„Jestem Bogiem” w reżyserii Neila Burgera wszedł do kin jakoś bez huku – a szkoda, bo inteligentna (czy nawet półinteligentna) fantastyka naukowa to zjawisko nieczęste, a pożądane. A że Neil Burger zasłużył się wcześniej „Iluzjonistą” – nic, tylko iść i oglądać. Z jakim skutkiem?  |  | ‹Jestem Bogiem›
|
„Jestem Bogiem” („Limitless”) zaczyna się jak któryś z tekstów Stephena Kinga. Jest sobie pisarz i jest mu smutno. Dlaczego pisarzowi smutno? Bo cierpi na niemoc twórczą, znaną także jako „brak weny, cholera jasna”. Pisarz jest smutny także dlatego, że ma problemy osobiste – nie jest zadowolony z życia, rzuciła go dziewczyna (Abbie Cornish)… Tu zbieżności z Kingiem się kończą, bo nasz bohater – Eddie Morra (Bradley Cooper) – nie natyka się na żadne plugawe moce, ale zamiast tego spotyka na ulicy swojego byłego szwagra i idzie z nim na kawę. Rozczarowanie? Może nie. Eksszwagier ma bowiem raczej niepochlebną reputację dilera narkotykowego. Jednak na wieść o niedoli byłego członka rodziny nawet serce dilera ściska się z żalu – daje więc on Eddiemu w prezencie małą przezroczystą tabletkę. A Eddie bierze. Głupi ten Eddie czy co? Nie po zażyciu. Bo tu właśnie dochodzimy do wielkiego „bum!”, które ciągnie za sobą cały film. Tabletka okazuje się nie być ani zwykłym narkotykiem, ani środkiem czystości do użytku w gospodarstwie domowym. To NZT, eksperymentalny lek, dający zażywającemu natychmiastowy dostęp do wszystkich wspomnień, pamięć fotograficzną, zdolność dedukcji i spostrzegawczość. Na parę godzin Eddie zamienia się tryskającego charyzmą i dowcipem tytana intuicji i intelektu. Nowo nabyte zdolności w pierwszym rzędzie wykorzystuje do posprzątania swego mieszkania. Później się rozkręca. Niestety rozkręca się także film. Niestety – bo z zapowiadającej się historii o moralnych dylematach wspomagania się chemią i o sile siedzącej w naszych czaszkach robi się niemalże akcyjniak. O – nie jest to akcyjniak zły, bo trzyma w napięciu i ekscytuje jak należy, ale robi to jakoś mało… inteligentnie. W zamierzeniu reżysera historia (oparta na książce Alana Glyna „Dark Fields”) miała być chyba takim kolejnym „Sherlockiem Holmesem”. Analogii jest wiele: główny bohater wymachujący swoją inteligencją na lewo i prawo i uzależniony od narkotyku. Carl Van Loon (Robert De Niro), wspólnik Eddiego – pozbawiony co prawda farmakologicznie wywołanego geniuszu, wciąż jednak przebiegły i charyzmatyczny – jak doktor Watson. Nie brakło nawet… arcywroga. Oczywiście nie można mówić o jakimkolwiek plagiacie – raczej o podobnym typie bohatera, dla którego to umysł jest bronią. Eddie jednak swego oręża używa cokolwiek gorzej od Sherlocka. Film wzbudza oczywiste zainteresowanie poruszaną tematyką. Komentarze w sieci opisują go nawet jako „poradnik narkomana”, co jest oczywiście grubą przesadą. Smutne jest jednak to, że w tej właśnie kwestii „Jestem Bogiem” najbardziej rozczarowuje. Zaczyna zadawać pytanie, ale nigdy go nie kończy, bo gubi się ono między gonitwami (dobrze nakręconych, choć pieszych) i rosyjskimi gangsterami (dobrze zagranymi, choć archetypowymi do oporu). Eddie musi brać swoje tabletki: coś za to płaci i coś zyskuje. Ale czy to dobrze? Źle? Tak sobie? Oj, warto byłoby temat ten obrobić bardziej rzetelnie, bo jest jak najbardziej aktualny w czasach, gdy Ritalin (w Polsce znany jako Concerta) zażywają uczniowie, by lepiej spisywać się na egzaminach. Jeżeli chodzi o aktorstwo: dla mnie bomba. Bradley i De Niro są świetni – szczególnie monolog De Niro w drugiej połowie filmu musi się podobać. Czuć w nim siłę doświadczenia i dumę z tego, co własnym wysiłkiem się zbudowało. Inni aktorzy także nie zawodzą – szkoda jednak, że tak niewiele wysiłku włożono w pogłębienie ich postaci. Broni się Lindy grana przez Abbie Cornish, ale reszta… Czasem sprawiają wrażenie chodzących kartonów. Elokwentnych, ale jednak kartonów. Ciężko jednak obarczać za to winą aktorów – oni swoją pracę wykonali tak, jak należało. Zdjęcia i montaż budzą uznanie. Ujęcia są niebanalne, wsparte żywą pracą kamery, doprawione oszczędnymi efektami specjalnymi – gdy uzupełnia to wszystko muzyka… hm, to chyba właśnie stronę wizualną i dźwiękową „Jestem Bogiem” będę wspominał najdłużej: scenę otwierającą film, chwile zażywania narkotyku. Trochę to paradoksalne, że z filmu o inteligencji najgłębiej zapadają nie słowa, ale obrazy i dźwięki. Powtórzę wyświechtany slogan, ale „Jestem Bogiem” rozczarowuje niewykorzystanym potencjałem. Ale mimo wszystko zachęcam do wizyty w kinie. Bo w nie czułem, że twórcy próbują robić ze mnie idiotę. Bo kino półinteligentne wciąż lepsze jest od tego nieinteligentnego. Recenzja nadesłana na konkurs „Esensji”.
Tytuł: Jestem Bogiem Tytuł oryginalny: Limitless Rok produkcji: 2011 Kraj produkcji: USA Data premiery: 1 kwietnia 2011 Gatunek: thriller Ekstrakt: 70% |