– Musieliśmy – Iago otworzył usta i strzelił w dracunkulusa śliną słonecznego żaru. Smok zawył, smagnął maga ogonem i przydepnął drugą łapą, aż z rozgniecionego na miazgę Karalucha wyprysnęły na boki soki żywota. – Ssss! Jak cię zwą, robaku? – Iago – jęknął Iago – Karaluch. – Karaluch! – zaśmiał się dracunkulus, z ciekawości aż nachylając łeb nad zmiażdżonym człowiekiem. – Bo nie idzie mnie ubić. – I Iago wcisnął w paszczę gada koniec lagi, stwora wygięło, jakby bułat połknął, wybałuszył ślepia i rozłożył skrzydła, z lagi poszły wióry, a dracunkulus padł ze złamanym w kąt prosty kręgosłupem. Wielkim wysiłkiem woli Iago pozbierał się do kupy. Siedział potem długo i trzymał się za głowę, przyciskał pięść do skroni. Przysiadłem obok. – Nie podniesiesz Kajtusia? Iago spojrzał ponuro na Niemotę wyrywającego z jaszczurzej padliny szczątki Bożątka, strzęp po strzępie. Dzieci skakały dokoła, wybierając z zezwłoku co bardziej lśniące łuski. – Wypluty jestem. – Cholera. – Pocieszyciel pogwizdywał w pochwie; ścisnąłem rękojeść. – Słuchaj, on skądś wiedział, że pójdziemy tędy. Iago podniósł wzrok. – Podejrzewasz maluchy? Pamiętają z góry, bo ich Odma zakręciła. – Tak, ale to, co pamiętają, musiało stać się w czasie samo z siebie. Dlaczego stało się tak właśnie, a nie inaczej? – Jeździec podsłuchał naszego przewodnika przez cewkę. Mówiłem ci, diabelstwo przewodzi w obie strony. – Obawiam się, że to sięga jeszcze głębiej. – Im dłużej tak obserwowałem Ola i jego siostrę, tym mniej dzieci w nich widziałem. – Załóżmy, że masz rację i tamto małżeństwo magów zostało zlalkowane przez Jeźdźca, który wsączył się im niepostrzeżenie po nerwach Smoka przez cewki anielskie. Magia Smoka nie jest sztuką fałszu – on gra na samej rzeczywistości, nie rozpoznasz zmiany. Poszło dwoje magów, mężczyzna i kobieta. Znaleźliśmy dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. Sam mówiłeś, że temu, co widzisz w ich głowach, nie można wierzyć. – Jeśli są lalkami Smoka… dokąd nas prowadzą? – Kto powiedział, że nie można zlalkować piętrowo? Poprowadziły nas do samej krawędzi wielkiego kanionu. Wisiał tam nad mroczną przepaścią rodzaj mostu uplecionego z nerwowodów wysupłanych ze zwojów po lewej i prawej stronie. Czyżby więc Jeździec rezydował na przeciwnej półkuli? Lecz Iago wypuścił naprzód obłok dymnej światłości i ujrzeliśmy, że to Jeździec jest owym mostem – most jest Jeźdźcem, wiszącym tam w sercu najgęstszego splotu żył myślowych Smoka, jak poczwarka w kokonie, jak anielica na białych skrzydłach rozpostartych na dziesiątki metrów, od urwiska do urwiska. Jeździec obrócił głowę, otworzył oczy, uśmiechnął się. Odskoczyłem. – Dzieci! – krzyknąłem na Niemotę. – Zostaw dzieci! Ale znowu się spóźniłem. Zanim Tomasz zatrzasnął przyłbicę, siedząca na pancernym barku dziewczynka wbiła mu w oko długą i ostrą jak pazur łuskę dracunkulusa. Niemota zwalił się niczym dąb ścięty, potoczył do krawędzi i poleciał w otchłań. Pocieszyciel sięgnął zaraz serca zabójczyni. Lecz Olo umknął i mnie, i Karaluchowi – wbiegł na nerwomost, a biegnąc, z każdym krokiem przybliżającym go do Jeźdźca starzał się o rok, aż stanął nad nim w postaci dorosłego mężczyzny, maga przypieczonego; stanąwszy, osunął się na