powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (CI)
listopad 2010

Wadliwy zbawiciel
Maciej Żytowiecki
ciąg dalszy z poprzedniej strony
4. Jej osiedle
Jest ładnie. Dużo drzew. Wiele z nich przypomina chrust wetknięty byle jak w ziemię, ale na gałęziach niektórych powiewają rzadkie listki, urozmaicając żywą zielenią martwy krajobraz. Ulice są czyste, szosy biją w oczy czernią, a zawartość żółtych koszy na śmieci nie wysypuje się na chodnik. Szyby nie są powybijane. Odbijają kulistymi refleksami rzadkie promienie słoneczne, które przebiły włochatą, brudną watę skotłowaną na niebie.
Wspinam się na górę. Powłócząc pogruchotaną nogą zaczepiam o wystające fragmenty zniszczonych chodników – utrzymuję równowagę dzięki determinacji, pewności, że muszę przeć naprzód.
Wokół znajome widoki. Parking, gdzie nigdy nie umiałem znaleźć wolnego miejsca, teraz prawie pusty, jak gdyby wszyscy wyjechali. Obok sklep z namalowaną biedronką na witrynie. Zamknięty. Ciężkie kłódki zatrzaśnięte na grubych łańcuchach, jak gdyby właściciele chcieli tutaj powrócić. Z wnętrza dochodzi zapach zgnilizny.
Skręcam z drogi, przekraczam wyleniały trawnik. Żółte, zielone i czarne barwy mieszają się na nim jak na nieudolnie rozprowadzanej palecie. Podnoszę głowę i widzę szczyt wzniesienia z rozrzuconymi niby przypadkiem, ciężkimi klocami wieżowców. I wiem, który jest jej. Koraliny.
Nie męczę się tym razem. Niegdyś z trudem wchodziłem na górę, ale teraz… Wysiłek przestał istnieć. Mój świat jest całkiem inny, pętają go zupełnie nowe ograniczenia.
Docieram do drzwi, palce same zakleszczają się na gałce, szukam na domofonie wypalonej w moim umyśle liczby. Jest tam, gdzie zawsze, a jednak waham się, zastygam milimetr przed guzikiem, cofam się lękliwie i odchodzę gdzieś w cień. Staję pod sosną o gałęziach ciężkich od igieł.
Czekam. Nie wiem, na co, ale czekam. Mam dużo czasu, nigdzie mi się nie spieszy, nie mam niczego do zrobienia. Mógłbym stać jak to drzewo, które udzieliło mi ochrony. Oboje cierpliwi, niemartwi w prawie zupełnie zamordowanym świecie, wciąż tutaj jesteśmy.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Nie wiem, dlaczego nie wszedłem do środka. Nie znam odpowiedzi. Nie boję się, ja już nie mam prawa się bać. Spojrzałem śmierci w oczy, skąpałem w jej czarnym oceanie, wychodząc suchy.
Nie boję się bólu, bo ten nie istnieje. Mam czas i mogę trwać, nie boję się końca. Już go widziałem.
Stoję. Czekam.
Są i ludzie. Co jakiś czas mijają mnie, nie zaszczycając spojrzeniem, jakbym był niewidzialny. Kolejny zepsuty egzemplarz. Jego przegniły mózg zapomniał polecenia, zatracił się w postępującym rozkładzie, więc teraz zguba tkwi tutaj, oczekując właściciela. Będzie czekać, póki jej nie zabiorą.
Starsza pani wygląda jak bałwan w ciepłym, grubym płaszczu. Może mieć osiemdziesiąt lat, może mieć sto, a nadal porusza się żwawym krokiem, niosąc lniane torby wypełnione zakupami. Konserwy terkoczą przy każdym ruchu. Ona żyje, ja nie, a nie mam przecież nawet dwudziestki.
Później dwóch kolejnych. Na ich uszach zaklęśnięta muzyka, rytmiczne basy niosą ich jak olbrzymów, poruszając ziemię i mnie wraz z nią. Ale ja nie rozumiem już muzyki, to tylko zbitki bezładnych dźwięków.
Wkrótce ktoś powleka niebo czarną tkaniną i zalega mrok. Niewielka wygrana bitwa, nim lampy nie zapłoną bladym, nieostrym światłem. Ten blask przypomina mgłę, rozlewa się jak mleko po czarnym obrusie.
Nadeszła noc, nadeszła Koralina.
Lekkie, sportowe auto zajeżdża pod dom. Na opustoszałym parkingu wykręca trzy razy, piszcząc szerokimi oponami. Dopiero kiedy nastawia się przodem do wyjazdu, drzwi kierowcy i pasażera unoszą się.
Jej wygięta wysokim obcasem stopa jest tym, co widzę najpierw. Blada jak prześcieradło w kontraście z czarnym butem. Później cała reszta: pełne piersi, burza włosów i jasna buzia. Zacięte, czerwone usta prawie się nie poruszają, gdy mówi coś towarzyszącemu jej mężczyźnie. Ten jest duży, silny, nieważny. Odprowadza dziewczynę pod klatkę, całuje na pożegnanie i odchodzi.
Wkrótce jedynym, co po nim pozostaje, są czerwone światła sportowego auta znikające za zakrętem.
Nie jestem zazdrosny, zazdrość nie ma żadnego znaczenia. Koralina jest przecież moja, tylko moja. Ten śmieszny facet nie jest ważny. To brud, wystarczy przetrzeć dłonią i nie ma śladu.
Koralina. Chociaż weszła już do środka, nadal widzę ją wyraźnie w mojej głowie.
