Pod koniec życia oglądał je codziennie: Margaux tarzająca się po ziemi z Łapą; Margaux machająca z drzewa; Margaux przesyłająca buziaka. Teraz nikt nie ogląda Margaux. Nawet Margaux ma dosyć widoku Margaux w opasce na włosach, Margaux w wystrzępionych szortach, Margaux z mokrymi włosami, Margaux przy bożodrzewie, gdzie wisiał kiedyś biały hamak. Byłam jego religią. Nikt inny nie trzymałby dwudziestu albumów ze zdjęciami mnie samej, z Łapą, Karen czy moją matką. Drewniana skrzynka sklecona w ósmej klasie zawiera zdjęcia luzem, równie nieciekawe jak tamte. Dwa splecione razem pasma włosów, brązowe i siwe, zalaminowane, aby nigdy ich nie rozdzielono. Album jesiennych liści, z nazwami drzew spisanymi poniżej: klon, dąb, ambrowiec. Moja obsypana brokatem czarodziejska różdżka, szara, filcowa myszka, którą Peter wyrzucił w złości, ale potem wygrzebał ze śmietnika, żeliwny wytrych, który znaleźliśmy na przystani, srebrne bransoletki i wielki krzyż z tombaku, zakupione w West Village, czarne legginsy (moje spodnie Madonny, jak je nazywał). Czarny naszyjnik ze srebrnym serduszkiem, trykot obszyty czerwoną koronką i winylowe spodnie na motor, które dostałam od Petera, książka z zaklęciami wiccańskimi, kasety Nirvany, Hole, Veruki Salt z naszych przejażdżek, pirackie teledyski Nirvany, też z West Village, kasety z naszymi czterema powieściami (każda postać mówi innym głosem), otrzymany od Petera drewniany amulet z wróżką wpatrzoną z kryształową kulę. To wszystko leżało w czarnej skrzyni z wyłamanym zawiasem, którą trzymał przy łóżku. Peterze, pod koniec życia pokonywałeś góra kilka przecznic i nie mogłeś jeździć na motorze. Wspiąłeś się na skraj klifu w Palisades Park i rzuciłeś z wysokości siedemdziesięciu pięciu metrów, jak wynika z raportu policji. Zostawiłeś mi w skrzynce kopertę z dziesięcioma listami samobójczymi i paroma oświadczeniami na papierze w linie, w których zrzekasz się samochodu i zapisujesz go mnie. Narysowałeś mapkę, żebym znalazła twoją czarną mazdę i uniknęła mandatu za jej odholowanie. Zapasowy kluczyk był w kopercie, drugi tkwił w stacyjce. Miałam dwadzieścia dwa lata. Ty sześćdziesiąt sześć.
1 Czy możemy się razem bawić? Rok 1985. Była wiosna, przy mocniejszym podmuchu wiatru kwiaty wiśni sypały się z drzew. Kwitły liatry kłosowe i astry; pamiętam słodką, odurzającą woń kapryfolium, niesioną z wiatrem wraz z zamiecią różowo białych płatków i puchu dmuchawców. Nastała pora os, oblegających śmietniki i butelki z oranżadą. Kiedy miałam trzy lata, osa użądliła mnie w czubek nosa, który spuchł jak balon; od tamtego czasu moja matka szczerze ich nienawidziła. – Wynocha mi stąd! – wrzasnęła, odganiając osę, która niepostrzeżenie zjawiła się na naszym pikniku na trawie w Liberty State Park; pojechaliśmy tam z przyjaciółmi rodziców, Marią i Pedrem, oraz ich synem Jeffem. Tata zebrał odrobinę pepsi na czubek plastikowej słomki i postawił ją na naszym zielono-czerwonym kocu plażowym. Osy rzuciły się na nią hurmem i tata uśmiechnął się triumfalnie. – Widzicie, ja biorę problemy na zdrowy rozum. Ciągną do cukru, więc dopóki na słomce jest pepsi, nigdzie się stamtąd nie ruszą. Prawda, Keesy? Zaczął nazywać mnie „Kissy” (co z jego hiszpańskim akcentem brzmiało jak „Keesy”), kiedy byłam bardzo mała, po czym nauczył mnie całować się na dobranoc w policzek i po jakimś czasie zaczęłam całować wszystko, co popadnie: lalki i pluszowe zwierzątka, a nawet swoje odbicie w lustrze. W przypływach dobrego humoru nazywał mnie Keesy, czasami Kruszynką. Kiedy miał zły humor, mówił o mnie w trzeciej osobie. Rzadko używał mojego imienia Margaux (czytaj Margo), chociaż sam mi je nadał, na pamiątkę Château Margaux rocznik 1976, które kiedyś wypił. Nigdy nie mówił do matki Cassie, nie całował jej ani nie przytulał. Uważałam to za normalne, dopóki nie zauważyłam, że inni rodzice się całują, na przykład rodzice Jeffa. Ale to oni wydali mi się dziwni. Maria była najlepszą przyjaciółką mamy i czasami mnie pilnowała. Jeff miał siedem lat, był ode mnie starszy o rok. W domu Jeffa, kiedy on zgadzał się na zabawę w historyjki, ja zgadzałam się bawić w G.I. Joe i transformersów. Miałam dosyć wojen, a Jeff wolał swoje figurki niż Panią Biedroneczkę i Zgubionego Pieska, ale jakoś się dogadywaliśmy. Mama i Maria rozmawiały o tym, o czym zwykle rozmawiają matki: o zaletach witaminy C, dziecku porwanym z plaży, chłopcu, który niedawno