Zalotnie spoglądające z plakatów pośladki Pawła Małaszyńskiego stały się znakiem rozpoznawczym „Skrzydlatych świń”. Zaiste uroczy to chwyt marketingowy, zmyślnie poszerzający grupę potencjalnych odbiorców. Rozentuzjazmowanym piskom nie będą jednak towarzyszyły melodie stadionowych pieśni. Istnieje bowiem obawa, że kibice nie tylko nie podzielą entuzjazmu wywołanego widokiem nadobnego zadka, ale i w filmie o swoim środowisku – po prostu nie odnajdą siebie.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Reżyserka, Anna Kazejak, rozpoczyna akcję błyskawicznym kursem dla niewtajemniczonych. Jest stadion, jest mecz, są kibice. Ci ostatni dzielą się na ultrasów (najbardziej kreatywnych i zaangażowanych w oprawę meczu), hoolsów (wiadomo) i pikników (dzieci, rodzice i stadionowy klub seniora). Edukacyjną wymowę sekwencji wieńczy uniwersalna myśl – życie zatacza koło, a kibic piknikiem niegdyś był i w piknika się w swoim czasie obróci. W pełni sił witalnych są natomiast główni bohaterowie filmu – Oskar (tu wspomniany Małaszyński), jego brat Mariusz (Piotr Rogucki), Baśka (Olga Bołądź) i pełna trybuna innych zaangażowanych w sprawę osobników o lwich krtaniach. Jednak po skończonym meczu i po obiciu oblicz wrogich kibiców drużyny przeciwnej, bohaterów dopada proza innego życia. Trzeba pracować, utrzymywać rodzinę, zmagać się z dezaprobatą społeczności małego miasteczka. Dlatego Oskar, twarz kibiców Czarnych Grodzisk, decyduje się porzucić barwy drużyny, przy której wzrastał i przyjąć posadę u lokalnego biznesmena (Cezary Pazura). Ten z kolei dorobił się fortuny na umywalkach do jumbo-jetów, wybudował stadion, kupił sobie drużynę, a do najwyższego poziomu bufonerii brakuje mu już tylko w miarę ogarniętych kibiców. Tych szkolić ma Oskar – od teraz zdrajca własnej krwi, wystawiający się na gniew dawnych kompanów. O tym co może nie spodobać się kibicom w sposobie przedstawienia fabuły, wypowiadają się hojnie oni sami. Pod artykułem promującym film na jednym z popularnych piłkarskich portali, posypały się zarzuty. Wśród tych bardziej merytorycznych znalazły się na przykład wzmianki o przerysowanych realiach kibicowskiej rzeczywistości. To niestety da się zauważyć – momentami odnieść można wrażenie, że autorzy wahają się, czy pójść należy w stronę prawdy czy w stronę strawności obrazu dla szerszej widowni. Ciekawe i raczej autentyczne sceny wyścigów z policją oraz heroicznego zdobywania wrogich flag, pozostają w cieniu mocno uwypuklonych (rzekomych) kodeksów wewnętrznych, ściśle regulujących kary grożące za zdradę barw. Aprobaty wśród powyższych komentatorów nie zyskuje także budowa głównego bohatera. Po pierwsze: najpierw zapomina on, że właśnie rodzi mu się dziecko, bo prowadzi doping na meczu swojej drużyny, by niebawem wyrzec się jej i podjąć płatną współpracę z plugawym, sztucznym bytem – drużyną bez kibiców i bez duszy. Widz nieznający realiów, usprawiedliwi bohatera (nieco spóźnioną) troską o rodzinę. Prawdziwy kibic natomiast stwierdzi, że postawa taka (to po drugie:) uwłacza honorowi, bo sprzedać się może piłkarz, nigdy kibic. I wreszcie po trzecie: „Chuligan z irokezem? O ja p…” Internauci kwestionują również sensowność doboru aktorów, którzy (choć moim zdaniem przynajmniej w części poradzili sobie z rolami dobrze) zbyt mocno kojarzą się z serialami, by stworzyć wizerunki wiarygodnych twardzieli. Według niektórych film jest niczym innym jak kolejną komedią romantyczną, w której kibicowanie robi jedynie za tło. Zarzut to dość poważny i raczej na pewno przesadzony. Choć wartości takie jak miłość i wierność odgrywają w filmie istotną rolę, ich realizacja odbywa się równolegle na dwóch płaszczyznach uczuciowych – poświęconej kobietom i klubowi piłkarskiemu. Okazuje się, że obie te sfery wzajemnie się determinują, co jest może rozwiązaniem mało kibicowskim, ale za to całkiem niezłym filmowo. Po projekcji filmu w Gdyni, Anna Kazejak przyznała: „Kręciła mnie ciemniejsza strona ruchu kibicowskiego, ale producent czuwał”. Ta niezastąpiona opatrzność odciska widoczne piętno na „Skrzydlatych świniach”. Film wyraźnie rwie się do uzyskania miana polskich „Hooligans”, ale jednocześnie stosuje auto-ograniczenia w ilości i sposobie nie pozostawiającymi złudzeń: polskiego widza trzeba ugłaskać, nie zszokować. W rezultacie otrzymana przez nas historia jest słodsza, przyjaźniejsza i lekkostrawna. Jednak w pewnym sensie ta lekkostrawność staje się swoistym atutem filmu. Ociepla mianowicie wizerunek kibica, który ukształtował się w głowach osób z piłką niezwiązanych. Pewne deformacje zauważone przez ekspertów, nie wypaczają wymowy obrazu na tyle, by nazwać ją kłamliwą dla osoby spoza środowiska. Dla neutralnego widza obraz może więc okazać się całkiem wciągający. Akcja poprowadzona jest dynamicznie, a reżyserska sprawność Anny Kazejak uwidacznia się przede wszystkim w licznych scenach zbiorowych. Ciekawie prezentuje się również stadionowa poezja, która podana w formie pierwszorzędnej stychomachii, urzeka pomysłowością jej twórców (przykładowo: „Unia, Unia – wal se kunia” vs. „Czarni, Czarni, to pedały, ochroniarze ich dymały”). Na zasadnicze pytanie: czy „Skrzydlate świnie” obejrzeć należy, odpowiedź brzmi: zależy od tego, co właściwie chcemy w nich zobaczyć. Jeśli ktoś wyraża apetyt na zobaczenie pośladków Pawła Małaszyńskiego – film obejrzeć zdecydowanie powinien, gdyż (zgodnie z obietnicą, którą głoszą plakaty) przekaz przez nie niesiony nie jest ani przekłamany, ani ocenzurowany. Jeśli ktoś utożsamia środowisko kibicowskie wyłącznie z chamstwem, prostactwem i wcieleniem podwórkowego zła – niech na film pójdzie tym bardziej i pozwoli przekonać się, że wbrew krążącej w pewnych kręgach opinii, kibicie to nie degeneraci, ale ludzie z duszą, pomysłami i poczuciem humoru. Jeśli jednak ktoś chciałby dowiedzieć się, jak wygląda to środowisko w stu procentach, niech do kina nie idzie. Niech idzie na stadion.
Tytuł: Skrzydlate świnie Rok produkcji: 2010 Kraj produkcji: Polska Data premiery: 5 listopada 2010 Czas projekcji: 99 min. Gatunek: komedia Ekstrakt: 50% |