powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (CI)
listopad 2010

Król Bólu i pasikonik
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Co bowiem oznacza „ulegnięcie żądaniom terrorystów”? Skoro uległo się raz, ulega się ponownie – zagrożenie jest to samo. Jednak w chwili, w której oficjalny rząd staje się w sposób oczywisty zaledwie transmiterem woli terrorystów, a prawdziwy ośrodek władzy przenosi się do jakiejś śródleśnej chaty partyzanckiej czy piwnicy-laboratorium pod śmietniskami faweli – państwo jako takie przestaje istnieć. Demokratyczny mandat? Prawo? Lojalność? Przysięgi? Gwarancja zatrudnienia? Nic już nie jest pewne, nic nie wiąże ludzi do wykonywania poleceń rządu, który nie jest rządem, sądów, które nie są sądami, parlamentu, który nie jest parlamentem. Po kilku tygodniach pękają ostatnie więzy. (Valdez wytrwał trzy miesiące). Najdłużej trzyma się wojsko i podobne hierarchie autorytarne. Lecz gdy żołnierze wiedzą, że mają wykonywać rozkazy terrorystów… Zresztą dowódcy sami zachęcają do dezercji. Grupa szantażująca nie może również wystąpić otwarcie, by objąć władzę bezpośrednio. Po pierwsze, skoro stara struktura nie istnieje, nie ma fizycznie kogo szantażować: można grozić pojedynczemu człowiekowi lub gremium decyzyjnemu, lecz nie narodowi, nie – masom. Jedną tylko reakcję uzyska się wówczas z całą pewnością: histerię i chaos. Tryumf terroru – zniszczenie państwa – jest zarazem kresem terroru jako metody: staje się on bezużyteczny. Po drugie, nawet jeśli terroryści wyjdą z lasu, zejdą z gór, wypełzną ze slumsów z gotowymi gabinetami cieni, tysiącznymi sztabami profesjonalistów do obsadzenia zwolnionych przez ancien régime stanowisk, popierani przez znaczną część społeczeństwa, nawet jeśli – to w dniu, gdy zaczną ustanawiać własne struktury i przejmą odpowiedzialność za państwo, staną się tak samo narażeni na szantaż ze strony wszystkich innych terrorystów. Scenariusz jest identyczny, tylko aktorzy się wymieniają. Czy nowi władcy mogą zareagować jakoś inaczej, czy posiadają jakąś opcję niedostępną ich poprzednikom? Nie. Znajdują się nawet w gorszej sytuacji: nowe struktury sypią się momentalnie; zresztą od początku znaczna część narodu ich nie uznaje.
Tak oto, w skończonej liczbie obrotów koła terroru, fortuny i zagłady, państwo degeneruje się do jedynego stabilnego w podobnych warunkach systemu: pozbawionego wszelkich struktur władzy zbioru anarchistycznych minispołeczności, scalanych wyłącznie prawem pięści i strachu. Każda wykwitająca ponad anarkiami organizacja zostaje ścięta u korzeni: bo jest podatna na terror. Przy czym problemem nie jest tu sama metoda śmiertelnego szantażu – na niej przecież od dawna opiera się polityka międzypaństwowa, wystrzelenie przez nowo narodzone mocarstwo atomowe pierwszej rakiety z głowicą jądrową stanowiło w XX wieku „subtelny” odpowiednik skierowanego do sąsiadów listu z żądaniem okupu. Problemem jest brak równowagi: że terrorysty nie można zaszantażować w rewanżu. Nie można, dopóki się nie ujawni i dopóki nie okaże przywiązania do czegoś, czego da się go pozbawić, co da się zniszczyć. Życia, rodziny, dobytku. (Natomiast słowa, idee i religie przetrwają wszystko). Prawdziwie bezpieczny przed terrorem jest tylko fanatyk-samobójca. Ideał społeczeństwa Otwartego Nieba stanowi zatem przypadkowa zbieranina samotnych kamikaze: niespołeczeństwo. Niestety – czy też na szczęście – człowiek jest zwierzęciem towarzyskim, gadatliwym zoon politikon. Ocaleli mieszkańcy Ameryki Południowej zatrzymali się na etapie ponadrodzinnych anarkii. Grupy większe mają za dużo do stracenia; grupy mniejsze nie radzą sobie z fizycznym przetrwaniem, z obroną przed dżunklą i AG. Na pewno wegetuje tu też tysiące kilku-, kilkunastoosobowych „plemion”, złożonych z tubylców zdegenerowanych do poziomu prawie zwierząt. Oni jednak, co zrozumiałe, w żadnych międzyanarkijnych negocjacjach udziału nie biorą, najpewniej w ogóle o nich nie słyszeli, odcięci od sieci; a nawet jeśli – nie mają dostępu do technologii pozwalającej na wkapturzanie się w proxyków. Strach budzą wszakże ci, co udział wziąć by mogli, lecz nie chcą – którzy pozostają w ukryciu – prawdziwi szaleńcy-kamikaze. Każde wyśledzone z orbity nienaturalne źródło promieniowania, każdy ruch, który nie jest ruchem dżunkli, każda niezapowiedziana z góry zaraza AG, zbyt wyspecjalizowana, by była owocem Drzewa Wiadomości lub ślepym posiewem innych dionizydów – stanowi przedmiot niekończących się dyskusji i kłótni na spotkaniach w Rio. Jednoczy ich tylko strach. Takie są prawa Otwartego Nieba.