kolana i uderzył czołem ku wiszącemu pod nim Jeźdźcowi. – Panie. Podszedłem do mostu, uniosłem Pocieszyciela Zmarłych i ciąłem przez sieć żywej tkanki. Biało-szara substancja prysnęła naokoło, kilka oślizłych wisi chlasnęło mnie po twarzy – a byle ich muśnięcie, dotyk najsłabszy otwierał mi w głowie rezerwuary obrazów, dźwięków, uczuć, wspomnień. Nie należały do mnie, nie pochodziły ze mnie. Jeździec wierzgnął wściekle w swej uprzęży symbiotycznej, Olo poderwał się na nogi, a ze szczytów gór mózgowych ponad nami wystrzeliły wiry błyskawic, spłynęły tabuny piorunów kulistych. – Czego chce?! – krzyknął Olo wielkim głosem, i nie był to jego głos. – Dobijemy targu albo utracisz swojego wierzchowca! Olo wskazał wtedy w dół, w głąb czeluści na mile przepastnej. Coś tam się poruszało, ciemność w ciemności, coś wzbierało masywną falą. – Nie ujdzie żywy! – Zapewne. Wliczyłem to w koszta. – Ciąłem ponownie. – Oddasz mi coś spoza tego świata i zachowasz swoją władzę w świecie. Albo ją utracisz. – Ciąłem. – Wybieraj! – Mówi! – Twoja zabawka najnowsza, lalka Hermana, zwrócisz jej wolność w zaświatach. Olo zawahał się, a potem zaśmiał. – Niemożliwe! Ciąłem. – Na czym bardziej ci zależy: na jakiejś niewolnicy, którą dopiero co kupiłeś, będziesz miał dziesiątki innych – czy na wyjątkowej potędze tutaj, którą budowałeś latami i której nie odzyskasz, raz utraciwszy? – O czym mówi! Nie wie, o czym mówi! Ciemność w otchłani kipiała coraz wyżej; dostrzegałem już w świetle spięć nakorowych najwyższe, najprędsze pułki milionowej armii drakmarów. Ciąłem ponownie, raz, dwa, trzy, z niehamowanym gniewem. Pędy nerwów smoczych wiły się naokoło, siejąc lękami, nadziejami, pokusami. Mignęła mi po lewej ręka Karalucha – łapał te pędy w powietrzu. Obejrzałem się. Już ich kilkanaście zdążył przycisnąć do swej skroni, gdzie niedawno pięść niemocy przyciskał, i przypiec sobie do głowy. Wchodziły jak w masło. – Co ty wyprawiasz?! – Szarpnąłem go za ramię; odepchnął mnie. – Sam mi mówiłeś! Nie pamiętasz? Ocean w gardło! Zginiesz! – To jest jedyny sposób – wycharczał Karaluch. – Nie ujeżdżę Smoka. Ale kto powiedział, że nie można piętrowo? Ujeżdżę Jeźdźca. – On cię omamił, Iago, zaraził przez nerw otwarty, zginiesz! Wyszczerzył się głupio. – Nie-idzie-mnie-ubić. Olo śmiał się za moimi plecami. Obróciłem się, zrywając z pasa bombę orzechową. – Śmiej się! Śmiej! Jeździec zadygotał w neurosieci, otworzył oczy, otworzył usta. – A czego się spodziewał? – Zaśpiewał już z własnej krtani, głosem mocnym, męskim. – Przecież szukał Mistrza Dyscypliny, Pana Niewolników, szukał Tresera Dusz, Architekta Kontroli. Znalazł. Nie strojąc go nawet, zamachnąłem się orzechem. – Uwolnij ją! On tylko wykrzywił się odrażająco w elektrycznym blasku swego gniewu. – Nie można wyzwolić – • – z teatru, w którym się urodziłeś. Nie można się odcudzysłowić – z wewnątrz cudzysłowu. Zbliż się do Mistrza, niech złoży dłoń na głowie adepta. (Wszak uczysz się dopiero). Zbliż się, podejdź. Popatrz: jesteś ty i jest reszta świata: widzowie. Nie ociągaj się, nie zasłaniaj kłamstwem; wstąp świadomie na scenę. Jeszcze pusta. Stół, krzesło. Coś na stole: kubek, miska, owoce, nóż. Czy dostrzegasz na widowni publiczność? Czy słyszysz