– Zostawimy? – zdziwiłam się. – Tym bardziej czegoś nie rozumiem. Zasadnicza kwestia nie daje mi spokoju – dodałam z namaszczeniem. Jon z Lucjanem jednocześnie skierowali na mnie pytające spojrzenia. – No, jaka kwestia? – ponaglił Kolenda. – Spróbuję wytłumaczyć to obrazowo. Załóżmy że zamierzam wysłać w przyszłość jakiś obiekt, na przykład jabłko. Wkładam je pod klosz, powiedzmy o siódmej rano. Chcę je przenieść w przyszłość o godzinę. Włączam maszynę czasu i na zdrowy rozum jabłko powinno najpierw zniknąć, a potem pojawić się pod tym samym kloszem o ósmej. Jeśli stanie się tak z pańskim pulsarem i jeśli on zadziała jak to pulsary mają w zwyczaju, mógłby narobić szkód już tutaj, na Ziemi. Kolenda wziął się pod boki i spojrzał mi w oczy z mieszaniną przekory i zniecierpliwienia. – No dobra, przyjrzyjmy się temu jabłku. Dlaczego po transferze miałoby się pojawić akurat pod kloszem? – A niby gdzie indziej? – zdziwiłam się. – Łaskawa pani. Po pierwsze, Ziemia wiruje wokół własnej osi jak wielka karuzela, a my wraz z nią dla ścisłości. Na szerokości Liverpoolu daje to jakieś tysiąc kilometrów na godzinę. Po drugie, nasza planeta krąży po orbicie słonecznej. Po trzecie, Układ Słoneczny wraz z trzecią planetą okrąża centrum Galaktyki. Gdyby nie wystarczyło, mógłbym dorzucić parę innych okoliczności do wektora ruchu… – Nie, nie trzeba – odparłam. – Wiem, do czego pan zmierza. – Natomiast o pewnych tajemniczych składowych sam chciałbym się dowiedzieć – Kolenda ciągnął myśl, nie zważając na moją interwencję. – A zwłaszcza wyliczyć dokładnie stałą kosmologiczną… – Okej, już wszystko rozumiem – zapewniłam, ale uparty pryk mnie nie słuchał. – Skoro mamy tak wiele zmiennych, dlaczego jabłko miałoby się grzecznie znaleźć znowu pod kloszem? – powtórzył prawie napastliwie. – Pod dokładnie tymi samymi współrzędnymi geograficznymi? Czemu w ogóle na Ziemi, a nie gdzieś tam w kosmicznej próżni? Dlatego, że tak jest wygodniej pisarzom science fiction? Niech się pani zastanowi. Zgodnie z życzeniem noblisty Kolendy zastanowiłam się. – Może ziemskie przyciąganie zadziała jak kotwica? Bo jakiś punkt odniesienia musi być jednak być. Rewolucjan uniósł głowę i zaczął nią kręcić w wyrazie skrajnego zniecierpliwienia. – Oczywiście, że jest. Odnosimy się zawsze do miejsca, gdzie wydarzyło się wielkie bum. Wielki Wybuch. – Gdzie w takim razie wyląduje pulsar po transferze? – No właśnie, wyląduje. To już trafniejsze przybliżenie – pochwalił Lucjan. – To tak jakby o godzinie siódmej wyrzuciła pani swoje jabłko przez okno wagonu. O ósmej będzie hen daleko za pociągiem. A co do naszego minipulsara – wyliczyłem, że porzucimy go gdzieś w okolicach orbity Marsa. Zanim się rozpadnie, zdąży wysłać serię sygnałów radiowych, my go wtedy namierzymy i zdobędziemy mnóstwo cennych danych do obliczeń. No tak, wymiana zdań osiągnęła poziom, który wymagał interwencji mediatora. Dotychczas Jonathan się nie wtrącał – dopiero przygwożdżony moim i Lucjana spojrzeniem zrobił cierpiętniczą minę i wydał z siebie głos. – Eliza ma rację – mruknął niewyraźnie. – A w każdym razie jest bliżej prawdy. – Że co? – zdziwił się Kolenda. – Z tym punktem odniesienia. Zresztą kotwica to też dobra przenośnia. O, cóż za niespodziewane docenienie. Poczułabym się podbudowana, ale chwilowo moja ciekawość była nawet większa niż próżność. Milczeliśmy z moim adwersarzem, by dać Rafferty’emu szansę na dokończenie myśli. – Kretyn ze mnie – ciągnął Jon. – Właśnie sobie uświadomiłem, że nie mamy stuprocentowej pewności, gdzie on leży. – Co: gdzie leży? – spytał z niedowierzaniem szef programu. – Nasz punkt odniesienia. A to przecież podstawa wszelkich założeń. Lucjana formalnie zatkało. Wybałuszył oczy na Jona, jakby zobaczył kosmitę. Niestety, ze stanu oniemienia Rewolucjan popadł wprost w skrajne oburzenie. – Chyba sobie żartujesz! – zawołał. – Jeśli dalej tego nie wiesz, poświęcę ten wieczór i wyjaśnię ci jak pierwszakowi. Wezmę miernik promieniowania tła, wyjdziemy sobie na zewnątrz i pokażę ci miejsce narodzin wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych. Jon wydawał się nieprzekonany. – Na wiarę przyjęliśmy aksjomat o przebiegu Wielkiego Wybuchu – snuł