powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (CII)
grudzień 2010

Moc generowania sensów
Jacek Dukaj
ciąg dalszy z poprzedniej strony
E: Czy czujesz się wciąż pisarzem fantastycznym? Czy gdy myślisz o tym, co piszesz, gdy myślisz o sobie, etykietka „pisarz SF” jest pierwsza, któraś z kolei, czy może w ogóle się nie pojawia?
JD: Ha, z trudem w ogóle przychodzi mi myśleć o sobie per „pisarz”. Zdaje mi się to jakoś pretensjonalne, pozerskie, niemęskie.
SF to moja ziemia ojczysta, tu się urodziłem, mówiąc metaforycznie, więc tak jak wyemigrowawszy na drugi koniec świata, pozostanę Polakiem (chociażby mi tatuowali na czole inne paszporty), tak samo nie wyrwę sobie z głowy, z wyobraźni science fiction. Takie są moje pierwsze skojarzenia, taki język najnaturalniejszy, taka estetyka najmilsza.
E: Co czytasz, mniej więcej wiemy (choćby z wywiadu sprzed dekady). A co oglądasz, czego słuchasz? Kino czy serialowa rewolucja ostatniego dziesięciolecia? A może komiks? Pisałeś kiedyś ciekawie o Bilalu…
JD: Nie kryję przekonania, że twórczość serialowa – zwłaszcza dla telewizji typu HBO – stoi dzisiaj na wyższym poziomie niż twórczość filmowa przeznaczona dla kin. Zresztą nawet jak już powstanie interesujący film kinowy, to w kinach praktycznie nie sposób go odnaleźć i obejrzeć; wszystko, co najciekawsze, dociera tak samo: przez torrenty.
Seriale, pomijając inne ich cechy i uwarunkowania kulturowo-biznesowe, moim zdaniem stały się też współcześnie „domyślną formą opowiadania świata”, po trosze wypierając z tej roli powieści, a po trosze zmuszając powieść, by przyjęła coraz więcej charakterystycznych właściwości serialu. Znam takie reakcje: „Jaką powieść ostatnio czytałeś?” „Nie czytam powieści, oglądam seriale”.
E: Ale powiesz nam, jakie seriale? Co z tych najgłośniejszych z ostatnich lat widziałeś? Co wnoszą do gatunku? „Lost: Zagubieni”, „Herosi”, coś innego? A może spoza fantastyki?
JD: No to jedziemy: najlepsze seriale moim zdaniem to „The Wire” (arcydzieło), „Deadwood”, „Rodzina Soprano”, teraz bliscy ich klasy są „Mad Men”, ładnie dojrzewa „Breaking Bad”. Żaden serial fantastyczny nawet się nie zbliżył do ich poziomu.
Spoza tej już klasyki interesujące są różne lżejsze produkcje: „Entourage” (antropologia kulturowa krainy możliwej przyszłości), „The Shield: Świat glin”, chwilami „Californication”. Również BBC wypuszcza ciekawe rzeczy, jak „The Thick of It”, a ostatnio znalazłem na przykład „Downton Abbey”, w którym od razu poczułem się jak w jednym z Neverlandów dzieciństwa (nie mieliśmy takiego ziemiaństwa, ale mieliśmy kryminały Agathy Christie). Warto oczywiście śledzić miniserie historyczne HBO – poza tymi wojennymi także np. „Johna Adamsa”.
Od „Zagubionych” prędko odpadłem ze względu na nudną telenowelowatość – za dużo tej łzawej psychologii trzeba było ścierpieć, żeby doczekać do następnej tajemnicy wyspy. „Herosi” byli fajni przez około połowę pierwszego sezonu, potem się zapętlili na jałowej komiksowości. Z produkcji otwartych wielkich telewizji amerykańskich, jeśli nie zawodzi mnie pamięć, właściwie tylko „Dr House” nie tonie w sentymentalizmach i nudnych formułach. Staram się oglądać przynajmniej po kilka pierwszych odcinków seriali, które polecają mi znajomi, i albo w nie wchodzę, albo nie. Więc te wszystkie najgłośniejsze produkcje znam. Z fantastyki jeszcze najdłużej wytrzymałem przy „Battlestar Galactica”, a to dzięki świadomemu pójściu twórców w space operę retro. Z miniseriali niezły był „Zagubiony pokój”. No i oryginalne „Życie na Marsie”, jeśli zakwalifikować je do fantastyki.
Postawię tezę, że najciekawszy współcześnie trend w twórczości telewizyjnej to głębokie emulacje historyczne. Co łączy „The Wire”, „Deadwood”, „Rodzinę Soprano” i „Mad Men”? To wszystko są bardzo ambitne przedsięwzięcia worldbuildingowe. Nie ma znaczenia, że budujesz świat oparty na realu, a nie na fikcji. Podstawową strukturą nie jest tu fabuła ani żaden pojedynczy bohater (choć są genialne postacie i wielkie kreacje aktorskie), lecz świat, który definiuje bohaterów i wyświetla się w ich losach. Świat: fundamenty materialne, geografia, klimat, estetyka otoczenia, mechanizmy ekonomiczne, mechanizmy społeczne, sieci zależności kulturowych, politycznych, psychologicznych, obowiązujące systemy wartości, normy obyczajowe, tradycje, technologie, krój ubiorów, brzmienie języka itd. Absolutne mistrzostwo osiągnęli tu twórcy „The Wire”, którzy wykreowali i pokazali w fabularnie fascynujący sposób świat Baltimore ze wszystkimi jego warstwami społecznymi i we wszystkich istotnych nakręcających go mechanizmach.
