Zeskoczyłem z parapetu, podszedłem do stołu i uderzyłem w blat pięścią z całych sił. Uderzyłem, ale nie poczułem bólu. Podskoczyły puste puszki i opakowania. Pusta butelka poturlała się i upadła na podłogę. Z rozwalonego pudełka wyleciało małe pudełeczko, obite tanim chińskim aksamitem, podskakując i otwierając się. Wypadły dwie pigułki. Jedna od razu spadła na gdzieś na podłogę, a druga została na blacie, lśniąc matowo. Z powrotem do rzeczywistości skaczesz z dowolnego miejsca. A do Zerogrodu zawsze wchodzisz przez bramę transferu na głównej ulicy. I nigdy dokładnie nie wiesz, w jakiej dzielnicy się znajdziesz. Rozumie się, że w rosyjskiej. Tylko w której? W Zerogrodzie był jasny dzień, po ulicach spacerowały eleganckie tłumy. Wiedziałem, że samodzielnie przenosić się w przestrzeni będę mógł dopiero później, póki co wziąłem flyera. I szybko dotarłem do naszego domu. Witka biegał w ogrodzie, z daleka słychać było jego tupot w listowiu i radosny pisk. A Olga oglądała telewizję. – Cześć! – powiedziałem. Nagle się obróciła i zadrżała. – Kostia? Ty? Coś się stało? – Wszystko w porządku… – uśmiechnąłem się i spojrzałem na zegarek. – Wiesz, Olga… Przy… Przyszedłem, żeby zostać! Z początku nie uwierzyła. A następnie rzuciła mi się na szyję i zapłakała z radości. Kolejne parę godzin po prostu się kochaliśmy, tak jak już dawno się nie kochaliśmy. W końcu zabrzęczała bransoleta. I razem patrzyliśmy, jak zapala się na niej lampka niebezpieczeństwa, jak migają na ekranie cyfry niknącego pulsu i ciśnienia… W końcu wszystko się skończyło. I niepotrzebna bransoleta rozpuściła się w powietrzu. Stałem się pełnoprawnym obywatelem Zerogrodu, mogłem przemieszczać się w jego dowolne miejsce, zmieniać swoją formę, ściągać informacje bezpośrednio do świadomości z ogólnych bibliotek. I wiele, wiele więcej… Złapaliśmy się za ręce i wyszliśmy z domu do ogrodu. Witka bawił się z chłopcami. Znałem ich. Tolik i Peters, dzieci naszych sąsiadów Kristoda i Żanny. Chociaż poznać ich w takiej formie nie było łatwo. Pośrodku ogrodu chłopcy wymyślili sobie złowieszczo wyglądający zamek, jego wygląd dziwnie mi coś przypominał. Sami z jakiegoś powodu pozamieniali się w pstre smoczęta i ostrzeliwali zamek z proc. Ciekawe, skąd dzieci z Zerogrodu znają design procy? Przecież mogliby sobie wymyślić dowolne, najbardziej fantazyjne bronie. Ale z jakiegoś powodu strzelali właśnie z proc. Z takich, jakie kiedyś robiłem sam, jakie kiedyś robili mój ojciec i dziadek. Takie też robili nasi ludzcy przodkowie na przestrzeni tysiącleci, a może i milionów lat, przywiązawszy zwierzęcą żyłę do elastycznego drewna. Dla Witki byli to przodkowie biologiczni. Ale dla Tolika i Petersa zaledwie intelektualni, ponieważ Tolik i Peters zostali poczęci i urodzeni już w Zerogrodzie… Pociski z kamyków, uderzając o ściany zamka, wybuchały świetliście i pozostawiały wielkie czarne dziury. I nagle zrozumiałem, do czego podobny jest ten zamek – do gmachu Uniwersytetu. Ewidentnie był to pomysł Witki, przecież kiedyś był w rzeczywistości i widział Uniwersytet. Chociaż wątpliwe, by wtedy wiedział, co to takiego… Nagle wyobraziłem sobie, że jakiś inny Witka, brudny, oberwany, głodny i dziki, pozbawiony opieki, w rzeczywistości, w opustoszałym mieście na gruzach dawnej cywilizacji, kiedyś zacznie właśnie tak strzelać ze swojej procy do pozbawionego ochrony Uniwersytetu. Do Uniwersytetu, do bloków obliczeniowych, do automatycznych elektrowni, kabli… Strzelać z procy, bawiąc się i nie rozumiejąc, co robi. I nie będzie wiedział nic o Zerogrodzie. Jednak odegnałem od siebie tę myśl i mocniej ścisnąłem dłoń Olgi. I Olga z radością ścisnęła moją. – Boże, jaka jestem szczęśliwa! – szepnęła. – Aż nie chce mi się wierzyć, że przyjechałeś do nas na wieczność! – Tak… – wyszeptałem i zarzuciłem głową. Jeśli popatrzysz bardzo długo na słońce na niebie Zerogrodu, to na jego tarczy pojawi się uśmiech. Taki miły. Ciepły. I powie ci: Wszystko w porządku! Jesteś już w domu, już wszystko będzie dobrze. Specjalnie tak zrobili. Taki design. |