spokojnie swój wywód – a przecież próby z cząsteczkami wskazują, że on wcale nie wydarzył się tam, gdzie nam się wydaje. Albo że nie jest to specjalnie ważne miejsce. – Pojedyncze molekuły są za małe, żeby cokolwiek wnioskować na podstawie ich zachowania – odparł Rewolucjan. Przysięgłabym, że w jego głosie zabrzmiała nuta desperacji. – Właśnie po to wysyłamy pulsara, żeby wątpliwości wyjaśnić. – To jednak za duże ryzyko. Dotychczas to przeczuwałem, a teraz wiem na pewno. Powinniśmy wszystko jeszcze raz przemyśleć. – Czyli się wycofujesz – stwierdził Kolenda. – Więcej. Zatrzymam cały projekt. Tym razem Lucjan się nie hamował. – Po moim trupie! – wrzasnął tak głośno, że inżynierowie z dołu jak jeden mąż podnieśli głowy i obrócili je w naszą stronę. Zbiegł szybko po metalowych schodkach i potruchtał do kanciapy, parskając jak znarowiony koń. Mogłabym przysiąc, że widziałam drobinki śliny rozpryskujące się wokół jego głowy. Tymczasem Jon sprawiał wrażenie, jakby zapomniał o bożym świecie. Oparł się o reling, odwrócony tyłem do zaciekawionych fachowców z poziomu zero. I ja myślałam. Bynajmniej nie o tym, kto jest bliżej prawdy w tym sporze, ale o tym, że przemądrzałek przyznał mi rację. I w dodatku poszedł za ciosem. Ambitny piernik Rewolucjan nigdy nie daruje Jonowi takiego afrontu. To mogło oznaczać koniec ich trudnej przyjaźni. Tak czy siak atmosfera w ośrodku zepsuła się ewidentnie. Jon odpowiadał zdawkowo na moje pytania, a pozostali członkowie ekipy przestali się do mnie uśmiechać. Poczułam, że nic tam po mnie, więc zebrałam materiały, pstryknęłam parę zdjęć i już następnego dnia wróciłam do Polski. A co było potem? Ano niestety moje przeczucia i przestrogi Jonathana okazały się prorocze. Zatem po kolei. Najpierw Jon przedstawił swoje argumenty na radzie naukowej PAC. Ponieważ został przegłosowany, narobił rabanu w brukselskim biurze placówki, które nadzorowało program. Nic nie wskórawszy u dyrekcji, uciekł się do sabotażu – zniszczył jeden z modułów platformy frekwencyjnej. Ochroniarze dorwali go wtedy, walnęli pałką, zabrali przepustkę i odwieźli do aresztu. Ktoś sprzedał nagranie z kamery przemysłowej, więc cały świat był świadkiem tego upokorzenia.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Aż w końcu przyszedł dzień próby. Platforma dostała zastrzyk prądu, który przerobiła na małą gwiazdę neutronową, czyli inkryminowanego pulsara. Pulsar, wysłany trzy kwadranse w przyszłość, miał czelność nie wyskoczyć na orbitę Marsa. Wręcz przeciwnie: zmaterializował się zaledwie trzy kilometry ponad powierzchnią Ziemi. Zanim się rozpadł, wysłał sygnał radiowy o mocy około miliarda watów. Zachował się jak bomba elektromagnetyczna: zniszczył anteny, odbiorniki, nadajniki, komputery, sprzęt audio i TV, a nawet nieizolowane instalacje elektryczne w promieniu kilkunastu kilometrów od epicentrum. Gdyby wskutek nalegań Jona nie przełożono eksperymentu na trzecią w nocy, ucierpiałby też ruch drogowy i lotniczy. Najpewniej nie obyłoby się bez strat w ludziach. Co do innych szkód – w gruzach legła kariera Rewolucjana i jego ekipy z Liverpoolu. Z Raffertym opinia publiczna obeszła się niewiele lepiej. Zarzucano mu, że za późno się opamiętał. Na szczęście gniew ludu skupił się ostatecznie na prawdziwych winowajcach blamażu i profesorek mógł niepostrzeżenie zniknąć. Bezwietrzny majowy wieczór Tak oto Jonathan R. Rafferty w całej osobliwej krasie znów siedział koło mnie. Rdzenną irlandzkość obwieszczał piegami, rudą czupryną i wsiowym, ulsterskim zaśpiewem. Nad tym ostatnim potrafił na trzeźwo zapanować, w innych wypadkach ledwo rozumiałam jego angielszczyznę. Kiedyś Jon nie wydawał mi się przystojny – przeszkadzał mi zwłaszcza cofnięty podbródek. Uważałam, że ta nieregularność świadczy o niedoborze testosteronu. Nie miałam chyba racji. Że jaja mu nie uwiędły, Jon udowadniał często, choć tylko werbalnie i niezbyt widowiskowo. Najchętniej wypowiadał się na kontrowersyjne tematy. Nie unosił się, nie pomstował, wolał z metodycznym spokojem demolować hipotezy kolegów astrofizyków. Nie oszczędzał też uznanych sław i autorytetów, a przecież kruszenie zatwardziałego betonu wymagało nie lada samozaparcia. |