Przyznam, że czekałem na tę płytę. Publikowanie archiwaliów w przypadku śmierci artysty jest dość powszechną praktyką i nie traktuję krążka „Michael” jako świętokradztwa. Wręcz przeciwnie, dzięki niemu przypomniałem sobie, czemu Jackson był Królem Popu.  |  | ‹Michael›
|
Wszyscy, którzy narzekają, że to nie jest wybitna płyta, oczywiście mają rację. Nie znajdziemy tu utworów mających chociaż drobną szansę dorównać największym hitom Jacksona. Pod tym względem mogę się zgodzić z krytykującymi album ortodoksyjnymi fanami artysty, twierdzącymi, że nigdy nie zgodziłby się na opublikowanie tych kawałków. Z drugiej strony kariera Jacko nie była pozbawiona ewidentnych wpadek, do których na pewno należy wydany jeszcze za życia artysty krążek „Invincible” z 2001 roku. To była dopiero katastrofa! Tymczasem utwory składające się na zawartość „Michaela” to porządne popowe kawałki, które nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Bo nie oszukujmy się, ale nawet jeśli jest to poziom najmniej wyrazistych momentów „Dangerous” czy „Thrillera”, to wciąż jest to jakość dla niektórych nieosiągalna. Zarzuty, jakoby producenci „Michaela” wcale nie wykorzystali oryginalnych ścieżek nagranych przez Króla, są wyssane z palca. Tu prawie w każdym kawałku czuje się rękę mistrza. Takiego feelingu nie byłby w stanie wytworzyć nikt inny, a zwłaszcza realizatorzy, jacy zabrali się za kompletowanie materiału. Kiedy trzeba jest żywiołowo i energetycznie („Monster”, „Hollywood Tonight”), choć obcujemy też z bardziej nastrojowymi utworami, które chociaż nie dorównują przebojowości „Heal the World” i „Earth Song”, to przyjemnie kołyszą („(I Like) The Way You Love Me”, „Best of Joy”). Osobną kwestią jest udział producentów i gości, którzy lęgną się na tym krążku jak mrówki. Rozumiem, że każdy chce się podpiąć pod sukces komercyjny pośmiertnego wydawnictwa Jacksona, ale czasem jest to aż wysoce niestosowne. Tu za wzór podałbym otwierający całość „Hold My Hand”, który z niewyjaśnionych dla mnie powodów stał się singlem promującym całość. Akon, odpowiadający za ten koszmarek, zaszalał i zupełnie zatracił ducha twórczości Jacko. Na szczęście inni byli bardziej powściągliwi i nie kombinowali za bardzo. Bardzo ciekawie wypadła kooperacja z Lennym Kravitzem w „(I Can’t Make It) Another Day”, który szarpanym gitarowym riffem ubarwił refren, nawiązując niejako do tradycji współpracy Jacksona z wirtuozami gitary, jak Slash i Eddie Van Halen. Podobnie udaną produkcją jest „Monster” z udziałem 50 Centa, który urozmaicił utwór, ale nie przyćmił głównej gwiazdy. „Michael” to płyta skierowana do fanów i tych, którzy wychowali się na kawałkach Jacksona. Podczas jej słuchania wspomnienia klasowych dyskotek, na jakich rządziły „Black or White” i „Smooth Criminal”, nasuwają się same. Dlatego też przy „Michaelu” nie sposób jest się nie uśmiechnąć do własnych myśli. Nie odkrywamy tu nowej twarzy Jacksona, ale i nie o to chodziło. Dostajemy za to potwierdzenie tego, że był on wybitnym artystą, który nawet komponując słabsze utwory potrafił w nich zawrzeć sporo magii.
Tytuł: Michael Data wydania: 10 grudnia 2010 Czas trwania: 41:33 Utwory 1) Hold My Hand: 3:32 2) Hollywood Tonight: 4:30 3) Keep Your Head Up: 4:50 4) [I Like] The Way You Love Me: 4:33 5) Monster: 5:05 6) Best of Joy: 3:02 7) Breaking News: 4:14 8) [I Can't Make It] Another Day: 3:55 9) Behind the Mask: 5:01 10) Much Too Soon: 4:33 Ekstrakt: 70% |