powrót; do indeksunastwpna strona

nr 04 (CVI)
maj 2011

Próba kwiatów
Jay Lake
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Bidżaz karzeł
Karzeł pocił się od gorąca i dymu, które biły od stojącego przed nim koksownika. Ktoś skryty w cieniu ponad nim i za jego plecami uderzał w bęben w powolnym tempie bijącego serca. Tradycyjny strój złożony z kawałków muślinu, którymi Bidżaz był owinięty, lepił się do jego ciała niczym całun do topielca. Jego puls szalał. Smród wzbierającego pożądania unoszący się z jego krocza, pach i skóry na karku niemal skłaniał go do ocierania się o najbliższą framugę.
Zamiast tego praktykował powściągliwość.
Wiedział, że w ogniu płoną zioła i żywica. Poniekąd właśnie dlatego tu przyszedł. Bidżaz nie korzystał bezpośrednio z tysięcy grzesznych rozrywek dostępnych w Nieprzemijającym Mieście. Śmiertelnie się bał, że wpełznie do rury wodociągowej i nie wyjdzie z niej o własnych siłach, lecz zostanie zaniesiony na desce prosto do dołu na cmentarzu dla biedoty. Jednak nie był niczemu winien, jeśli w powietrzu kłębiły się substancje odurzające. Akt oddychania nie wiązał się z grzechem ani pokusą.
Niedaleko Bidżaza, naprzeciwko dołu znajdującego się poniżej, siedziały inne tajemnicze postacie. Cztery z nich bez wątpienia były karłami ze skrzyń – samymi Zaszytymi o prawidłowo zapieczętowanych ustach. Jeden z nieznajomych prawdopodobnie należał do rzadkiej grupy przyciętych karłów, dorosłych ofiar, które z nadmiaru zapału i pieniędzy pozwoliły się skrócić chirurgowi. Był nawet jeden pełnowymiarowiec, który kucał, by zmieścić się w miejscu, gdzie wysocy byli przeznaczeni jedynie na pokaz. Urodzona karlica, niemal równie rzadki okaz w mieście karłów jak przycięci, bez słowa krążyła między mężczyznami – w takie miejsca zawsze przychodzili mężczyźni – częstując ich winem i deszczówką podawanymi w wąskich kubkach dostosowanych kształtem do otworów między zaszytymi wargami.
Bidżaz wodził palcami po supełkach pokrywających jego ściśnięte, rozgrzane wargi. Nie miał najmniejszego zamiaru ich przeciąć i dołączyć do grona Rozciętych; prędzej obciąłby sobie fiuta. Gdy o tym pomyślał, jego druga ręka wślizgnęła się pod przepocony muślin, by dodatkowo wzmocnić wściekły nacisk, który czuł w kroczu.
Chłopiec przykuty łańcuchami na środku dołu wił się w oślepiającym blasku trzech świateł wapiennych, które syczały i płonęły wydzielając cuchnące opary.
Bidżaz zaczął powoli masować swojego fiuta pod szatą. Chłopiec w dole był wysokim, niemal dorosłym pełnowymiarowcem o długich kończynach i zniewalającej urodzie. Trzy karlice niosące skórzane pasy i igły do szycia płótna właśnie od niego odstąpiły. Na jego ustach drżały jaskraworubinowe koraliki krwi. Został włączony w poczet Zaszytych. Na krótką chwilę. Obiecano mu bogowie wiedzą co i nafaszerowano narkotykami, więc teraz rytmicznie poruszał biodrami w tył i przód, prężąc ciało natarte śliskimi olejkami i naznaczone śladami języków jego niedawnych dręczycielek.
Jęki chłopca pieściły uszy Bidżaza niczym usta kochanka. Ręka karła zaczęła szybciej poruszać się pod szatą, pot wystąpił na jego ciało niczym mgła wypływająca na ląd na Nefrytowym Wybrzeżu. Bycie karłem oznacza spędzenie bolesnego dzieciństwa w skrzyni, podczas gdy pełnowymiarowcy chodzą wolni i radośni w promieniach słońca. Bycie karłem oznacza napełnianie głowy liczbami, literami i faktami, aż z uszu zacznie płynąć wosk, a z oczu krew, podczas gdy pełnowymiarowcy piją, grają i łajdaczą się w tawernach oraz kasynach Nieprzemijającego Miasta. Bycie karłem oznacza służbę, całe życie wpatrywania się w bruk i dwukrotnie przeliczone monety, podczas gdy pełnowymiarowcy klękają przed miejskimi władcami, by odbierać nowe honory, i galopują na pięknych koniach jasnymi ulicami.
Czasami karzeł musi się zrewanżować. Czasami karzeł musi zobaczyć, jak pełnowymiarowcy sięgają dna. Czasami karzeł musi odnaleźć dumę w krwi i pocie. Kiedyś Bidżaz czerpał rozkosz i utraconą godność od Jasona, syna swojego dawnego mistrza, gdy młodzieniec był w potrzebie, ale tamte dni już dawno minęły. Tamte chwile drżącej namiętności i oślepiającego światła wypełniającego umysł odeszły w niepamięć.
Mógł odbudować swoją dumę na cierpieniu innego człowieka, na jedną noc, tydzień albo cykl księżyca. Dziesięć złotych oboli i zobowiązania wobec Trybady, by przekroczyć próg, cały czas czując za sobą obnażone miecze gotowe go ściąć choćby w chwili szczytowania, jeśli tylko jego słowa lub uczynki złamią zasady tego tajemnego miejsca.
