 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
30. Neurosis „The Eye of Every Storm” (2004) Począwszy od „A Sun That Never Sets” z 2001 Neurosis peregrynowali po muzycznych bezdrożach, czerpiąc więcej niż dotychczas z różnych stylów, przestając być zespołem jednej, dwóch szufladek. I choć na każdej kolejnej płycie serwują coraz mniej ostrych gitarowych riffów, a więcej klimatycznych smyczków, akustycznych dźwięków i folkowych aranżacji, to ciężar gatunkowy niezmiennie zostawał na tym samym poziomie. Kulminacją i najlepszym wynikiem takiego podejścia do własnej sztuki Neurosis przedstawił w 2004 na albumie „The Eye of Every Storm”. Efekt jest piorunujący. Powstało monumentalne, wielowątkowe dzieło z pogranicza sludge metalu i post-rocka, choć wypadałoby na potrzeby tego krążka użyć terminu prog-stoner. Jest to mroczna, piękna i wciągająca rzecz, bogata w swej fakturze, gęsta od dźwięków, wymykająca się wszelakim klasyfikacjom. Można przypuszczać, że im więcej czasu upłynie od jej wydania, tym bardziej zostanie doceniona i stanie się tym dla ciężkiego grania XXI wieku, czym „The Dark Side of the Moon” dla rocka lat 70. Wyjątkowość „The Eye of Every Storm” polega na genialnym balansowaniu między ciszą i hukiem, między długą jedną nutą a progresywnymi improwizacjami, na przerzucaniu słuchaczy z bezgranicznych ambientowych przestrzeni w duszne i klaustrofobiczne klitki. Powiecie, że jest jeszcze przynajmniej kilka takich płyt. Ale nie ma na nich „Bridges”, gdzie mimo onirycznego i fortepianowego tła dudniąca w tle perkusja zapowiada to, co ma nadejść – jeden z najbrutalniejszych momentów w historii rocka (te sprzężenia przesterowanej na całego gitary mogłyby wyrządzić tyle szkód co piła elektryczna). Podobnie powalający jest utwór tytułowy, gdzie melancholia miesza się ze złością przy syntezatorowym akompaniamencie i dźwiękach dzwonów oraz kosmicznie pulsującym basie. To nie jest pierwsza lepsza płyta pierwszej z brzegu kapeli. Te wywodzące się z narkotyczno-transowego i klaustrofobicznego gitarowego grania nagrania tworzą jedne z najbardziej interesujących 70 minut dekady. Jakub Stępień  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
29. Yeah Yeah Yeahs „It’s Blitz!” (2009) Gdzie gitary i znana choćby z debiutu dynamika? Yeah Yeah Yeahs odważnie postawili na swej płycie na klawisze, syntetyczne brudy i ciemne bity. I zdało to egzamin celująco – zespół tchnął w mechaniczną, bardziej taneczną muzykę spory ładunek emocji i wrażliwości. Wystarczy posłuchać subtelnych i melancholijnych „Skeletons”, „Little Shadow” czy dyskotekowych „Dragon Queen” i „Heads Will Roll”, hipnotyzującego „Shame and Fortune” czy wwiercającego się w głowę „Zero”, by przekonać się, jak olbrzymi krok wykonało wyrosłe na dance punku trio. Nie chodzi nawet o samą zmianę stylistyki, ale o różnorodność, jaką na swojej ostatniej jak na razie płycie zaprezentowali muzycy z Nowego Jorku. Aż trudno uwierzyć, że pogodzili świetnie rozwijający się, podniosły song „Runaway”, monotonny, urwany wydawałoby się w najlepszym momencie „Soft Shock” oraz popowy, mający wiele wspólnego z U2 „Hysteric”. Zwraca szczególną uwagę to, jak każdy utwór tworzy własną przestrzeń – opowiada swoją historię – pozostając jednak w ramach wytyczonych dla całego albumu. I w tym przypadku ten zbiór ciekawych opowiadań jest równoprawny opasłej powieści. Wymieniając instrumentarium oraz zwalniając trochę tempo, Yeah Yeah Yeahs nie stracili ani na sekundę tego co tak wyróżniało ich do tej pory: pasji i inteligencji. Jakub Stępień  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
