powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (CIII)
styczeń-luty 2011

Cień miasta
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Nikł w chmurach! Pięciopiętrowy budynek od połowy znikał w gęstych, ciemnych obłokach. Albo ziemia zatęskniła za niebem i podniosła się, albo czarne chmury zrobiły się ciężkie i opadły. Mogłem też oszaleć. Pewnie napadli mnie na spacerze, uderzyli w głowę i poprzestawiało się w niej. Miałem wrażenie, że gdybym tylko podskoczył wysoko, chwyciłbym burzowe obłoki. Zauważyłem coś jeszcze – w mieszkaniach nie paliły się światła; w żadnym domu, bloku czy sklepie. Wyglądały jak opuszczone, jakby wszystkich porwali kosmici. Pomyślałem, że pewnie nie ma prądu, lecz po chwili zreflektowałem się, że niektóre z ulicznych lamp były jednak zapalone. Tylko czemu tak niewiele?
Pobiegłem truchtem do domu. Tam będzie światło, Ania i spokój.
Liczyłem drzewa. Robię to zawsze, gdy wracam do domu – droga mija mi szybciej. Wiem, że przy czternastej wielkiej lipie jestem już prawie na miejscu. Pędziłem rozwalonym chodnikiem i wypatrywałem ścian mojego bloku. Po chwili zobaczyłem światło. Smugi żółtego blasku przedzierały się przez gałęzie drzew. Poczułem, że serce wali mi szybciej. Myślałem gorączkowo. Za chwilę wejdę do domu i wszystko wyjaśnię. Posłucham wiadomości, gdzie mówią, że nad Trójmiastem wisi czarny smog, który powstał po wybuchu rafinerii. Pewnie eksplozja była tak silna, że zniszczyła przewody elektryczne i niektóre dzielnice częściowo pozbawione są elektryczności.
Przy czternastym drzewie stanąłem jak wryty. Poruszałem otwartymi ustami jak ryba wyrzucona na brzeg. Byłem bliski histerycznego płaczu.
W opuszczonym i zrujnowanym biurowcu, który stał przed moim blokiem, paliło się światło. Jeden z gabinetów na pierwszym piętrze stał nietknięty. Znajdowały się w nim całe okna i firany. Nie mogłem w to uwierzyć. Do tej pory dałbym sobie rękę uciąć, że budynek został zniszczony, okiennice i drzwi pokradzione, ściany zburzone, szyby potłuczone, a wejście zamurowane. Przez miesiące oglądałem jego upadek! Widziałem, jak złodziejskie szajki wyjmują cenne futryny, jak dzieciaki ze sprejami i obwisłymi spodniami w kroku malują ściany, jak bezdomne wycieczki urządzają sobie jednonocne domy, bo nad ranem wyrzucała ich straż miejska.
Spojrzałem na drzwi. Stare, drewniane, lekko odrapane, ale całe. Wczorajszego ranka ziała tam jeszcze dziura zabita dwiema skrzyżowanymi deskami. Nie wiem, dlaczego postanowiłem wejść do środka. Jakiś wewnętrzny przymus ciągnął mnie w stronę wejścia. Czułem się jak lunatyk, który nie jest świadom tego, gdzie idzie. Złapałem za klamkę i pociągnąłem.
W środku było ciemno i zimno. Na parterze mieszkała tylko wilgoć. Grzyby na ścianach powoli przybierały formę nowych cywilizacji. Niedługo opanują cały budynek. Tynk, który odpadł ze ścian, zalegał w kątach wraz ze śmieciami pozostawionymi przez tutejszych bywalców. Wszędzie walały się potłuczone butelki po piwie, gazety, stare ubrania, a nawet prezerwatywy. Bałem się, że spotkam jakiegoś bezdomnego, który uzna mnie za intruza. Przyczai się, pobije i zabierze cenne rzeczy. Umrę tragicznie dwadzieścia metrów od domu i nikt nigdy nie znajdzie mojego ciała.
Potrząsnąłem głową, aby odegnać czarne myśli.
Znalazłem schody, gdy tylko moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Pokonałem kilka stopni i przystanąłem. Ściany za mną nie było, a właściwie jej oszklonej części, dzięki czemu mogłem zobaczyć swoje cztery kąty. Stałem dokładnie naprzeciwko własnego balkonu. W domu panował mrok. Wszystkie mieszkania wyglądały na opuszczone. Gdyby takie wrażenie powstało przez brak elektryczności, w oknach paliłyby się świeczki. Nigdzie ich nie widziałem. Ruszyłem dalej przy wtórze przyśpieszonego oddechu i skrzypienia stopni.
Drugie piętro nie wyglądało lepiej niż poprzednie. Rozejrzałem się za gabinetem, w którym paliło się światło. Długi korytarz prowadził do wielkiej sali, zapewne konferencyjnej. Po jego bokach widniały dziury, w których niegdyś stały drzwi. Przejścia prowadziły do zrujnowanych pokoi. Nagle przystanąłem. Z początku myślałem, że to tylko ściana, jednak po chwili poznałem chropowatą strukturę drewna, klamkę i dziurkę od klucza. Stałem przed wejściem, spod którego wydobywała się smuga światła.
Po chwili wahania wszedłem do środka.
