powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (CI)
listopad 2010

Wadliwy zbawiciel
Maciej Żytowiecki
ciąg dalszy z poprzedniej strony
6. Moje drugie narodziny
Otoczenie nie zmienia się znacząco. Sufit jest wyżej, jest więcej miejsca, ale wokół te same maszyny. Gdzieś w oddali widzę kilka rzędów metalowych stołów przykrytych płótnem. Domyślam się, co skrywają. Moja nakrycie leży pogniecione na podłodze.
Potargany człowieczek biega wokół jak w gorączce. Jego głowa ledwie sięga ponad blat stołu, ale mimo tej jego niepozorności wyczuwam, że w tym miejscu jest panem życia i śmierci. Zmierzwione włosy sterczą na boki, drgają przy każdym ruchu jak żywe.
– Drogi Robercie – mówi. – Jesteś moim najdoskonalszym dziełem, wiesz?
– Panie Doktorze, czy nowa partia będzie gotowa zgodnie z planem? – pyta ktoś.
To szary mężczyzna w szarym garniturze z zawiązaną wokół szyi ciemną pętlą krawata. Dopiero go zauważam. Cały czas stał w pobliżu, jednak równie dobrze mogłoby go wcale nie być. Człowiek, który nie istnieje. Człowiek, który nigdy nic nie znaczył. Wysłany gdzieś, wysłany, aby przekazać wiadomość, będzie stał cichutko, niewidoczny, czekając nieskończenie długo, aż chwila będzie odpowiednia, by zapytać niepewnym głosem i zaraz skulić się, jakby w oczekiwaniu na cios.
– Jutro. Jutro. – Niecierpliwe machnięcie dłonią Doktora i urzędas zmyka tak prędko, że wkrótce nie jestem już pewien, czy istniał naprawdę.
Naukowiec wyciąga gruby notatnik. Kartki wyrywają się na wolność, szwy ledwie trzymają. Ślini kciuk, łapie różową zakładkę i otwiera na zaznaczonym miejscu. Poprawia okulary i czyta.
Słowa. Słowa. Słowa. Każde coś zmienia, coś dodaje lub odbiera. Nagle widzę wszystko wyraźnie, słyszę lepiej, a w moich nozdrzach wirują zapachy, których dotąd nie znałem. Jestem budowlą z klocków, zburzoną i skleconą na nowo przez kogoś o odmiennej wizji niż oryginalny twórca. Jestem pierwszym obrazem świeżego, niezrozumiałego nurtu… a może niezrozumianego, bo wyprzedzającego epokę? To wie tylko ten szalony artysta z ustami ubrudzonymi magią. On wskazuje drogę, którą podążam.
Doktor czyta, wściekłymi gestami kreśli znaki. Z palców trzaskają iskry, jakby wszechświat próbował zatrzymać jego rękę przed wyrysowaniem każdego kolejnego symbolu. Głos wznosi się i opada, prąd przebiega przez moje członki. Wraca agonia, ból zgruchotanej nogi, wspomnienia zmartwiałej twarzy dziewczyny… i nie mogę zdzierżyć więcej. Koniec, nie mogę.
Wrzeszczę. Doktor milknie.
Myślę, że znów mógłbym się poruszyć, jednak pozostaję na miejscu, bo wiem, że jestem mu winien posłuszeństwo. Mały człowieczek o zwichrzonych włosach i rozbieganym spojrzeniu jest przecież panem i władcą laboratorium.
Doktor wyciąga ciężki stempel podłączony do niewielkiego urządzenia. Manipuluje przy nim, ustawia numer na pieczęci, naciska guziczki i przyrząd zaczyna się żarzyć ognistym blaskiem. Siedemset-trzynaście. Siódemka i trzynastka, szczęśliwa liczba w towarzystwie pechowej, dobro i zło. Przyciska ją i unosi się swąd palonego ciała. Moje nowe imię, jak chrzest.
– Robercie. – Doktor jednak zwraca się do mnie starym, nieaktualnym, przeznaczonym dla człowieka imieniem. – Pokładam w tobie wielkie nadzieje.
Odchodzi gdzieś. Zamykam oczy. Echo niezgrabnych kroków uzupełnione uderzeniami laski roznosi się po pomieszczeniu. Odbija się, zniekształca – słyszę to wszystko, jakbym przyłożył do uszu morskie muszle. Dźwięki puchną, odbijają się i jest ich coraz więcej, kiedy się oddala. A kiedy powraca, marnieją, skupiają się na powrót w jednym miejscu, przy moim prawym ramieniu.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Spoglądam w tę stronę. Przyciągnął niewielką szafkę ozdobioną rzędami żółtych klawiszy, uwieńczoną długą przezroczystą rurą. Wkłada palce do moich ust – trzask pokonanych bezwzględną siłą szczęk – i gruby przewód ląduje w gardle. Doktor majstruje przy urządzeniu poszeptując niezrozumiale, urywając zdania wpół. Stuka w klawisze, rozlega się trzask, a później bulgotanie. Oleista maź wpływa do moich trzewi.
Pomarszczona twarz doktora przepełniona jest troską. Znajduje się tak blisko, że mogłoby się wydać, iż chce mnie po ojcowsku ucałować.
– Miał na imię Robert i uważam, że pomimo obowiązującej numeracji, stosowniej będzie nazywać go w ten sposób – szepcze do niewielkiego aparatu przypominającego długopis. – Nareszcie… – Głos łamie mu się jak sucha gałąź, kaszle.
