„Wirus” Guillermo del Toro i Chucka Hogana to książka, w której najważniejsze jest pierwsze kilkadziesiąt stron. To one, skutecznie chwytając za gardło, sprawiają, że czytelnik gładko przechodzi przez słabszy środek i dociera aż do kiepskiego końca – jeśli nie z wielką przyjemnością, to przynajmniej z zainteresowaniem.  |  | ‹Wirus›
|
Na nowojorskim lotnisku ląduje samolot z Berlina. Aż do chwili, gdy koła dotykają pasa, wszystko wydaje się w porządku. Potem nagle kontakt z załogą się urywa, a z ciemnego, milczącego samolotu nikt nie wysiada. Tak rozpoczyna się „Wirus” i trzeba przyznać, że jest to początek znakomity. Co prawda uprzejmy wydawca poinformował już czytelników w blurbie, że będziemy czytać o wampirach, a i autorzy tego nie ukrywają – nawiązania do „Draculi” są aż nadto wyraźne, np. jeden z bohaterów ma na imię Abraham, zaś dla polskich wielbicieli prozy Andrzeja Sapkowskiego dodatkowo znacząca będzie nazwa lotu: Regis 7-5-3. Lecz mimo braku niespodzianki krwiopijcy w „Wirusie” są wystarczająco „inni”, by budzić dreszczyk przyjemnej niepewności. Co wezwane służby znajdą w milczącym samolocie? Jak rozprzestrzenia się wampiryczna zaraza? Pierwsze kilkadziesiąt stron powieści intryguje precyzyjnie stopniowanym napięciem i gęstniejącą atmosferą osaczenia: naukowcy nie potrafią zaakceptować tego, co widzą, a pierwsi zarażeni zmagają się w przerażeniu z buntującymi się nagle własnymi ciałami. A potem coś się psuje. Po pierwsze – do dobrego, choć może nie nazbyt oryginalnego pomysłu „biologicznego” uzasadnienia wampiryzmu autorzy ni w pięć ni w dziesięć dorzucają motywy z ludowych legend. I o ile jeszcze można uwierzyć, że żyjący w ludzkim ciele wirus będzie źle reagował na światło, o tyle informacja, że pasożyt jest w stanie rozróżnić, czy jego nosiciel został zaproszony czy też nie, to czysty absurd (co ciekawe, identyczny błąd znaleźć można we „Wpuść mnie”). Im mniej tu „naukowości” (choćby i powierzchownej), a więcej tradycyjnego wampiryzmu, tym książka staje się słabsza – a, niestety, w miarę rozwoju akcji zaczyna przeważać właśnie konwencja. Pojawia się srebro jako niezawodny środek, jeden z bohaterów to, jakżeby inaczej, staruszek, który przez całe życie przygotowywał się do starcia z odwiecznym Złem, są wreszcie i Pradawni, czyli coś w rodzaju wampirzej arystokracji, którzy tracą punkt charyzmy za każdym otwarciem ust (zawsze byłam zdania, że przedstawiciele Zła powinni być wystarczająco mądrzy, by siedzieć cicho). A opowieść zmierza kurcgalopkiem wprost w znany z licznych filmów i książek schemat „Grupki Niedobranych Osób, Które Walczą Z Przeważającymi Siłami Wroga I Którym Nie Ma Prawa Się Udać, Ale I Tak Pewnie Się Uda”. W rezultacie, choć pierwszy tom mimo wszystkich wad pozostawia po sobie dość sympatyczne wrażenie, nie jestem przekonana, czy drugą i trzecią część trylogii chcę przeczytać. A może się mylę i autorzy czymś jeszcze mnie zaskoczą? Plusy: - dobry początek
- „biologiczne” wytłumaczenie wampiryzmu
Minusy: - sztampowa końcówka
- mieszanie „naukowości” z legendami
Tytuł: Wirus Tytuł oryginalny: The Strain ISBN: 978-83-10-11730-4 Format: 504s. 152×230mm Cena: 44,90 Data wydania: 10 listopada 2010 Ekstrakt: 60% |