– Spójrz! – nagle zawołała Zorza. Strzała rozwarł zaspane oczy, a jego wzrok powędrował za wyciągniętą łapą smoczycy. Daleko, poza leśnymi ostępami, na równinach, wznosiły się słupy czarnego dymu. Były wąskie i porozrzucane po horyzoncie. – To nie wygląda na pożar. – Raczej na ognisko, ale kto… przecież tylko smoki potrafią wzniecać ogień. A żaden smok nie rozpalałby kilku małych ognisk na wyschniętych trawach. Strzała wstał i rozprostował skrzydła. – Polecę sprawdzić. – Uważaj na siebie. – Jak zawsze, moja droga. Leciał wysoko, by nie zostać zauważonym. Doskonały wzrok pozwalał na bardzo dokładne przyjrzenie się okolicy. Na rozległych równiach krzątały się jakieś dwunożne istoty. To chyba one porozpalały ognie. Były poubierane w skóry, a w rękach dzierżyły zaostrzone kije i inne dziwne przedmioty. Strzała zakręcił kilka kółek i postanowił wrócić do domu. Zorza wyczekiwała z wyciągniętą szyją, pełna najgorszych przeczuć. – I co? Co to jest? – dopytywała się, zanim smok zdążył wylądować. – Jakieś stworzenia chodzące na dwóch nogach. Poubierane są w skóry i używają różnych przedmiotów. Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego. – Czy te stworzenia wyglądały groźnie? – Nie! – Strzał wybuchnął śmiechem. – Są malutkie jak robaczki – uspokoił ją. Smoczyca z zaciekawieniem spoglądała na odległe dymy z ognisk. – Swoją drogą to ciekawe, nie sądzisz? Myślałam, że smoki znają wszystkie gatunki zamieszkujące Ziemię. – Może to jakiś nowy rodzaj. W końcu przez tysiące lat niektóre zwierzęta wyginęły, a niektóre uległy znacznej przemianie. Doglądanie wszystkich gatunków to żmudne i pracochłonne zajęcie. Tylko pustynne smoki się tym fascynują i spisują to, co uda im się odkryć. – Strzała podrapał się po brodzie. – Mam starego przyjaciela, który całe życie poświęcił na badanie różnych gatunków, może jak tylko dowiem się więcej o nowo przybyłych, polecę po niego. Zorza mruknęła z niezadowoleniem. – Chcesz obserwować te nowe stwory? – Nie – zaprzeczył szybko. – Chcę się z nimi porozumieć. Gdy przelatywałem nad ich ogniskami, zdawało mi się, że ze sobą rozmawiają. – Zwariowałeś?! A jeśli coś ci zrobią?! – krzyknęła smoczyca. Strzała uśmiechnął się do Zorzy. – Przecież to tylko małe prymitywne stworzonka. To, że potrafią rozniecić ogień, jeszcze o niczym nie świadczy.
Zorza wpadła do komnaty, w której Błysk spędzał większość czasu. Jak zwykle ślęczał nad księgą pradziadka i nawet nie zwrócił uwagi na wejście matki. – Synku! Synku! Błysk nie reagował. – Ojciec nie wraca już od wielu godzin, boję się, że coś mogło się stać. Matka szturchnęła syna głową, jednak ten siedział jak zahipnotyzowany i wpatrywał się w księgę. – Pojawili się kilka dni temu, a ojciec oczywiście chciał z nimi porozmawiać. Ostrzegałam go, ale na próżno. Boję się lecieć sama. Błagam, synku, może ty… – Zaczęła płakać. – Błysk, czy ty mnie w ogóle słyszysz? Mętny wzrok młodego smoka przesunął się po rozdygotanej matce. – Kto? – spytał. Zorza spojrzała na syna, a lekki uśmiech przeciął jej załzawiony pysk. – Kto, matko? Kto się pojawił? – dopytywał się Błysk. – Jakieś nowe stworzenia, nie wiem dokładnie, tylko ojciec je widział. – Nowe?! – ryknął smok i nie czekając na odpowiedź, potrącił matkę i wybiegł z komnaty.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Zorza wołała za nim, ale on już nie słyszał. Jedyne, co miał teraz w głowie, to przepowiednie z księgi o czymś nowym i przerażającym. Pędził korytarzami, a mięśnie odmawiały posłuszeństwa po latach spędzonych w bezruchu. Nie zwracał na to uwagi. Gnał przed siebie. Wypadł na taras, rozprostował skrzydła i zawył, bowiem ból nieużywanych stawów był przerażający. Nie pytał matki, dokąd udał się ojciec. Dymy z ognisk były wystarczającą wskazówką. Wzbił się w powietrze i frunął najszybciej, jak tylko potrafił. Wleciał między chmury, by z wysokości dokonać oględzin, jednak nie był przygotowany na to, co ukazało się jego oczom. Na płaskim pagórku leżał