powrót; do indeksunastwpna strona

nr 03 (CV)
kwiecień 2011

Szklany dom
Charles Stross
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Ale ja też – mówię powoli. – To nie o to chodzi.
Chodzi o to, że jeśli człowiek nie pamięta, kim jest, to często wpada we wściekłość i najpierw chce się na czymś wyżyć, a sformalizowany, opisany regułami kontekst pojedynku gwarantuje, że nie oberwie nikt więcej.
– Gdzie mieszkasz? – pyta.
– Jeszcze w… – uświadamiam sobie, że błyskawicznie zmieniła temat – …klinice. Rozumiesz, wszystko co miałem… – upłynniłem i uciekłem… – …nie lubię mieć dużo bagażu. Na razie nie wymyśliłem, kim chcę zostać w tym nowym życiu, więc nie widzę sensu w targaniu mnóstwa bagażu.
– Jeszcze jednego? – pyta Kay. – Ja stawiam.
– Poproszę.
W głowie dźwięczy mi ostrzegawczy dzwonek, gdy wyczuwam, że do naszego stolika zmierza Blondyna. Udaję, że nie zauważyłem, ale w żołądku czuję znajome ciepło i dobrze znane napięcie pleców. Kontrolę przejmują przedwieczne odruchy i niejeden nowoczesny kod do gry: niepostrzeżenie luzuję miecz w pochwie. Chyba wiem, czego chce Blondyna, i z przyjemnością jej to dam. Nie ona jedna tutaj ma skłonność do częstych wybuchów morderczej wściekłości, która nieprędko wygasa. Terapeuta powiedział, żeby to zaakceptować i dawać temu upust, za zgodą towarzystwa. W swoim czasie się uspokoi. Dlatego noszę broń.
Poza tym, drażnią mnie nie tylko skutki resekcji pamięci. Oprócz niej, postanowiłem zresetować sobie wiek. Jednakże, kiedy ma się na nowo dwadzieścia lat, pojawia się nowa dynamika burzy hormonalnej – i każe mi bez końca chodzić w kółko po pokoju, stawać w białym sześcianie kubiku sanitarnego i wbijać sobie ostrza w wewnętrzną stronę przedramion, by z ciekawością obserwować, jak leje się jaskrawoczerwona krew. Seks zaś nabiera obsesyjnej ważności, o której już niemal zapomniałem. Popęd do seksu i przemocy jest osobliwie trudny do zwalczenia, gdy budzisz się wycieńczony, pusty, niezdolny przypomnieć sobie, kim kiedyś byłeś, ale za drugim czy trzecim cyklem rejuwenacyjnym jest to o wiele mniej zabawne.
– Wiesz, nie odwracaj się, ale powinnaś wiedzieć, że ktoś zaraz…
Zanim zdążę dokończyć zdanie, Blondyna nachyla się nad ramieniem Kay i pluje mi w twarz.
– Żądam satysfakcji. – Głos ma jak diamentowe wiertło.
– Za co? – pytam beznamiętnie, a serce wali mi młotem. Ocieram policzek, czuję jak narasta złość, ale siłą woli utrzymuję ją pod kontrolą.
– Bo istniejesz.
Niektóre porehabilitacyjne przypadki, będące jeszcze w fazie psychopatyczno-dysocjacyjnej, jeszcze splatające pourywane wątki własnej osobowości i pamięci w nową tożsamość, mają taki właśnie szczególny wyraz twarzy. Bezsensowny gniew na cały świat, egzystencjalna nienawiść – często skierowana na poprzednią, kompletną własną jaźń za to, że umieściła ich w takim świecie, nagich i pozbawionych wspomnień – generują tylko sobie właściwą dynamikę. Dzika, rozszerzająca źrenice nienawiść i idealne umięśnienie zoptymalizowanego fenotypu do spółki powodują, że Blondyna onieśmiela swoją niemal pierwotną dzikością. A jednak ma dość samokontroli, by rzucić wyzwanie, nim zaatakuje.
Kay, nieśmiała i o wiele bardziej zaawansowana w rehabilitacji niż którekolwiek z nas dwojga, kuli się w fotelu, gdy Blondyna wbija we mnie wzrok. I to mnie dopiero denerwuje – Blondynie nie wolno straszyć postronnych osób. Może zresztą nie jestem aż tak opanowany jak mi się wydaje.
– W takim razie… – wstaję powoli, ani na moment nie przerywając kontaktu wzrokowego – …może przejdziemy się z tym do strefy zremilitaryzowanej? Do pierwszej śmierci?
– Jasne – syczy.
Zerkam na Kay.
– Miło się z tobą rozmawia. Zamówisz mi jeszcze jednego? Zaraz wrócę. – Czuję jej wzrok na plecach, gdy idę za Blondyną ku bramce do Strefy. Która jest tuż za barem.
Blondyna przystaje na progu.
– Pan pierwszy – mówi.
– Au contraire. Rzucający wyzwanie idzie pierwszy.
Znowu łypie na mnie groźnie, ewidentnie wściekła, potem wchodzi w bramkę T, migoce i znika. Ocieram prawą dłoń o skórzany kilt, chwytam głownię miecza, dobywam go i wskakuję w łączący dwa punkty tunel czasoprzestrzenny.
Kodeks honorowy nakazuje, by rzucający wyzwanie odszedł od bramki na przyzwoite dziesięć kroków, ale Blondyna nie jest w dobrym nastroju, więc bardzo dobrze, że jestem gotowy sparować zaraz po wyjściu, bo ona już czeka, gotowa natychmiast wbić mi miecz w brzuch.