28. Muse „The Resistance” (2009) Jedna z lepszych rockowych płyt 2009 roku – oto chyba najprostsza recenzja piątego krążka formacji Muse. Jednak zwłaszcza w przypadku Brytyjczyków zdecydowanie zbyt krótka i niemówiąca właściwie niczego o niepowtarzalnym stylu zespołu, który od kilkunastu lat urzeka miliony słuchaczy na całym świecie. To prawda: nie wszyscy kochają osobliwe, symfoniczne brzmienie „The Resistance”, urozmaicone zapożyczeniami z muzyki klasycznej, elektroniki i najróżniejszych odmian rocka; na dodatek wielu zawziętych krytyków, opisując kolejne albumy, zarzuca formacji przesadę, kiczowatość, manieryzm czy nawet kopiowanie. W tym przypadku świetnie sprawdza się stare powiedzenie, że gorsza i tak byłaby obojętność, a tej w odniesieniu do Muse próżno szukać. Na nietuzinkowe „The Resistance” składa się jedenaście zróżnicowanych, progresywnych kawałków, na których wskazać możemy zarówno mocno gitarowe, ciężkie brzmienia („Uprising”, „United States of Eurasia”, „Unnatural Selection”), jak i subtelne fortepianowe wstawki, smyczkowe wariacje (szczególnie w trzyczęściowym „Exogenesis”) czy energiczne partie wokalne (wysoko śpiewającego Bellamy′ego). A na krążku znalazło się również miejsce dla zaskakująco popowego „Undisclosed Desires” oraz wyróżniającego się elektronicznym klimatem „MK Ultra”. Kiedy dodamy do tego wszystkiego porywające, stadionowe koncerty Muse oraz apokaliptyczno-spiskowy wydźwięk tekstów i poglądów frontmana grupy, to otrzymamy przynajmniej ogólną charakterystykę środków oraz stylistyk, którymi ostatnio operowali Brytyjczycy. Michał Perzyna  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
27. Audioslave „Audioslave” (2002) W 2002 roku osieroceni przez Zacka de la Rochę muzycy Rage Agains The Machine postanowili kontynuować działalność z innym wokalistą i pod zmienionym szyldem. Udało im się pozyskać Chrisa Cornella, który nie radził sobie najlepiej po rozstaniu z kolegami z Soundgarden. Supergrupa przyjęła nazwę Audioslave i w ciągu zaledwie trzech tygodni nagrała materiał na debiutancki krążek. Nieobciążeni ciśnieniem na nagranie przeboju ani polityczną otoczką, jaka towarzyszyła RATM, panowie na luzie stworzyli zestaw kompozycji czerpiących z najlepszych wzorców rocka lat 70. W każdym kawałku czuć, że muzycy świetnie bawili się w czasie jego nagrywania, bez względu na to, czy jest to dynamiczny „Cochise”, czy liryczny „Like a Stone”, młodzieńcza wręcz energia jest po prostu namacalna. Chris Cornell znakomicie odnalazł się jako frontman nowego zespołu i zachwyca swoimi forsownymi, zdzierającymi gardło partiami, natomiast Tom Morello zaserwował pierwszorzędne riffy, jakich nie tworzył w Rage… („Show Me How to Live”, „Set it Off”). Opanował również ciągoty do przekombinowanych, „kosmicznych” solówek, co utworom wyszło tylko na dobre. Twórczość Audioslave nie należy może do odkrywczych, ale po prostu świetnie się jej słucha. Piotr „Pi” Gołębiewski  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
26. Bat For Lashes „Two Suns” (2009) Natasha Khan, która ukrywa się pod pseudonimem Bat For Lashes, na drugiej płycie „Two Suns” całkowicie określiła swoją tożsamość. Porównania do Björk, Tori Amos i Kate Bush w jej wypadku przestały być już tak oczywiste. Na bazie mody na estetykę rodem z lat 80. wyczarowała swój własny, eteryczny muzyczny świat. Kompozycje zawarte na krążku poruszają delikatnością, tak wielką, że wydaje się, że jeśli pojawiłby się w nich jeden dźwięk więcej, natychmiast by się rozpadły. Ale ta ulotność to tylko jedna odsłona osobowości Khan – druga pojawia się w tekstach. Tam mamy do czynienia z alter-ego artystki o imieniu Pearl. Dzięki niej zbliżamy się do dyskotekowego szaleństwa, nieskrępowanej rozwiązłości i beztroskich przebojów. „Two Suns” to niejednoznaczna płyta i przez to wciągająca bez reszty. Piotr „Pi” Gołębiewski  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
