powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (CI)
listopad 2010

50 najlepszych zagranicznych płyt dekady
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
40. Blur „Think Tank” (2003)
Zaryzykuję stwierdzenie, że ostatnia jak do tej pory, płyta Blur to ich najdoskonalsze dzieło. Muzyka na nim zawarta wciąga od pierwszych sekund otwierającego całość „Ambulance”, po wieńczący dzieło „Battery in Your Leg” (a w zasadzie utwór bonusowy nie wymieniony w opisie). Nie jest to jednak twórczość łatwa i przyjemna, poza dwoma żywiołowymi wyjątkami w postaci „Crazy Beat” i króciutkiego „We’ve Got a File on You”, mamy do czynienia z wolnymi tempami i muzyką przesyconą melancholią i smutkiem. Najlepszym tego przykładem jest utwór „Out of Time”, w którym Damon Albarn śpiewa z taką tęsknotą, że łzy same cisną się do oczu. Ale „Think Tank” to również mnóstwo pomysłów aranżacyjnych. Albarn, który miał już za sobą debiut innego swojego projektu, Gorillaz, nie zawahał się sięgnąć po elektronikę, która przeważa nad tradycyjnym, rockowym graniem, ale w żadnym razie go nie przyćmiewa. Ponieważ całość była nagrywana w Maroku, zyskała nieco orientalnego klimatu (w „Out of Time” słyszymy orkiestrę Groupe Regional du Marrakesh). Na specjalną uwagę zasługuje utwór „Battery in Your Leg”, w którym wykorzystano partię gitary zagraną przez Grahama Coxona, który opuścił Blur jeszcze przed rozpoczęciem właściwej pracy nad płytą.
Piotr „Pi” Gołębiewski
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
39. Green Day „American Idiot” (2004)
„American Idiot” to jedna z najlepiej sprzedających się płyt XXI wieku. Co ciekawe nagrał ją zespół, o którym mówiło się, że najlepsze czasy ma już za sobą. Green Day był traktowany jako relikt minionej epoki i chyba nikt nie wierzył w to, że twórcy przełomowego krążka „Dookie” z 1994 roku, nagrają jeszcze kiedykolwiek płytę równie dobrą, a z dzisiejszego punktu widzenia, nawet lepszą. „American Idiot” to concept album opowiadający o wyalienowanym nastolatku, który poznaje anarchistycznego guru St. Jimmiego, dzięki któremu zmienia spojrzenie na świat. Historia ta jest opowiedziana w niezwykle zjadliwy sposób (brylują tu dwa kawałki: „American Idiot” i „Holiday”), ale przy tym ultraprzebojowo. Z płyty wykrojono aż 5 singli, z czego każdy stał się wielkim światowym hitem. Jakby tego było mało, panowie z Green Day porwali się na rzecz niemal niespotykaną w punkowym świecie, stworzyli dwie trwające blisko 10 minut suity („Jesus of Suburbia” i „Homecoming”), które w pełni świadczą o niepowtarzalności tego albumu. To dowód na to, że słowo „komercyjny”, nie zawsze musi znaczyć „pozbawiony ambicji”.
Piotr „Pi” Gołębiewski
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
38. Katie Melua „Piece by Piece” (2005)
Trudno chyba znaleźć kogokolwiek, kto chociaż częściowo nie zna twórczości młodej Gruzinki, która od kilku dobrych lat znajduje się wśród najczęściej słuchanych i kupowanych wokalistek na świecie. Przeboje z jej najpopularniejszego (jak dotąd) albumu „Piece By Piece” do dzisiaj goszczą na radiowych playlistach – mowa o takich hitach jak: „Nine Milion Bicycles”, „Just Like Heaven”, „Spider’s Web” czy „Piece By Piece”. O wielkim sukcesie zadecydowała przede wszystkim ich ówczesna świeżości, także charakterystyczne naleciałości bluesowo-jazzowe oraz świetny głos młodej artystki. Trzeba przyznać, że spośród tak znanych i mocno rozpowszechnionych albumów, to właśnie wydawnictwo Katie z 2005 roku, jako jedno z niewielu, jest wyjątkowo dopracowane muzycznie, nastrojowe i w żadnym stopniu nieocierające się nawet o wszechobecną dzisiaj tandetę. Można by się spierać, jak właściwie sklasyfikować „Piece By Piecie”, ale ważne jest jedynie to, że tworzy zbiór hitów, które przetrwają pewnie jeszcze długie lata.
