powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (CI)
listopad 2010

50 najlepszych polskich płyt dekady
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
30. Świetliki i Linda „Las putas melancólicas„ (2005)
Kolaboracja Świetlików i Bogusława Lindy wyszła na dobre zarówno tym pierwszym, jak i samemu aktorowi. Nagrana przez nich płyta odniosła ogromny sukces komercyjny, a promujące ją dwa utwory stały się – nie bójmy się przyznać – przebojami. Po drugie: w butwiejące już trochę wizerunki tych Panów wstąpił nowy duch. Starzy entuzjaści przypomnieli sobie szczupłego Świetlickiego, a melodia „Filandii” zwabiła na koncerty młodszych fanów. Bo trzeba przyznać, że „Las putas melancólicas„ to bardzo dobra rzecz, może nie najlepsza w dyskografii tej kultowej formacji, ale jedna z tych, którymi zespół powinien się chwalić. Skrojona z tego co dla Świetlików charakterystyczne i najlepsze, a do tego – jak nigdy wcześniej – tak dobrze brzmiąca. A Linda? Mówiąc krótko, jego recytacje wypadły wręcz doskonale. Ze swoją manierą i barwą głosu fantastycznie wkomponował się w trochę sentymentalne, traktujące o kryzysie męskiego światopoglądu teksty Świetlickiego. Ten z kolei usunął się na dalszy plan ale tylko wokalnie. Nigdy wcześniej nie napisał takich słów – mniej poetyckich, a bardziej piosenkowych. Tak. Smętne ulicznice wyszły wszystkim na dobre. Słuchaczom zdecydowanie też.
Jakub Stępień
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
29. Hey „[sic!]” (2001)
Heyowi udał się nie lada wyczyn. Po odejściu głównego kompozytora zespół wydał płytę, którą odskoczył większości konkurencji na kilka kroków i przy okazji przebił ostatnie swoje osiągnięcia. Wraz z „nowym” – Pawłem Krawczykiem – zaserwowali przegląd tego, w czym do tej pory czuli się dobrze – kilka szybszych riffowych momentów, kilka balladowych i nastrojowych chwil. Zredukowali, a w zasadzie wyeliminowali charakterystyczne reggae’owe bujanie, w zamian stawiając na lekkie eksperymenty produkcyjne i brzmieniowe. A to puszczają gitarę od tyłu, nakładają przester na perkusję, przetwarzają bas jakimś phaserem czy też bawią się pogłosami i sprzężeniami. Również sama Nosowska, bez nadzoru dotychczasowego lidera, śmielej – jak w przypadku płyt solowych – poczyna sobie wokalnie. Przewietrzenie atmosfery wewnątrz zespołu zaowocowało nagraniem bardzo dobrej płyty. Szkoda, że na kolejny krok do przodu trzeba było czekać następnych osiem lat.
Jakub Stępień
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
28. Mosqitoo „Synthlove” (2010)
Mosqitoo to formacja wcale nienowa, bo założona już w 2002 roku. Duet, w skład którego wchodzą wokalistka i autorka tekstów – Monika Głębiewicz, a także kompozytor i producent – Rafał Malicki, przez pierwsze lata istnienia gościł co prawda na polskiej scenie (i to raczej tej popularnej), ale znajdował się w cieniu kilku innych ekip. „Synthlove” to trzecia w jego dorobku płyta, będąca dowodem na to, że i nad Wisłą można nagrać naprawdę dobry krążek, zawierający pokaźną dawkę pulsującego electro. Jak sama nazwa wydawnictwa sugeruje całość brzmień krąży w stylistyce synthpopu z dużymi odchyleniami w stronę zarówno lekkiego disco, house i popu (często z wyczuwalnym zwrotem w stronę lat 80.), a motywem przewodnim jest naturalnie miłość. Co najważniejsze, wszystko wyprodukowane jest w taki sposób, że ciężko znaleźć punkt zaczepienia do krytyki i wytykania czegokolwiek – przez komplet jedenastu kawałków przepływa się swobodnie, a krążek może być dla wielu innych muzyków przykładem spójności. Co najmniej niezłym trzeba też określić wokal Moniki, aczkolwiek nie da się ukryć, że odgrywa on na „Synthlove” drugoplanową rolę, co bynajmniej nie stanowi zarzutu. Wręcz przeciwnie, głos artystki, świetnie wkomponowany w klubowe brzmienia, dopełnia dzieła i jest uzupełnieniem błogiego, kołyszącego klimatu, którego uzyskanie jest największym osiągnięciem duetu.
