Pisałem swego czasu, że pierwszy tom trylogii Uliego Oesterle „Hector Umbra” niczego nie wyjaśnia, niczego nie domyka i każe czekać na dalsze części. Doczekaliśmy się – dwa pozostałe tomy wydane zostały w jednym zeszycie, wieńcząc całość w sposób w pełni satysfakcjonujący.
W pierwszym tomie, „Daleko od Osaki” poznaliśmy monachijskiego malarza Hectora Umbrę i grupę jego znajomych, wśród których prym wiódł genialny DJ Osaka Best. Tu i ówdzie przewijały się inne postacie – kumpel Hectora Frantisek, ogarnięta obsesją czarnego koloru Gilda Schwarz, czarnoskóry DJ Lester Birmingham, czy wreszcie… martwy bywalec klubów Joseph Nirvana. Początek opowieści sugerował obyczajową opowieść z kręgów monachijskiego środowiska klubowego. Nic bardziej mylnego – gdy już wydawało się nam, że wiemy na czym stoimy, autor wprowadza nagle na scenę dziwaczne istoty (wyglądające jak uzębione mózgi) polujące na Osakę, a nieżywy Joseph zaprasza Umbrę na krótką pogawędkę na tamtym świecie. Fantastyka zaczyna dominować, przeplatają się coraz bardziej zaskakujące wątki, a czytelnik zaczyna się zastanawiać, czy autor wie, dokąd zmierza…
Jak się okazuje – wie doskonale. Dwa kolejne tomy („Obcy obszar” i „Półautomatyczne szaleństwo”) wydane u nas w jednym zeszycie domykają wszystkie wątki, nadają sens każdej wcześniejszej scenie i tworzą w sumie spójną opowieść z pogranicza grozy, z elementami satyry i niezłym czarnym humorem. Nie chcę oczywiście zdradzać, w jakim kierunku rozwija się ta opowieść – o tym czytelnik powinien przekonać się sam. Dość powiedzieć, że w części drugiej, „Obcym obszarze”, zostaje wyjaśniona tożsamość tajemniczych stworów oraz rola Osaki w całej intrydze, a część trzecia, „Półautomatyczne szaleństwo” serwuje niezwykle efektowny i dynamiczny finał. Rzekłbym, że całość trylogii ma doskonałą konstrukcję scenariuszową (według najlepszych wzorów filmowych). Najpierw wprowadzenie, intrygująca zagadka, różne tropy. Następnie mamy rozwinięcie – wyjaśnienie pewnych wątków i motywacji bohaterów, odkrycie roli większość z nich. Wreszcie kulminacja i domknięcie wszelkich wątków (nie zawsze w sposób oczekiwany).
Jak wspomniałem, gatunkowo „Hectorowi Umbrze” najbliżej do oryginalnego horroru, choć dystans i humor nie pozwolą się raczej przestraszyć, a zło ma kształt raczej mocno groteskowy. Bonusem są różnorodne smaczki – z jednej strony ironiczne spojrzenie na środowisko klubowe, z drugiej żarty z fanatycznych rencistów, wierzących, że Osaka jest nowym zbawicielem. Zresztą więcej dobrych pomysłów znajdziemy w detalach – ewolucja urojeń, przedstawiający wybrane sceny z życia na ziemi program telewizyjny w zaświatach, wykorzystanie w mającej oszałamiać muzyce pneumatycznych pistoletów do bicia bydła, mroczna historia Hildegardy Lochbichler… Widać, że Oesterle aż kipi pomysłami, a jego komiks jest nimi wprost przeciążony, co jednak nie przeszkadza w jego zrozumieniu.
Graficznie albumy nie różnią się od części pierwszej – znów widać wyraźną inspirację Mignolą, wszystko utrzymane jest w mrocznych barwach, różnorodne perspektywy podkreślają uczucie umysłowego chaosu. Mamy też kilka ciekawych perełek, choćby plansza ze strony 116, przywołująca na myśl podobne chwyty w „Lidze Niezwykłych Dżentelmenów”, czy świadome wprowadzenie czerni i bieli w retrospekcji lub zieleni w sekwencjach z zaświatów.
„Hectora Umbrę” można z pewnością polecić wszystkim miłośnikom komiksowej fantastyki. Jest to historia przemyślana, spójna, oryginalna i dowcipna. Brawa dla wydawcy za decyzję o przybliżeniu jej polskim czytelnikom; miejmy nadzieję, że to nie koniec publikacji dzieł Uliego Oesterle na naszym rynku.