– Ostatnio siatkówkowcy chwalili się, że ich wykrwawica położy wszystkie DNAwe ssaki po tej stronie Atlantyku – mówi chimeryk, gdy usadowili się w najciemniejszym kącie, z dala od narastającego zgiełku awantury supremistów. – Przeszło im?
Król Bólu wzrusza ramionami.
– Mają coś lepszego – uśmiecha się demon. – Nową anarkię tysiąc mil w głębi dżunkli.
– Akurat! Kto im uwierzy? Nawet ta wojskowa misja Amerykańców nie wlazła dalej niż na czterdzieści mil, chromosomy kipiały im uszami.
– Otóż to. – Król kiwa głową. – Dziewięćdziesiąt procent żyje w pasie przybrzeżnym, w górach lub w niepołkniętych przez dżunklę miastach, ruinach miast. Dżunkla, myślą sobie, to dopust Boży, żywioł natury napędzany tymi tuzinami śmieciowych genetyk wypuszczanych z kolejnych chałupniczych laboratoriów, sama w gruncie rzeczy bez znaczenia, trzeba tylko trzymać się z daleka i cierpieć w milczeniu. – Król Bólu dolewa wódki. – A jeśli nie?
Demon szczerzy kły.
– Nie można zaszantażować dżunkli!
Wielki chimeryk drapie się w głowę.
– Czy to jest ciąg dalszy tej bajki o potworach AG?
Demon szczerzy się nadal.
– To jest coś więcej. – Klepie Króla Bólu w plecy; Król z trudem powstrzymuje odruch uniku. – Jeśli dobrze rozumiem jego plan… to byłaby nareszcie szansa na zjednoczenie tych cholernych anarkii!
John unosi brwi.
– Wiem, wiem – mruczy Król. – Z własnej woli nie zjednoczą się nigdy. Poprzednio rozpuszczaliśmy, ivanowcy rozpuszczali memy czystego strachu: wyjdzie nocą z dżunkli ciemny lud i pożre nas wszystkich. Skończyło się na podniesieniu budżetu pomocy humanitarnej Waszyngtonu, pamiętacie przecież.
– Położyły na niej łapę anarkie andyjskie – krzywi się John. – Większość tego, co przychodzi w tej pomocy, Hacjendy Cthulhu sprzedają z powrotem na Północ. Widziałem na własne oczy.
– Dziwnym nie jest – prycha Król. – Teraz zresztą też może tak wyjść, jeśli bractwo medialne wpieprzy nam się w środek rozmów.
– Nabiorą się drugi raz na ten sam numer?
– Ba! Teraz mamy dowody!
Demon pochyla się na wysokim stołku.
– Znaczy, najpierw wymyślił pan jako chwyt negocjacyjny bajkę – która okazała się, Boże pomiłuj, okazała się prawdą…?
Król Bólu opuszcza skromnie wzrok.
– Cóż mogę rzec… dobry jestem.
Demon rechocze i wali się dłonią w udo, aż podchodzi do nich zaniepokojony barman. Król strzela palcami i zamawia dolewkę.
John-chimeryk przesuwa się bliżej Króla.
– Te dowody – utrzymają się na zewnątrz? przed mediami Zamkniętego Nieba? jak dobre? – Spojrzenie ma jasne, pewne, twarz profesjonalnie szczerą.
Dopiero w tym momencie u Króla Bólu rodzi się podejrzenie: że może to do niego przysiadł się lepszy cwaniak i łowi cenne informacje w przybarowych pogawędkach.
Nad drugim ramieniem Króla rozlegają się siarczyste przekleństwa.
– Co?
Zielonooki demon podnosi się, zdegustowany.
– Zdaje się, że smarkacze postawili na swoim.
Odstawia kieliszek, poprawia garnitur i maszeruje w tłum; awantura zaczyna się na nowo.
Król Bólu podąża za nim wzrokiem, z uśmiechem gorzkiej ironii przygląda się eskalującej burdzie. Pod Otwartym Niebem granice zła i dobra zazwyczaj wyznacza silniejsza genetyka; teraz, tutaj – nawet tej podstawy brakuje. Zależy, kto kogo przegada. Małe proxyki mają zdrowe gardła, wykrzyczą sobie prawo do rekreacyjnego gwałtu. Ostatecznie i tak nikt tu chyba nie jedzie na własnym ciele.
Potężny chimeryk dotyka delikatnie dłoni Króla Bólu.
– Przepraszam. Nie o to mi chodzi. Nikomu nie zdradzę, naprawdę.
Król smakuje ten dotyk jak kiper delektujący się pierwszą kroplą trunku z nowego szczepu winogron. Nie ma w tym nic seksualnego; seks to tylko jeden z wielu rodzajów intymności. Król Bólu jest koneserem intymności, wyczulonym na wszelkie jej przejawy – tak człowiek przez całe życie balansujący na granicy śmierci głodowej ślini się na najsłabszą woń najpodlejszych potraw.
– Ze świty biskupa? – pyta, w ciele proxyka bardzo spokojny, ani puls mu przyśpieszył, ani źrenice drgnęły.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

33
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.