powrót; do indeksunastwpna strona

nr 04 (CVI)
maj 2011

Udana bajka, nieudane requiem
Jean-Claude Schlim ‹Dom Chłopców›
Obejrzawszy „Dom Chłopców” nie mogę pozbyć się wrażenia, że to, co zobaczyłam na ekranie, było niecodziennym starciem id z superego. Początek filmu zapowiadał szaloną, niczym niepohamowaną wizję reżysera, przez większą część życia zajmującego się produkcją, pełną nieskrywanej radości z samego faktu stania za kamerą i energii tworzenia. Nieoczekiwanie to, co chcę, ustąpiło miejsca temu, co powinienem. Niestety.
ZawartoB;k ekstraktu: 60%
‹Dom Chłopców›
‹Dom Chłopców›
W ostatnich latach postać filmowego geja w pewnej mierze zawładnęła filmowym ekranem. Coraz częściej pojawiają się produkcje, w których główny bohater znajduje się w centrum zainteresowania nie z racji swojej orientacji, ale wspólnych każdemu człowiekowi rozterek, małych czy większych wzlotów i upadków. Za przykład niech posłużą „Wyśnione miłości” Xaviera Dolana, w których problem szczenięcego zauroczenia był w tej samej mierze domeną tych kochających jak i kochających inaczej i równe powodował perturbacje. Z drugiej strony nie brak w filmach i stereotypów, reprezentowanych przez drugoplanowe postacie, tworzone wedle określonego typażu. Zawsze zadbany, wyróżniający się z tłumu, o różnym stopniu zniewieściałości i obciążony irytującą manierą mowy – oto najczęstszy obraz drugoplanowego geja, dodający obrazowi humorystycznego smaczku. I niech tym razem za przykład posłużą polskie filmy i seriale, bo choć portretów poważnych u nas brakuje, to po te groteskowe filmowcy sięgają chętniej. Tak było w przypadku polskiej wersji „Brzyduli” jak i w gangsterskiej komedii Cezarego Pazury, „Weekendzie”. „Dom Chłopców” Jean-Claude Schlima nie pozwala zakwalifikować się ani do pierwszej, ani do drugiej grupy, z każdą jednak coś go łączy. Temat gejowski jest tu bezsprzecznie wysunięty na pierwszy plan, lecz Schlim za nic ma niwelowania różnic, a wręcz je potęguje, budując dumny obraz manifestującej inności. Taki, jakim zagorzały homofob mógłby straszyć swoje dzieci. I choć z dala od głównego nurtu tego typu obrazy nie są niczym nowym, nie zawsze wychodzą poza festiwale LGBT i trafiają do repertuaru kin studyjnych, gdzie pozwalają poznać się nieco szerszej publiczności.
W tytułowym Domu Chłopców, klubie z męskim striptizem i noclegownią, gdzie mieszkańcy oprócz erotycznych tańców świadczą od czasu do czasu także drobne i większe usługi seksualne, znajdujemy niezwykle kolorową zbieraninę. Na pierwszym planie znajduje się główny bohater i narrator opowieści, Frank, blond nastolatek o wyglądzie cherubina, lubiący dobre imprezy doprawione szczyptą narkotykowych wspomagaczy i szybki sex, który po ucieczce z rodzinnego miasta szuka dla siebie miejsca w świecie. W Domu spotyka podobnych sobie wyrzutków, dobrą zabawę, ale także i wielką miłość. Wrażliwy Angelo, widziany najczęściej w obcisłych, prążkowanych rajtuzach, którego największym marzeniem jest operacja zmiany płci, zamiast na estradzie ściągać ciuszki roni krokodyle łzy w kiczowatych, skrzących się od świecidełek i brokatów występach. Dean, malowniczy punk o wyglądzie brutala i twardziela, nie jest pozbawiony artystycznej duszy i po godzinach buszuje z kumplami po mieście w poszukiwaniu murów, które mógłby przyozdobić w graffiti. Herman, chłopiec o aparycji eunucha, musi skrywać pod grubą warstwą makijażu sińce, które co chwila przyprawia mu ojciec-tyran. Jake, najbardziej rozchwytywany przez klientów, pomimo swojej profesji twierdzi, że jest hetero, lecz nie oprze się urokowi Franka. Nie brak i kilku wesołych drag queens, których wygląd, zaczerpnięty chyba z filmów Almodovara, zdradza nie tylko upływ czasu, ale także daleko idące skłonności do twardych używek. Całej tej zgrai przewodzi egzaltowany właściciel, każący tytułować się Madame, którego występom daleko jednak do artystycznej finezji. Dając złudne poczucie oparcia wprowadza młodych chłopców do przybytku zabawy i rozkoszy, by w sytuacjach kryzysowych odwrócić się od nich plecami i dać przysłowiową nogę. Wtedy z pomocą przychodzą przyjaciele i zawsze wyrozumiała Emma, barmanka i opiekunka chłopców, próbująca w ten sposób zagłuszyć wyrzuty sumienia za dawne grzechy.
