„Franklyn” to film z doborową obsadą, wysmakowany estetycznie, dopieszczony wizualnie do najdrobniejszego detalu i… nużący. Tak to jednak bywa, gdy fabuła zaczyna się zawiązywać w zrozumiały sposób dopiero pod koniec opowieści.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Franklyn” to jeden z droższych brytyjskich filmów. Jego produkcja pochłonęła około dwunastu milionów dolarów. De facto obraz figuruje jednak jako koprodukcja brytyjsko-francuska, przy czym nie sposób zgadnąć, jakiż to wkład mieli tutaj Francuzi. Można domniemywać, że dołożyli ręki do efektów specjalnych, aczkolwiek w dziale animacji więcej jest nazwisk węgierskich, niż francuskich. Jak by jednak nie było, w filmie rzeczywiście widać wydane pieniądze, i to wydane dobrze. Chyba jedynym wyjątkiem w tej materii jest gaża Geralda McMorrowa, scenarzysty i reżysera w jednym, który może i miał niezły pomysł, tyle że kompletnie nie umiał przełożyć go na ekran. A zabrakło naprawdę niewiele, by „Franklyn” stał się filmem wybitnym. Początkowo historia wygląda nad wyraz obiecująco. Składa się jakby z dwóch odrębnych wątków – zwyczajnej, dziejącej się w dzisiejszych czasach historii o młodym mężczyźnie, któremu nie układa się życie (panna młoda uciekła mu wręcz sprzed ołtarza), dziewczynie, która próbuje samobójczymi próbami zwrócić na siebie uwagę matki i ojcu, który szuka zaginionego syna, oraz historii dziejącej się w Tymczasowym Mieście, mrocznej, rządzącej się swoimi prawami aglomeracji, której każdy mieszkaniec ma przymus wyznawania jakiejś religii. Nie musi być mądra, nie musi być duża, ale jakaś być musi. Ci, którzy nie są wyznawcami, są uznawani za niebezpiecznych zbrodniarzy. Tak jak bohater opowieści, jedyny tutaj niewierzący, chodzący w masce i planujący zabójstwo „Osobnika”, przywódcy jednej z sekt, który porwał młodą dziewczynę. I tak sobie te wątki idą, dorzucając to tu, to tam cegiełkę do przygód któregoś z bohaterów i odmalowując niuanse meandrów ich psychiki. Nie przeczę, niektóre zdarzenia są przedstawione z interesującej perspektywy, inne zaś są nietuzinkowej natury, ale nie sposób z tego wszystkiego wykroić rzeczywistego kształtu fabuły. Oba wątki idą sobie samopas, łącząc się w mniej więcej jedną całość, i to na dodatek nie do końca zrozumiałą, dopiero po przeszło godzinie seansu. Co więcej, im dalej w fabułę, tym mniej na ekranie Tymczasowego Miasta, którego widoki, dopieszczone do najdrobniejszego detalu, są najbardziej fascynującym i zapewne najdroższym elementem filmu. A zwyczajnie szkoda. Niestety, w finale okazuje się nagle, że większość pary poszła w gwizdek, bowiem cała ta rozbuchana, barokowa kreacja nie ma tak na dobrą sprawę żadnego znaczenia dla fabuły i wcale nie pomaga w osiągnięciu zamierzonego przez reżysera efektu, a jedynie namieszała w głowach co poniektórym recenzentom i krytykom, którzy uwierzyli, że „Franklyn” ma coś wspólnego z fantastyką. A nie ma wcale. Oczywiście, można próbować podciągać pod fantastykę ten czy inny element, ale wystarczy film obejrzeć po raz drugi, by się przekonać, że wszystkie tajemnicze postaci czy zdarzenia mają jednak całkowicie racjonalne wytłumaczenie, którego podać – z oczywistych względów – nie mogę. Jedyne, co wolno mi powiedzieć, to to, że po kolejnym seansie „Franklyn” zaczyna jawić się jako koronkowa bajka o rzeczywistości przeplatającej się w sposób niezauważalny ze światem wyobraźni. O fikcji, która towarzyszy nam od najmłodszych lat i tylko od nas zależy, czy zdołamy ją wcisnąć w jakieś ramy, czy zostaniemy przez nią pochłonięci. Jak już nadmieniłem, „Franklyn” jest świetnie zrealizowany i doskonale zagrany. Ma piękną, wzruszającą muzykę, bardzo dobre zdjęcia, kilka znanych nazwisk w obsadzie (Ryan Phillippe, Eva Green, Bernard Hill, czyli Theoden z „Władcy Pierścieni”) i początkowo świetny, mroczny klimat. Potem jednak, mimo niezmiennie wysokiego poziomu technicznego realizacji, obraz zaczyna nużyć, a w pewnym momencie – wręcz męczyć psychicznie. Z jednej strony przez to, że historia wciąż nie chce objawić sedna intrygi, z drugiej – przez irytującą i całkowicie zbędną zbieżność stylistyczną wątku Tymczasowego Miasta (postać bohatera, jego zachowanie, ogólny klimat opowieści, sposób narracji) wobec bardzo charakterystycznych produkcji ostatnich lat: „ Watchmen: Strażnicy” i „ Spirit: Duch miasta”, a także zaskakującą sztampowość postaci szpitalnego sprzątacza (wystarczy wspomnieć podobnego sprzątacza choćby z „ Próby sił”). W efekcie zamiast głębokiej, precyzyjnie skonstruowanej i wciskającej w fotel opowieści, która zapadłaby widzowi głęboko w pamięć, dostajemy coś, co przez dłuższą chwilę bezskutecznie usiłuje pretendować do miana ambitnego dramatu nurzanego w fantastyce, a finalnie okazuje się być (przynajmniej w ogólnym wydźwięku) tuzinkową historyjką w nietuzinkowym kostiumie. Innymi słowy – „Franklyn” to sztandarowy przykład fatalnie roztrwonionego potencjału. Mimo to jednak warto rzucić na niego okiem, bo szereg scen jest rzeczywiście wspaniale zaaranżowanych, a kilka kreacji potrafi wzbudzić więcej niż zadowolenie. Nie ma się co jednak oszukiwać – nie będzie to niezapomniany seans.
Tytuł: Franklyn Rok produkcji: 2008 Kraj produkcji: Francja, Wielka Brytania Data premiery DVD: Czas projekcji: 98 min. Gatunek: dramat, SF, thriller Ekstrakt: 40% |