Michał Perzyna
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
37. Earth „The Bees Made Honey in the Lion’s Skull” (2008)
W chwili wydania „The Bees Made Honey in the Lion’s Skull” grupa Earth miała na koncie sporą pulę stojących na różnym poziomie wydawnictw, z czego pierwsze oficjalne – EP-ka „Extra-Capsular Extraction” – trafiło na rynek w 1991 roku. Na szczęście niewiele łączy oba wymienione dzieła i w dwie dekady po debiucie wciąż warto karierę ekipy Dylana Carlsona śledzić. Zwłaszcza że od ładnych paru lat twórczości Earth nie sposób nazwać ekstremalną, więc – choć żadnej rewolucji zespół już raczej nie przeprowadzi i wielu do końca kojarzyć się będzie z mniej lub bardziej udaną próbą robienia sztuki z buczenia – powinna mieć ona większe grono entuzjastów niż dawniej. Ostatni studyjny krążek grupy jest albumem spokojnym, stonowanym i bardzo dojrzałym; płytą dla smakoszy, którzy nie oczekują szokowania ani popisów. Siedem bardzo spójnych, instrumentalnych kompozycyj układa się w hipnotyczną całość, której równie dobrze można by nie dzielić na poszczególne numery, a którą najrozsądniej chyba nazwać post-rockiem – oczywiście bardzo specyficznym. Oszczędna gra gitar (w niektórych kawałkach gościnnie Bill Frisell) towarzyszy dostojnym uderzeniom w bębny i długo wybrzmiewającym tonom klawiszy (fortepian, organy Hammonda). Zarazem pozostaje owo dzieło pozycją dość przytłaczającą, jakby artyści nie tyle byli zmęczeni bądź wymęczyli materiał, ile chcieli wyczerpanie dźwiękowo zilustrować. Wyszło doskonale. I jeżeli kiedyś muzyka Amerykanów się toczyła, teraz raczej powoli, ostrożnie, ale z determinacją kroczy przez pustynię. Taka przenośnia wydaje się na miejscu, „The Bees Made Honey in the Lion’s Skull” jest bowiem dziełem niezwykle działającym na wyobraźnię, poza tym nieodparcie kojarzy się z drogą. W końcu – jeśli nawiązać do tytułu – gdyby nie opisana w biblijnej Księdze Sędziów podróż Samsona, pszczoły nie zrobiłyby miodu w czaszce zabitego przez siłacza lwa.
Mieszko B. Wandowicz
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
36. Nick Cave and The Bad Seeds „Abattoir Blues/The Lyre of Orpheus” (2004)
Kiedy rok wcześniej z The Bad Seeds odszedł gitarzysta i kompozytor Blixa Bargeld trudno było przewidzieć co na nowym albumie Nick Cave z zespołem zaprezentują, zwłaszcza, że na poprzednim – „Nocturama” zdecydowanie obniżyli loty. Z pewnością jednak nikt nie przypuszczał, że będzie to dwupłytowy album. Co więcej – nie było nikogo wróżącego, że po wydaniu takich płyt jak „Boatman’s Call” czy „No More Shall We Part” przyjdzie nam jeszcze obcować z chorą i wulgarną stroną Bad Seeds. „Abattoir Blues”, tytułem zdradzający zawartość, to próba przed tym, co na kolejnej płycie i następnie już jako Grinderman kapela będzie chciała grać oraz to, co w dotychczasowym dorobku formacji typowe. Mamy tu oparte na bluesie i country utwory, trochę niechlujne i punkowo brzmiące, w których prym wiedzie prosta rytmika, agresywne partie gitar i klawiszy oraz apokaliptyczne teksty. Świetnie wypadają w niektórych kawałkach partie chóru będące kontrapunktem