Największe rozczarowania 2010: 10. Owl City „Ocean Eyes” / Hurts „Happiness” W kwestii Owl City i Hurts mam ten sam podstawowy zarzut – poza świetnymi, radiowymi hitami w postaci „Fireflies” (Owl City) i „Wonderful Life” (Hurts), tak naprawdę nie mają nic więcej do pokazania. To przykłady typowych wykonawców jednego przeboju, o których dziś mówi się, że są nową Wielką Światową Nadzieją przemysłu muzycznego, a jutro nikt o nich nie będzie pamiętał. Sorry. 9. The Drums „The Drums” Z The Drums sprawa wygląda podobnie, jak z płytami wymienionymi wyżej, z tą różnicą, że ci nie byli w stanie wylansować nawet porządnego światowego przeboju. Tym bardziej zagadką jest, czemu mówi się o nich z takim uwielbieniem. Prorokuję im, że wkrótce podzielą los całych zastępów zespołów z „the” na początku i „s” na końcu, które miały być Wielką Światową Nadzieją, a teraz nie mają nawet międzynarodowej dystrybucji płyt.  | ‹Congratulations›
|
8. MGMT „Congratulations” Zdecydowanie wielkie „congratulations” dla MGMT, którzy we wzorowy sposób zniszczyli sobie karierę. Po świetnym debiucie w postaci „Oracular Spectacular” z 2008 roku, zaserwowali krążek bezbarwny i zupełnie nijaki. Do tego opatrzony kiczowatą okładką (ale o tym za kilka dni). A może po prostu zabrakło talentu?  | ‹Interpol›
|
7. Interpol „Interpol” Wpadek Wielkich Światowych Nadziei ciąg dalszy. Tym razem to już nie potknięcie a porażka totalna. Nie dlatego, że czwarty krążek Interpolu jest tak zły, a dlatego, że nie jest wystarczająco dobry. Przeciętność wieje z każdego kawałka, co do których nie ma się ani co przyczepić, ale też za co ich pochwalić. W moim przypadku zawód jest tym większy, że wciąż mam nadzieję, że grupa choć zbliży się jeszcze do poziomu debiutu „Turn on the Bright Lights”. Trzecia próba powtórzenia sukcesu i trzeci niewypał. Mój kredyt zaufania spadł prawie do zera. 6. Hey „Re-MURPed!” Zupełnie nie pojmuję idei wydawania remiksów popularnych albumów. W przypadku Hey to niezrozumienie jest tym większe, że „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!” i tak jest najbardziej podszytym elektroniką dziełem w dotychczasowej dyskografii formacji. Nie widzę więc w tym głębszej filozofii, niż chęć wyciągnięcia od fanów dodatkowej gotówki. Aczkolwiek nie wyobrażam sobie, by było to celowe działalnie Kasi Nosowskiej, a zwalam całą winę na karby zachłannej wytwórni płytowej. Mam nadzieję, że się nie mylę.  | ‹Scratch My Back›
|
5. Peter Gabriel „Scratch My Back” Ta płyta budzi wiele kontrowersji, co dało się odczuć także na łamach Esensji. Jedni są zachwyceni, inni śmiertelnie znudzeni. Ja należę do tych drugich, dla których słuchanie „Scratch My Back” było drogą przez mękę. Owszem, trzeba przyznać Gabrielowi, że włożył wiele pracy w orkiestrowe aranżacje cudzych utworów, ale trzeba zadać sobie pytanie podstawowe: „po co”. Zwłaszcza, że zamiast rozmieniać się na drobne, mógłby zabrać się za nagrywanie płyty z całkowicie premierowym materiałem. Od wydania „Up” minie zaraz dziesięć lat!  | ‹Strong Together›
|
4. Quidam „Strong Together” Choć o najlepszych płytach koncertowych 2010 roku będziemy pisali w osobnym tekście, o najgorszych możemy już teraz. Quidam miał nam zaserwować koncertówkę, która miała być wydarzeniem roku. Wydano ją iście po europejsku, w pięknym digipacku, z bogatą książeczką, zarówno w formacie DVD, jak i na 2 CD. Co z tego, skoro sam koncert jest zagrany ociężale i całkiem bez polotu. Szkoda.  | ‹Guitar Heaven: The Greatest Guitar Classics of All Time›
|
3. Santana „Guitar Heaven: The Greatest Guitar Classics of All Time” To miał być hołd dla klasyków, którzy ukształtowali muzyczną wrażliwość Santany, a zamienił się w jarmarczny festiwal przaśności i braku dobrego smaku (patrz cover „Back in Black”). Obrana za czasów „Supernatural” formuła, by zapraszać różnych gości i pozwolić im szaleć w studio, z każdym następnym albumem króla gitary sprawdza się coraz mniej. Ja rozumiem, że każdy zaproszony muzyk chce się pokazać przy Santanie, ale szkoda, że nad tym tłumem nikt nie panuje, przez co słuchając „Guitar Heaven” jedyna emocja jaką się odczuwa, to coraz bardziej narastające poczucie żenady.  | ‹Slash›
|
2. Slash „Slash” Były gitarzysta Guns N’Roses i Velvet Revolver pozazdrościł Santanie i też postanowił zebrać jak najwięcej kolegów po fachu, którzy przypadaliby na jeden milimetr taśmy nagraniowej. W efekcie dostaliśmy całkiem niezłe kawałki Ozziego Osbourna, Lemmiego Kilmistera, Iana Astburego, Iggiego Popa… ale nie Slasha, który gdzieś w tym wszystkim utonął. Sprawy nie ratuje beznadziejna okładka, za którą ktoś powinien dostać cięcie po pensji.  | ‹Live›
|
1. Coma „Live” W tym roku antyzwycięzcą w moim podsumowaniu została nasza rodzima Coma. Przede wszystkim za rozdmuchane ego, które doprowadziło do tego, że pierwsza koncertówka w ich dorobku okazała się zupełnym niewypałem. Byłem na kilku koncertach Comy na różnych etapach jej popularności i faktycznie z tym zespołem dzieje się coś niedobrego, ale nigdy nie było tak źle jak na „Live”. Utwory zostały zagrane niedbale, za bardzo chaotycznie, natomiast Piotr Rogucki, którego mimo wszystko uważam za jednego z najlepszych wokalistów w naszym kraju, nabrał tak pretensjonalnej maniery, że jego śpiewu czasem nie da się słuchać. Boję się, że jeśli zespół cały czas tak będzie się rozdymał w samouwielbieniu, wreszcie z hukiem pęknie. |