publiczność? Jej szepty, szelesty, szurania, kaszlnięcia, oddechy. Pozostawmy to w zawieszeniu. Może tak, może nie. Wystarczy, że scena, że ty na scenie – a zatem publiczność tam jest, nawet jeśli jej nie ma. Reflektory wycinają cię z tła, także gdy wyłączone. Teraz, na tej scenie, podejdź do krzesła i stołu. Usiądź. Zjedz jabłko. Wypij wodę z kubka. Wbij sobie nóż w brzuch. Ukłoń się. Czy zapamiętałeś? Rewind. Idziesz. Jesz. Pijesz. Wbijasz. Postaw je sobie w pamięci jak prześwietlone dioramy, rentgeny czynności. I obok, do pary: kiedy indziej dokądś szedłeś, kiedy indziej piłeś, gdzie indziej jadłeś, w innych sytuacjach szykowałeś samobójstwo. Po czym nałóż je na siebie, jeden na jeden. I porównaj czynność z taką samą czynnością wykonaną bez reflektorów, w ciemności ducha. Z zewnątrz różnicy nie widać. Ciało przemieszcza się tak samo, ciecz tak samo wchodzi do organizmu. Bilans materii i energii się pokrywa, wektory nakładają się na wektory. A przecież różnicę już czujesz. TO SĄ INNE CZYNNOŚCI. Chodzenie na scenie nie jest chodzeniem. Picie na scenie nie jest piciem. Jedzenie na scenie nie jest jedzeniem. Obrazy się rozmijają. To samo – coś mniej – coś więcej. Oddziel, wydestyluj tę różnicę, tę jakość teatru. Rozetrzyj między palcami. Rozgryź, posmakuj na języku. Ażebyś potrafił rozpoznać także bez sceny. W natężeniu ułamkowym, w milimetrowej warstwie. Najpierw u siebie samego. Łapiąc się na czynnościach, na życiu, które jest życiem na scenie (nawet gdy nie ma widowni i milczą reflektory) Popatrz na siebie z zewnątrz cudzysłowu. Rozmawiasz, ale tak naprawdę ~rozmawiasz: wcale nie chodzi o przekazanie myśli w słowach; chodzi o dobre uczestnictwo w sytuacji rozmowy. (Ujrzałeś scenę). Pracujesz, ale tak naprawdę ~pracujesz: wcale nie chodzi ci o zarobienie na przeżycie; chodzi o uczestnictwo w grze obudowanej na rytuałach pracy: przymusie codzienności, strukturach zwierzchności, sytuacjach towarzyskich, osiąganiu stawianych przed tobą celów. (Ujrzałeś scenę). Kochasz, ale tak naprawdę ~kochasz: wcale nie chodzi o czułość serdeczną czy bezwzględną żądzę; chodzi o dobre wypełnienie słów, zachowań, sytuacji, relacji romantycznych, erotycznych, w zgraniu z osobami ~kochanymi. (Ujrzeliście scenę). A potem już dostrzegasz także u innych. Niekiedy wystarczy rzut oka. Jak idą ulicą, jak podają sobie ręce, jak się śmieją. (~Idą, ~podają, ~śmieją). I po czym poznałeś? Nie wypunktujesz. (Różnicy nie widać). Nawet gdyby przystawić ci pistolet do głowy. Ale co, co to jest? W duchu możesz obrysować żółtą kredką, dodać poświatę tła: jakby czynności ~wykonywane odbywały się zawsze w cieplejszej aurze, w poblasku słabej żarówki, opalone na brzegach płomieniem świeczki. (Nie widzisz?) I to się przykleja, osadza na tobie cienką warstwą bezwonnego oleju. Nie zmyjesz. Już niczego, ale to niczego nie potrafisz zrobić; wszystko ~robisz. Nawet gdybyś umierał z głodu: pierwszy kęs – jesz; drugi kęs – ~jesz. To ćwierć, jedna dziesiąta, karzeł-ułamek sceniczności prawdziwie teatralnej. Nikt przecież nie mówi szeptem gromkim i nie wykonuje pantomimowych gestów, nie sadzi min stukilogramowych. Więc subtelniej, ciszej, nieświadomie. Nie rzuca się w oczy. Ale jest wszędzie. Teatr. |