Michał Perzyna
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
27. Lao Che „Powstanie Warszawskie” (2005)
Lao Che tą płytą udowodnili, że o narodowych traumach, takich jak Powstanie Warszawskie, można mówić językiem młodzieżowym, a nie tylko wzniosłym i apelowym. Nie oznacza to, że nagrali rzecz łatwą i przyjemną, wręcz przeciwnie, „Powstanie Warszawskie” to kopniak między oczy. Płocczanom udało się pokazać, że powstańcy byli takimi samymi ludźmi jak wszyscy i tylko chęć buntu przeciwko otaczającej ich rzeczywistości sprawiła, że porwali się na rzecz niewykonalną: walkę z okupantem. To nie jest wykład historyczny rozstrzygający, czy ze strategicznego punku widzenia Powstanie było słuszną decyzją, to opowieść o młodych chłopakach, którzy starali się przeżyć. Panowie z Lao Che idealnie oddają klimat walczącej Warszawy – od początkowej euforii poprzez ciężar walki po smutny koniec. Niezwykle sugestywnie jest również wykorzystana poezja pokolenia Kolumbów, jak wykrzyczany fragment „Elegii o… chłopcu polskim” Baczyńskiego w „Godzinie W” czy pełna bólu „Czerwona zaraza” Józefa „Ziutka” Szczepańskiego. „Powstanie Warszawskie” to album dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, zarówno muzycznie, jak i tekstowo, który nauczyciele powinni puszczać na lekcjach, bo lepiej opowiada o wydarzeniach ’44 roku niż niejedna książka od historii.
Piotr „Pi” Gołębiewski
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
26. Raz Dwa Trzy „Trudno nie wierzyć w nic” (2003)
Całkiem nieoczekiwanie Raz Dwa Trzy wyrośli na gwiazdę polskiej sceny muzycznej minionej dekady. Stało się tak za sprawą serii wyśmienitych albumów, którą zapoczątkowała koncertówka „Czy te oczy mogą kłamać” (2002). Jednak najlepszą pozycją w dyskografii formacji Adama Nowaka pozostaje młodszy o rok „Trudno nie wierzyć w nic”. Znajdziemy tu wszystko co najlepsze w stylu grupy: subtelne kompozycje, osadzone w nieco bluesowych klimatach („Mam imię, nazwisko i pracę” i „Jestem tylko przechodniem”), niepozbawione jednak bogatego instrumentarium (smyczki w „Jutro możemy być szczęśliwi”, chórek w „I tylko to wiem”) i pomysłowości („Policjanci w Atenach udają Greka”). Ważnym elementem stylu Raz Dwa Trzy są poetyckie, jednak pozbawione zadęcia, teksty Nowaka. Są to opowieściami o szarym życiu („Jestem tylko przechodniem”), do którego autor podchodzi jednak pozytywnie („Idę przed siebie”), obierając za drogowskaz wiarę w Boga („Tak mówi Pismo”). Całość nie robiłaby jednak takiego wrażenia, gdyby nie przecudna gitara Jarka Trelińskiego, bez której po prostu nie sposób sobie wyobrazić najważniejszego utworu w zestawie, czyli „Trudno nie wierzyć w nic”. Ten album jest niczym „Pan Tadeusz”, po prostu trzeba go znać.
