powrót; do indeksunastwpna strona

nr 03 (CV)
kwiecień 2011

Nocny Burmistrz
Kate Griffin
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Osłona pękła w jednej chwili. Trzecie widmo, pan Bum bum bum bum-te-bum, było jeszcze kilka jardów ode mnie. Gotująca się u moich stóp farba poczerniała i złuszczyła się, jak skóra na trupie. Czi-cziczi czi-cziczi czi-cziczi uderzył nożem, wspierając cios całym swym ciężarem. Ostrze zatoczyło łuk wymierzony w moją szyję. Zamknąłem oczy i obróciłem kółko zapalniczki.
Poczułem ból w okolicach lewego obojczyka, ale to nie był czas na takie drobiazgi. Choć zaciskałem mocno powieki, rozbłysk ognia wypalił mi siatkówki, jak słońce w samym środku lata. Mimo że otuliłem się szczelnie płaszczem i skupiłem całą pozostałą mi jeszcze siłę woli na odpychaniu płomieni, żar wysuszył każdy cal moich płuc, wypalił wnętrze nosa, zamienił język w kawał wygarbowanej skóry, osmalił brwi i sprawił, że z włosów buchnął czarny dym. Z dźwiękiem łup-sss, zawsze towarzyszącym zapalaniu gazowych pieców, otoczył mnie krąg żółtych płomieni, oddalających się od jaskrawobłękitnego wnętrza. Fala uderzeniowa wgniotła wszystkie pobliskie okna, które przetrwały krzyk widma, a potem rozerwała zasłony, wbijając w ściany odłamki szkła. Ustawione w szeregu puszki na śmieci eksplodowały, a ich zawartość natychmiast ogarnął ogień.
Zgasł jednak szybko, pozostawiając tylko syczący jęk nadal sączącego się z nawierzchni gazu. Jego dotyk parzył mnie w stopy niczym przygaszona przez deszcz świeca. Wszelkie dźwięki musiały się przebijać przez wypełniający mi uszy szum; wszystko, co widziałem, wydawało się bledsze, wypełnione roztańczoną bielą towarzyszącą ruchom gałek ocznych. Z moich włosów i płaszcza buchała para, tworząc iluzję tropiku. Podeszwy butów o zwęglonych sznurowadłach oderwały się od gorącej nawierzchni, pozostawiając w niej zagłębienia.
Fala uderzeniowa odrzuciła widma do tyłu. Dwa z nich nadal płonęły. Chwiały się w strugach deszczu, próbując ugasić ogień, który pochłaniał ich ubrania, odsłaniając nicość kryjącą się pod strzępami rękawów i poczerniałymi workowatymi spodniami. Ze słuchawek wciąż dobiegały nieustanne rytmy, charakterystyczne dla każdego z widm. Wybuch, który powstrzymałby rozjuszonego mamuta, te stworzenia zaledwie osmalił. Kupiłem dla siebie znacznie mniej czasu, niżbym tego pragnął. Z ust wyrwało mi się płynące z najgłębszych warstw duszy przekleństwo. Rzuciłem się do ucieczki. Gorące podeszwy moich butów z sykiem uderzały o zimną, mokrą nawierzchnię.
Minąłem dwie przecznice, nim brak tchu w płucach i wypełniający mięśnie ogień kazały mi zwolnić. Poruszałem się teraz naprzód długimi niepewnymi susami. Mój zaprzątnięty sprawami ciała umysł zameldował o nowym wrażeniu. Tuż pod lewym barkiem po skórze spływał mi gorący swędzący strumyk. Nie zatrzymując się, zdjąłem szalik i płaszcz, by sprawdzić, w czym problem. Koszulę miałem różową od zmieszanej z deszczówką krwi. Nóż widma uderzył daleko od zamierzonego celu, w coś jednak trafił. Krwawa szrama zaczynała się tuż poniżej obojczyka, a kończyła głęboko pod pachą. Otwierała się i zamykała przy każdym moim kroku, jakby opowiadała jakiś niesmaczny kawał. Odwróciliśmy twarz i przycisnęliśmy obandażowaną dłoń do rany, by zasłonić ją przed naszym wzrokiem. Niedaleko z tyłu znowu rozległy się krzyki widm i dźwięk pękających szyb. Spróbowaliśmy poderwać się do biegu, ale zdołaliśmy wykonać tylko kilka pozbawionych godności kroków, nim ból przeszywający kończyny przekonał nas, że wolimy śmierć od pośpiechu.
Minąłem róg i wyszedłem na ulicę pełną sklepów, takich, nad którymi znajdują się mieszkania właścicieli. Światła były przygaszone, a kotary zaciągnięte. To były osobliwe, niewiarygodne punkty, już przed wielu laty wyparte z centrum miasta: dyskonty oferujące wyłącznie plastikowe skrzynki i suszarki do naczyń, fryzjerzy specjalizujący się w dredach, hurtownicy handlujący jamajską przyprawą, szewcy przy okazji dorabiający klucze i sprzedający płaszcze przeciwdeszczowe, podejrzane sklepy komputerowe proponujące rozmowy z Zambią w cenie pięciu pensów za minutę. Z wystaw sklepów z tanią odzieżą spoglądały na mnie ze wzgardą anorektyczne manekiny, stworzenia o taliach cienkich jak mój nadgars­tek. Wewnątrz mrocznego pubu maszyna do bingo wabiła klientów wszystkimi kolorami tęczy i trzema wirującymi wisienkami, obiecując dwadzieścia funtów wygranej w zamian za jednofuntową inwestycję. Z przepełnionych puszek na śmieci wypadały darmowe gazety i pojemniki z żywnością na wynos, których zawartość obwąchiwał miejscowy, uzależniony od falafeli lis. Przejeżdżał tędy może jeden samochód na minutę. Światła przechodziły z czerwonych w żółte, zielone, żółte i znowu czerwone, nie przepuszczając niczego poza mną i deszczem.