Jest szybka, bezwzględna i kompletnie niezainteresowana przestrzeganiem reguł – to dobrze, bo moja własna egzystencjalna złość ma wreszcie upust i twarz. Złość zżerająca mnie od czasu operacji, nienawiść do wojennych zbrodniarzy, którzy mnie do tego zmusili, poddali osobę, którą byłem, masowemu kasowaniu pamięci – nie pamiętam nawet, jakiej byłem płci i ile miałem wzrostu – ma wreszcie punkt skupienia; twarz Blondyny na drugim końcu jej krążącego miecza lśni skupieniem i lustrzanym odbiciem mojej furii.
Ta część strefy zremilitaryzowanej jest zaaranżowana na zniszczone miasto ze starej Zjemi – postnuklearna betonowa pustynia ruin i dziwna pnąca roślinność obrastająca pomniki zdobywców oraz wypalone wraki samochodów na kołach. Moglibyśmy być tu sami, porzuceni na planecie niezamieszkanej przez inne istoty rozumne. Sami, by przepracować swój żal i furię, kiedy powoli ustępuje pooperacyjna fuga.
Blondyna stara się przyśpieszyć sprawę, a ja wycofuję się ostrożnie, próbując wypatrzyć jakąś słabość w jej atakach. Woli cięcia od pchnięć i prawą stronę od lewej, ale nie widzę żadnego słabego punktu.
– Pośpiesz się i zdychaj! – warczy.
– Pani pierwsza. – Markuję atak i próbuję wytrącić ją z równowagi, krążąc wokół niej. Obok bramki, przez którą weszliśmy, stoi zawalony kikut wysokiego budynku otoczony wyższymi od człowieka stertami gruzu. (Lampka pozycyjna bramki miga czerwono, sygnalizując brak przejścia, dopóki któreś z nas nie zginie). Gruz nasuwa mi pewien pomysł, więc znów markuję, potem robię krok w tył i się odsłaniam.
Blondyna to wykorzystuje i ledwo udaje mi się ją zablokować, bo jest szybka. Ale cwana nie jest, a już na pewno nie spodziewała się noża w mojej lewej ręce – wcześniej przyklejonego taśmą do uda – i kiedy próbuje się przed nim bronić, odsłania się, a ja wbijam miecz w jej brzuch.
Upuszcza broń i pada na kolana. Siadam ciężko, prawie padam, naprzeciwko niej. O rany. Kiedy ona zdążyła trafić mnie w nogę? Może nie powinienem tak całkowicie ufać własnym odruchom.
– To jak? Koniec? – pytam. Nagle robi mi się słabo.
– Ja… – Kiedy ściska dłońmi kosz mojego miecza, ma osobliwą minę. – Eee… – Próbuje przełknąć ślinę. – Kto?
– Jestem Robin – mówię beztrosko, patrząc na nią.
Chyba nigdy nie widziałem, jak ktoś ginie z mieczem wbitym we flaki. Jest dużo krwi i naprawdę obrzydliwy zapach poprzecinanych kiszek. Myślałem, że będzie wić się i krzyczeć, ale może ma jakiś wyłącznik układu wegetatywnego. Ja w każdym razie jestem zajęty ściskaniem własnej nogi. Krew przecieka mi między palcami. Wspólnota bólu i cierpienia.
– A ty…?
– Gwyn. – Przełyka. Żar nienawiści gaśnie, ukazując coś z tyłu – zdziwienie?
– Kiedy się ostatni raz backupowałaś?
Mruży oczy.
– Echch. Godzinę. Temu.
– No dobra. Mam to skończyć?
Chwilę trwa, zanim spogląda mi w oczy. Kiwa głową.
– Kiedy? Ty?
Przechylam się, krzywiąc usta, i podnoszę jej miecz.
– Kiedy ja się backupowałem? To znaczy, od czasu operacji pamięci?
Kiwa głową, a może się wzdryga. Unoszę ostrze i marszczę czoło, mierząc w jej szyję; zużywa to całą moją energię.
– Dobre pytanie…
Przecinam jej gardło. Krew tryska na wszystkie strony.
– Nigdy.
Kuśtykam do wyjścia – bramki A – i każę jej odbudować nogę przed powrotem do baru. Bramka wyłącza mnie i subiektywną chwilę później budzę się w kabince w toalecie na tyłach knajpy, a ciało mam jak nowe. Przez jakąś minutę gapię się w lustro, czując się pusty, ale osobliwie pogodzony z samym sobą. Może niedługo będę gotów na backup? Napinam prawą nogę. Asembler przyzwoicie ją skanonikalizował i skorygowany mięsień działa jak trzeba. Postanawiam unikać Gwyn, przynajmniej dopóki nie przejdzie jej ta bezsensowna zapalczywość, co pewnie trochę potrwa, jeśli będzie wyzywać na pojedynki lepszych od siebie. Potem wracam do stolika.
Kay jeszcze jest, co dziwne. Spodziewałem się, że już poszła. (Bramki A są szybkie, lecz i tak rozbicie ludzkiego ciała i poskładanie go na nowo trwa minimum tysiąc sekund – to masa bitów i atomów do przeżonglowania).
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

44
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.