Jedenasta edycja Falkonu odbywała się pod hasłem cyberpunku, jednak oprócz stylistyki plakatu oraz dwóch czy trzech prelekcji nie odzwierciedlało się to w tematyce konwentu. Zapraszamy do przeczytania szczegółowej relacji ilustrowanej zdjęciami, rysunkami i tradycyjnymi cytatami z kapowniczka Achiki.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W tym roku Falkon trwał aż cztery dni. W czwartek o godzinie 16:00 kolejka do akredytacji była umiarkowana, zdążyłabym więc na drugą połowę prelekcji o japońskich dziwactwach, ale okazało się, że trwała tylko pół godziny. Prelekcja o kobietach na wojnie nie odbyła się w ogóle, poszłam zatem na końcówkę wykładu o piercingu. Młodocianie wyglądająca prelegentka pokazywała drastyczne zdjęcia penisów z kolczykami, piercingowych rekordzistów mających na twarzy więcej metalu niż skóry oraz „play-piercingu” polegającego na wstawianiu w plecy dwóch rzędów kółeczek i przeciąganiu przez nie wstążeczki, co wygląda jak wiązanie od gorsetu. Na koniec za pomocą mikrofonu oraz dwóch mazaków zaprezentowała wbijanie kolczyka w penisa. Na kolejnej godzinie nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić, więc zostałam w tej samej sali i słuchałam Wojtka Sedeńki opowiadającego o interesujących premierach (Wit Szostak, Jakub Żulczyk, Ted Kosmatka, Peter Watts) oraz planowanej zawartości nowego tomu antologii „Kroki w nieznane”. Praktycznie każde opowiadanie określał mianem „mocnego”. Jednak słuchanie informacji o genialnych tekstach to jak lizanie cukierka przez papierek, więc przeniosłam się na ostatnie dwadzieścia minut prelekcji Konrada „Kilma” Kowalskiego o demonach, opętaniach i tym podobnych rzeczach. Szybko pożałowałam, że nie uczestniczyłam w niej od początku, bo była fajna: może nie przesadnie dogłębna merytorycznie, ale prowadzona żywo i z biglem. Kiedy Kilm skończył, zajęłam jego miejsce za biurkiem. Słuchaczy było nawet sporo. Podłączyłam konwentowy laptop, który niestety nie mógł zobaczyć konwentowego rzutnika, więc musiałam slajdy pokazywać na monitorze. Opowiadałam o kryptydach afrykańskich: mngwie, niedźwiedziu z Nandi, mokele-mbembe, marozi oraz gepardzie wełnistym, starając się przedstawiać argumenty zarówno fantastyczne jak i racjonalne w kwestii ich istnienia. Bałam się, że nie wystarczy czasu, ale ostatecznie został mi kwadrans zapasu, więc opowiedziałam jeszcze trochę o niektórych kryptydach południowoamerykańskich. Potem poszłam posłuchać, jak Jacek Komuda przedstawia postać Samuela Zborowskiego, uważanego za symbol polskiego warcholstwa, choć na tle swojej epoki (pierwsza połowa XVI wieku) nie wyróżniał się jakoś drastycznie, ot, tu gościowi koła od karocy odkręcił, tam gołego Włocha miodem posmarował i postawił przed niedźwiedziem… Ponoć szlachcic ten padł ofiarą propagandy króla oraz Zamoyskiego: jest uważany za mordercę kasztelana Wapowskiego, a tymczasem tylko lekko go zranił; Wapowski zmarł na skutek zakażenia spowodowanego zaniedbaniem rany.