powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (CI)
listopad 2010

Piołunnik
ciąg dalszy z poprzedniej strony
29 kwietnia 1986, południe
– Słuchajcie, sierżancie, ja zawsze zamykam, jak wychodzę. W sobotę teczka tu była, wczoraj teczki nie ma. Poszukajcie sami, jak nie wierzycie. No to co, szpiedzy imperialistyczni wsmyrgnęli się przez dziurkę od klucza?
– Obywatelu kapitanie, melduję –
Zadzwonił telefon.
– Rzewiecki.
– Pułkownik chce się z wami widzieć – powiedziała pani Jadzia.
– Oho.
– Sama nie wiem, panie Marcinku, nic mi więcej nie mówił.
– Ale kiedy? Teraz-zaraz?
– Pięć, dziesięć minut.
– A mogłaby pani zapomnieć – no i co tak sterczycie, sierżancie, odmeldować się! – mogłaby pani zapomnieć do mnie zadzwonić na, powiedzmy, kwadransik? – Spojrzałem na zegarek. – Za pięć wpół do. Co? Pani Jadziu kochana.
– Dziesięć minut – oznajmiła sucho.
– Rączki całuję.
Wyjąłem notes. Bombonierka dla pani Jadwigi, jutro zaraz z rana.
Poszedłem do Wątłego. (Przez noc całe skrzydło zaśmierdło nieziemsko). Siedział w pokoju przy otwartym oknie i siorbał kawę zbożową. Wzrok nieco mętny, ale przynajmniej trzyma się prosto. Biurko dalej ktoś czytał gazetę, na pierwszej stronie szaro-czarny Jaruzelski obejmował szaro-czarnego Honeckera, miny mieli, jakby gołąbek pokoju nasrał im do wódki. Płocha myśl z tyłu głowy: czy czornobylina sięgnie także NRD, czy skazi ziemie Niemiec…?
Skinąłem na Wątłego. Zabrał ze sobą kawę. Wyszliśmy na korytarz i do świetlicy za kartoteką.
– Bukalski dzwonił? – spytałem półgłosem. – Albo ten doktor z patologii – odezwał się? Czy ja o czymś nie wiem?
Zajrzał w fusy.
– Mhm, obywatelu kapitanie –
– Nie obywateluj mi, tylko gadaj! – syknąłem. – Młot mnie wezwał. Trup jest z powrotem w kostnicy, wszystko cacy. Bukalski nie piśnie, wisi mi za takie sprawy, że niechby spróbował. No to co, ja się pytam, no to kto? Wy! – Dźgnąłem go palcem w pierś.
– Ale nie moja wina, ledwo przychodzę, a oczy mi się zamykają, nic przecie nie pospałem całą noc, głowa mi lata, o, cud, że w ogóle stanąłem na nogi, no ale ledwo przychodzę, wpada naczelnik i drze mordę: meldować o żywych trupach!
– I tyś się, cymbale, wygadał!
– No nie, nic, ale musiał coś poznać, jak popatrzyłem, no bo mnie zaskoczył, tak wpada i od progu, a ja ciągle tylko o tym studencie myślę, więc on od razu do mnie: poruczniku Wątły! bezpieczeństwo ludowej ojczyzny! nie dziwić się, opowiadać ze szczegółami! resort wie o wszystkim!
– I żeś się wygadał.
– A co miałem zrobić, jak widać już i tak wiedział?
Po co ja mu w ogóle pomagałem? Że dług wdzięczności za tych badylarzy ze „świńskiego wywiadu”? Pluć na idiotę!
– Ileś mu powiedział?
Wyjadał łyżeczką czarne fusy.
– Wszystko – mruknął.
– Wszystko!
– No tak jakoś…
Grzmotnąłem czołem w tablicę z listą wyróżnionych funkcjonariuszy, aż się na ich wysokości Kiszczak i Messner zakołysali w drewnianych ramkach, a Jaruzel zatańczył na gwoździu. Ból zagłuszył ból.
– Uuużebycięszlagnamiejscu –
– Co kapitanowi – kapitan źle się czuje – może wam –
Poczłapałem z powrotem do siebie, żeby połknąć dwie pigułki na wrzody; połknąłem – i już była pora iść do Młota.
Pani Jadwiga wpuściła mnie z lekkim wzruszeniem ramion. Wszedłem, zameldowałem się.
– Siadajcie, Rzewiecki.
Pułkownik Kowalski zamknął jedną teczkę, otworzył drugą, przerzucił kartki, spojrzał na mnie – siedzę z obojętnym wyrazem twarzy – spojrzał, wstał i włączył radio. Popłynęły gwizdy, jęki i szumy.