Czuję coś dziwnego.
Dziwne jest, że coś czuję.
Ciężka, sucha gula zatrzymuje się w moim gardle, ściska je, by przedrzeć się niżej, do żołądka. Przygnieciony ciężarem, pochylam się. Upadam na kolana. Upadam na twarz.
• • •
Znowu samochód. Znacznie mniejszy, wolniejszy i brzydszy od tego, który przed chwilą widziałem. Ja siedzę za kierownicą.
Zjeżdżamy z górki, daję na luz, pamiętając o oszczędzaniu paliwa. Samochód toczy się cichutko, a ja zawijam kierownicą, wciskając go w zakręty pełznącej ze wzgórza drogi. Opony nie piszczą, jest spokojna, cicha noc, pozbawiona jakichkolwiek hałasów.
Co chwila zerkam na nią. Jej doskonały, blady profil przecina ciemność panującą w kabinie. Jest zamyślona, skoncentrowana na drodze. Moja muza, przepojona nieziemską gracją, kiedy poprawia opadające na czoło włosy. Chcę patrzeć na szosę, ale coś zmusza mnie, bym patrzył na nią. I tak zerkam, to w jedną, to w drugą stronę…
Nagle widzę zdziwioną twarz staruszka i szarpiącą go za ramię babunię, która wskazuje palcem w naszą stronę. Patrzą z przerażeniem, a ich wóz wtacza się ślimaczo z pobocza na jezdnię. Coś ściska mnie w środku. Szarpię z całej siły kierownicą w stronę Koraliny. Jej przerażone spojrzenie spotyka się z moim. Koła tracą przyczepność.
To tak, jakbym sam się potknął, jakbym nagle stracił równowagę. Słyszę krótki pisk i odrywamy się od podłoża. Pamiętam przerażone twarze starych ludzi, kiedy karoseria naszego frunącego samochodu mija ich o centymetry. Lot jest krótki. Zaraz uderzamy o ziemię. Wokół strzelają iskry. Pamiętam jeszcze trzask pękającej kości udowej przebijający się przez kanonadę zgrzytającego metalu, później jest ciemno. I cicho.
• • •
Mrugam. Wstaję z kolan i powłócząc złamaną nogą idę w stronę drzwi, myśląc, że nie zatrzyma mnie już nic.
– Zatrzymaj się, Robercie. – Jednak ktoś próbuje.
Nie zwracam uwagi na znajomy głos, lecz wciąż prę naprzód i nie odwracam się. Czyż nie odwrócił się Orfeusz? Ja nie chcę być kolejnym, nowym Orfeuszem.
Ciężkie dłonie w rękawicach lądują na moich ramionach, ciągną w tył, aż prawie tracę równowagę. Szarpię i dwóch mężczyzn z autobusu – tych dwóch w pastelowych kubrakach z obwiązanymi wokół ramion białymi szarfami ze znakiem krzyża – z trudem mnie utrzymuje. Ich nogi ślizgają się po ziemi, wzniecając obłoczki kurzu. Słabną, podczas gdy ja się nie męczę. Podnoszę dłoń do przycisku domofonu… i zamieram.
Przede mną pojawia się niewysoki człowieczek o zwichrzonych włosach, w białym kitlu naukowca z wetkniętymi w kieszonkę na piersi różnokolorowymi strzykawkami. Wyciąga gliniany amulet uwieńczony kurzym piórem i wypowiada znajome słowa.
Znam ten głos. Przestaję się opierać.
5. Mój ojciec
Siedzę zgarbiony na metalowej ławie. Dach jest zbyt nisko, żebym mógł się wyprostować. Żółte i czerwone przewody zaczynają się w podręcznej maszynie, a kończą w mojej czaszce. Gdzieś zniknął strzęp ubrania, który służył mi za koszulę. Przezroczystym wężem wetkniętym w pierś płynie świetlisty fluid, pompa maszyny pulsuje leniwie.
Moje oczy szukają starca, niemal go omijają, skrytego w cieniu, opartego o laskę. Przypatrującego mi się z zaciekawieniem. Wiem, że jesteśmy we wnętrzu niewielkiego busa i że jesteśmy sami.
– Niełatwo było cię znaleźć – odzywa się znajomym głosem.
Przytakuję. Nie wiem, co mógłbym odpowiedzieć.
– Jesteś moim najdoskonalszym dziełem, wiesz? – Patrzy skupionym wzrokiem, szukając śladów rozkładu znaczących moją twarz i uśmiecha się, uśmiecha jak dumny rodzic widzący dziecko stawiające pierwszy krok. – Jesteś naszym zbawieniem.
Sięga do kieszeni i wyjmuje pęk medalionów. Niektóre przypominają skomplikowane figury geometryczne, inne to owale różnej wielkości, wśród nich jest i ten, który widziałem wcześniej. Grzebie w nich przez chwilę, w ciszy rozlega się stukot stwardniałej gliny, brzęk metalu i kluczy. Wreszcie znajduje wisior, którego szukał. Miedziany, z wyrytymi symbolami oraz cyfrowym zegarem pośrodku. Trzy czerwone cyfry to przekreślone prostokąty, zera. Manipuluje chwilę przy niewielkich guziczkach i liczby rozpoczynają wyścig, galopują aż zatracają kształt, stając się rozmytymi plamami. A później, równie nagle, zatrzymują się. Siedemset trzynaście – to moja liczba.
Mój umysł pędzi, zerwał się do biegu przyspieszając pełznące myśli do przerażającego tempa.
Wypełniają mnie wspomnienia.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

10
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.