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Była godzina 20:00 i zgłodniałam, więc zjadłam w barku smaczne naleśniki za 5 zł, po czym poszłam na prelekcję o łukach angielskich, przedarłszy się z trudem przez zbite stado fanów Andrzeja Pilipiuka tarasujących połowę parteru, by dostać się na jego wykład o rewolucjonistach walczących z caratem. Ja natomiast wysłuchałam, jak Marek „Brutus” Konopacki interesująco opowiada o historii, konstrukcji i zastosowaniu bojowym angielskiego łuku tzw. długiego (1,8 – 2 m). Wykonywano je z drewna cisowego, wiązowego lub orzechowego, wycinanego na granicy dwóch rodzajów tkanki drzewnej: na zewnątrz łuku była tkanka biała, odporna na rozciąganie, a wewnątrz – ciemna, która dobrze znosi kompresję. Łuki i cięciwy konserwowano, nacierając specjalną mieszanką wosku, łoju i czegoś tam jeszcze, w związku z czym deszcz – oczywiście nie jakiś tygodniowy – nie był im straszny (wbrew temu, co sądziłam na podstawie różnych opisów literackich). Zresztą łucznicy idący w bój często przechowywali pod hełmami zapasowe cięciwy. Na wraku statku „Mary Rose” z floty Henryka VIII znaleziono 138 łuków i 6000 strzał, a według zachowanych dokumentów było ich tam ze dwa razy więcej. Łuki zostały starannie odrestaurowane, ale na skutek przebywania pod wodą (choć w dość szczelnych skrzyniach) nie mają już takiego naciągu jak dawniej. Armie były wyposażone w łuki o różnym naciągu i dostosowane do nich strzały: ciężkie łuki służyły do strzelania na odległość i zasypywania wroga gradem strzał (w bitwie pod Azincourt na jednego zabitego Francuza przypadało średnio 80 angielskich strzał), lżejsze – do strzelania „snajperskiego”, gdyż mniejszy naciąg umożliwiał utrzymanie naciągniętej cięciwy przez chwilę potrzebną do wycelowania. Obejrzeliśmy też filmik, gdzie najlepszy łucznik z angielskiego bractwa łuczniczego i najlepszy kusznik (z lekką kuszą, taką naciąganą nogą) mieli za zadanie jak najszybciej strzelać do celu – wygrał łucznik z wynikiem 10 do 6. Zatem prawdziwe są opowieści, że dobry łucznik mógł wypuścić do tuzina strzał w ciągu minuty – choć oczywiście utrzymać takie tempo dało się tylko przez kilka minut, w dodatku łucznictwo powodowało deformacje kośćca pleców. W XII wieku łuk nieco stracił na znaczeniu bojowym, ponieważ po pierwsze pojawiły się zbroje płytowe, a po drugie walki toczyły się między rycerstwem, któremu zależało nie na zabiciu przeciwnika, lecz pojmaniu dla okupu. Ostatnie użycie łuku angielskiego na większą skalę miało miejsce w Wojnie Dwóch Róż, ale ponoć „głównie po to, żeby denerwować przeciwnika”. Na koniec Brutus pokazywał mapki najbardziej znanych bitew z użyciem łuków angielskich.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Prelekcja „Twórczość fanów w dobie kultury konwergencji” nie odbyła się, więc po zadaniu kilku pytań Brutusowi w kuluarach poszłam posłuchać, jak Krzysztof Drozd opowiada o pracy detektywa, którym jest. Dowiedzieliśmy się, że detektyw nie ma prawa przekazywać informacji prokuraturze ani policji, tylko klientowi. Po zakończeniu sprawy obowiązkowo składa klientowi pisemny raport, którego kopię przechować musi przez dwa lata. Krzysztof pokazał też urządzenie do śledzenia pojazdów, które przyczepia się lub podkłada do samochodu, by dokładnie znać jego lokalizację. Główne sprawy, do których ludzie wynajmują detektywów, to zdrady małżeńskie, ale również przestępstwa gospodarcze, np. zdrada tajemnicy handlowej lub oszustwa ubezpieczeniowe. Godzina pracy detektywa w Lublinie to wydatek ok. 75-100 zł, plus zwrot kosztów. W piątek na terenie konwentu pojawiłam się dopiero po godzinach pracy. Marek S. Huberath swoją