25. Amy Winehouse „Back to Black” (2006) Amy, pomimo skomplikowanego życia osobistego, potrafiła nagrać album wyjątkowy. Co więcej, przemyciła w nim bardzo wiele swoich doświadczeń – pijaństwo, seks i narkotyki są często wykorzystywanymi przez nią tematami, a mimo tego „Back to Black” nie jest wcale przybijający albo destrukcyjny. Przeciwnie, wręcz emanuje pozytywnymi emocjami i stanowi doskonałą formę beztroskiej rozrywki. Rozrywki opartej na soulowych melodiach z lat 60., które zostały wyraźnie wzbogacone akcentami pochodzącymi z jazzu, r′n′b i lekkiego hip-hopu. Nie sposób nie wspomnieć jeszcze o charakterystycznym „czarnym” głosie białoskórej przecież wokalistki, wielokrotnie porównywanej dzięki niemu z największymi soulowymi gwiazdami. „Back to Black” to płyta pełna uniesień i zwierzeń niepokornej artystki, niespełniająca nawet podstawowych kryteriów do uznania jej za komercyjną, banalną i typową dla masowo kupowanych i lansowanych wydawnictw. To uzależniający, energetyczny krążek, który przy tym wszystkim zasłużenie odniósł światowy sukces. Michał Perzyna  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
24. Black Engine „Ku Klux Klowns” (2007) Próżno szukać w naszym zestawieniu płyt równie mało znanych co „Ku Klux Klowns”. Użytkownicy last.fm słuchają utworów Black Engine mniej więcej 6000 razy rzadziej niż numerów Radiohead, a ponad stokrotnie częściej trafiają do ich odtwarzaczy kompozycje podobnie nieprzystępnej grupy Neurosis. Wprawdzie zaś trudno traktować statystyki muzycznego portalu społecznościowego jako wyrocznię, ale można by zabrać powyższym liczbom po jednym zerze, a nadal dawałyby do myślenia. O niebo bardziej rozpoznawalne niż Black Engine wydają się nawet trzy czwarte składu grupy, czyli saksofonowo-perkusyjno-basowe trio Zu. Czwarty z autorów „Ku Klux Klowns” jest jednak bardzo istotny – to eksperymentalny gitarzysta i kompozytor Eraldo Bernocchi, znany między innymi ze współpracy z Mickiem Harrisem czy Haroldem Buddem. Efekt pracy takiego sojuszu to połączenie dociążonego free jazzu z elektroniką i noise′em; płyta ostra, trudna w odbiorze, lecz niezwykle inteligentna i – przede wszystkim – żywiołowa. Zastrzyk energii, jaki daje ta skondensowana mieszanka hałasów z różnych muzycznych światów, wystarcza bowiem na długo. Album jest, rzecz jasna, instrumentalny (choć jeden kawałek zaczyna się donośnym kichnięciem), a poszczególne utwory zlewają się ze sobą, robiąc wrażenie długiego, patologicznego jamu. I warto wiedzieć, że lata po największych osiągnięciach Brötzmanna (Brötzmannów) czy Zorna wciąż można stworzyć intrygujący zgiełk z jazzowym posmakiem. Mieszko B. Wandowicz  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
