9 i 10 grudnia wystąpił w Polsce reaktywowany niedawno zespół legenda – Swans. Trudno o twórcę bardziej niż jego lider – Michael Gira – zasłużonego dla szeroko pojętej muzyki alternatywnej, nic więc dziwnego, że na czwartkowy koncert we wrocławskim klubie Firlej trafiły tłumy. Jak przystało na artystycznych ekstremistów, był to występ na swój sposób radykalny. Co nie znaczy: idealny. Tak czy owak – z pewnością stanowił ciekawe przeżycie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jeśli wziąć pod uwagę tylko gatunki, których tworzenie przypisują grupie Swans Wikipedia i Rate Your Music, pozostanie 12 – jeżeli zaufać także innym źródłom, ta liczba niebagatelnie się zwiększy. Takie wyliczanie, choć nie nadaje się na podstawę do poważnej analizy, wiele mówi o historii Łabędzi, w której swój czas miały i prymitywne, zgiełkliwe utwory, w chwili powstania przekraczające poziomem brutalności wszelkie granice, i piętrowe, hipnotyczne kompozycje sąsiadujące z postrockowymi rejonami, i wiele innych stylistyk. Niekiedy w ramach jednej płyty, bo czemuż punk nie miałby towarzyszyć mrocznej elektronice? Na albumach pojawiały się przez lata, poza tradycyjnym rockowym instrumentarium, skrzypce, obój, flet, bağlama czy banjo i zwykle – co rzadsze niż obecność nietypowego sprzętu – pełniły jakąś niebanalną funkcję. Subtelności muzyce Swans dodawała także Jarboe – wokalistka i keyboardzistka, długo drugi obok Giry symbol formacji. Dzisiaj Jarboe w (zawsze zmiennym) składzie zespołu nie ma, tak jak na pierwszych krążkach, a z obecnych członków ważną w jego historii rolę odgrywał, poza liderem, tylko Norman Westberg; może jeszcze Christoph Hahn. Perkusiści Phil Puleo i Thor Harris znani są przede wszystkim z ekipy Giry działającej, kiedy Swans mieli przerwę – Angels of Light. Basista Chris Pravdica nie współtworzył żadnej z wymienionych formacyj. Z powyższej wyliczanki łatwo wnioskować o charakterze współczesnej odsłony Łabędzi: trzy gitary, dwie perkusje i bas – żadnych klawiszy – sugerują gęsty hałas. Tak było faktycznie – co prawda Harris chwycił w pewnym momencie za tzw. melodykę, a Gira za tradycyjną harmonijkę, ale muzycy prezentowali przede wszystkim ściany dźwięków wstrząsane nieraz przez mocne uderzenia w bębny. Radykalnie – choć w inny sposób – było już na początku: zaczęło się od wprowadzających klimat szumów i sprzężeń, by po mniej więcej 20 minutach koncertu koncert rozpoczął się faktycznie – tak obszernym wstępem poprzedzono otwierający nową płytę numer „No Words/No Thoughts”. Zespół postanowił przedstawić swoją bardziej eksperymentalną stronę i głos Giry dawał się usłyszeć rzadko – ale kiedy już wybrzmiewał, zwłaszcza a capella, nie pozwalał odmówić sobie mocy. Pierwszy z Łabędzi rozmawiał też z publicznością – czy to podczas wydłużonej antymodlitwy ze środka „Sex God Sex”, czy wtedy, gdy pytał niektórych o imiona lub – co w ustach czołowego nienawistnika rocka brzmiało dość przewrotnie – przekonywał audytorium o swojej doń miłości. Przemawiał też do obsługi technicznej klubu, prosząc o oświetlenie przybyłych, bo „musi widzieć publiczność”. Kiedy po pewnym czasie lampy zgasły – poprosił ponownie, mocno rozdrażniony. Już samo to czyniło koncert oryginalnym. Ale niekoniecznie przekonywało: przez owo rozwiązanie każdy ruch na sali rozpraszał, wydaje się zaś, że dobra widoczność wzmogła aktywność wielu osób – przy czym nie chodzi tu o taniec albo oklaski. Trudno w takiej sytuacji o skupienie. Jak przystało na Swans – było bardzo głośno. Uderzały w uszy sprzężenia i drony, podwójny zestaw bębnów również dawał publiczności w kość. Ci, którzy obawiali się, że starsze o kilkanaście lat Łabędzie wyciszą się i przypominać będą bardziej stonowaną muzykę Angels of Light, mogli odetchnąć z ulgą: zespół postawił na hałas – i to rodzaj wyrafinowanego hałasu właściwego tylko twórczości Michaela Giry. Podczas dwu godzin występu zdarzały się chwile nużące, dobór utworów nie zachwycił (z drugiej strony trudno, by przy tak bogatej historii zadowolić wszystkich), a w skoncentrowaniu się przeszkadzało oświetlenie. Ale idąc obejrzeć Swans na żywo, oczekuje się w głównej mierze koncertu innego niż wszystkie – a to nowojorska ekipa zapewniła. PS. Przed gwiazdą wieczoru zaprezentował się James Blackshaw. Występował wszakże bardzo krótko, cicho i przy panującym na sali gwarze – prawie niezauważalnie: będąc dalej niż kilka metrów od sceny, niełatwo było spostrzec, że koncert samotnego gitarzysty w ogóle trwa. Dlatego nie ma o nim w niniejszej relacji ani słowa. |