Otóż istnieje podzbiór tych seriali, gdzie buduje się świat już nieistniejący, oddalony od naszego o przynajmniej jedną epokę kulturową. Od zwykłych seriali i filmów historycznych różnią się one tym świadomym nastawieniem nie tylko na możliwie wierną emulację „życia tam i wtedy” (często także na poziomie samego medium, np. naśladając ówczesną kolorystykę i kadrowanie, à la „Daleko od nieba”), lecz metodyczną dekonstrukcją przyczyn, DLACZEGO to życie wyglądało właśnie tak, jak wyglądało, dlaczego ludzie tak myśleli, mówili, zachowywali się. Niekiedy udaje się to lepiej, niekiedy gorzej. Na przykład teraz nie do końca przekonuje mnie „Zakazane imperium”, wcześniej skisło „Swingtown”. Chwyt fantastyczny w „Życiu na Marsie” był właśnie po to, żeby zderzenie mentalności widza z mentalnością epoki nastąpiło WEWNĄTRZ emulowanego świata. W tym sensie „Mad Men” są subtelniejsi, zawierzają domyślności widza.
Serial jest też w naturalny sposób „bliższy życia” od zamkniętego filmu dwu-, trzygodzinnego: nie tylko że bohaterowie mają czas i przestrzeń fabularną, by na ekranie „po prostu żyć”, a nie jedynie wypełniać funkcje zadane przez strukturę intrygi, nie tylko my się z nimi zżywamy, obcując przez miesiące, lata – ale na tak długich dystansach giną nam z oczu zaplanowane przez scenarzystów zawijasy fabuły, przeważa szum codzienności, małych wyborów, wątków pobocznych i gubimy się w nim tak samo jak bohaterowie. Popatrz na wykres giełdowy: jeśli widzisz go ściśniętego z dekady do jednego obrazka, to na pierwszy rzut oka dostrzeżesz kształt i kierunek wieloletniego trendu, ale jeśli dostajesz tylko wycinki kilkusesyjne, to z tych chaotycznych skoków w dół i w górę nijak nie wydedukujesz przyszłości spółki. I przełóż to na np. linię fabularną „Świata glin”, który w skali siedmiu sezonów jest oczywistym moralitetem o zagubieniu i upadku człowieka, ale oglądany odcinek po odcinku wkręca cię w ciąg „koniecznych kompromisów”, „dróg na skróty”, „dobrych intencji” itp., że nagle rozumiesz, w jaki sposób dobrzy ludzie robią złe rzeczy, w jaki sposób zmienia się na złe natura człowieka. W żadnym filmie dwugodzinnym nie pokażesz tego bez poczucia sztuczności, zaprogramowanego dydaktyzmu, fatalizmu widocznego z góry.
E: Czy to uwolnienie bohaterów od struktury opowieści to coś, co doceniasz jako specyfikę seriali, czy też rzecz, która przeszkadza ci jako pisarzowi? Powieść konstruuje się zazwyczaj o wiele precyzyjniej niż serial i nawet szum jest w niej czymś zaplanowanym (co w serialu nie zawsze jest prawdą). Mogłoby się wydawać, że ów szum powieściowy jest szlachetniejszej próby. Odbierasz go inaczej? Jako niedoskonałą imitację życia?
JD: To trochę inne zagadnienie: na ile każda fabularyzacja jest fałszem i zakłamaniem życia. Można rozrysować taką skalę: co bliższe życiu – co dalsze. (Problem też z „Fabli”). I współcześnie najdalsze są właśnie niearthouse’owe filmy kinowe, przy czym ich oddalenie jest – statystycznie – proporcjonalne do wielkości budżetu. Kilkadziesiąt milionów dolarów zabija prawdę życia skuteczniej niż zastęp cenzorów. Oczywiście w tej formule wielkobudżetowej także możliwe są dzieła sztuki (o tym za chwilę), ale jest to już co do istoty inna sztuka, tylko z rozpędu, z inercji kulturowej mieszana z tradycyjną sztuką narracji filmowej, która znacznie bliższa była literaturze.
Jesteśmy może już nie na początku, ale gdzieś w jednej trzeciej tej kulturowej ewolucji. Nadal, prawem statystyki właśnie, da się znaleźć niezłe „filmy dwudziestowieczne”, jeszcze te niskobudżetówki literackie pojawiają się niekiedy poza festiwalami, DVD i torrentami (wrażenie zrobił na mnie np. francuski „Prorok”, chociaż też przecież osadzony w mocnej strukturze dramatycznej). Niemniej one powstają i docierają do widza coraz wyraźniej WBREW systemowi. Przyszłością systemu nastawionego na widowiska kinowe są produkcje tego nowego rodzaju. Na koniec dla narracji filmowych hołdujących tradycji „literatury opowiadającej o życiu” pozostanie telewizja, a raczej sam format serialu telewizyjnego lub jakiś jego analog (bo wcale nie trzeba go oglądać w telewizji). I ów „system HBO” sprzyja z kolei im, one są jego owocem naturalnym. Do tego stopnia, że filmy, reżyserzy, aktorzy instynktownie przepływają do produkcji telewizyjnych; ten sam scenariusz dawniej poszedłby do kina, ale teraz coraz częściej powstanie film albo miniserial dla HBO, i on będzie lepszy.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

75
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.