23. Ayreon „The Human Equation” (2005) „The Human Equation” to najambitniejsze i zarazem najciekawsze przedsięwzięcie Ajrena Lucassena, sterującego projektem Ayreon. Na dwóch krążkach zmieścił bowiem prawdziwą rock operę z libretto rozpisanym na jedenaście postaci. Całość opowiada o mężczyźnie, który po wypadku samochodowym zapadł w śpiączkę, a dwadzieścia utworów zamieszczonych na płycie odpowiada dwudziestu dniom, jakie dzielą go od przebudzenia. W tym czasie poznajemy historię naszego bohatera i zbieg wydarzeń, jakie doprowadziły do wypadku, który okazał się być krokiem samobójczym. Opowieści towarzyszy rewelacyjna, urozmaicona muzyka. Poza typowo metalowymi fragmentami, mamy również partie wyłącznie orkiestrowe, wstawki elektroniczne, delikatne sola fletu, a także wtręty folkowe. Wszystko to razem tworzy wciągającą, zapadającą w pamięć całość. Imponująco również wygląda lista zaproszonych gości, wśród których możemy wymienić takie znakomitości jak James LaBrie (Dream Theater), Mikael Åkerfeldt (Opeth), Heather Findlay (Mostly Autumn), Martin Orford (IQ) i Ken Hensley (Uriah Heep). Podkreślmy to wyraźnie – „The Human Equation” to pozycja obowiązkowa dla każdego fana ambitnego metalu. Piotr „Pi” Gołębiewski  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
22. Ulver „Blood Inside” (2005) Słowo „ulver” oznacza wilki, lecz z polskimi Wilkami Norwegowie wspólnego mają niewiele. Zaczynali od płyty blackmetalowej, na chwilę uciekli w stronę akustycznego folku, by powrócić do dawnego stylu – tym razem w brutalniejszej odsłonie. Skończyli na minimalistycznym krążku, przywodzącym na myśl dzieła niektórych „smęciarzy” z lat 80. „Blood Inside” to album sprzed tego ostatniego dokonania – znacznie żywszy i mniej stonowany, ale niemający już nic wspólnego z blastami i nieczytelnym skrzekiem. A zarazem szczytowe osiągnięcie Skandynawów – dzieło oszałamiające zarówno mnogością pomysłów, jak i sposobem scalenia ich w rzecz spójną i całkiem strawną dla przeciętnego ucha. Parafrazowanie Bacha, nawiązania do każdej prawie dźwiękowej szufladki: od darkwave czy ambientu po bigbandowy swing, a wszystko na (tym razem) rockowej płycie w industrialnej, syntetycznej otoczce – trudno uwierzyć, że to muzyka przede wszystkim niezwykle klimatyczna. Co nie znaczy, że zupełnie poważna – „Blood Inside” nie byłoby tak dobre, gdyby nie ten brzydko się kojarzący postmodernistyczny nawias, w jaki całość jest wzięta. Album ów można potraktować jako symbol typowej dla nowych tonów miłości do mieszania wszystkiego ze wszystkim tak, że poszczególnych składników wydestylować już się nie da – jest bowiem płyta z 2005 roku najlepszym dowodem na to, iż kombinować w ten sposób można nie tylko pozornie twórczo. Mieszko B. Wandowicz  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
21. Coldplay „Viva la Vida or Death and All His Friends” (2008) Czwórka Brytyjczyków z Coldplay bywa określana mianem najbardziej przereklamowanego pop-rockowego zespołu świata. Na dodatek wśród słuchaczy można wskazać wielu bezwzględnych krytyków, wytykających kapeli wszystkie potencjalne wady i potknięcia. Cóż jednak z ich tyrad, kiedy jednocześnie ma Coldplay miliony wiernych fanów, a ich gitarowe granie potrafi wzbudzać wielkie emocje i najzwyczajniej dawać wielbicielom subtelnych piosenek mnóstwo radości. Tak właśnie jest z „Viva la Vida” z 2008 roku, za które zespół zgarnął nawet jedną z Nagród Grammy. Dziesięć zamieszczonych na niej kompozycji to standardowo rytmiczne i szybko wpadające w ucho melodie z dominacją gitar i fortepianu, z ukrytymi gdzieś czasem w tle smyczkami i syntezatorem oraz oczywiście śpiewem Chrisa Martina. Krążek brzmi i wyprodukowany jest perfekcyjnie, co nie powinno specjalnie dziwić, ponieważ odpowiadał za niego znakomity Brian Eno. Natomiast Chris, Guy, Jonny i Will rzeczywiście nie muszą być wielkimi wirtuozami, wystarczy że potrafią tworzyć tak wciągające i emocjonalne dzieła jak „Viva la Vida”. Michał Perzyna |