Piotr „Pi” Gołębiewski
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
25. Indukti „S.U.S.A.R.” (2004)
„S.U.S.A.R”, długogrający debiut warszawskiej grupy Indukti, pojawił się na rynku kilka miesięcy po pierwszej płycie Riverside i te dwie formacje zwykło się wtedy stawiać obok siebie jako polskie nadzieje nowoczesnego prog rocka. Od początku jednak było jasne, że droga skrzypaczki Ewy Jabłońskiej i jej ekipy będzie dużo trudniejsza niż spacer po brzegu rzeki. Wprawdzie zaśpiewał na krążku Mariusz Duda, co obok wysokiej jakości utworów tworzyło przyczynę porównywania obu zespołów, ale zrobił to jedynie w trzech z siedmiu numerów, w jednym z nich nie używając słów – reszta jest całkiem instrumentalna. I mniej przystępna niż skierowana do dość szerokiego kręgu odbiorców muzyka Riverside. O ile bowiem i u jednych, i u drugich można mówić np. o nawiązaniach do Pink Floyd – gdzież w gatunku ich nie ma? – o tyle w przypadku Indukti są to psychodeliczni Floydzi z lat 60., a w większym stopniu ta bardziej połamana i cięższa twórczość King Crimson. Choć to materiał ostry, energiczny, czasami wręcz agresywny, podstawową rolę odgrywają tu skrzypce Jabłońskiej – one też, nie tylko ze względu na samą obecność, ale przede wszystkim dzięki sposobowi użycia, dodają „S.U.S.A.R” indywidualności. Wypada poza tym oddać hołd świetnie i bogato wykorzystywanej umiejętności żonglowania rytmem, którego zmiany są kluczowym składnikiem wprowadzającej w stan hipnozy sumy. Rzecz może wymagać trochę czasu, ale wciąga, wymusza uznanie i nie pozwala się nudzić.
Mieszko B. Wandowicz
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
24. Żywiołak „Nowa Ex-Tradycja” (2008)
Jak podają różne źródła, żywiołak to istota magiczna będąca ucieleśnieniem jednego z czterech żywiołów. Do czasów kiedy ludzie czcili ogień, wodę, powietrze i ziemię – a dokładnie do pochodzącej z nich zamierzchłej muzyki – nawiązuje warszawski zespół zwany właśnie Żywiołakiem. Powiedzieć jednak, że grają oni folk, będzie pójściem na łatwiznę. Na „Nowej Ex-Tradycji” – debiucie formacji (wcześniej wydano maxisingiel „Muzyka psychodelicznej Świtezianki”) – usłyszymy obok tradycyjnych skrzypiec, drumli czy liry, także punkowo-metalowe gitary, stonerowe basy oraz mocne, rockowo brzmiące bębny. Całość oczywiście tętni plemiennym życiem, przywołując skojarzenia z tajemnymi obrządkami, tańcem przy ogniu i rytuałami pod wpływem halucynogenów. Wszystkiemu towarzyszy intrygujące erotyczne napięcie. Jeżeli Kapela Ze Wsi Warszawa przypomniała o sile tkwiącej w muzyce naszych przodków, to Żywiołak ukazał jej inną, bardziej magiczną, mroczną i tajemną naturę.
Jakub Stępień
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
23. Jacaszek „Treny” (2008)
Tytuł krążka Michała Jacaszka z 2008 roku mówi bardzo wiele o charakterze i klimacie zawartych na nim brzmień. Treny to w końcu utwory liryczne o charakterze żałobnym, stanowiące odmianę poezji lamentacyjnej, tworzonej w celu wyrażenia żalu i smutku po stracie bliskiej osoby. Dlatego też zgodnie z definicją „Treny” Jacaszka, nawiązujące do poezji Kochanowskiego, są płytą wyjątkowo depresyjną, przygnębiającą, refleksyjną i mroczną. Artysta stworzył taki nastrój przy pomocy minimalistycznej, sennej elektroniki, do której dodał żywe instrumenty – stąd prezentowana przez niego muzyka często bywa określana mianem elektroakustycznej. Jak sam autor, kompozytor, a zarazem producent podkreślał, umyślnie urozmaicił warstwę elektroniczną brzmieniami harfy, fortepianu i orkiestry smyczkowej, które rozwinęli później: Stefan Wesołowski – odpowiedzialny przede wszystkim za smyczki, Ania Śmiszek-Wesołowska – grająca na wiolonczeli oraz Maja Siemińska, która wzbogaciła całość sopranowymi improwizacjami. Tym sposobem otrzymaliśmy przesiąknięty bólem, zadumą i niepokojem krążek, wyróżniający się na polskim rynku nie tylko fachową produkcją, perfekcyjnym wykorzystaniem ciszy, ale i najprawdziwszym smutkiem. Co ważne, eksperymentalne „Treny” mogą stanowić doskonałe potwierdzenie tezy, że muzyka poważna i dźwięki elektroniczne nie muszą znajdować się po przeciwległych stronach barykady. Michał Jacaszek nie dość, że zręcznie je łączy, to jeszcze uzmysławia słuchaczom, że w takich projektach można z powodzeniem nawiązywać do poezji, która w jego muzycznej twórczości zajmuje przecież szczególne miejsce.