Do dołu wszedł nagi karzeł o twarzy zakrytej gnijącym końskim łbem. Napęczniałego fiuta miał pomalowanego na jasnoniebiesko i niósł trzy wąskie rapiery zawieszone na pasie przerzuconym przez jedno ramię. Na widok ostrzy Bidżaz poczuł nagły przypływ gorąca w kroczu. Z klejącym się, ciepłym udem osunął się niżej na krześle i gestem poprosił o więcej wina.
Jeśli człowiekowi-koniowi uda się przedłużyć agonię do kilku godzin, na co stać najlepszych przy odrobinie szczęścia i w przypadku silnych chłopców, być może Bidżaz będzie tej nocy szczytował jeszcze dwa albo trzy razy, po czym wyjdzie stąd czując się jak prawdziwy człowiek.
Przynajmniej na jakiś czas.
Jednak przerażało go, jak często musi tu wracać oraz jak wiele zażąda od niego Trybada w zamian za zaspokajanie sekretnych wstydliwych żądz.
Tak naprawdę przerażało go wszystko. Bidżaz chciał, by powróciły dawne czasy; pragnął tego równie mocno jak chodzić z wysoko podniesioną głową i zdobywać miłość kobiet o jasnych udach, które górowałyby nad nim na letnich polach.
• • •
Bidżaza odprowadzono do zamkniętego powozu i przez jakiś czas wożono ulicami miasta, po czym wysadzono, by sam odnalazł drogę – w ten sposób zadbano o to, by nie ujawnił położenia karlego dołu. Jednak Bidżaz nawet nie próbował zapamiętać układu zakrętów ani zmieniającego się brzmienia stukotu kół na bruku.
Znalazł się w alei Melisandy i podreptał w stronę domu. Księżyc krył się za chmurami ledwie widocznymi ponad dachami Nieprzemijającego Miasta. Każdy cień wydawał się głębszy, mroczniejszy, bardziej ponury.
Wieczór go rozczarował. Co prawda chłopiec długo umierał, ale nieciekawie się zachowywał, płakał i błagał o życie. Mówiąc wprost, średnio się spisał. Bidżaz usiłował nie myśleć, kim był pełnowymiarowiec. Sądząc po kształcie nosa zapewne dzieckiem ze szlachetnego domu, sprzedanym ciemności, by uregulować sekretny dług bądź anulować opłacone zlecenie zabójstwa. Jedyne, czym mógł się pochwalić Bidżaz, to znacznie lżejszy portfel. A także zaschnięte nasienie na udach.
W odległości jednej lub dwóch przecznic ktoś krzyknął. Ostatnio nie było to rzadkością w Nieprzemijającym Mieście, zwłaszcza w nocy. Bidżaz nie zareagował. Wiedział, że będzie bacznie obserwowany w drodze do domu. Po wieczorze spędzonym w karlim dole nie był bezpieczny. Trybada nie lubiła informatorów.
Kolejny krzyk, tym razem dobiegający z góry. Czyżby z dachu?
Krople deszczu zabębniły o bruk. Bidżaz podniósł wzrok i zobaczył nogi opadające na ulicę przed nim. Same nogi – strzaskana, rozerwana biała kość zalśniła w syczącym świetle gazowej latarni stojącej na rogu – które jednak nie krwawiły.
Krew padała z nieba.
Noumenalny atak! Tak jak w przypadku płonących drzew, olbrzymich dżdżownic wypełzających ze źródeł oraz innych potworności, które ostatnimi czasy nękały miasto.
Rzucił się do ucieczki, szukając schronienia. Był gotów postawić mosiądz przeciwko złotu, że nogi należały do jednej z agentek Trybady. Cokolwiek szalało na dachu, nie dbało o jego wizytę w karlim dole, jednak to mu nie pomoże, jeśli zostanie schwytany. Gdy pędem mijał gazową latarnię, ślizgając się na zakrwawionym bruku, zerknął w górę i zobaczył upiorne zęby szczerzące się w pysku wielkim jak wóz z piwem.
Stracił równowagę i runął twarzą do rynsztoku, wyrzucając w powietrze falę pomyj i gówna, po czym uderzył podbródkiem o krawężnik i odnalazły go gwiazdy.
• • •
Poranek nastał stanowczo zbyt późno. Bidżaz otworzył oczy, do których dotarło dziwnie przefiltrowane światło, i poczuł ból wywołany długotrwałym brakiem przytomności, który zastąpił mu sen. Coś było nie w porządku z jego ustami i leżał pod grubym płótnem.
Temu ostatniemu łatwo było zaradzić. Zrzuciwszy z siebie materiał, Bidżaz zauważył nad sobą gazową latarnię i obłoki perlące się na niebie. Po chwili zgłosił się jego język i powiadomił o braku kilku zębów. Karzeł nie mógł otworzyć zaschniętych ust.
Ból był dobrym znajomym każdego karła wychowanego w skrzyni. Bidżaz oparł się dłonią o krawężnik i dźwignął na kolana. Płótno opadło – była to tania plecionka używana przez komorników sądowych i niektóre prywatne nocne patrole do oznaczania i okrywania ciał pozostawianych dla porannego wozu wywożącego zwłoki. Albo ktoś miał niefortunne poczucie humoru, albo w ciemności wzięto go za trupa.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

25
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.