Debiuty uznanych pisarzy warto czytać choćby po to, żeby zobaczyć, jak się mają do wytworzonego za sprawą późniejszych książek wizerunku autora. Wydany niedawno w Polsce „Strażnik sadu” nosi kilka znamion, które pozwalają podejrzewać, że napisał go Cormac McCarthy, ale… jakby nie on.  |  | ‹Strażnik sadu›
|
Tennessee, międzywojnie. Tytułowy bohater, stary Arthur Ownby, nazywany jest wujem, jednak nastoletniemu półsierocie Johnowi Wesleyowi Rattnerowi zastępuje raczej dziadka: od dawna samotnego i z samotnością obytego, lecz zawsze gotowego podzielić się opowieścią. Funkcję ojca pełni dla chłopaka Marion Sylder – drobny szmugler i gnida, zarazem wszakże istota o niebo bardziej ludzka niż tworzeni potem przez McCarthy’ego odhumanizowani okrutnicy. Takich, pojawiających się już w opublikowanych kilka lat później „Outer Dark” i „Dziecięciu bożym”, w „Strażniku sadu” nie ma wcale – nie brak nikczemników i prymitywów, ale nie stara się w nich autor dokonać syntezy i uwydatnienia całego człowieczego zła, a innych cech pozbawić. Zarówno Ownby, jak i Sylder, mają z nieobecnym biologicznym ojcem młodzieńca więcej wspólnego niż przejęcie jego roli i wprowadzanie nastolatka w dorosłość: obu, choć w różny sposób, dotyczy śmierć Rattnera seniora. Jednocześnie żaden z trójki bohaterów nie podejrzewa, że między nieboszczykiem a pozostałymi dwoma istnieje związek (starsi mężczyźni zresztą praktycznie się nie znają); gdyby zdawali sobie z tego sprawę, ich losy musiałyby potoczyć się zupełnie inaczej. Bez owej nieświadomości nie mogłaby powstać zażyła relacja Johna Wesleya i Mariona, która przez ponure wydarzenia z przeszłości nabiera ironicznego, paradoksalnego wymiaru. Tym samym zżyte osoby nie wiedzą o sobie najważniejszego; niejako się mijają. Tak jak, przynajmniej z pozoru, przechodzą obok siebie poszczególne wątki – w powieści nie ma liniowości czy ciągłości, „Strażnik…” wydaje się raczej, choć mniej chaotycznym niż np. „Przeprawa”, bo układającym się w zmyślną strukturę, archipelagiem utrzymanych w podobnej konwencji scen, tworzących portret południowców i ich ziemi. Dzieło z 1994 roku wspomniane zostało nie bez powodu: sporo, jeśli nie większość, poszczególnych wysepek można by wpleść w formie opowiadania przypadkowego wędrowca między paragrafy opartej na dygresjach drugiej części „Trylogii pogranicza”. Już w „Strażniku…” McCarthy nie wyróżniał dialogów, już tutaj kazał prostym bohaterom mówić slangiem i kaleczyć język, już tutaj przeplatał zwięzłe opisy poetyckimi porównaniami. Już tutaj przegapienie kilku słów grozi zgubieniem tropu. Jednak stylowi debiutu Amerykanina, bez wątpienia kunsztownemu, brak takiego minimalizmu, z jakiego później zasłynął autor. Czytelnik, który zapoznał się wcześniej z innymi dziełami pisarza (co o tyle prawdopodobne, że na polskim rynku debiut ukazuje się jako siódme z nich), może odnieść wrażenie, że na zmianę pojawiają się tu fragmenty pisane przez dobrze znanego McCarthy’ego i te popełnione przez innego, mniej oszczędnego literata. Jeżeliby spróbować ułożyć utwory pisarza w pewnym porządku, po przeciwnej stronie „Strażnika sadu” należałoby ulokować „Drogę” – nie tylko ze względów chronologicznych. Jak bowiem wieńcząca dorobek autora pozycja najbardziej oderwana jest od konkretnych miejsc i czasów, tak pierwsza mocniej niż inne jego powieści wydaje się osadzona w swojej krainie oraz epoce. W tym punkcie warto przytoczyć ostatnie słowa książki, które, jak to bywa u McCarthy’ego, są raczej ogólną refleksją niż zamknięciem fabuły: „Już odeszli. Uciekli, wygnani w śmierć lub na obczyznę, straceni, zgubieni. (…) Żaden awatar, potomek ni ślad nie pozostał po tym ludzie. Na ustach obcej rasy, która dziś tam mieszka, jego imiona są mitem, legendą, prochem”. Na kartach „Strażnika…” przywrócony zostaje krótkotrwały świat Południa, który zginął bezpowrotnie, zabrawszy ze sobą swój mrok, ale i nieznaną dziś spójność z naturą; „Drogę” zamyka McCarthy, pisząc w końcowym zdaniu o dolinach, gdzie „wszelka rzecz była starsza od człowieka i tchnęła tajemnicą” – jakie znaczenie ma wobec takiej potęgi marginalna kultura czerwonoszyich farmerów? Zarazem, kreśląc powykrzywiane historie jednostek, nie traktuje ich pisarz jako centrum znikającego uniwersum. Ludzie są niewywyższonym elementem rzeczywistości, w której równorzędny dramat może przeżywać zwierzę lub sam sad. Być może więc powodem odejścia tego świata jest nie tyle zabraknięcie opłakiwanego w zakończeniu ludu, ile fakt, że na jego miejsce przyszedł inny, niepasujący do zastanych realiów, ale potrafiący je zniszczyć.
Tytuł: Strażnik sadu Tytuł oryginalny: The Orchard Keeper ISBN: 978-83-08-04579-0 Format: 296s. 125×195mm Cena: 29,90 Data wydania: 7 października 2010 Ekstrakt: 70% |