– Żałuję, że tak mało. Mam wielki dług wobec ciebie. – Ysandra wstała i zaczęła się przechadzać po swoim zielonym azylu. Nie było tu ziół, tylko kwiaty cieszące jej oko, troskliwie pielęgnowane przez ogrodników. W pobliżu bramy czterej gwardziści stali w swobodnych pozach, odprężeni i zarazem czujni, podczas gdy szambelan z młodszym służącym czekali na rozkazy. Delfina Sydonia siedziała ze skrzyżowanymi nogami na ziemi i nuciła, plotąc wianek, a mała księżniczka Alais ciągnęła Joscelina za warkocz. – Nie ma żadnych wiadomości o chłopcu Melisandy? – Nie – odparłam cicho i pokręciłam głową, choć królowa nie mogła tego zobaczyć. – Powiedziałabym ci, pani, gdyby były. – Fedro… – Odwróciła się i spojrzała na mnie. – Nigdy nie przestaniesz się zapominać, prawie kuzynko? – Chyba nie. – Uśmiechnęłam się do niej, po czym wzięłam garść fiołków z podołka Sydonii i splotłam je umiejętnie w misterną girlandę. Nabrałam wprawy, gdy sama byłam dzieckiem, pomagając adeptom w Dworze Kwiatów Nocy. – Proszę – powiedziałam, zakładając jej wianek na głowę. Dziewczynka pokraśniała z zadowolenia i podbiegła do matki. Kurtyzana może robić to, co nie przystoi królowej. – Ślicznie – pochwaliła Ysandra i pocałowała córkę w czoło. – Podziękuj hrabinie, Sydonio. – Dziękuję, hrabino – powiedziała posłusznie dziewczynka. Jej siostra Alais zachichotała nagle. Zadźwięczała stal, gdy wyciągnęła z pochwy sztylet Joscelina. Strażnicy drgnęli, słysząc brzęk broni, i roześmiali się z ulgą, gdy Joscelin delikatnie wyłuskał rękojeść z drobnych paluszków. Delfina Sydonia sprawiała wrażenie zbulwersowanej zachowaniem siostry; Alais miała zadowoloną minę. Na twarzy Ysandry malowała się rezygnacja. – Być może w tej sprawie masz rację – powiedziała cierpko. – Niech Elua błogosławi twoim poszukiwaniom, Fedro. I gdybyś po drodze mijała okręt flagowy cruarchy, powiedz mojemu mężowi, żeby się pospieszył. Doznałam innych strat, takiej samej wagi, jak ofiara Hiacynta, i niektóre z nich pod wieloma względami były bardziej dotkliwe. Nigdy nie zapomnę brutalnego zabójstwa mojego pana, Anafiela Delaunaya, i jego ucznia Alcuina. Zawsze też będę pamiętać moich kawalerów, Remy’ego i Fortuna, którzy z rozkazu Benedykta de la Courcel zostali na moich oczach zgładzeni za grzech lojalności. Lojalności wobec mnie. Ale groza losu Hiacynta była pod tym względem wyjątkowa, że nie malała z upływem czasu. Żył, ale stracony dla świata. Przez osiemset lat Pan Cieśniny władał wodami ze swojej samotnej wieży – osiemset lat! A Hiacynt sam mianował się jego następcą. Przelane łzy nie mogły zmyć tego wyroku i wciąż pamiętałam, że podczas gdy ja żyję, śmieję się i kocham, on cierpi, samotny na odciętej od świata wyspie. Przygotowania do podróży zajęły cały dzień. Choć prowadziłam jeden z najsłynniejszych salonów w Mieście Elui, szeroko znany z eleganckich przyjęć i dyskursów, nie straciłam ducha przygody. Joscelin, jak zwykle roztropny, posłał do Montrève po mojego drogiego kawalera Ti-Filipa, żeby nam towarzyszył. Zrobił to w chwili, gdy kurier Ysandry stanął w progu naszego domu. Gdyby to zależało ode mnie, oszczędziłabym mu tej podróży i zrobiłabym źle. Ti-Filip, ostatni z Chłopców Fedry, przybył do Miasta co koń wyskoczy i stanął przede mną ze znajomym błyskiem w oczach. – Zawdzięczam życie tak samo Cyganowi, jak tobie czy Joscelinowi, pani – powiedział, łapiąc oddech w antykamerze. – Prawie zajeździłem trzy konie, żeby tego dowieść. Niech twój zarządca strzyże owce beze mnie, ja pojadę z tobą do Pointe des Soeurs. Poza tym możesz potrzebować marynarza. Po takiej deklaracji nie mogłam mu odmówić. Ti-Filip przyprowadził ze sobą kompana, oddanego pasterza ze wzgórz Montrève. Hugues miał nie więcej niż osiemnaście, dziewiętnaście lat, rumiane policzki, ciemną czuprynę i wiecznie zdumione oczy w rozmytym kolorze leśnych dzwonków. Ti-Filip uśmiechnął się do mnie, gdy młody Hugues ukłonił się i z ciemnym rumieńcem wydukał słowa powitania. – Słyszał różne opowieści, pani, jak wszyscy. Ponieważ ty zbyt rzadko bywasz w Montrève, pomyślałem, że zabiorę go do Miasta. Poza tym jest silny jak wół. Mogłam w to wierzyć, widząc szerokość jego ramion. Odwiedzam Montrève i mieszkam tam co najmniej przez kilka miesięcy w roku, ale prawda jest taka, że moja posiadłość doskonale radzi