powrót; do indeksunastwpna strona

nr 03 (CV)
kwiecień 2011

Mila księżycowego światła
Dennis Lehane
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brandon: – Kiedy?
Dominique: – Teraz.
Brandon: – Teraz zaraz?
Dominique: – Teraz zaraz. Jestem w mieście dziś po południu i tylko dziś po południu. Nie pójdę do hotelu, więc lepiej, żebyś miał jakieś inne lokum. Nie będę długo czekać.
Brandon: – A gdyby to był naprawdę ładny hotel?
Dominique: – Rozłączam się.
Brandon: – Nie rozłączasz…
Rozłączyła się.
Brandon zaklął. Cisnął pilotem o ścianę. Coś kopnął. Powiedział: „A bo to pierwsza dziwka, która za wysoko się ceni? Wiesz co, brachu? Możesz sobie kupić dziesięć takich jak ona. I do tego działkę koki. Jedź do Vegas”.
Tak, naprawdę nazwał samego siebie „brachem”.
Zadzwonił telefon. Musiał nim rzucić, jak pilotem, bo sygnał był stłumiony i słyszałem, jak Brandon chodzi na czworakach po podłodze. Nim znalazł telefon, sygnał ucichł.
– Kurwa! – wrzasnął tak głośno, że gdybym miał opuszczoną szybę, mógłbym go usłyszeć z samochodu.
Po chwili zaczął się modlić.
– Posłuchaj, brachu, wiem, że spieprzyłem, ale namówisz ją, żeby jeszcze raz zadzwoniła? Pójdę do kościoła i wepcham kupę zielonych do skarbonki. I się poprawię. Tylko zmuś ją, żeby jeszcze raz zadzwoniła, brachu.
Tak, naprawdę nazwał Boga „brachem”.
Dwa razy.
Odebrał, ledwie rozległ się dzwonek.
– Tak?
– Masz tylko jedną szansę.
– Wiem.
– Podaj mi adres.
– Cholera. Ja…
– W porządku, rozłączam się…
– 773 Marlborough Street, pomiędzy Dartmouth i Exeter.
– Numer mieszkania?
– Nie ma numeru, całość należy do mnie.
– Będę za półtorej godziny.
– Nie złapię tak szybko taksówki, zaraz będzie godzina szczytu.
– No to naucz się latać. Do zobaczenia za półtorej godziny. Spóźnisz się minutę? Już mnie nie będzie.
To był aston martin DB9 z dwa tysiące dziewiątego roku. Dostępny za dwieście tysięcy. Dolarów. Kiedy Brandon wyprowadził go z garażu położonego dwa domy dalej, postawiłem ptaszka na swojej liście. Zrobiłem też pięć zdjęć Brandona za kierownicą, kiedy czekał, żeby się włączyć do ruchu.
Wcisnął gaz, jakby wystrzelał rakietę na Mleczną Drogę, a ja nawet nie próbowałem go gonić. Wyprzedzał wszystko, co się dało, więc przy takiej jeździe nawet tępak pokroju Brandona zorientowałby się, że mu siedzę na ogonie. Zresztą wcale nie musiałem go śledzić, bo wiedziałem, dokąd zmierza, i znałem skrót.
Przyjechał godzinę i dwadzieścia dziewięć minut po telefonie. Wbiegł po schodach i włożył klucz do zamka, co uwieczniłem na filmie. Następnie pobiegł na górę wewnętrznymi schodami, a ja wszedłem za nim. Trzymałem się niecałe pięć metrów od niego, ale był tak podkręcony, że przez dobre dwie minuty nawet mnie nie zauważył. W kuchni na pierwszym piętrze otworzył lodówkę i odwrócił się, dopiero kiedy pstryknąłem kilka zdjęć cyfrową lustrzanką.
– Coś ty, kurwa, za jeden? – Cofnął się, niemal opierając o wysokie okno za plecami.
– To nie ma większego znaczenia.
– Jesteś paparazzi?
– A czemu paparazzi mieliby się tobą interesować? – Zrobiłem jeszcze parę ujęć.
Wpatrywał się we mnie, odchyliwszy głowę; pokonał strach wywołany pojawieniem się obcego w jego kuchni i przeszedł do oceny zagrożenia.
– Nie jesteś taki znów duży. – Otaksował mnie wzrokiem. – Mógłbym wykopać stąd twoją dupę.
– Nie jestem taki znowu duży – przyznałem. – Ale z pewnością nie mógłbyś wykopać mojej dupy znikąd. – Opuściłem aparat. – Poważnie. Tylko spójrz mi w oczy.
Spojrzał.
– Wiesz, o czym mówię?
Potwierdził ledwie widocznym skinieniem.
Zarzuciłem aparat na ramię i pomachałem facetowi.
– I tak już wychodzę. Cześć, baw się dobrze i staraj się nikomu więcej nie rozwalić mózgu.
– Co chcesz zrobić z tymi zdjęciami?
Wypowiedziałem słowa, od których pękło mi serce.
– Właściwie nic.
Sprawiał wrażenie ogłupiałego, co w jego wypadku nie było niczym wyjątkowym.
– Pracujesz dla rodziny Maylesów. Zgadza się?
Pęknięcie w sercu się pogłębiło.
– Nie. Nie zgadza się. – Westchnąłem. – Pracuję dla Duhamela i Standiforda.
– Dla firmy prawniczej?
Pokręciłem głową.
– Ochrona. Dochodzenia.
Patrzył na mnie z otwartymi ustami, mrużąc oczy.
– Wynajęli nas twoi rodzice, matole. Domyślali się, że zrobisz coś głupiego, bo… no cóż, jesteś głupkiem, Brandon. Dzisiejszy incydent powinien potwierdzić ich obawy.
– Nie jestem głupkiem – obruszył się. – Chodziłem do college’u.
Nic nie odpowiedziałem; dreszcz zmęczenia przebiegł mi po plecach.
Tak obecnie wyglądało moje życie. Tak.
– Powodzenia, Brandon. – Wyszedłem z kuchni. W połowie schodów dodałem: – Tak na marginesie, Dominique nie przyjdzie. – Odwróciłem się, opierając łokieć na poręczy. – Aha, no i nie nazywa się Dominique.
Rozległ się charakterystyczny odgłos japonek, jakby mokre cmoknięcia, po czym Brandon ukazał się w drzwiach nade mną.
– Skąd wiesz?
– Bo pracuje dla mnie, matole.



Tytuł: Mila księżycowego światła
Tytuł oryginalny: Moonlight Mile
Przekład: Teresa Komłosz
ISBN: 978-83-7648-674-1
Format: 280s. 140×205mm
Cena: 29,90
Data wydania: 5 kwietnia 2011
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w
:
powrót; do indeksunastwpna strona

21
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.