Tytuł nowej płyty The Decemberist może wprowadzić element niepokoju. „Król umarł” głosi okładka. I tyle. A co dalej? Może nadszedł czas bezkrólewia? Na szczęście nie jest aż tak źle, choć rzeczywiście coś się skończyło, a i po początku nowego nie wiadomo czego się spodziewać. Czy po przesłuchaniu jeszcze ciepłych nagrań wypada dodać „Niech żyje król”?  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Zaznaczam – ja płyty The Decemberist lubię, a do „The Hazards of Love” często wracam ze względu na jej nieprzewidywalność, silne emocje, piękne nuty oraz czasem mocne i ciężkie, czasem cięte i drapieżne, a niekiedy wręcz mityczne momenty. Recenzję najnowszego albumu można zacząć od tego, że jest on zupełnie inny od wspomnianego poprzednika. Jeżeli krążek z 2009 był niczym wietrzna, deszczowa i mglista jesień, to po zimowym śnie członkowie The Decemberist przebudzili się ciepłą, zieloną wiosną. Dziesięć nowych kompozycji składających się na „The King is Dead” to łagodnie wybrzmiewające, momentami leniwie toczące się, kwietniowo-majowe powiewy. Co prawda otwierającym całość „Don’t Carry It All” i „Calamity Song” nie można odmówić dynamiki, to jednak pewien zawód mogą odnieść spodziewający się podobnej, co na poprzednich płytach, atmosfery. Ta bowiem jest zupełnie inna i praktycznie nie zmienia się już do końca. Colin Meloy wraz z Petrą Haden i kolegami raz zauraczą balladą („June Hymn”, „Rise To Me”), a raz zagrają do tupanego („Down By The Water”, „All Arise!”), obracając się i pozostając w granicach dźwiękowych zarezerwowanych dla country. Oczywiście ich przywiązanie do takiej stylistyki nie jest specjalnym zaskoczeniem, ale tak jednoznaczna formalnie całość już tak. Używając bardzo obrazowej, ale pomocnej kulinarnej analogii, do tej pory The Decemberist dali się poznać jako mieszający w gatunkowym kotle wytrawni kucharze, dla których country i folk były punktem wyjścia, ewentualnie szczyptą przypraw w nierzadko progresywnym i rockowym cieście. I nikt nie spodziewał się, że mogą przygotować tym razem tak nieskomplikowaną potrawę. Kłamstwem byłoby jednak powiedzenie, że usmażyli byle co. Jest to doskonale przyprawione danie, podane w mistrzowski sposób – aranżacje są naprawdę mocnym elementem tego wydawnictwa, a brzmienie jest wręcz przepyszne. Niestety na talerzu brak smakowych urozmaiceń, co powoduje że słuchacza może trochę zemdlić klimat tej sztuki. Lecz jeśli wytrzyma do końca posiłku, raczej nie będzie grymasił na deser. Przebojowy, lecz niebanalny refren i trzeszczący koniec „This Is Why We Fight” oraz fenomenalny i lekko burzący anielskość całego albumu finał w postaci „Dear Avery” to, obok wymienionych wyżej dwóch numerów z początku, najlepsze momenty „The King Is Dead”. Zatem początek i koniec na porządną czwórkę, może nawet z plusem, niestety cały środek to zaledwie trója minus. To nie jest zła płyta – można się momentami wsłuchać, dać zauroczyć kilku kompozycjom, lecz nic z niej nie zostaje na dłużej, jak było to w przypadku debiutu czy „Picaresque” i „The Hazards of Love”. Nowy krążek jest jak wiosna, tylko momentem odświeżenia – krótką chwilą między dwoma metereologicznymi kontrastami. Z drugiej strony potwierdza, że The Decemberist to kapela lawirująca, żonglująca stylistykami, brzmieniem, instrumentarium, zmieniająca się z płyty na płytę. Jednak zespół nie ewoluuje, przynajmniej nie tak, jak się można było spodziewać. I może „The King Is Dead” nie jest ich najsłabszym osiągnięciem – tutaj można się spierać, ale niewątpliwie próba nagrania inteligentnego country-popowego krążka nie wypaliła tak dobrze, jak kilka wcześniejszych eksperymentów. Zabrakło dobrych, interesujących kompozycji mogących udźwignąć całość albumu i sprostać oczekiwaniom fanów. Zapewne kolejne wydawnictwo będzie następnym skokiem w nieznane, zmianą o iks stopni i być może dorówna mocniejszym pozycjom w dorobku tej nietuzinkowej grupy. Bo „The King Is Dead” zdaje się być tylko przystankiem, chwilą odpoczynku – spokojnego i dającego pooddychać ciepłym powietrzem – jednak jedynie odpoczynkiem.
Tytuł: The King Is Dead Data wydania: 17 stycznia 2011 Czas trwania: 40:26 Utwory 1) Don't Carry It All: 4:17 2) Calamity Song: 3:50 3) Rise to Me: 4:59 4) Rox in the Box: 3:10 5) January Hymn: 3:14 6) Down By the Water: 3:42 7) All Arise!: 3:10 8) June Hymn: 3:58 9) This Is Why We Fight: 5:31 10) Dear Avery: 4:52 Ekstrakt: 60% |