Zgrzytanie metalu o terakotę. Naukowiec przysuwa ciężkie krzesło, siada i ociera wilgotne usta. Chwilę przygląda się rurze wetkniętej w moje gardło, po czym na nowo zaczyna mówić.
– Czwarta godzina od przywołania: Robert przyjmuje Defizytan. Brak drgawek, konwulsji. Reakcje prawidłowe. Jestem o krok od przełomu…
Automat nagrywający piszczy, doktor wciska pauzę. Widocznie nie chce nagrywać kaszlu. Kontynuuje, kiedy atak przechodzi.
– Nie wiem, jak wiele czasu nam pozostało… Zaraza postępuje.
Urządzenie przestaje pompować płyn, naukowiec przerywa na moment wykład, nastaje kompletna cisza. Jest tak cicho, że głowa pęka.
Obca ciecz pulsuje w moim wnętrzu. Staję się silniejszy, każda upływająca minuta dodaje nowej energii.
– Robercie, jesteś pionierem. Zaczątkiem kolejnego etapu ewolucji ludzkiej rasy.
Doktor śmieje się z własnych słów. Krótką chwilę, bo zaraz słychać trzask gumowych rękawiczek; drżącymi palcami unosi moje powieki wyżej, aż laboratoryjne światło wbija się igiełkami w źrenice. Widzę głębokie bruzdy na jego twarzy, kiedy przybliża się do oczu. Mlaska zadowolony i zostawia mnie, a potem podejmuje przerwany wątek.
– Siedemset-trzynasty eksperyment okazał się sukcesem… – zaczyna, a potem kaszle kolejny raz. Zmęczony wzdycha i chowa magnetofon do kieszeni. – Drogi Robercie, nie jesteś jak inni. Jesteś wyjątkowy. Jesteś pomostem pomiędzy nami a naszymi ukochanymi zmarłymi.
Uśmiecha się.
– Wkrótce zniknęlibyśmy, gdyby nie ty. Czy wiesz, że od ponad dwóch lat nie narodziło się żadne dziecko?
Powstaje ciężko z krzesła, jego ciałem targają konwulsje. Atak kaszlu jest brutalniejszy niż wcześniej, rzuca Doktorem jak lalką, a kiedy wreszcie przechodzi, mężczyzna wydaje się być starszy. Łapczywie połyka powietrze, przygnieciony niewidzialnym ciężarem. Prostuje się z trudem. Jego zmarszczki są jeszcze wyraźniejsze.
– Ratunkiem jest wieczne życie.
Niezdarnie sięga do kieszeni, dłoń trafia do wnętrza dopiero przy którejś z kolei próbie, i wyciąga ciężką strzykawkę ze szkła. Łapie w palce moją górną wargę, po czym zatapia długą igłę w odsłoniętym dziąśle. Kiedy mężczyzna odciąga powoli tłok, rozlega się syk jakby pękła purchawka. Doktor ogląda pod światło zawartość pojemnika. Płyn jest szary, mętny.
Człowieczek odchodzi, a ja pozostaję sam. W mojej głowie pojawiają się obrazy. Zbyt prędko, zbyt niewyraźnie, bym mógł coś z nich zrozumieć. Kartkowany pospiesznie album z fotografiami, które w tej chwili jeszcze nic dla mnie nie oznaczają. Jestem nowonarodzonym uczącym się wszystkiego od początku.
– Zbyt niskie stężenie enzymu. Potrzeba przynajmniej dziesięciu dni. – Po pewnym czasie znów słychać jego głos. Mówi do magnetofonu. Zbliża się wraz z coraz głośniejszym stukotem laski.
Urządzenie pika cichutko, koniec notatek. Tym razem staruszek zwraca się bezpośrednio do mnie.
– Myślę, że każde czasy w końcu potrzebują zbawiciela. Jakie czasy, taki zbawca, nie sądzisz? Jesteś uszyty na miarę naszego upadku – przemawia ze smutkiem. – Tylko dzięki temu, co w sobie nosisz, ludzkość przetrwa… Chociaż zmieniona, przetrwa. Ale nie, oni nie zrozumieją. Jest za wcześnie, a oni są zbyt zadufani. Myślą, że potrafią utrzymać chaos pod kontrolą. Nie umieją patrzeć naprzód, w przyszłość… – Wyrzuca wściekle zdania, kipiąc złością. Wreszcie nie może złapać oddechu i dopiero to go uspokaja. – Posłuchaj mnie, Robercie. Nikt nie może dowiedzieć się, że jesteś inny od reszty. Dopiero, kiedy mój eksperyment okaże się pełnym sukcesem, dopiero wtedy im ciebie przedstawię.
Drżącą dłonią głaszcze mnie po głowie. Mętna plwocina ucieka kącikiem jego ust.
– Musisz przez dziesięć dni pracować z resztą nieumarłych pracowników. Później powrócisz tutaj. Nikt nie będzie cię zatrzymywał. Wrócisz, a ja dokończę dzieła.
Dla niepoznaki wiesza mi na szyi firmową blaszkę.
Wkrótce po wyjściu Doktora przychodzi mężczyzna, trzyma długą listę i osłania się nią jak tarczą. Odznacza coś długopisem i nakazuje bym udał się za nim.
Na korytarzu czekają już pozostali. Nieumarli, jak ich nazwał. Stoją w bezruchu. Są jak meble.
Na pierwszy rzut oka jesteśmy tacy sami, a jednak wiem, że nie do końca.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

11
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.