Podsumowanie Piotra „Pi” Gołębiewskiego: Najlepsze płyty 2010:  | ‹Karinga - Hurra! Suplement ›
|
10. Kult „Karinga. Hurra! – suplement” Materiał z płyty „Hurra!” nie do końca mnie przekonuje, jednak ten krążek, będący ni to singlem – ni to minialbumem, pokazuje, że Kult miał szansę nagrać jeden z najlepszych krążków w swoim dorobku. Wystarczyło tylko lepiej przemyśleć dobór utworów. Gdyby wyrzucić kilka kawałków z pierwotnego materiału i zastąpić je tymi z „Suplementu” (chociażby „Kazimierzem po dziadku Staszewskim”, czy „Party jednoosobowym”), jakość „Hurra!” na pewno by podskoczyła.  | ‹Grinderman 2›
|
9. Grinderman „Grinderman 2” Wydawało się, że zespół Grinderman to jednorazowy skok w bok Nicka Cave’a i kilku członków The Bad Seeds, mający na celu regenerację sił przed kolejnym albumem macierzystej formacji. Tymczasem, coś co było chwilowym zrywem przekształciło się w projekt priorytetowy. I dobrze, bo drugi album formacji potwierdza, że tkwi w niej spory potencjał. Może „2” nie jest już tak surowa i nieokrzesana, jak jej poprzedniczka, ale i tak prezentuje się ostrzej, bardziej dziko i ekscytująco niż ostatnie albumy The Bad Seeds. 8. Kings Of Leon „Come Around Sundown” Kings Of Leon złagodnieli, stali się bardziej przebojowi, a ich produkcje dopieszczone, ale w zamian zyskali międzynarodowy sukces. Nie mam im tego za złe, zwłaszcza kiedy nagrywają takie krążki jak „Come Around Sundown”. Nie jest to na pewno ich najdoskonalsze dzieło (w tej kategorii wciąż rządzi „Aha Shake Heartbrake”), nie zawiera też hitów na miarę „Sex on Fire” i „Use Somebody”, ale dzięki temu jest bardziej spójne. Panowie serwują nam 13 świetnych (choć nie wybitnych) kawałków, z których żaden nie jest wypełniaczem. Razem robią piorunujące wrażenie, a cały krążek zasłużenie zyskał przychylność słuchaczy.  | ‹Kryzys komunizmu›
|
7. Kryzys „Kryzys komunizmu” Stało się. Po ponad 30 latach doczekaliśmy się pełnowymiarowego płytowego debiutu grupy Kryzys. Oczywiście materiał zawarty na „Kryzysie komunizmu” znaliśmy już od dawna, a takie utwory jak „Wojny gwiezdne”, „Ambicja” czy „Święty szczyt” stały się undergroundowymi przebojami. Teraz Robert Brylewski, Maciej Góralski i spółka nagrali je na nowo, tak, że nie straciły nic ze swojego pierwotnego, buntowniczego ducha. Tylko się cieszyć i czekać na kontynuację, którą ma być „Kryzys kapitalizmu” z całkowicie premierowym materiałem.  | ‹The Flaming Lips and Stardeath and White Dwarfs with Henry Rollins and Peaches Doing The Dark Side of the Moon›
|
6. The Flaming Lips „The Flaming Lips and Stardeath and White Dwarfs with Henry Rollins and Peaches Doing The Dark Side of the Moon” The Flaming Lips nie są jedynym zespołem, który porwał się na nagranie całego albumu „The Dark Side of the Moon” Pink Floydów. Najczęściej jednak zabierają się do tego ludzie, którzy do pierwowzoru podchodzą z namaszczeniem i starają się jak najwierniej odtworzyć oryginalne partie. Amerykanie przeciwnie, kompozycje Floydów stanowią dla nich tylko punkt wyjścia, by następnie przekształcić się w coś całkiem nowego. Poprawianie dzieła skończonego, jakim niewątpliwie jest „Ciemna strona Księżyca” to zabieg ryzykowny, ale The Flaming Lips wraz z zaproszonymi gośćmi (wśród nich Henry Rollins i Peaches) wyszli z tego zwycięsko, odświeżając dzieło, w stosunku do którego, wydawało się, że powiedziano wszystko.  | ‹Metallic Spheres›
|
