Czy trzeba jeszcze kogoś przekonywać do tego, że warto zapoznawać się z każdą nową płytą Radiohead? Chyba nie. Natomiast czasem można stonować oczekiwania. Czego przykładem jest „The King of Limbs”.  |  | ‹The King of Limbs›
|
Pewnie nieźle mi się za to oberwie, ale muszę to powiedzieć: nie podoba mi się ta płyta. Mało tego, za najbardziej ciekawą rzecz z nią związaną uważam zapowiedzenie jej na kilka dni przed premierą i miłe zaskoczenie tą wiadomością spowodowane. Jej zawartość chciałoby się określić tak: to spójny, wyciszony, ale drażniący podprogowo album, na styku popu, elektroniki i awangardy. To powrót do eksperymentów skoncentrowanych na dźwięku, nie melodii. To kontynuacja „Kid A” i po części także „Amnesiac”. Naprawdę mógłbym tak napisać, ale przesłuchałem nowe nagrania Radiohead kilkanaście już razy i mówię „nie”, więcej już nie chcę. Bije z nich nuda, brak pomysłów, zmęczenie materiału. Oczywiście mając na uwadze standardy Radiogłowych. Yorke z kolegami zdaje się wpadł w dziurę wykopaną przez nich samych na początku tysiąclecia. Za dążenie do doskonałości, brnięcie w brzmieniowe i strukturalne labirynty na wspomnianych „Kid A” i „Amnesiac” został pochwalony, pogłaskany przez rzesze fanów i krytyków. Późniejsze, lepsze treściowo od dwóch wymienionych, albumy „Hail to the Thief” oraz „In Rainbow” nie okazały się – o dziwo – kolejnymi kamieniami milowymi. Zespół ucichł, odsunął się na boczny tor. Tak, to mógł być piękny koniec wspaniałej historii bardzo ważnego zespołu. Ale nie był. Światło dzienne ujrzało bowiem kolejne dzieło awangardowych britpopowców (za to pewnie też mi się dostanie). „The King of Limbs” nie jest aż tak bardzo zły. To album, który nie wnosi nic, ani do muzyki, ani do świadomości fanów, ani do twórczości zespołu. Powiecie: ale te emocje, te subtelne drgania, ta magia…. Dobrze, to włączcie „OK Computer”, posłuchajcie „Kid A”, „Hail to The Thief”, między nimi a „The King of Limbs” jest przepaść. Prawda, zdarzają się dobre, jasne strony – delikatność „Separator”, rytualność w „Little by Little”, transowe „Feral” i „Lotus Flower”. Ale są to nastroje, które nie zawsze, nie każdemu i nie wszędzie mogą pasować. Trzeba z tą płytą trafić na dobry moment. A i tak jako całość nie pochłonie, ani nie zachwyci. Album jest dość krótki, a mimo to ma się wrażenie, że poszczególne numery są za długie. Na dobrą sprawę, pierwsze z listy wydają się być tworzone metodą zwyczajnego „kopiuj – wklej”, tak by zapchać kilka minut. Im bliżej końca, tym robi się ciekawiej i w ostatnich taktach „Separator” jest nadzieja, że nareszcie coś wielkiego zacznie się dziać. Niestety w tym właśnie momencie można nacisnąć już tylko repeat. Z autopsji wiem, że nic to nie pomaga. Gdyby mnie ktoś zapytał na ulicy co sądzę o „nowych Radiohedach”, odpowiedziałbym: „takie tam, pitu pitu"; sprawia wrażenie raczej odrzutów z sesji czterech poprzednich krążków, zaaranżowanych trochę na nowo, by wybrzmiewały wspólnie, przez co nie ma tu żadnych niespodzianek, nie zaskakują odkrywane detale. Każdy z ośmiu numerów mógłby z powodzeniem być częścią dużego dzieła, klockiem w pięknej układance, ale cały album taką układanką nie jest. Mimo to jedna rzecz się nie zmieniła, panowie Greenwood, O’Brien, Yorke i Selway to nadal mistrzowie nastrojów i atmosfery kontemplacji. Mimo początkowego wyższego tempa w „Little By Little” i „Morning Mr. Magpie”, w których, typowe gitarowe i perkusyjne loopy przenikają się z żywymi instrumentami i wokalami Yorke’a, to dalej już przechodzimy w stan medytacyjnego usypiania – Thom smutno jęczy, w tle wolne bity, basy i akustyczne dźwięki, które zespalają się z samplami i najróżniejszymi odgłosami, tworząc jednolitą bazę. Ale przecież to już było i do tego mocniejsze, raz poruszające do głębi, raz zachwycające teksturą, wizją i formą. Teraz, po czterech latach przerwy od ukaznia się poprzedniego materiału, oksfordczycy już tak nie miażdżą słuchacza. „The King of Limbs” można zaledwie posłuchać. Taka chwila musiała prędzej czy później nadejść; z wizjonerów oraz pionierów kwartet ześlizgnął się do miana rzemieślników (nawet na bardzo dobrym poprzednim albumie było to słychać). Uczciwych, doświadczonych i wprawionych w swoim kunszcie, ale niestety zależnych od gliny, w której lepią, a ta tym razem nie jest pierwszej klasy. Z drugiej strony, nie zdziwię się wcale, jeśli się okaże, że za kilka miesięcy Radiohead wyskoczą z nowym materiałem o kilka klas lepszym, a nagrań, których teraz słuchamy jako „The King of Limbs”, chcieli się jak najszybciej pozbyć. Jest jeszcze jeden aspekt takiego scenariusza – następna płyta musi być lepsza; o nic mniej ciekawego do zaoferowania Yorka i spółki nie posądzam. Tak, jak mówiłem, pewnie mi się za to oberwie, ale nie podoba mi się ta płyta. Nie tak bardzo.
Tytuł: The King of Limbs Data wydania: 18 lutego 2011 Czas trwania: 37:24 Utwory 1) Bloom: 5:15 2) Morning Mr Magpie: 4:41 3) Little by Little: 4:27 4) Feral: 3:13 5) Lotus Flower: 5:01 6) Codex: 4:47 7) Give Up the Ghost: 4:50 8) Separator: 5:20 Ekstrakt: 50% |