– Major Czwartoch złożył mi raport z waszej nocnej przygody z porucznikiem – zerknął do papierów – porucznikiem Wątłym.
Milczałem.
– Może nie zdajecie sobie z tego sprawy, Rzewiecki, ale ja z dołu dostaję co godzina kilka takich meldunków, oficjalnie komenda wojewódzka nie jest powiadomiona, więc nie wiedzą, co z tym robić, i albo zamykają jako wariatów, wiozą na izbę wytrzeźwień, albo odsyłają do wydziałów Służby. Kto jak kto, grabarze zawsze chleją i opowiadają niestworzone historie, ale to się w końcu… Mhm, tak.
Otworzył szufladę, wyjął dwie kartki papieru. Podsunął mi je. Zerknąłem z daleka.
– Obywatelu pułkowniku?
– Wasza delegacja.
Milczałem.
Westchnął ciężko.
– Pojedziecie do Krakowa.
– Tak jest!
– Tu macie podbitkę na służbowy wóz. Nie polegałbym teraz na komunikacji państwowej. Weźmiecie broń. Pobierzcie amunicję.
– Tak jest.
Ostrożnie podniosłem dokumenty. W opisie delegacji wystukano tylko: Z rozkazu płka Kowalskiego. Czas: 30 IV 1986 – 4 V 1986.
– Pytali o mnie w krakowskiej KW?
Pokręcił głową.
– Komenda krakowska nic o tym nie wie. Resort nic o tym nie wie. Pojedziecie, bo ja was wysyłam.
– Tak jest!
– Cieszę się, że nie opuszcza was entuzjazm dla pracy na froncie walki z kontrrewolucją. – Wyjął popularne, zapalił. – Rozumiecie, że wobec wszystkich tych informacji, jakie do mnie docierają – zresztą sami widzieliście w nocy… Muszę przyjąć, że nasz kochany doktor Szajs może jednak mieć rację. Pojmujecie, co to oznacza?
– Nie, towarzyszu pułkowniku.
– I to w was lubię, Rzewiecki, tę beztroską bezmyślność. – Młot strzepnął popiół do czerwono-białej popielniczki marlboro. – Pojedziecie prosto na Wawel. Nie meldujecie się po drodze ani na miejscu. Wiecie, kto tam leży?
– Gdzie?
– W katedrze wawelskiej. W podziemiach, w krypcie. Władysław Łokietek. Kazimierz Wielki. Władysław Jagiełło. Królowa Jadwiga. Józef Poniatowski, Tadeusz Kościuszko, Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki. Józef Piłsudski.
– Towarzyszu pułkowniku?
– Jeszcze czegoś nie rozumiecie, kapitanie?
– Obawiam się –
– Zastrzelicie ich. Jeśli wstaną. Kula w łeb każdemu.
Radio: kszsz-uiiiiuii-trszszsz.
Milczałem.
Nachylił się ku mnie nad biurkiem.
– No co? Z jednym powstańcem już żeście sobie gładko poradzili. I potem się nie podniósł, prawda? Znaczit, za drugim razem umierają jak wszyscy.
– To są kamienne sarkofagi, nijak z nich nie wylezą, towarzyszu pułkowniku.
– Myślicie, że nikt inny o tym nie pomyśli? Że nie przyjdą, nie pomogą im wyjść? Musicie zdążyć przed nimi.
– Ale dlaczego nie ludzie z krakowskiej komendy? Dlaczego w ogóle ja?
– Polityka to nie wasza sprawa, nie mieszajcie się, to i ona nie będzie się do was mieszać. – Co mówiąc, wyjął spod innych cienki skoroszyt zawiązany czerwoną wstążką; od razu poznałem. Jeśli to Bula go przyniósł i dołożył, co mu tam Filutek naświergotał… Pojadę.
– Tak jest!
Zamigotał interkom. Młot wcisnął guzik.
– Pani Jadziu, prosiłem przecież –
– Bardzo przepraszam, ale mam tu pilny telefon do kapitana Rzewieckiego, zdaje się, że jakiś nagły wypadek w domu, i –
Młot machnął na mnie łaskawie.
– No to idźcie już, kapitanie, idźcie. Musicie się zresztą wyspać przed jutrzejszą podróżą. Nie wyspaliście się, co? Widzę te wory pod oczami. Zawsze powtarzam: nie ma to jak długi, spokojny sen.
Kszsz-uiiiiuii-trszszsz-uiiiiii.
powrót do indeksunastępna strona

40
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.