 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
– Zostawiam ci ślad na policzku, żebyś nie zapomniała. I bądź u mnie za kwadransik. Będziesz? Nie wahałam się długo. – Jasne, czemu nie. A tymczasem pomogę ci sprzątać – zaoferowałam trochę ni w pięć ni w dziewięć. Chwyciłam ciężki świecznik i stanowczo odrzucając oferty pomocy, zataszczyłam go do kruchty zakrystiana Augusta. – Więc to jest środek Wszechświata? – Jeśli jakiś punkt Wszechświata można nazwać środkiem, właśnie się do niego zbliżyliśmy. Dotarliśmy w końcu do wzgórza Grianan an Aileach. Przez ostatnią godzinę drogi Jonathan opowiadał mi o tym miejscu z nostalgią czy nawet odrobiną melancholii. Na szczycie pagórka wznosiła się prastara celtycka twierdza, której początki sięgały epoki żelaza. To właśnie był ulubiony zakątek Jona, jego superbaza, czy nawet sanktuarium. Jako mały chłopiec tarzał się tutaj w trawie, popalał pierwsze faje, strzelał z łuku, bawił się z kumplami w zdobywców i oblężonych. Najchętniej jednak puszczał latawce, które – unoszone zachodnim wiatrem – wyrywały się zwykle w kierunku pobliskiego Derry. Jako dorosły człowiek, Jonathan przyjeżdżał tu najwyżej dwa-trzy razy w roku. Starał się wtedy odnaleźć tę specjalną chwilę przed zmierzchem, gdy cichł wiatr, a słońce błyszczało pomarańczowo na taflach pobliskich zatok. Gdy już gasła gra wieczornych świateł, Jonathan przenosił wzrok na wschód, na wielką połać Irlandii Północnej, na wijące się w dolinach rzeki Swilly i Foyle, a w końcu machał jeszcze ręką kochanej rodzinnej dziurze Speenoge przycupniętej u stóp wzniesienia. Wracając dopiero późną nocą, odwracał co chwila głowę w kierunku magicznej budowli, jakby sprawdzając, czy jej kontur nie rozpłynie się nagle w ciemnościach. I mnie zauroczyła posępna forteca. Dzisiejszej nocy rysowała się wyraźną czarną plamą na tle rozgwieżdżonego nieba. Zapragnęłam nagle zapamiętać to miejsce tak, jak widział je młodzieniec nękany snami o potędze. Dlatego zaproponowałam, byśmy weszli na górę piechotą. Profesorek spojrzał na zegarek, pogderał chwilę, ale w końcu zgodził się na krótką wspinaczkę. Porzuciliśmy auto byle gdzie i ruszyliśmy niespiesznie poboczem drogi. – Powiesz mi wreszcie, po co naprawdę się zadekowałeś w Salamance? – zagaiłam po kilku krokach. Nie widziałam za dobrze twarzy Jona, ale pytanie z pewnością nie poruszyło go specjalnie. – Nie ma żadnej tajemnicy. Propozycję z Watykanu przyjąłem bez entuzjazmu. Dopiero później poczułem, że Salamanka to najlepsze miejsce, żeby ułożyć w głowie pewne sprawy. I wiesz co, to było trafne przeczucie. W Salamance zamknąłem ostatni etap mojej ewolucji. – Ostatni etap czego? – zapytałam zaskoczona, że przegapiłam coś ważnego w życiu mojego ulubieńca. – Opowiem ci – zaproponował. Przystanęliśmy na chwilę. Górka miała nie więcej niż dwieście pięćdziesiąt metrów wysokości, ale pokonywanie nielicznych stromizn skutecznie przeszkadzało w rozmowie. – Jako dziecko chodziłem grzecznie z rodziną do kościoła. Oczywiście słuchałem, modliłem się i śpiewałem jak wszyscy, ale jednocześnie główkowałem, kim jest ten gościu, który narzuca reguły, nigdy się nie ujawniając. Dzieciństwo mijało, zająłem