Strzała, albo raczej to, co z niego pozostało. Miał odrąbane skrzydła i był odarty z części łusek. Głowa spoczywała samotnie z dala od reszty ciała. Wokół tych makabrycznych szczątków biegały, podskakiwały i wiwatowały dziwne dwunożne stworzenia. Wyglądały na zadowolone. Duże osobniki pokazywały małym okrwawione łuski i rogi smoka. Samice wykrawały mięso i przygotowywały je do pieczenia. Błysk przestał machać skrzydłami i runąłby pewnie, gdyby nie wiatr. Jak można było zrobić coś tak strasznego, jak można było cieszyć się po takim okrutnym mordzie? Cholerna księga! Niech ją ogień pochłonie! Udręczony smok odzyskał panowanie nad sobą, a smutek i cierpienie przerodziły się w chęć mordu. Pikował prędzej niż sam wiatr i gdy był tuż nad ziemią, a stwory zobaczyły jego cień, rzygnął szerokim płomieniem. Ci, co przeżyli, rozbiegli się w popłochu, jednak na równinach nie mieli dokąd uciekać. Błysk wyłapywał każdego. Wrzeszczące samice, płaczące młode i wymachujących kijami samców. Rozrywał ich na strzępy lub deptał swymi wielkimi łapami. Od czasu do czasu machał ogonem, by rozciąć na pół jakiegoś śmiałka, jednak przelana krew nie zmniejszała bólu. Gdy zabił wszystkich, przysiadł wreszcie koło szczątków ojca. Patrzył w jego błyszczące niegdyś oczy, dotykał zakręconych rogów i płakał jak dziecko, bo tak naprawdę był jeszcze dzieckiem. Dzieckiem, które przez własną głupotę straciło ojca. A przecież Strzała ostrzegał i prosił, jednak on uległ magii księgi. Nie pomógł, chociaż wyczytał, że coś takiego się zdarzy. Chciał mieć pewność, nie chciał wyjść na rozochoconego szczeniaka, który będzie zadręczał rodzinę swoimi domysłami. Za późno, na wszystko za późno. Błysk zawył, a jego głos dotarł do najdalszych zakątków krainy. Dotarł też do matki, która zwinięta w kłębek roniła łzy w najgłębszej czeluści góry.
Czas nie ukoił bólu, zabliźnił jedynie rany. Zorza zamknęła się w sobie i przestała opuszczać ciemne wnętrze góry. Matka Strzały, niedręczona wydarzeniami minionych lat, w błogiej nieświadomości ciągle spała. Błysk tymczasem polował. Dwunożne stworzenia ciągle przybywały. Nadchodziły z każdego kierunku. Karczowały lasy, budowały osady i zabijały napotkane smoki. Błysk nie dawał jednak za wygraną, nie miał litości dla tych bestii, które niszczyły naturę, niszczyły świat. Zabijał każdą napotkaną istotę, palił każdą wybudowaną osadę. Niestety, walka, którą toczył, okazywała się próżnym wysiłkiem. – Nazywają siebie ludźmi – oznajmił granatowy smok. – Skąd o tym wiesz, Kamieniu? – zapytał Błysk. Kamień był starym i mądrym smokiem. Jego ogromne wąsy, które ciągnął po podłodze, i oczy pełne wiedzy sprawiały, że każdy smok podchodził z szacunkiem do niego i wszystkiego, co mówił. We wnętrzu swojej góry Kamień utworzył świątynię Przedwiecznego, tam kontaktował się ze Stwórcą i przekazywał wieści z zaświatów innym smokom. Teraz siedział w ogromnej kaplicy wraz z Błyskiem, który przybył nad ranem. – Od Stwórcy, mój drogi. – Jego głos brzmiał, jakby był całkowicie wyprany z emocji. – Skąd się wzięli? Czego chcą? – dopytywał się Błysk. – Przedwieczny powiedział, że zostali stworzeni przez jednego z mu podobnych. To młody i bardzo ambitny Kreator. Ludzie, których zesłał na Ziemię, są jego wiernym odbiciem. Oczywiście tylko fizycznie, zostali bowiem pozbawieni magii i długowieczności. Za to rozmnażają się w iście zastraszającym tempie. Równie szybko się uczą i równie szybko niszczą to, co stanie na ich drodze. Są okrutni, małostkowi i zawistni. Ci, których zabijasz, to zaledwie garstka, mała kropelka w morzu, które ma nadpłynąć. Kamień odchrząknął. – Właśnie w tej sprawie wezwałem cię do siebie. – Stary smok wstał i podszedł do Błyska. – To wszystko nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać. Sprawy pomiędzy potężniejszymi od nas są czymś, czego nie możemy pojąć. A ludzie to właśnie jedna z tych spraw. Nie możemy ich wszystkich wymordować, nie możemy stać się podobni do nich. Błysk mruknął. |