powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (CII)
grudzień 2010

Osiedle
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Słaniając się ze zmęczenia wbiegł w lukę między wieżowcami. Tuż za plecami słyszał oddechy prześladowców, szelest ich ortalionowych kurtek. Był już na trawniku oddzielającym chodnik od jezdni, gdy jeden z nich rzucił się do przodu z wyciągniętymi rękami. Ostatkiem sił Artur przyspieszył. Tamten chybił, lecz gdy już miał wylądować na trawie, rozcapierzonymi palcami zahaczył o piętę uciekiniera. Artur stracił rytm, potknął się o krawężnik. Omal nie upadł, w ostatniej chwili podparł się dłońmi, boleśnie zdzierając skórę o szorstki asfalt i zataczając się wbiegł pomiędzy samochody.
W jednej chwili otoczyła go przeraźliwa kakofonia.
Ktoś trąbił, ktoś przeklinał, hamulce piszczały, zgrzytała darta blacha. Zderzak otarł się o jego udo, Artur przetoczył się po jakiejś brudnej masce, lecz biegł dalej.
Od chodnika po drugiej stronie drogi dzieliły go już tylko centymetry, gdy w końcu został trafiony. Nie poczuł bólu, po prostu nagle asfalt zamienił się miejscami z ciemnym niebem i nie trzeba już było biec. Tuż przed oczami zatrzymała mu się złota felga. Czyjeś ręce podniosły go w górę.
– Mówiłem, że cię znajdę, skurwysynu.
– Cieszę się, naprawdę… – wykrztusił.
– Jaja sobie robisz? Do środka z nim.
Błękitna klapa bagażnika pojechała w górę. Czyjeś dłonie wepchnęły go do środka i zapadła ciemność.
9.
Artur leżał na boku, zwinięty w kłębek. Czuł, jak ogarnia go spokój. Ucieczka właśnie się skończyła, nie było już powodu do strachu i zdenerwowania. Mógł po prostu leżeć na miękkim materiale wyściełającym bagażnik, odprężyć się, pozwolić myślom odpłynąć. W kieszeni spodni odnalazł papierośnicę z ostatnim skrętem, zapalniczka była w kurtce. Wiercił się, szukając odpowiedniej pozycji, w końcu zapalił. Płomień niemal otarł się o nos i brwi, ale nie szkodzi, najważniejsze, że mógł zaciągnąć się głęboko. Bagażnik natychmiast wypełnił się dymem.
Gdzie zrobiłem błąd? – zastanawiał się bez emocji. Nie chodziło o to, że komuś podpadł, nadepnął na czyjś odcisk. Kręcili jakieś wałki w tej niby upadłej fabryce, ale co z tego? Nie wyglądało, żeby się z tym szczególnie kryli. Miał nieodparte wrażenie, że błędem była sama obecność tutaj, że był jak ciało obce, wirus budzący do działania układ immunologiczny tego miejsca.
Ale dlaczego?
Za bardzo się od nich różnił. Może i był leniwym cwaniaczkiem, kanciarzem i kombinatorem, ale dokądś zmierzał – oni stali w miejscu. Upadał się i podnosił, uciekał albo gonił, podczas gdy oni trwali na tym osiedlu jak przedpotopowe skamieliny zagrzebane w mule.
Samochód gwałtownie zahamował. Arturem zarzuciło, skręt wypadł spomiędzy warg i potoczył się w ciemność. Na zewnątrz trzasnęły drzwi subaru, słychać było podniesione głosy, przekleństwa i krzyki. Łupnęło, coś ciężkiego upadło na maskę, po czym wszystko się uspokoiło. Jeszcze raz kłapnęły zamykane drzwi, samochód zawrócił na trzy i ruszył w drogę powrotną.
Artur odnalazł w końcu jointa, trafił palcami prosto w żar, ale nawet się nie skrzywił. Zaciągnął się jeszcze raz, chociaż nawet nie musiał – bagażnik był tak wypełniony dymem, że tylko z trudem dało się oddychać.
Zrozumiał, że jednak nie uda mu się uciec z osiedla. Chłopaków z miasta znał, mogli go wywieźć, obić mu mordę albo połamać nogi, ale to było, powiedzmy, w porządku. Ich prawo. A tamci? Oni byli inni.
Samochód jechał płynnie i powoli. Zwalniał przed przejściami, spokojnie ruszał ze świateł. W pewnej chwili przejechał przez próg, mógł to być krawężnik albo leżący policjant, i dalej jechał po szorstkiej, nierównej nawierzchni.
Arturowi wydawało się, że pomimo mroku zaczyna widzieć przez otaczający go dym, przez klapę bagażnika i konstrukcję auta; dostrzega plac wyłożony płytami z żelbetu, faceta w płaszczu, palącego z dzielnicowym papierosy obok ogrodzenia, szeroko otwarte drzwi ceglanego budynku pełnego manekinów. Wszystko stawało się proste i zrozumiałe. Żyją tutaj od czterdziestu lat, niby w środku miasta, a w rzeczywistości odizolowani jak na wyspie. Mają swój sposób życia, coraz mniej przystający do zewnętrznego świata, swoje zwyczaje i hierarchię wartości.
Wyobraził sobie chmurę dioksynowego pyłu pokrywającą okoliczne bloki.
Czy możliwe, żeby coś popieprzyło się im w DNA? Czemu nie, zresztą pewnie krzyżują się tu między sobą jak jakieś zdegenerowane plemiona w Polinezji. W takim razie, skoro różnią się tak bardzo – zachowaniem, nawet genami – czy należą do tego samego gatunku co reszta ludzi? A może to zupełnie nowy rodzaj kręgowca, który jak guz nowotworu zagnieździł się pośrodku tkanki miasta?
Nagle wszystkie potłuczone żarówki, zadeptane trawniki, przewrócone kosze na śmieci nabrały nowego sensu. To nowy gatunek kształtuje otoczenie, aby jak najlepiej pasowało do jego potrzeb.
Samochód zatrzymał się. Artur pociągnął ostatniego macha, objął rękami podkurczone kolana i z całej siły zacisnął oczy. Był jak neandertalczyk w obozie ludzi z Cro Magnon; wiedział już, że nie zrozumie ich celów i zamiarów. Zasady walki o byt były takie same jak przed wiekami – naruszył ich terytorium, nie mógł więc oczekiwać litości.
Gdy szczęknęła klapa bagażnika, zaczął się modlić.
powrót do indeksunastępna strona

7
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.