się fizyką, miałem coraz mniej czasu i ochoty na rozwój duchowości. W końcu uznałem religię za stratę czasu. Najgorsze, że zbyt wiele spraw z siebie zrzuciłem, zapomniałem o domu i o rodzicach katolikach. Tymczasem pytania zadane w dzieciństwie powróciły ze zdwojoną siłą. Im więcej dowiadywałem się o Wszechświecie, tym bardziej byłem ciekaw, kto go zmajstrował i czemu ma służyć. Dopiero w Hiszpanii spostrzegłem, że mój światopogląd zatoczył koło. Tam po raz pierwszy użyłem słowa Stwórca. Przeżyłem to, co większość moich kolegów po fachu. Tylko że nikt z nas nie używał słowa Bóg. Wydawało się nam zbyt pospolite, dobre co najwyżej dla klechów i ciemnego ludu. A przecież my, badacze, spędziwszy tysiące godzin z teleskopem wbitym w oko, zasłużyliśmy sobie na specjalne stosunki z kierownictwem, prawda? – Ciekawostka – mruknęłam. – Więc nigdy nie wygasł u was ten trend, żeby się nawrócić w ramach podsumowania dorobku. Ale ty jeszcze nie kończysz kariery, prawda? – Nie, jeszcze nie – zaśmiał się głośno, ale krótko, bo dopadła go zadyszka. – Jak wobec tego mówicie o… – zawahałam się – kierowniku? – Demiurg, Pankratos, Wielki Mechanik… Zegarmistrz Światła Purpurowy – dodałam w myślach. – A ty, Jon, zwracasz się do niego w jakiś specjalny sposób? – To zależy od nastroju. W myślach najczęściej per Szefie. Zachichotałam. – Czyli masz z nim bardziej kumpelskie stosunki? – Jasne – potwierdził Jon z powagą. – W końcu dostanę jedyną doczesną nagrodę, jaką Szef komukolwiek przyznał. – Jaką nagrodę? – Pokaz specjalny dla dwojga VIP-ów – rzucił Jon tajemniczo. – Z wyborem miejsca i czasu. – Powiedziałeś: pokaz? Nie przesłyszałam się? Pokaz czego? – Zobaczysz za parę minut. Dziwne, ale nie zarejestrowałam w jego głosie żadnej autoironii. Uznałam, że naprawdę wierzy w swoją wyjątkowość. Przemądrzały narcyz do potęgi – mruknęłam pod nosem z rezygnacją, zanim zupełnie pogubiłam się w domysłach. Ruszyliśmy ponownie. W drodze nawet zdarzyło nam się pomilczeć, ale ja miałam głowę zbyt wypchaną wątpliwościami, by tolerować ciszę. – Dlaczego Bóg miałby wyróżnić akurat ludzkość, umieszczając ją w okolicach punktu Z? Jonathan pokręcił głową z lekką dezaprobatą. – Nie znam dokładnej odpowiedzi, ale… – zawahał się. Rzadko mu się to zdarzało. W temacie komunikacji werbalnej Jon popadał w skrajności: albo uporczywie milczał, albo trajkotał jak karabin. – On najpierw nakreślił kulistą formę Kosmosu, a potem wyznaczył miejsce końca ostatecznego. Na koniec zasiał życie w galaktyce, która miała dotrzeć jako pierwsza na miejsce implozji. Jak już się domyślasz, wybrał konkretnie jedną planetę, Ziemię. – I po co ten cały plan? – Myślę, że Szef chce, by wielkie święto końca Wszechświata obserwowali świadkowie. Ktoś, kto będzie blisko, bliziutko, w samym centrum wydarzeń. Rzekłbym, że przydzielił nam najlepsze miejsca do oczekiwania na wielki show. – O ile wysiedzimy na nich do końca… – zrewanżowałam się adekwatną metaforą. – Prawda jest okrutna, Elizo – powiedział smutno Jon. Po raz pierwszy słyszałam u niego ten ton. Nie jakiś podły nastrój, zniechęcenie, żal czy gorycz, ale smutek w czystej postaci. – Jaka prawda? – Wysiedzimy, bo nie