewolucją. – Wyjął popularne, zapalił. – Rozumiecie, że wobec wszystkich tych informacji, jakie do mnie docierają – zresztą sami widzieliście w nocy… Muszę przyjąć, że nasz kochany doktor Szajs może jednak mieć rację. Pojmujecie, co to oznacza? – Nie, towarzyszu pułkowniku. – I to w was lubię, Rzewiecki, tę beztroską bezmyślność. – Młot strzepnął popiół do czerwono-białej popielniczki marlboro. – Pojedziecie prosto na Wawel. Nie meldujecie się po drodze ani na miejscu. Wiecie, kto tam leży? – Gdzie? – W katedrze wawelskiej. W podziemiach, w krypcie. Władysław Łokietek. Kazimierz Wielki. Władysław Jagiełło. Królowa Jadwiga. Józef Poniatowski, Tadeusz Kościuszko, Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki. Józef Piłsudski. – Towarzyszu pułkowniku? – Jeszcze czegoś nie rozumiecie, kapitanie? – Obawiam się – – Zastrzelicie ich. Jeśli wstaną. Kula w łeb każdemu. Radio: kszsz-uiiiiuii-trszszsz. Milczałem. Nachylił się ku mnie nad biurkiem. – No co? Z jednym powstańcem już żeście sobie gładko poradzili. I potem się nie podniósł, prawda? Znaczit, za drugim razem umierają jak wszyscy. – To są kamienne sarkofagi, nijak z nich nie wylezą, towarzyszu pułkowniku. – Myślicie, że nikt inny o tym nie pomyśli? Że nie przyjdą, nie pomogą im wyjść? Musicie zdążyć przed nimi. – Ale dlaczego nie ludzie z krakowskiej komendy? Dlaczego w ogóle ja? – Polityka to nie wasza sprawa, nie mieszajcie się, to i ona nie będzie się do was mieszać. – Co mówiąc, wyjął spod innych cienki skoroszyt zawiązany czerwoną wstążką; od razu poznałem. Jeśli to Bula go przyniósł i dołożył, co mu tam Filutek naświergotał… Pojadę. – Tak jest! Zamigotał interkom. Młot wcisnął guzik. – Pani Jadziu, prosiłem przecież – – Bardzo przepraszam, ale mam tu pilny telefon do kapitana Rzewieckiego, zdaje się, że jakiś nagły wypadek w domu, i – Młot machnął na mnie łaskawie. – No to idźcie już, kapitanie, idźcie. Musicie się zresztą wyspać przed jutrzejszą podróżą. Nie wyspaliście się, co? Widzę te wory pod oczami. Zawsze powtarzam: nie ma to jak długi, spokojny sen. Kszsz-uiiiiuii-trszszsz-uiiiiii. |