Pomieszczenie było ogromne. Zbyt duże jak na mały gabinet. Zdawałem sobie sprawę, znając rozmiary budynku, że nie zmieściłoby się w tej części biurowca. A jednak stałem w progu pokoju, który przypominał sporych rozmiarów sklep. Drewniane ściany i podłoga, na której leżał czerwony, zmierzwiony dywan, nie pasowały do murowanego bloku. Wydawały się wręcz nierealne. Kilka metrów przede mną znajdowała się mahoniowa lada, za którą stało kilkadziesiąt regałów i półek z przeróżnymi rzeczami. Zauważyłem wśród nich zabawki, sztućce, stare urządzenia AGD, monety, zakurzone książki i inne przedmioty, które określiłbym mianem gratów. Czy są, czy ich nie ma – nie robi to wielkiej różnicy. Przed sklepową ladą stał stolik i kilka krzeseł. Mały żyrandol oświetlał słabym światłem przednią cześć pomieszczenia, przez co półki wyglądały, jakby wychodziły powoli z cienia. Pomiędzy regałami było przejście prowadzące do drzwi w przeciwległej ścianie. Za nimi powinno być zaplecze sklepu.
Zaplecze sklepu! Krzyczałem w myślach. Przecież w biurowcu nic więcej by się nie zmieściło! Tam, gdzie zaczynały się drzwi, powinna być już główna ulica Trójmiasta! Jezu, gdzie ja jestem?
Ilustracja: <a href='mailto:a_wawrzaszek@wp.pl'>Artur Wawrzaszek</a>
Ilustracja: Artur Wawrzaszek
W tej części pomieszczenia nie widziałem okien, więc stwierdziłem, że muszą znajdować się z tyłu.
Nagle usłyszałem głosy. Zewsząd docierały ciche stąpnięcia i kliknięcia. Zrobiłem kilka niepewnych kroków w stronę lady i znów stanąłem oniemiały. Niektóre z przedmiotów na półkach znikały z cichym „puff”, a inne pojawiały się z delikatnym stukiem. Nie wiedziałem, co się dzieje. Wszystko ruszało się jak zaczarowane. To musiał być żart.
– Szybko, szybko, proszę mi to podać! – usłyszałem głos. Ze strachu podskoczyłem, a wszystkie włosy na ciele stanęły mi dęba.
Dopiero teraz zauważyłem postać stojącą po prawej, za blatem. Musiała wyjść z zaplecza, a ja, będąc zauroczony magią sklepu, nie zauważyłem jej.
Mężczyzna wyglądał oślizgło. Tylko takie określenie przychodziło mi na myśl. Przeraźliwie chuda sylwetka, chwiejąca się nieznacznie, przywodziła na myśl wielką glizdę. Głowę nieznajomego pokrywały długie, czarne, przetłuszczone strąki, bardziej przypominające zdechłe węże niż włosy. Jego wielkie i ciemne oczy sprawiały wrażenie, jakby nie należały do niego. Podobnie nos – zakrzywiony i spiczasty. Twarz przypominała teatralną maskę. Wory pod oczami i sine usta musiały zostać namalowane, innego wyjaśnienia dla tak bladego i nierealnego odcienia nie znalazłem. Garbił się i nerwowo kręcił głową. I przeraźliwie często mrugał. Jego powieki zamykały się i otwierały niczym stroboskop z psychodelicznej dyskoteki.
– Szybko! – Wyciągnął cherlawą dłoń i kościstym palcem, zakończonym długim paznokciem, wycelował w podłogę za moimi plecami.
Odwróciwszy się zobaczyłem wazon leżący na ziemi. Był stary i wyszczerbiony. Kolorowe wzory wyblakły i nie mogłem rozpoznać namalowanych szlaczków. Delikatnie kołysał się w przód i w tył, jakby przed chwilą został kopnięty. Podniosłem go.
Oddałem wazon bez słowa.
– Dziękuję – wycedził nieznajomy i zabrał przedmiot.
Trzymał go przesadnie delikatnie, wręcz z lubieżnym namaszczeniem. Podszedł do najbliższej półki i odłożył przedmiot na wolne miejsce. Stał nieruchomo i wpatrywał się w niego, jakby zobaczył ósmy cud świata. Nagle odwrócił się, a nerwowe tiki powróciły.
– Witam w moich skromnych progach! – Uśmiechnął się odsłaniając połamane, brudne zęby. – W… – przerwał, spoglądając w bok. – W czym mógłbym pomóc?
– Gdzie ja jestem? – W oczach postaci przede mną zobaczyłem odbicie mizernego pisarzyny, którego ręce drżały w epileptycznych drgawkach. Bał się. Strach ma wielkie oczy, a jego były ogromne.
Czarny, spiczasty język sprzedawcy lubieżnie zwilżył popękane usta.
– W moim sklepie.
– No tak! Ale tutaj nie powinno być żadnego sklepu! – wykrzyczałem, dając upust skołatanym nerwom. – Mieszkam tam. – Wskazałem za siebie. – I nigdy nie widziałem w tym biurowcu żadnego sklepu! Nic nie widziałem, to zawsze była ruina!
– W pana świecie tak…
– Jakim moim świecie?! – przerwałem mu, coraz bardziej zdenerwowany.
– Witam w świecie cieni – odpowiedział spokojnie i szybko zanurzył się pod ladą. Po chwili wstał i, trzymając w dłoni gliniany kubek, podszedł do półek. Odstawił przedmiot, znowu długo się w niego wpatrując.
Zamilkłem. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Jak głupi (podobnie jak sprzedawca) wpatrywałem się w przedmioty. Jedne pojawiały się, drugie znikały. Magiczna rotacja trwała bez ustanku. Wazon zniknął. Nawet nie zauważyłem, kiedy straciłem go z oczu.
– No więc, co pana tu sprowadza? – Sklepikarz przekręcił głowę w bok.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

17
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.