prelekcję „Przyszłość ateizmu, ateizm w przyszłości” zaczął od przedstawiania dziwnych teorii fizycznych, ponieważ stwierdził, że czasami miały one rangę bliską religii. Usłyszeliśmy zatem o pomyśle Halleya (tak, tego od komety), że zmiany biegunów magnetycznych są powodowane tym, że nasza planeta składa się ze sfer o wspólnym środku: kiedy namagnesowana sfera się obróci, to bieguny się zmieniają. Dla odmiany III Rzesza próbowała odrzucić „żydowską fizykę Einsteina”, co skończyło się na teorii wklęsłej Ziemi – że niby żyjemy wewnątrz sfery, więc u-booty mogłyby się porozumiewać wysyłając sygnały radiowe pod kątem 45 stopni, to by szybciej doszło. Marek wyjaśnił, że autor tej teorii chyba nic nie wiedział o fizyce, albowiem grawitacja wewnątrz sfery wynosi zero. Następnie Huberath podał swoją definicję religii (jest ona pytaniem, czy świat jest nadmiarowy, znaczy – czy istnieje coś poza sferą materialną) i zaczął zastanawiać się nad możliwością użycia narzędzi naukowych do badania religii oraz ateizmu. Nauka nie może dowieść istnienia bądź nieistnienia Boga, gdyż niepewność jest ceną za wolną wolę; w średniowieczu Prudencjusz z Troyes twierdził, że w ogóle nie wolno intelektualnie rozwiązywać spraw wiary. Żeby było ciekawiej, ateizm nie oznacza, że nie ma zaświatów – występują one na przykład w buddyzmie, pomimo braku osobowego boga. Kiedy już ustalimy, czy są zaświaty, drugim pytaniem jest obecność bytu nieskończonego – i tu pojawiają się schody, ponieważ pojęcie nieskończoności oznacza co innego, niż kiedyś. Długo uważano, że Wszechświat jest nieskończony w czasie i przestrzeni, ale w XX wieku zanegowano te teorie, m.in. na skutek odkrycia promieniowania reliktowego. Przy okazji Marek wyjaśnił kilka rodzajów nieskończoności: może ona rozciągać się na zewnątrz (szereg coraz większych liczb) albo do wewnątrz (szereg coraz mniejszych ułamków). „Dam wam przykład, który przełkniecie. Wyobraźcie sobie bardzo długi cykl fantasy i dwóch królów, z których każdy ma nieskończenie wielką armię”.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
MSH podzielił ateizm na trzy rodzaje: ateizm rozpaczy (buddyzm), dekadencki ateizm Seneki oraz popularny również i dzisiaj radosny ateizm encyklopedystów francuskich, którzy po odrzuceniu Boga ubóstwili ludzki rozum. Autor „Gniazda światów” wyraził pogląd, że ateizm jest dobry na prywatny użytek, jeśli jednak próbuje się na nim budować społeczeństwo, kończy się katastrofą: nazizmem albo komunizmem… zaraz, a naziści to czasem nie mieli na klamrach napisu „Gott mit uns”?… Następnym punktem programu była prelekcja dr Pawła Frelika „Cyberpunk nie istnieje – albo o tym, jak biały pisarz z Teksasu wymyślił sobie nową rewolucję.” Frelik sympatycznie wygląda ze swoją kitką kręconych włosów prawie wielkości głowy. Na szczęście pozbył się tego manierycznego amerykańskiego akcentu, który prezentował na pierwszych Falkonach. Najpierw wyjaśnił genezę i znaczenie terminu. Cyberpunk = cyber + punk, przy czym cyber = implanty, protezy, przeszczepy, narkotyki, cyberprzestrzeń, informacja jest wszystkim i wszystko jest informacją, zaś punk = zero iluzji, precz z korporacjami, niewesoła przyszłość. Muzyka punk to największy szwindel rocka, zaś literatura cyberpunk – największy szwindel SF. Oba zostały odgórnie zmontowane. |