dla surowego i „żyłującego” wokalu Cave’a. Nie obyło się również bez ballad, trochę schowanych i wyciszonych, urzekających słuchacza na kilka chwil bez zbędnego patosu. Wszystkie muzyczne wątki znajdują swoje miejsce w zamykającym pierwszą odsłonę albumu – „Fable of the Brown Ape”, gdzie jest miejsce na gitarowe wybuchy, podniosłe śpiewy i prowadzoną natchnionym głosem na tle hipnotycznego basu opowieść. Zupełnie inaczej przedstawia się „The Lyre of Opheus” – mimo podobnych środków wyrazu i instrumentarium – jest ciszej, mniej zadziornie i już nie tak cholerycznie jak na „Abbatoir Blues”. Atmosfera bardziej skupiona jest na poprowadzonej w niemalże teatralny sposób historii – na poły ironiczną, na poły groteskową wersją mitu o Orfeuszu. Pomostem między tymi dwoma płytami jest zagadnienie związane z duszą i Bogiem. Polemika z kwestiami wiary jest albo motywem przewodnim, albo podtekstem wyśpiewanych przez frontmana słów, oczywiście w charakterystyczny dla niego sposób. „Abattoir Blues/The Lyre of Orpheus” jest bez dwóch zdań jednym z jaśniejszych punktów w okazałej i pełnej wartościowych rzeczy dyskografii Nicka Cave’a i niewątpliwie bez tego albumu pierwsza dekada XXI wieku byłaby uboższa. Po jego (ich) wysłuchaniu wypada tylko rzec: Nick Cave wielkim artystą jest!
Jakub Stępień
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
35. Joanna Newsom „Ys” (2006)
Fakt, że kompozycje i teksty z „Ys” wyszły spod ręki delikatnej, dziewczęcej 24-latki, każe wytrzeszczyć uszy z podziwu. Perfekcyjność i kompleksowość tych utworów przywodzą na myśl luminarza z kilkudziesięcioletnim stażem, który ostrożnie dozując swój talent, wciąż się nie wypalił i przeżywa właśnie najlepsze artystycznie chwile. Jest jeszcze wszakże zgodniejsze z metryką wykonanie, ujawniające młodzieńczą energię i radość życia. Oto bowiem dziecięcy prawie, jakby płochliwy głosik, zawrotnie uroczy, wyśpiewuje w akompaniamencie bogatego instrumentarium, głównie harfy i orkiestry, wysmakowane językowo strofy o meteorach, meteorytach i ptakach, których nazw próżno szukać w słownikach. Dodać należy, że w prawie godzinie zmieściła utalentowana twórczyni jedynie pięć utworów, co pokazuje cień tego, jak zmieniło się jej komponowanie od czasu piosenkowego debiutu (2004). Bliższe niż typowym indiefolkowym przyśpiewkom są te numery barokowym, progresywnym monumentom rodem z płyty „Stormcock” Roya Harpera, którą zresztą miała się Newsom mocno inspirować – oczywiście twórczo. Złożony, niepozwalający się ani zaszufladkować, ani odkryć do końca album może okazać się czymś ciężkostrawnym dla osób o popowej wrażliwości, zwłaszcza że przez wspomnianą barokowość artystka – nie przejmując się tym zbytnio – wystawia się na oskarżenia o patos i przeintelektualizowanie. Ale to już problem krytyków; płyta zresztą wywołała mieszane uczucia także u niektórych redaktorów „Esensji”, stąd też niska pozycja na naszej liście. Tak czy inaczej – jeżeli dziwnym trafem istnieje jeszcze Czytelnik niemający o „Ys” własnego zdania, niechaj nie zwleka: niepospolitym zjawiskiem jest panna Newsom bez żadnych wątpliwości.