sobie beze mnie. Purcell Friote i jego żona Richelina są niezastąpieni, a Ti-Filipa bawi zarządzanie posiadłością, odgrywanie seneszala i flirtowanie z chętnymi chłopcami i dziewczętami Siovale. Słyszałam – bo zwracam uwagę na takie rzeczy – że podobno prawie jedna czwarta nieślubnych dzieci urodzonych w Montrève jest potomstwem mojego kawalera. Cóż, nie dziwię się ich matkom, że dokonały takiego wyboru. Filip jest bohaterem królestwa, udekorowanym osobiście przez Ysandrę medalem za męstwo. To samo uwielbienie – tylko głębsze – z jakim młody Hugues spoglądał na bohaterskiego Ti-Filipa, dostrzegłam w jego szaroniebieskich oczach, gdy patrzył na Joscelina i na mnie. – Miło cię poznać, Huguesie z Montrève – powitałam go formalnym tonem, wcielając się w narzuconą mi przez los rolę hrabiny. – Czy rozumiesz, że nie wybieramy się na majówkę, lecz czeka nas niebezpieczna wyprawa? – Tak, pani! – wykrztusił i znów się zająknął, a rumieniec przyciemnił jego jasną skórę. – Tak, pani, tak. Rozumiem doskonale. – Dobrze. – Przeszyłam go surowym spojrzeniem. – Bądź gotów do drogi o świcie. Hugues wymamrotał coś niezrozumiale. Gdy się odwróciłam, usłyszałam, jak scenicznym szeptem mówi do Ti-Filipa: – Myślałem, że jest wyższa! Puściłam tę uwagę mimo ucha, ale policzki Joscelina zadrżały z tłumionego śmiechu. – O co chodzi? – zapytałam ze złością, gdy znaleźliśmy się sami. – Czy bawi cię mój wzrost? – Nie. – Joscelin rozbroił mnie uśmiechem, wsuwając dłonie w gąszcz moich kruczoczarnych loków. – Słyszał o twoich dokonaniach i oszołomiła go twoja reputacja, Fedro nó Delaunay. Musiałabyś mieć chyba siedem stóp wzrostu, żeby pasować do jego wyobrażeń. Pewnie stawałbym na podnóżku, żeby cię całować. – Złożył na moich wargach pocałunek, a ja zarzuciłam mu ręce na szyję. – Istna Grainna mac Connor – wymruczał w moje usta. – Nie dokuczaj mi – poprosiłam, ciągnąc go za kark. – Nie jestem wojownikiem, Joscelinie. – Jesteś wojowniczką Naamy. – Pocałował mnie znowu, rozwiązując tasiemki mojej sukni. – Albo Kusziela. Chociaż tylko jedno z nas wie, jak używać ostrza. Robił to po mistrzowsku – Joscelin, mój towarzysz doskonały. Jak Ysandra, zawdzięczam życie jego biegłości w posługiwaniu się sztyletami i mieczem. Cała Terre d’Ange wie o jego pojedynku ze zdradzieckim kasjelitą i niedoszłym zabójcą, Dawidem de Rocaille. Nigdy nie słyszałam o innej walce na miecze, która spowodowała przerwanie burzliwych zamieszek. Jeśli jest równie biegły we władaniu inną bronią, w którą natura wyposażyła ród męski, to wiedzą o tym nieliczni. Nie spodziewano by się tego po bracie kasjelicie, który kiedyś ślubował życie w celibacie. Ja też się nie spodziewałam. Ręce Joscelina delikatnie muskały moją skórę; rzadko przychodzi mu do głowy, żeby traktować mnie inaczej, choć jestem anguisette, Wybranką Kusziela, i ból sprawia mi przyjemność. Ale uczyliśmy się razem i Joscelin opanował sztukę dręczenia mnie delikatnością. Kasjelicka dyscyplina jest surowa. Czułam to w jego stwardniałych dłoniach i czubkach palców, gdy mnie rozbierał. Pobudzał mnie z niezmierną wprawą, aż pojękiwałam z żądzy i błagałam, żeby nie przedłużał. Kiedy wreszcie wszedł we mnie, westchnęłam z zadowolenia, opasując go w talii nogami. Patrzenie w jego twarz przypominało spoglądanie w słońce; promieniująca z niej miłość była niemal zbyt wielka do zniesienia. – Fedro – szepnął. – Wiem. Wtuliłam twarz w jego ramię i obejmowałam go z całej siły, ucząc się na pamięć uczuć towarzyszących tym chwilom, i płonęłam z pożądania. Był kompasem, który wskazywał pragnienia mego serca, i gdy był we mnie, czułam się spełniona. Trzymałam go mocno i miałam łzy w oczach, sama nie wiem dlaczego. Rwącym się głosem prosiłam: – Och, Joscelinie! Nie przerywaj. Jeśli mnie kochasz, nie przerywaj. Poczułam, że się uśmiechnął i poruszył we mnie. – Nie przestanę – obiecał. I nie przestawał przez długi, długi czas. Tak kochaliśmy się tej nocy, ostatniej nocy okresu wieloletniego spokoju. Przypuszczam, że Joscelin także wyczuwał nadchodzącą zmianę; byliśmy razem zbyt długo, żeby nie myśleć podobnie, a nasza więź została zadzierzgnięta w najgorszych okolicznościach. Później od razu zapadłam w spokojny sen bez marzeń. Nocny wiatr wysuszył łzy na moich policzkach i zbudziłam się o czystym wiosennym poranku. |