powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (CI)
listopad 2010

Randka z profesorem
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Tymczasem w przyziemnych sytuacjach bywał raczej… no właśnie, przyziemny. Do tej pory nie uratował nikomu życia, nie wdawał się w pojedynki, nie kupował modnych ciuchów ani zniewalających perfum. Słowem: nawet nie próbował sięgnąć po zaszczytny tytuł księcia z bajki.
– Wiem, o czym myślisz, Elizo – rzucił nagle Jonathan, odwracając ku mnie twarz ozdobioną szelmowskim uśmiechem.
– No, o czym?
– Że mam inteligentny wyraz twarzy, a zwłaszcza podbródka.
Roześmiałam się głośno. Facet miał specyficzny rodzaj intuicji.
– Pewnie jesteś ciekawa, co będziemy robić?
– Usycham wręcz z ciekawości – potwierdziłam skwapliwie.
Znów zrobił minę niepoprawnego kpiarza.
– Jeśli faktycznie usychasz, musimy uzupełnić zapas płynów w twoim organizmie. Zatrzymamy się w jakiejś restauracji. A potem na zachód.
Pokiwałam głową ze zrozumieniem. Nie byłam przesadnie głodna, ale jakąś pobudzającą kawę chętnie bym siorbnęła. Uznałam też, że czas już wycisnąć więcej szczegółów od mojego gospodarza.
– A mogę wiedzieć, dokąd dokładnie pomykamy?
– W okolice Derry, ale od strony Republiki – oznajmił Jon. – Ważne jest, byśmy zdążyli przed dwunastą, bo chcę ci pokazać pewne miejsce w środku nocy.
– Będziemy obserwować niebo?
– Miedzy innymi.
Zjechaliśmy z autostrady koło Droghedy i zatrzymaliśmy się w zachęcająco wyglądającym zajeździe na przedmieściach. Jon zażyczył sobie stek plus frytki, ja zamówiłam ciastko z baileysem. Kelner uwinął się szybko i już po pięciu minutach z przyjemnością uniosłam gorącą filiżankę do ust. Większe danie też szybko pojawiło się na stole. Gdy mój towarzysz zaspokoił pierwszy głód, zrobił się jakby niespokojny. Chrząknął, zmarszczył czoło i wygłosił ważne oświadczenie:
– Wiesz, że wyglądasz olśniewająco?
Nie spojrzał na mnie, tylko jeździł widelcem między resztkami frytek na talerzu. Nagłe zgrzytnięcie metalu o porcelanę sprawiło, że się wzdrygnęłam. A Jon skrzypiał dalej i niezbyt mądrze się uśmiechał.
– O? – zdziwiłam się w miarę uprzejmie. – Nie wiedziałam. Dzięki.
– Ar mhaith leat bheith curtha le mo mhuintirse? – rzekł na to ni w pięć ni w dziewięć.
Oczywiście nie zrozumiałam ani słowa. Domyśliłam się tylko, że spytał mnie o coś po irlandzku.
– Czy chcesz być pochowana z moimi ludźmi? – przetłumaczył.
– Nie myślę jeszcze o pochówku. A jak przyjdzie co do czego… – coś nagle zaczęło mi świtać. – Do czego zmierzasz, Jonny?
– To jest oficjalna irlandzka formuła oświadczyn.
– Aaa… – roześmiałam się gwałtownie i jakoś trochę niestosownie. Na szczęście szybko udało mi się odzyskać należytą powagę. A Jonathan w odpowiedzi tylko pokiwał głową z dyżurną łagodnością w oczach, która zwykle doprowadzała mnie do szału.
– Wiesz, jak by się uśmiali moi przodkowie, gdybym im przetłumaczył z polskiego: Chciałbym prosić cię o rękę?
Już nie wiedziałam, jak zareagować, ale najpewniej zrobiłam głupią minę. Zaś profesorek uśmiechnął się wyrozumiale – bo jakżeby inaczej – i sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej niepozorne puzderko. A w środku siedział sobie pierścionek z cytrynowym oczkiem.
Uniosłam wzrok. W samą porę, by uchwycić początek niezwykłego zjawiska. Piegi na twarzy Jonathana zajarzyły się czerwono na tle zaróżowionego nosa i policzków. Facet przerósł samego siebie. Wyglądał naprawdę zabawnie, ale byłam zbyt przejęta, by tak to odbierać. A, przepraszam, był jeszcze drugi powód – wedle wszelkich przesłanek w tym szczególnym momencie ze mną działo się to samo. W końcu pod względem piegowatości dobraliśmy się z Raffertym jak w korcu maku.
Jon wyjął cenny drobiazg i wsunął mi na palec. Pierścionek pasował doskonale, co profesor skonstatował z zadowoleniem, ale bez zaskoczenia. Musiał zostać wykonany na miarę. Tylko jak on ją pobrał?
– Ani za ciasny, ani za luźny, w sam raz – stwierdziłam zadowolona. – Jakich sztuczek użyłeś, żeby utrafić w mój gust i rozmiar?
– Pamiętasz, jak zwiedzaliśmy Zderzacz Hadronów pod Genewą? – spytał pozornie bez związku. Potaknęłam milcząco, wciąż wpatrując się w jaskrawożółte oczko. – W laboratorium bawiłaś się uszczelką do rury odpowietrzającej. Wtedy zauważyłem, jak gładko wchodzi na twój palec i ją sobie przywłaszczyłem. Gwoli ścisłości, wtedy też zgadłem, jakie najbardziej lubiłabyś brylanty.