Z zadziwiająca łatwością ulegam tej burleskowej wizji, nie zastanawiając się zbytnio, do czego ma prowadzić. Bo jest w tym miejscu i w tych postaciach coś szczerze ujmującego i nie chodzi tu o nagie męskie torsy i pośladki, które co chwila przyozdabiają filmowy kadr, wijąc się w lubieżnych pląsach. Schlim bujnie czerpiąc z gatunków komedii, melodramatu i musicalu, tworzy utopijną, lecz pełną ciepła i humoru opowieść o poszukiwaniu i dorastaniu. Temat nietolerancji jest tu ledwie zarysowany, na pierwszy plan wysuwa się ostoja innych, w której bohaterowie bezpiecznie schronieni nie muszą kryć się ze swoją naturą. Tak niewiele potrzeba im do szczęścia. Łączą ich nie tylko wspólne występy, ale także szczera przyjaźń i oddanie. Głos z offu w pierwszych scenach filmu nazywa rozgrywający się na ekranie spektakl bajką, tłumacząc w ten sposób daleką od chłodnego realizmu stylistykę, wspomaganą momentami kolorową animacją. Niestety mniej więcej w połowie filmu zabrakło konsekwencji i bez żadnej logiki, pęd życia robi nieoczekiwany zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, stając się pędem ku śmierci.
Okazuje się bowiem, że utwór ma być wielkim lamentem nad ofiarami AIDS, którym, jak dowiadujemy się z końcowych napisów, film jest poświęcony. Druga część „Domu..” pokazuje zmagania Jake’a, który padł ofiarą choroby i wspierającego go w tym Franka. Bolączką filmu Schlima jest to samo, co było cierniem w niemalże idealnym „Tlenie” Ivana Wyrypajewa. Porównanie może wydawać się dziwne z racji odmiennej tematyki i stylistyki obydwu filmów. Mam jednak nieodparte wrażenie, że zarówno Schlim jak i Wyrypajew przestraszyli się nagle, że temat jednostkowy jest tematem zbyt banalnym jak na udany film i że należy koniecznie powiedzieć coś ważnego. Brnąc niepotrzebnie w zagadnienia globalne zignorowali fakt, że przedstawione powierzchownie i bez należytej uwagi właśnie do banału prowadzą. W „Tlenie” tą globalną odskocznią był problem wojny i terroryzmu, w „Domu Chłopców” epidemia AIDS, która w latach ’80, kiedy rozgrywa się akcja filmu, dociera do Europy.
Obejrzeć film Schlima do końca, to trochę tak, jak gdyby obejrzeć dwa różne filmy. Obydwa główne wątki nie splatają się razem w spójną całość, jedynym łącznikiem pozostają bohaterowie. Być może, w zamierzeniu twórców, taka taktyka miała prowadzić do brutalnego zderzenia snu z jawą. Niestety ani bajka nie była wystarczająco bajkowa, ani dramat wystarczająco dramatyczny. Wobec braku wystarczających kontrastów to zderzenie rozbija się o próżnię. Bohaterowie świetnie wpisujący się w początkową stylistykę, w formie dramatycznej już zawodzą, nie z racji warsztatowych braków, lecz ról, jakie przyszło odegrać im na ekranie, słabo wpasowujących się w naznaczone piętnem śmierci otoczenie. Szkoda, że reżyser nie pokusił się o próbę karnawalizacji tematu, wtedy, paradoksalnie, obraz mógłby zyskać na autentyczności. Zamiast tego próbuje podbudować wiarygodność obrazu poprzez tło historyczne, co niestety również nie przynosi spodziewanych efektów. Chociaż zasadnicza część akcji rozgrywa się w Amsterdamie lat ’80, kamera praktycznie nie wychodzi poza mury Domu i innych zamkniętych obiektów – mieszkania Emmy i szpitala. Tytułowe miejsce sprawia wrażenie zawieszonego w czasoprzestrzennej próżni, zamkniętego na to, co na zewnątrz. Nigdy i zawsze, nigdzie i wszędzie. Dwóch hipisów wybierających się na Woodstock i kilka materiałów archiwalnych (m. in. przemówienie Ronalda Reagana, relacja o śmierci Rocka Hudsona) to za mało, by odpędzić przekonanie o jedynie fantasmagorycznym charakterze tego miejsca i zbudować przejmującą wizję choroby i śmierci.
Pomimo rażących błędów dramaturgicznych, w kilku punktach należy Schlimowi i jego filmowej ekipie oddać sprawiedliwość. Być może warto przecierpieć ostatnie, nużące sceny opowieści. W warstwie wizualnej film zrobiony jest w pełni profesjonalnie i nie tylko w scenach męskiego striptizu potrafi zacnie zadziwić oko. Dobór muzyki także zasługuje na uznanie. W pamięci szczególnie zapadają „Tainted love” Soft Cell i „Girls” w wykonaniu Dangerous Muse, znakomicie korespondujące z przedstawioną na ekranie subkulturą. Kreacjom aktorskim nie można nic zarzucić, to dzięki nim obraz mocno epatujący erotyzmem wyzbywa się taniej wulgarności. I choć najlepiej wypada Udo Kier (Madame), który zmysłowo szepcząc kwestie „Welcome, to the house of boys” może wywołać u widza dreszcze, nie przyćmiewa w całości świetnych kreacji młodych aktorów: Layke’a Andersona (Frank), Benna Northovera (Jake) i najsympatyczniejszego z nich wszystkich, Stevena Webba (Angelo).
Zwrot Schlima w stronę filmu edukacyjnego, szerzącego świadomość wśród młodzieży, pozwolił uzyskać poparcie i ministerstw, i organizacji. Zastanawia mnie tylko, w którą stronę ma podążyć świadomość po filmie, w którym bardzo udana zabawa warta jest nieudanego dramatu?
Recenzja nadesłana na konkurs „Esensji”.



Tytuł: Dom Chłopców
Tytuł oryginalny: House of Boys
Reżyseria: Jean-Claude Schlim
Scenariusz (film): Jean-Claude Schlim
Rok produkcji: 2009
Kraj produkcji: Luksemburg
Dystrybutor (kino): Tongariro
Data premiery: 18 marca 2011
Czas projekcji: 113 min.
Wyszukaj w: Wysylkowa.pl
Wyszukaj w:
Wyszukaj w: Allegro.pl
Ekstrakt: 60%
powrót; do indeksunastwpna strona

91
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.