zabił się na deskorolce. „Jaka szkoda”, mówiła mama, i: „Niezbadane są wyroki boskie”. Prowadziła mały zeszycik, w którymi zapisywała między innymi wszystkie przerażające doniesienia z radia i telewizji. Dzięki temu zawsze miała coś do powiedzenia, ilekroć dzwoniła do znajomych albo ich odwiedzała. Nazywała ten zeszycik „Księgą faktów”. Tata nienawidził „Księgi faktów”. Kiedy mamie robiło się gorzej, zaczynała mówić o głodujących dzieciach i innych strasznych rzeczach. W domu bez przerwy słuchała płyty zatytułowanej „Kropla słońca”, historii młodej kobiety z nieuleczalnym rakiem kości i jej pożegnania z mężem i córką. Zdaniem mamy, było bardzo romantyczne. Usłyszałam, jak Maria mówi, że powinnam jeść więcej kurczaka i tapioki, a mama zapisała to w „Księdze faktów”. Nie mogły się zdecydować, co bardziej tuczy, kurczak czy wołowina. – Co te baby wiedzą? – powiedział tata, szturchając Pedra łokciem w bok. – Ja się lepiej znam. Nie wolno dawać dziewczynce za dużo mięsa, przecież krowa ma w sobie hormony. Czarna fasola i ryż, owoce, spaghetti: to rozumiem. Dzieciak nie może być za chudy, bo ludzie powiedzą, że go głodzisz. Ale dziewczynka też nie powinna wyglądać na starszą, niż jest, dlatego nie wolno tuczyć jej stekiem ani wieprzowiną. Owoce morza, okej. Chłopcy z kolei muszą być silni. Wieprzowina, jak najbardziej. Może dajecie waszemu za mało schabu. – Uśmiechnął się; potrafił bezbłędnie obrażać ludzi pod pozorem życzliwości. – Ja tam wolę sałatki. Jem mnóstwo pistacji, czasem papaję. Witamina A. Nie twierdzę, że wasz syn jest gruby; mówię tylko, że przydałoby mu się zrzucić trochę ciała, chyba nie macie mi tego za złe. Mówię, co myślę. Ale to silny, zdrowy chłopak, a jaki przystojny! Jeff nachylił się w moją stronę. – Chudy chuderlak – szepnął. – Kurza noga. Ko, ko, ko! – Zamknij się. – Ko, ko, ko! – Zatrzepotał rękami. – Biegasz też jak kurczak! Ko, ko, ko! Kurza noga nie zrobiła na mnie wrażenia, lecz na wieść, że biegam jak kurczak, zdzieliłam go w twarz. – Zamknij się, grubasie! Zdychaj i idź do piekła! Wszyscy spojrzeli na mnie i na widok moich oczu Maria odwróciła wzrok. Tata uśmiechnął się z zadowoleniem. – Drżyjcie przed moją córką, chłopcy! – Louie! – wrzasnęła mama. – Nie ucz jej bicia! Osa bzyknęła mamie nad uchem i Jeff, zgrywając bohatera, próbował odpędzić ją patykiem. Trafił, po czym z wesołym okrzykiem natarł na inne. Osy rzuciły się na niego, a on rzucił patyk. Dorośli zaczęli się wydzierać i rozwścieczone osy przypuściły regularny szturm. Lądowały na mojej głowie, ramionach, rękach i klatce piersiowej. Tata popatrzył mi w oczy i powiedział: – Stój spokojnie, Keesy, stój spokojnie, bo będą żądlić. Czułam na sobie ich malutkie nóżki i odwłoki. Ale posłuchałam. Nie użądliły tylko taty i mnie.
Przez pierwsze siedem lat mojego życia mieszkałam z rodzicami w pomarańczowym bloku z cegły na Trzydziestej Drugiej Ulicy. Nasze maleńkie mieszkanko było oblężone przez karaluchy, których mimo arsenału środków typu Raid tata za nic nie mógł się pozbyć. – Przychodzą z innych mieszkań, pod drzwiami. Nasi sąsiedzi to dzikusy. Same brudasy tu mieszkają. W innych dzielnicach jest lepiej, a tu sami narkomani i męty. Nie mogę się doczekać, kiedy się stąd wyrwiemy. Tata nienawidził graffiti, schodów pożarowych, opustoszałych działek, pełnych rupieci, gwiżdżących nastoletnich chłopców, tranzystorów oraz wiecznie zaśmieconych ulic. Ale lubił iść parę przecznic do Bergenline Avenue po espresso i bułkę maślaną (której kawałki wkładał mi do ust; czasem mogłam nawet upić łyczek espresso). Podobało mu się, że prawie wszyscy znają hiszpański, krępowało go bowiem, gdy przekręcił choćby jedno słowo przy zamawianiu jedzenia. Kiedy zaczął się spotykać z mamą, wyśmiała kiedyś żartobliwie jego wymowę i nie odzywał się do niej przez resztę dnia. Nigdy nie zachęcał mamy i mnie do nauki hiszpańskiego, jej zdaniem, celowo. Nie chciał, żebyśmy podsłuchiwały jego rozmowy telefoniczne. Nie mogłam mu tego darować. Brak znajomości hiszpańskiego oznaczał niemożność rozszyfrowania większości szyldów i zamawiania w lokalnych winiarniach i restauracjach. W Union City ludzie zawsze brali mnie za Kubankę albo Hiszpankę, a nie w połowie Portorykankę. W mojej matce płynęła krew norweska, szwedzka i japońska. Miałam czarne oczy, zapewne po dziadku półkrwi Japończyku, twarz w kształcie serca, pełne wargi i proste, ciemnobrązowe włosy. |