Mieszko B. Wandowicz
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
34. Portishead „Third” (2008)
Trzeci album Portishead to powrót, o którym trudno pisać, nie używając frazy „jeden z”. Jeden z najbardziej oczekiwanych, jeden z tych, które zrobiły najwięcej szumu po premierze, jeden z najlepszych. Pół biedy, że członkowie bristolskiego tria stali się w czasie przerwy w działalności o ponad dekadę starsi i dojrzalsi – „Third” brzmi, jakby byli przy tym o jedenaście lat smutniejsi. Beth Gibbons nadal śpiewa delikatnie i kobieco, ale to, co towarzyszy jej głosowi, czyni z krążka z 2008 roku pozycję trudniejszą w odbiorze niż poprzednie dzieła grupy: wprawdzie materiał jest zróżnicowany i nie brak momentów łagodnych, lecz wyboistość obranej drogi widać wyraźnie. Płytę wypełnia muzyka flirtująca z chaosem, rwana, ostra i psychodeliczna, a niekiedy wręcz agresywna – i te surowe środki nie przeszkadzają w ukazywaniu (poszarpanego) piękna. Jak w „Machine Gun”, gdzie tytuł utworu trafnie charakteryzuje jego zawartość. Chociaż bowiem znajdą się na „Trzeciej” echa folku czy jazzu, Brytyjczycy nagrali rzecz, która przynajmniej ducha i pazury ma rockowe – niejeden zdążył już stwierdzić: krautrockowe i jest to teza niepozbawiona podstaw. A że to już nie ten sam bristolski trip-hop? Cóż, czasy też nie są te same i potrzebują innego Portishead.
Mieszko B. Wandowicz
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
33. Björk „Medúlla” (2004)
Jeden z najbardziej nieprzystępnych albumów jaki znalazł się w naszym zestawieniu popełniła Dama z Islandii. Ten wydany w 2004 roku krążek wymaga od słuchacza poświęcenia. To nie jest muzyka, którą można sobie włączyć od tak sobie, jako tło dla innych zajęć, czy też nastawić w aucie przed długą podróżą. Nagrany praktycznie bez żadnych instrumentów – w „Ancestors” usłyszymy fortepian a w „Pleasure is All Mine” dźwięki gongu i jeszcze syntezator w „Who Is It"– płyta w całości wypełniona jest głosem Björk i zaproszonych gości. Wypełniony nie jest adekwatnym słowem, ta płyta zbudowana jest z głosów. Śpiew, recytacja, samplowane i zapętlone wokale tworzą podkłady, chórki i oczywiście linie prowadzące. Na „Medúlli” nie byle kogo można usłyszeć (choć czasem można nie zauważyć): na liście znajduje się wielu artystów różnej narodowości. Tagaq, Mike Patton i Robert Wyatt oraz beatboxerzy – Rahzel, Shlomo i Dokaka. Obróbką i wykorzystaniem ich gardeł zajęli się programiści Matmos, Mark Bell i Mark „Spike” Stent. Efektem są zapierające dech w piersiach podniosłe songi w rodzaju „Who Is It”, poruszające wokalizy jak „Öll Birtan”, czy niemalże electropopowe kawałki w stylu „Triumph of the Heart”. Te wszystkie zabiegi aranżacyjne podkreślają mocno znaczenie słów – to najbardziej upolityczniona płyta artystki, komentująca bieżące, ale i stare jak świat, ciągle aktualne wydarzenia i problemy, jak znaczenie i rozumienie patriotyzmu czy rasizm. Część utworów zaśpiewana jest po islandzku, co jeszcze bardziej podkreśla globalny wydźwięk tych tematów. Bez dwóch zdań jest to płyta którą wypada znać, ale jeszcze raz podkreślmy, trzeba jej się oddać.