Słyszałem…
…nadal daleko z tyłu, ale nie sposób było zaprzeczyć, co to było, dawno już minąłem punkt, w którym wyobraźnia może kłamać…
Dumdumdumdumdumdumdum
Czi-cziczi czi-cziczi czi-cziczi
Bum bum bum bum-te-bum bum
Szhhszhhszhhszhhhszhhha szhhszhhszhha szhhhszhhszhhszhha
Widma zawsze polują w grupach. Przeciętnie cztery albo pięć sztuk, ale czytałem artykuł wspominający, że w niektórych mias­tach widuje się stada dochodzące liczebnością do dwunastu.
Wlokłem się wzdłuż ulicy, ściągając po drodze gorące światło latarń i ściskając je w zaciśniętych pięściach. Trzymałem jego pocieszającą sodową jasność blisko twarzy i piersi, zmywając z nich strach i zimno, aż wreszcie moja skóra zalśniła w nim różowopomarańczowym blaskiem. Po prawej stronie miałem szkołę podstawową o zamkniętych bramach i wysokich murach pomalowanych farbą antywspinaczkową. Ułożona przez dzieci mozaika mówiła, że narkotyki są niedobre, a superbohaterowie dbają o rodzinę. Dalej była przychodnia lekarska, nieco odsunięta od ulicy, położona za mokrym błotnistym trawnikiem. Żaluzje były zasunięte, a drzwi zamknięte na kłódkę. Po lewej znajdowała się pralnia samoobsługowa. Przed wielkimi, śpiącymi maszynami stały krzesła z pomarańczowego plastiku. Dalej był sklep z płytami winylowymi, w dzisiejszych czasach rzadkość mająca zapewnione powodzenie u entuzjastów; zamknięte metalowe drzwi klubu bilardowego; również zamknięte drewniane drzwi dyskretnej kliniki akupunktury; nieczynny urząd pocztowy sprzedający zabawki dla dzieci i karty urodzinowe; apteka obiecująca lepsze ciało DLA CIEBIE; bilbordy reklamujące filmy akcji z przepojonymi męskością bohaterami oraz perfumy używane przez eleganckie kobiety o nagich plecach.
W moje plecy mógł się wbić nóż, nim nadejdzie nowy dzień.
Szhhszhhszhhszhhhszhhha szhhszhhszhha szhhhszhhszhhszhha
Kiedy je zobaczyłem, było już niemal za późno. Wynurzyło się bezgłośnie z wejścia i uderzyło nożem, celując w moje żebra. Złapaliśmy je odruchowo za nadgarstek i wykręciliśmy mu rękę, ale w pustym rękawie nie było ciała, które mogłoby poczuć ból. Nóż nadal posuwał się ku mnie. Odsunąłem się na bok i uświadomiłem sobie, że wszystkie moje zwyczajowe reakcje zdadzą się na nic. Nie było w co kopnąć, nie było czego zranić, w co uderzyć ani czego uszkodzić. Przyjrzałem się twarzy widma. Falowała przez chwilę, a potem plunęła prosto we mnie gorącym popiołem i czarnym dymem. Osłoniliśmy się, czując, jak popiół płonie nam na rękawach, a skórę pokrywa warstwa czarnej sadzy. Zatoczyliśmy się do tyłu i potknęliśmy, na wpół oślepieni przez żar i dym, a potem zwaliliśmy się bezsilnie do rynsztoka. Oczy zaszły mi łzami. Widmo było tylko zmierzającą ku mnie zamazaną plamą. Uniosłem ręce i choć raz ból mi pomógł. Pozwolił mi się skupić, dał determinację potrzebną do tego, co musiałem zrobić. Chodnik zazgrzytał jak metal rozgrzany letnim słońcem, pękł i się rozstąpił. Szare przewody wynurzyły się spod ziemi niczym bluszcz. Pociągnąłem je ku górze, karmiąc ich wzrost siłą woli i strachem. W tej samej chwili wyczołgałem się z rynsztoka na środek jezdni. Przewody rosły, dzieliły się, falowały i znowu rosły, jak na filmie przyrodniczym przyśpieszonym tysiąc razy. Pokrywały coraz większą przestrzeń, wyłaniały się z nich kolczaste kwiaty. Przywołałem druty pod stopami widma i kazałem im wbić się mocno w stopy, owinąć się wokół łydek i otoczyć kolana.
Widmo zignorowało ten atak. Nadal się zbliżało, choć jego spodnie powoli rozdzierały się z trzaskiem, odsłaniając ukrytą pod spodem pustkę. Buty sprawiły mu jednak więcej trudności. Kolce wbiły się głęboko w modne adidasy, druty oplotły się wokół nich, zaczepiając o sznurowadła, które się rozciągały, ale nie chciały pęknąć. Widmo się zachwiało. Przetoczyłem się na ręce i kolana, a potem wstałem. Uwięzione przez druty stworzenie raz jeszcze uniosło głowę i krzyknęło. Pochyliłem się, osłaniając uszy, a potem rzuciłem się do ucieczki przed zgrzytem tysiąca hamulców o starych metalowych szczękach.
Żebrak śpiący pod drzwiami kościoła spojrzał na mnie, gdy przemknąłem obok krokiem pośrednim między biegiem a padaniem.
– Uciekaj stąd! – warknąłem, nie zwalniając tempa. Tylko wytrzeszczył na mnie oczy.
W oknie na górze zapaliło się światło.
– Co to, kur… – zawołała jakaś kobieta.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

53
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.