5. The Orb feat. David Gilmour „Metallic Spheres” Chyba nikt nie spodziewał się podobnej kooperacji – The Orb, grupa tworząca ambient techno, połączyła swe siły z gitarzystą Pink Floyd, Davidem Gilmourem. Efekt jest bardziej niż zadowalający. Otrzymaliśmy blisko godzinną suitę podzieloną na dwie części („Metallic” i „Spheres”), utrzymaną w elektronicznych klimatach, które zmiękcza ciepła gitara Gilmoura (i sporadycznie jego głos). Całość jest zadziwiająco zbliżona klimatem do twórczości Floydów z okresu „Meddle”. Nie tylko ze względu na to, że znajdował się tam transowy „One of These Days”, ale przede wszystkim ma klimat monumentalnego „Echoes”, do którego środkowej, syntezatorowej części „Metallic Spheres” bezpośrednio się odwołuje. Bardzo interesujący album, zwłaszcza jeśli nabędzie się wersję dwupłytową z dodatkowym dyskiem, zawierającym całość nagraną w technice 3D.  | ‹Prąd Stały / Prąd Zmienny›
|
4. Lao Che „Prąd stały / Prąd zmienny” Płocczanie z Lao Che z każdą kolejną płytą zaskakują. Po dość zachowawczym krążku „Gospel” zaserwowali materiał bardziej surowy, podszyty elektroniką na skalę dotychczas u Lao Che niespotykaną. Potrzeba czasu, by docenić ten album, ale z perspektywy prawie roku od czasu jego nagrania, chyba nikt nie ma wątpliwości, że jest on odważnym, ale bardzo udanym krokiem w stronę odświeżenia stylistyki. Niezmienne pozostały za to dwa elementy, które składają się na sukces formacji – charakterystyczna melodyka i jak zwykle inteligentne i wciągające teksty Spiętego. Choć tym razem nie mamy do czynienia z konceptem, trzeba przyznać, że całość brzmi bardzo epicko.  | ‹Go›
|
3. Jónsi „Go” Ekscentryczny wokalista islandzkiej formacji Sigur Rós w czasie zawieszenia jej działalności nie próżnuje. Korzystając z wolnej chwili nagrał pierwszy krążek solowy, który stylistycznie nie odbiega specjalnie od dokonań jego macierzystej grupy. Wciąż jest to bardzo oniryczna muzyka, gdzie główną rolę pełni charakterystyczny falset Jónsiego, ale w przeciwieństwie do twórczości Sigur Rós, zawartość „Go” jest bardziej piosenkowa. Cechuje ją również zdecydowanie większa dawka optymizmu, dzięki czemu utwory nie przywodzą nam na myśl zamglonej, niepokojącej Islandii, a pełną kwiatów i kolorową baśniową krainę. Płyta zalecana na poprawę nastroju w ponure, styczniowe dni.  | ‹A Thousand Suns›
|
2. Linkin Park „A Thousand Suns” Nie myślałem, że kiedykolwiek tak wysoko ocenię dokonania Linkin Park. Zwłaszcza, że ich ostatnie wydawnictwo „Minutes to Midnight” uznałem swego czasu za największe rozczarowanie 2007 roku. Tymczasem „A Thousand Suns” mnie zamurowało. Panowie odeszli od rockowej estetyki, stawiając na elektronikę i więcej rapowanych partii, co o wiele lepiej im wychodzi, niż postgrunge’owe klimaty. Poza tym mamy tu cały zestaw świetnych utworów, bez względu na to, czy są to ostre hardcore’owe kawałki w postaci „Blackout”, podszyte hiphopowym klimatem „When They Come for Me”, czy po prostu urzekające ballady „Iridescent” (z rewelacyjnym chóralnym śpiewem) i wieńczący dzieło, akustyczny „The Messenger”. Bezsprzecznie „A Thousand Suns” to najdoskonalsze dzieło Linkin Park.  | ‹Fishdick Zwei – The Dick Is Rising Again›
|
1. Acid Drinkers „Fishdick Zwei – The Dick is Rising Again” Na szczycie swojego zestawienia lokuję najbardziej jajcarską płytę zeszłego roku, czyli drugi album Acid Drinkers, który w całości poświęcili coverom. Pomimo upływu lat, kolejnych odwyków Titusa, Kwasożłopy trzymają się świetnie i nie brak im pozytywnej energii. Potwierdza to materiał zawarty na „Fishdick Zwei”, który został prowokacyjnie poprzewracany do góry nogami: standardy w postaci „Hit the Road Jack” i „Ring of Fire” stały się thrashowymi odjazdami, natomiast slayerowy „Seasons in the Abyss” został zamieniony w rasowe country. Ortodoksyjni fani po wysłuchaniu tego kawałka na pewno dostaną zawału. Jeśli jednak przymrużymy oko na te eksperymenty i wygłupy, otrzymamy świetną, żywiołową płytę, która idealnie pasuje zarówno na balangę, jak i do samochodu na długą trasę. Choć co do tego drugiego nie jestem pewien, bo słuchając przeróbki „Love Shack” z repertuaru The B52’s, nieoczekiwanie dla siebie można znacznie przekroczyć dozwoloną prędkość… |