„Miasto i Miasto” pada ofiarą nazbyt rozbudzonych oczekiwań, i to z dwóch powodów. Pierwszym jest imponujący zestaw nagród, jaki posypał się na nową powieść Chiny Miéville’a, drugim bardzo oryginalny pomysł wyjściowy. To sprawia, że czytelnik spodziewa się arcydzieła, a gdy dostaje do ręki po prostu znakomitą książkę, jest lekko rozczarowany.  |  | ‹Miasto i Miasto›
|
Najlepszy w „Mieście i Mieście” jest pomysł dwóch tytułowych miast – co do tego, jak sądzę, chyba wszyscy się zgodzą. Besźel i Ul Qoma leżą tuż obok siebie, ale oddzielone są niewidzialną granicą – mieszkańcy Besźel pod groźbą surowej kary muszą udawać, że nie widzą ani Ul Qomy, ani jej mieszkańców i na odwrót, jakby drugie miasto w ogóle nie istniało. Dziwne? A to tylko początek, bo istnieją także miejsca należące do obu miast, tzw. przeplotowe, ale bynajmniej nie wspólne – Ulqomanin stojący w takim miejscu wciąż jest na terenie swojego miasta, a mieszkaniec Besźel, choćby znalazł się na tej samej chodnikowej płytce – na terenie swojego. Jednego od drugiego odróżnić można po wyglądzie i po zachowaniu, stąd mieszkańcy obu miast od dzieciństwa uczą się rozpoznawania drobnych niuansów stroju i gestów, by wiedzieć, kogo ignorować, a kogo nie. Konsekwentne zastosowanie tej zasady prowadzi do jednej z najlepszych scen w książce, w której pewien cudzoziemiec idzie taką właśnie „przeplotową” ulicą, a ponieważ zarówno jego zachowanie, jak i wygląd są całkowicie „neutralne” – nie można go zatrzymać. Jakby był niewidzialny. Służby porządkowe Besźel oraz Ul Qomy mogą jedynie czekać, aż mężczyzna choćby drobnym gestem „zdradzi się”, gdzie właściwie przebywa – i dopiero wtedy policja/milicja odpowiedniego miasta będzie miała prawo wkroczyć do akcji. Już sam pomysł jest w wystarczającym stopniu nietypowy, by budzić ciekawość, a trzeba jeszcze przecież napisać o imponującej szczegółowości, z jaką Miéville swoją koncepcję dopracował. Przyznaję, długo byłam przekonana, że tak skomplikowana konstrukcja nie będzie mogła obyć się bez magii, przez cały czas czekałam, aż pojawią się „czarodziejskie bariery” pomagające trzymać dystans pomiędzy dwoma miastami. Nic z tego. Ta osobliwa koegzystencja jest umocowana w naszym, całkowicie realnym świecie – bo Besźel i Ul Qoma nie leżą w żadnej fantastycznej krainie, a gdzieś w Europie Wschodniej, w strefie wpływów bałkańskich czy tureckich. Miéville dokonuje cudów literackiej ekwilibrystyki, by swój pomysł uprawdopodobnić i choć czasem porusza się na granicy wiarygodności, nigdy jej nie przekracza. Dowiadujemy się więc, w jaki sposób małe dzieci uczą się chodzić po własnym mieście, jednocześnie ignorując to drugie, dowiadujemy się, że dla turystów organizowane są specjalne kursy, a odwiedzający muszą nosić plakietki gości. Wszystko to jest tak spójne i przemyślane, że w pewnym momencie, gdy czytelnik zrozumie już podstawowe zasady, ten świat… przestaje dziwić. I przyznam szczerze, nie do końca wiem, czy to dobrze, czy źle, z jednej strony trochę brakuje tu tego nieustannego poczucia bycia zaskakiwanym, jakie towarzyszyło czytelnikowi podczas lektury powieści z cyklu Bas-Lag. A z drugiej strony, czyż fakt, że dwa tak niezwykle oryginalne miejsca w pewnym momencie mogą wydać się równie swojskie jak Katowice czy Warszawa, nie jest największym komplementem dla talentu autora? I szkoda trochę, że pozostałe elementy nie dorównują fascynującej wizji świata. Inspektor Tyador Borlú z Brygady Najpoważniejszych Zbrodni to dość typowy bohater kryminału noir, samotny, z nieco już wytartymi ideałami, ale wciąż przyzwoity. Piszę „dość typowy” bez ironii: to nie zarzut, lecz stwierdzenie faktu, taki charakter doskonale pasuje do fabuły, która w dużej mierze do noir nawiązuje. A Borlú to dobra, wiarygodna postać, którą łatwo polubić na czas lektury – ale i taka, niestety, której po skończeniu książki raczej wspominać się nie będzie. Podobnie z drugoplanowymi bohaterami – są wyraziści (zwłaszcza, co ciekawe, ofiara morderstwa), lecz nie zostają na długo w pamięci. Sama zaś intryga trzyma w napięciu i, co więcej, jest skonstruowana tak, by doskonale pasować do powieściowej rzeczywistości, w żadnym innym miejscu ta konkretna zagadka nie mogłaby się pojawić – lecz końcówka jednak trochę rozczarowuje. I właściwie nie mam o to pretensji do pisarza, tu spirala oczekiwań nakręcona była tak mocno że, jak sądzę, czegokolwiek autor by nie napisał, czytelnik i tak kręciłby nosem. A Miéville zdecydował się na wyjaśnienie połowiczne: tzn. część tajemnic obu miast ujawnił, a części nie i choć odsłonięte sekrety okazują się nie aż tak fascynujące, jak się spodziewaliśmy, a końcowy unik może zirytować, kto wie, czy w tym konkretnym przypadku nie było to wyjście najlepsze z możliwych. Przyznam szczerze, że nie do końca rozumiem też zamieszczoną na tylnej okładce informację o wyżynach „metafizycznych i artystycznych”, na jakie wznosi się „Miasto i Miasto”. Fakt, miasta żyjące „razem, ale osobno” świetnie poddają się wielu różnym interpretacjom. Może nawet zbyt wielu, a te najbardziej oczywiste (jakie to prawdziwe, że ludzie mijają się na ulicy, nie dostrzegając się nawzajem) wydają się zarazem najbardziej banalne. Dlatego ja wolę patrzeć na „Miasto i Miasto” po prostu jako na znakomity kryminał noir w niezwykłej scenerii. I już to wystarczy, by książkę gorąco polecać.
Tytuł: Miasto i Miasto Tytuł oryginalny: The City & The City ISBN: 978-83-7506-556-5 Format: 392s. 135×205mm Cena: 39,90 Data wydania: 19 października 2010 Ekstrakt: 80% |