Mają całkiem chwytliwą nazwę, a do tego grają przyjemny i energetyczny dream pop. Albo, jak kto woli, specjalizują się w alternatywnym rocku, a konkretniej – w odświeżonym shoegaze. Zwał jak zwał, najważniejsze że w ich twórczości jest jednocześnie coś tajemniczego i pociągającego. Co to takiego? Może podpowie nam „Fluorescence” – najnowsza płyta Asobi Seksu.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Największym skarbem nowojorskiego zespołu jest charakterystyczna Yuki Chikudate, dobrze radząca sobie z klawiszami, ale jeszcze lepiej posługująca się swoim wysokim (momentami nawet piskliwym) i nieco niewyraźnym głosem. Azjatka, pozwalająca sobie podczas śpiewania na liczne japońskie wtręty, dobrze wkomponowuje się w ogrom, głównie gitarowych, wielowarstwowych dźwięków (łatwo zauważalne są też: zwykle rytmiczna perkusja i szereg oldschoolowych chwytów), tworzonych przez pozostałych członków formacji. To przede wszystkim te składniki złożyły się na sukces trzech wcześniejszych studyjnych albumów Asobi Seksu, a ostatnim z nich był wydany w 2009 roku „Hush”; chociaż później ukazał się jeszcze „Rewolf” (z akustycznymi wersjami numerów z „Citrus” i właśnie „Hush”). Świeżutkie „Fluorescence”, które premierę miało 14 lutego, otwiera „Coming Up”, zwiastujące że żadnej skrajnej metamorfozy po płycie i samym Asobi Seksu nie należy się spodziewać. Mamy więc sporo dynamicznych gitar, zlewających się ze wszystkimi innymi dźwiękami i efektami, a także schodzące nieco na drugi plan, melodyjne wokale Yuki i rzadziej Jamesa Hanny. Najogólniej ujmując, dominują przestrzenne aranżacje utrzymane w specyficznym, onirycznym, ale i lekko orientalnym klimacie. Głównym problemem dla słuchaczy stykających się z płytą Asobi Seksu może być rozpoznanie poszczególnych utworów, bowiem te bezsprzecznie początkowo brzmią bardzo podobnie, przez co całe „Fluorescence” sprawia wrażenie jednej, długiej, baśniowej opowieści. Mimo tego kilka z kompozycji potrafi wybić się na tle pozostałych. Na mnie szczególne wrażenie zrobił przede wszystkim kawałek „Perfectly Crystal” – rozpoczęty dość spokojnie (choć ciągle rytmicznie), by później na przemian nabierać mocy i znowu hamować wciągające, przestrzenne dźwięki. Wyjątkowy jest też krótki, zbudowany wokół wyraźnego basu „Deep Weird Sleep”, który stanowi ciekawy, instrumentalny przerywnik. Zresztą podobnie jest z szybszym „Trance Out”. Co ważne, im dłużej obcuje się z czwartą płytą Asobi Seksu, tym więcej interesujących smaczków i dobrych dźwięków udaje się wyłowić. Mimo że album opanowany jest przez rozmyte i skumulowane dźwięki, to w każdym z dwunastu utworów, można wskazać coś innego, nieszablonowego i przykuwającego uwagę. Niestety, przy pierwszym zetknięciu – czy to ze stylem Asobi Seksu, czy samym „Fluorescence” – można odnieść wrażenie, że całość zrobiona jest w identyczny, dość monotonny sposób. Najgorsze że każdy, kto wygłosi taką tezę będzie miał trochę racji. Bo nie da się ukryć, że album maksimum przyjemności sprawi jedynie fanom i miłośnikom nieco chaotycznego, przytłaczającego, onirycznego rocka, który przeciętnego słuchacza może na dłuższą metę najzwyczajniej zmęczyć.
Tytuł: Fluorescence Data wydania: 14 lutego 2011 Czas trwania: 46:56 Utwory 1) Coming Up: 4:06 2) Trails: 4:01 3) My Baby: 3:40 4) Perfectly Crystal: 3:52 5) In My Head: 2:59 6) Leave The Drummer Out There: 6:45 7) Sighs: 3:53 8) Deep Weird Sleep: 2:01 9) Counterglow: 4:12 10) Ocean: 4:12 11) Trance Out: 2:46 12) Pink Light: 4:29 Ekstrakt: 60% |