mamy innego wyjścia. Międzygwiezdne podróże nigdy nie będą możliwe. Nie odlecimy daleko ani nikt do nas nie przyleci. Zresztą nie ma nikogo innego, bo nigdzie indziej życie powstać nie mogło. Poza peryferiami Kosmos jest miejscem skrajnie nieprzyjaznym. Jest to wpisane w jego naturę i nijak nie dało się tego przeskoczyć. Musiał być taki albo żaden. Za to ludzkość jest w pewnym sensie pod ochroną. Na tym między innymi polega trudny boski deal. Weszliśmy wreszcie na górę. Obły szczyt był zwieńczony budowlą z płaskich kamieni tworzących gruby pierścień murów, wysoki na co najmniej pięć metrów. Wśliznęliśmy się do środka przez wąską furtkę i po dziesięciu krokach stanęliśmy na środku okrągłego dziedzińca. – W samą porę – rzekł Jonathan już w miarę raźno. – Co masz na myśli? – Popatrz tam. Podążyłam wzrokiem za palcem wskazującym Jona i zauważyłam cieniusieńką linię światła, biegnącą od powierzchni gruntu w kierunku nieba. Jakby promień lasera, niknący jakieś dziesięć metrów nad ziemią. Spojrzałam pytająco na Jona, zapomniawszy, że w mroku nie rozpozna wyrazu mojej twarzy. – Co to jest? – wyszeptałam. – Nie domyślasz się? Oś Wszechświata. Mówiłem o niej w Salamance, pamiętasz? Ba, mówiłem o niej przed chwilą. Ruszyłam powoli w kierunku zjawiska, ale profesorek powstrzymał mnie delikatnym szarpnięciem. – Nie ma potrzeby. Sama do nas podejdzie. Rzeczywiście. Świetlista nitka zbliżyła się do nas i zatrzymała na chwilkę. Po chwili ni stąd ni zowąd pojawiła się kolejna linia, przecinająca pierwszą na wysokości moich piersi. A potem jeszcze jedna i jeszcze, aż zrobiło się od nich gęsto. Zamarłam w bezruchu, by nie przewierciły mi ciała. Niepotrzebnie: gdy w końcu któryś z promieni dotknął mojej szyi, nie poczułam żadnego bólu. – Widzisz to miejsce, gdzie stykają się te wszystkie nitki? – Oczywiście. – To jest właśnie punkt Z. Miejsce przyszłej implozji. – Jonathan, jeśli to jakieś kuglarskie sztuczki, to przysięgam ci… – To nie są kuglarskie sztuczki, Elizo. Pewnie cię to nie przekona, ale możesz podejść i dotknąć. Podeszłam i dotknęłam punktu przecięcia połyskujących linii. Rozmyły się wtedy i rozedrgały niebezpiecznie. Dygotanie trwało kilka sekund, a gdy zamarło, ulotna zjawa odpłynęła majestatycznie ku skrajowi dziedzińca, by w końcu przeniknąć przez ścianę kamiennego kręgu. Poszłam za zjawiskiem i delikatnie pogłaskałam mur w miejscu, gdzie zniknęło. – Przepadły – jęknęłam z żalem. – Złote nitki mi uciekły. – Niezupełnie – poprawił Jon. Ledwo go widziałam, wciśniętego w któryś z ciemnych zakątków. – One są nienaruszalnym punktem odniesienia, tym którego kiedyś szukałaś. Czyli to Ziemia właśnie odsunęła się od nich. Poczułam gwałtowny przypływ uniesienia. Zatańczyłam jak pijana z głową zadartą do skrajnego oporu, ledwo utrzymując równowagę. Zataczałam się, potykałam, ocierałam o ostre, wystające krawędzie. Na długie chwile pogrążyłam się w bezładnych pląsach. Gdy ostry ból w szyi zmusił mnie do zmiany pozycji, roztarłam niecierpliwie kark i znowu wbiłam wzrok w nieboskłon. Byłam gotowa przysiąc, że zmienił się nie do poznania w ciągu kilku sekund nieuwagi. Raptem zakwitły na nim miliony nowych gwiazd. |