Michał Perzyna
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
22. Katarzyna Groniec „Poste restante” (2002)
Ktoś powiedział, że jeśli oczy są odbiciem duszy, to Kasia musi mieć piękną duszę. Jakby tego było mało, została obdarzona oryginalnym głosem i umiejętnościami interpretatorskimi. Mimo to jej albumy są dość nierówne, obok świetnych fragmentów często występują utwory nijakie i wymuszone. Tej prawidłowości opiera się jednak „Poste Restante”, który potrafi zauroczyć słuchacza od początku do końca. Płyta jest poświęcona relacjom damsko-męskim w różnych ich aspektach, od nieszczęśliwej miłości („Poste restante”) przez zdradę (”Jej rejon to był plac Pigalle”) i cierpienie w samotności („Samotni nie chodzą do kina”) po szaleństwo zakochania („Bez księżyca”, „To tango jest”). Ponieważ mamy do czynienia z różnymi emocjami, całość wypada nie tak mrocznie, jak ostatnie dokonania Groniec. Zaryzykuję stwierdzenie, że takie kawałki jak „Bez księżyca” i „Wiersz księżycowy” to najradośniejsze utwory w całym dorobku wokalistki, choć uśmiech na twarzy potrafią wywołać również brawurowe interpretacje kompozycji „Sexapeal” i „Psotna Lola”. Z drugiej strony mamy liryczny „Już tylko się znamy” (romans Aleksandra Wertyńskiego ze słowami Janusza Kofty), który zachwyci każdego, kto ukochał sobie bardziej nastrojowe wcielenie Groniec. „Poste Restante” to poruszająca, ale wielokolorowa płyta, która ma szanse spodobać się nie tylko zwolennikom poezji śpiewanej.
Piotr „Pi” Gołębiewski
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
21. Mikromusic „Sennik” (2008)
Wiadomo nie od dziś, że Wrocław jest jednym z najjaśniejszych punktów na mapie polskiej muzyki alternatywnej. Możliwe, że najciekawszą jego wizytówką jest zespół Mikromusic, założony przez Natalię Grosiak oraz Dawida Korbaczyńskiego w 2002 roku. Zwłaszcza wokalistka (związana także z Digit All Love) przykuwa słuchaczy swoim dziewczęcym, ślicznym głosem, który wybija się także na „Senniku” – drugim w dorobku Mikromusic krążku, wydanym w 2008 roku. Zgodnie z tytułem, jego motywem przewodnim jest sen, tożsamy właściwie z całokształtem dotychczasowej twórczości formacji, opisywanej najczęściej jako łączącą brzmienia triphopowe z onirycznym jazzem; co nie oznacza jednak, że przywoływane wydawnictwo stanowi zbiór kołysanek albo smutnych usypiaczy. Zresztą można by wskazać jeszcze co najmniej kilka innych estetyk wykorzystywanych przez zespół, a także zwrócić uwagę na charakterystyczne lekkie dźwięki fortepianu, gitar i trąbki oraz niebanalne, kobiece teksty Natalii; najłatwiej chyba jednak opisać zawartość „Sennika” jako muzykę akustyczną, delikatną i relaksującą, a nawet lounge’ową. W rzeczywistości znacznie bliżej też albumowi do popu (oczywiście w dobrym wydaniu) niż trip-hopu, ale szufladkowanie zostawiam innym – dla mnie najważniejsze, że Mikromusic wydało tak piękną, ciepłą płytę.
Michał Perzyna
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

247
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.