– O, naprawdę?
– Spytałaś kogoś z ośrodka, jakimi cząsteczkami zbombardowałby sztuczny diament, by zmienić jego kolor na żółty.
No proszę, jak ładnie sobie zapamiętał. Musiał wszystko zaplanować dawno temu. Wzruszył mnie tym, skubaniec, naprawdę, tak że aż poczułam mokre pieczenie w kącikach oczu. Nie, nie mogę dać po sobie poznać. Nie będę tu sobie rozmazywać makijażu, gdy on właśnie powraca do stanu pogodnego luzu. Nie może tak być. To nic, że był tylko facetem – akurat w tym momencie powinna zaistnieć między nami równowaga przeżyć. Może nie takich samych, ale przynajmniej równie głębokich.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
– O nie, Jonathan. Od ćwierć wieku robisz uniki, więc teraz nie wykpisz się jednym pierścionkiem, choćby kosztownym i najlepiej dobranym.
– Oczywiście zasługujesz na więcej – odparł Jon bez cienia zakłopotania. – Ale dzień się jeszcze nie skończył, prawda?
I przywdział maskę łagodnej życzliwości. Czyli był przygotowany na moje grymaszenie. Czyli go nie ruszyło. No dobrze, sam tego chciałeś.
– Powiedz mi, gdybyśmy spali dziś ze sobą, byłabym twoją pierwszą kobietą, prawda? – wypaliłam w końcu z tajnej broni.
I strzał był celny. Jon spuścił oczy, chrząknął donośnie, po czym wstał. A podnosząc się, jakimś magicznym sposobem przewrócił jednocześnie solniczkę, podstawkę na serwetki i pustą już filiżankę. Szacowałam szkody z triumfalnym uśmieszkiem, a profesorek w tym czasie zapłacił rachunek przy kontuarze, nie czekając, aż podejdzie do nas kelnerka.
– Chodźmy już, czas nagli – zarządził, chowając portfel do kieszeni.
Niecały rok przed pamiętnym majem
Jeszcze półtora roku przed pamiętnym majem zaryzykowałabym twierdzenie, że Uniwersytet w Salamance lata świetności ma już za sobą. Nawet w Hiszpanii ledwo mieścił się w pierwszej dziesiątce, zaś międzynarodowe rankingi konsekwentnie go ignorowały.
Ostatnio jednak przybyło mu prestiżu. Otóż po kilku spektakularnych wpadkach jajogłowych Stolica Piotrowa wysunęła tezę, że nie tylko szeroko rozumiana religia, ale tak zwana oficjalna nauka skażona jest dogmatami, którym warto się przyjrzeć. Papież Leon XIV okazał się nie lada spryciarzem. Wyczuwszy koniunkturę, powołał Powszechną Konferencję ds. Nowego Poznania. Co do lokalizacji – nie przypadkiem zwrócił uwagę na hiszpańską prowincję. Uczelnia w Salamance kojarzyła się z szeroko rozumianym postępem: z Kolumbem, Cervantesem, z renesansem i pierwszym dziełem o prawach człowieka. Duchowni dobrze czuli się wśród szesnastowiecznych murów, w przeciwieństwie do zaproszonych interlokutorów: umysłów mniej lub bardziej ścisłych.
Za podszeptem zaufanego sekretarza (i jego ustami) papież zaproponował Rafferty’emu organizację głównych seminariów. Jak to się stało, że przemądrzałek dał się zauważyć w samym Watykanie? Otóż nie tylko dzięki liverpoolskiemu skandalowi. Rafferty przez długie lata uchodził za czarną owcę w szacownym gronie umysłów ścisłych. Dziwnym zbiegiem okoliczności kwestionował te same teorie, na które również Kościół kręcił nosem.
Czyli sprawa była jasna. No, prawie. Otóż nie do końca pojmowałam, dlaczego Jonathan przyjął zaproszenie. On sam niechętnie się na ten temat wypowiadał. Mawiał pół-gębkiem, pół-żartem, że lubi oddychać kastylijskim kurzem i że znajduje tu dobry klimat do rozmyślań. Wytłumaczyłam to sobie po swojemu. Podejrzewałam, że w nowym środowisku łatwiej mu było wyciszyć się po ostatnich niepowodzeniach. Na szczęście wyciszenie nie polegało na wpadaniu w biurokratyczną rutynę. A jeśli nawet – nowe obowiązki nie przeszkodziły Jonowi w pracy naukowej. Ślęczał wytrwale nad nowymi koncepcjami, a weny mu najwyraźniej nie brakło.
Dokładnie pamiętam ten dzień, kiedy Jonathan ujawnił swe zuchwałe idee. O dziewiątej rano półkoliste Auditorium Caeruleum, jedna z mniejszych sal wykładowych uczelni, szczelnie zapełniła się słuchaczami. Na stole laboratoryjnym w dole zauważyłam kilka rekwizytów, które miały zapewne zostać użyte w trakcie wizualizacji. Nie chwaląc się, to ja zasugerowałam Jonowi, by chociaż raz skierował przystępne słowo do laików, którym zdarzało się przybłąkać na wykłady.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.