Jakub Stępień
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
32. P.J. Harvey „Uh Huh Her” (2004)
Po genialnych płytach z lat 90. PJ Harvey stała się przewidywalna. W ciemno można było założyć, że następna płyta znów ukradnie wiele chwil słuchaczom i ich zauroczy. Nie było inaczej – na wydanym w 2004 roku „Uh Huh Her” PJ potwierdziła wielki talent i zaprezentowała kolejne dzieło wymagające od odbiorcy nowego klucza do ogarnięcia jej twórczości. Po wypucowanym „Stories From the City, Stories From the Sea” „Uh Huh Her” jawić się mogło jako płyta niedopracowana. Nic bardziej mylnego. Całość jest starannie przemyślana i trzeba przyznać, że obok „Is This Desire?” nie ma w dyskografii Brytyjki krążka równie ciekawego pod kątem realizacji i produkcji, na którym dbałość o szczegóły powinna budzić podziw. Od aranżacji przez instrumentarium po same kompozycje to pewnego rodzaju concept album. Urzekający prostotą, powalający świetnym brzmieniem – tu nie ma zbędnych dźwięków, każdy dysonans, każde sprzężenie spełnia swoją rolę w budowaniu obrazu „uszkodzonej” sztuki. Wiele pracy włożono by była to najbardziej surowa, chropowata, prymitywna i momentami odpychająca płyta PJ Harvey. Efekt osiągnięto w 110% procentach. A co najciekawsze, pod tą przykrywką widzimy wrażliwą, trochę przybitą, trochę zagubioną i lekko zdesperowaną – lecz ciągle zbuntowaną – dziewczynę. Do jej nastroju dopasowana jest muzyka. Mamy przejmujące akustyczne ballady („The Life and Death of Mr Badmouth”, „The Desperate Kingdom of Love”), szaleńcze i garażowe muzyczne wyrzuty („Who the Fuck”), wolno sączące się hipnotyczne bluesy („The Life And Death Of Mr Badmouth”, „It’s You”) czy minutowe urzekające miniaturki („No Child Of Mine”) i flirty z folkiem („Pocket Knife”) oraz śpiew – płacz mewy („Seagulls”). Z tak różnorodnych puzzli i olbrzymiej huśtawki nastrojów udało się PJ Harvey stworzyć spójny i poruszający spektakl.
Jakub Stępień
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
31. Radiohead „Hail to the Thief” (2003)
Szósty album Radiohead to powrót do formy bliskiej „Ok Computer”. Znów w słowniku Thoma Yorka pojawiło się słowo melodia, mało tego, na tej płycie ponownie goszczą gitary a i czasem są nawet wiodącym instrumentem. Mylą się ci, co uważają, że to krok wstecz, wręcz przeciwnie – taką płytę Radiogłowi powinni byli wydać już po „Kid A”. „Amnesiac” niestety nie wniósł nic nowego do ich twórczości i w przeciwieństwie do niego „Hail to the Thief” wydaje się naturalnym wynikiem poszukiwań i eksperymentów brzmieniowo-aranżacyjnych z „Kid A”. Mocno osadzonym w tym, na czym zespół wyrósł. Jeżeli do tego uznamy, że kilka kawałków z tej płyty można śmiało postawić obok największych osiągnięć grupy, to nie można albumu nie doceniać. Żeby nie być gołosłownym: posłuchajcie partii fortepianu, którego jest więcej niż dotychczas i kapitalnie podkreśla melodie („We Suck Young Blood”) lub śmiało skręca w stronę jazzu („Sail to the Moon”). A co do gitar, to po dwóch wcześniejszych krążkach takie „Go to Sleep” mogło niejednego zaskoczyć – klasyka w postaci „Trójki” Zeppelinów się kłania. Warto zwrócić uwagę na to, że nigdy wcześniej Radiohead nie posłużyli się cytatami wprost z The Beatles – jak w piosenkach „I Will” i „A Wolf at the Door”. Oczywiście efekty ostatnich wycieczek w stronę bitów i elektro-jazzu znajdują także swoje miejsce na „Hail to the Thief” w postaci „The Gloaming” czy „Backdrifts”, ale są tylko formą, elementem przekazu, nie samą treścią jak przy „Amnesiac”. Sami muzycy wydają się na tej płycie bardziej zrelaksowani, pewni siebie, przez co muzyka wydaje się lżejsza. Być może odejście od niekończących się dogrywek, remiksów i poprawek, jakie miały miejsce podczas dwóch poprzednich sesji, uzdrowiło atmosferę i wykrzesało z nich pokłady nowej energii.
Jakub Stępień
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

240
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.