Wystartowała z pełnym impetem. Włączyło się łopotanie skrzydeł, dzięki czemu mogła miarowo wznosić się nad blokami. Za chwilę wokół niej pojawiły się tysiące innych ważek uruchomionych w tej fali pochodu świątecznego. Wszystkie były takie same, w identycznych białych wdziankach. Wszystkie oprócz Oli, naznaczonej przez Anię. – Tato, tato, już lecą, patrz! – mały chłopiec wskazał palcem czarną chmurę na horyzoncie. Mocno nacisnął piętami podeszwy elastycznych butów, które wydały delikatny syk i uniosły go kilka centymetrów nad ziemię. Zacisnął ręce na krawędzi szklanego balkonu w kolorze metalicznej zieleni, nadal wpatrując się w chmurę, rosnącą z sekundy na sekundę. – Robert, chodź tu szybko, nie stój na balkonie, kiedy nadlatują – powiedział mężczyzna po czterdziestce w czarnym garniturze, wiążąc pomarańczowy krawat z plastiku. – Proszę cię, zejdź z balkonu. Rok temu o mało nie wylądowałeś w szpitalu, jak odłamek szkła przeleciał obok twojej buzi. Wiesz przecież, że to świąteczne wariactwo doprowadza ludzi do obłędu – kontynuował, z zadowoleniem kończąc wiązanie krawata. – A właśnie, gdzie jest Ania? – Tato, nie wiem, pewnie znowu coś psuje – powiedział z żalem chłopiec, nadal wpatrując się w ciemny kształt. Nagle zmienił wyraz twarzy i z fascynacją w oczach dodał: – One są takie piękne. I jak szybko lecą… – Okej, Robert, poszukaj siostry, a ja zobaczę, ile jeszcze minut zostało do naszego czasu. Chłopiec z żalem pomaszerował przez balkon do wnętrza mieszkania, znajdującego się na trzydziestym czwartym piętrze olbrzymiego szklanego bloku. Błyszcząca budowla, niczym tafla olbrzymiego jeziora, odbijała niebo i setki okolicznych bloków w dzielnicy urzędników państwowych średniego szczebla. Wiosenne niebo przesłaniała pulsująca chmura ciemnych kształtów i parła nieubłaganie w stronę szklanych ścian. Zbliżał się moment zderzenia. – A, tu jesteś, kochanie. Aniu, trzeba przygotować się do święconki – powiedział ojciec, wchodząc do jaskrawozielonego pokoju córki. Króliki, świnki, lalki i pajacyki wirowały na multitapecie w nieprzewidywalnym tańcu radości. Zające toczyły przed sobą jajka pomalowane w różnokolorowe gwiazdki. Dziewczynka siedziała na puchowym srebrzystym dywanie o strukturze celofanu, który, niczym napompowany balon, odkształcał się w miejscu zetknięcia z ciałem. Ania trzymała w rączkach metalową ważkę z przezroczystymi skrzydłami, ubraną w białą szatę z delikatnymi ornamentami wyszytymi złotą nicią. – Ale tatusiu, Ola nie jest jeszcze gotowa – zaprotestowała, podnosząc urządzenie i pokazując jego bok. Ojciec wyjął ważkę z ręki Ani i przekręcił ją na drugą stronę. Na białym wdzianku widniało zdanie napisane fluorescencyjnym fioletowym flamastrem: OLA, LEĆ WYSOKO. – Kochanie, mówiłem ci, że ważki to roboty i nie nadajemy im imion. To przecież tylko części elektroniczne. One nie żyją, wykonują jedynie zmechanizowane ruchy. – Ale tatusiu, to jest Ola. Ona jest moją ukochaną przyjaciółką, a dzisiaj ma bardzo ważne zadanie – dodała nieco zatroskana dziewczynka. – Kochanie, trzeba będzie ją przebrać szybko w nowe wdzianko, to wybrane na ostatniej telekonferencji osiedlowej parafii. Podjęto na niej uchwałę, że wszystkie ważki noszące święconki będą ubrane w takie same uniformy, żeby rodzice nie urządzali konkursów piękności. – Ale tato… przecież nasza Ola jest jedyna w swoim rodzaju. A jak się zgubi, to jak ją odnajdziemy, jeśli będzie wyglądać tak samo jak inne? – dodała dziewczynka proszącym tonem. – Okej, słońce, za chwilę nadejdzie ten moment. Przygotuj ważkę do lotu i poproś szybko brata, żeby zainstalował święconkę. Ja idę zobaczyć, jaki mamy czas. Wyszedł z pokoju. Dziewczynka jeszcze chwilę patrzyła na mechaniczną ważkę, pogłaskała ją po główce i wyszeptała do błyszczącego czerwono oka: – Olu, uważaj na siebie, leć wysoko i wracaj szczęśliwie. – Robert! Prosiłem cię, żebyś nie stał na balkonie! – krzyknął zirytowany ojciec do chłopca, stojącego znów przy szybie. – Ale tato, właśnie dolatują! Patrz! Niebo zaciemniło się od tysiąca kształtów. Zaczęły uderzać z pełnym impetem w ścianę najbliższego z budynków. Zaraz potem następnego. I kolejnych. Olbrzymia fala, zamiast zmieść z powierzchni wyniosłe bloki, znikała w automatycznie otwieranych, wypolerowanych szybach, które pochłaniały wpadające przez nie kształty. – Tato, a czemu rok temu u Kowalskich nie otworzyła się szyba? – Nie wiem, Robercie, ale to był nieszczęśliwy wypadek. Musiało nastąpić jakieś spięcie w układzie elektronicznym. Takie rzeczy się zdarzają. I dlatego proszę cię, odsuń się natychmiast od krawędzi – polecił ojciec, po czym delikatnie, lecz stanowczo chwycił chłopca za ramiona i przytulił blisko do siebie. W tej samej chwili chmura doleciała do ich bloku, a ważki, jedna po drugiej, wpadały do mieszkań sąsiadów. Z przeraźliwym świstem, niczym olbrzymia szarańcza dopadały szyb, te zaś z sykiem otwierały się i zamykały, połykając kolejne roboty. – Mamy jeszcze dwie minuty do startu, Robert. Podaj ważkę – powiedział ojciec, stojąc przy pulpicie nadawczo-odbiorczym. – Ale tato, ona ciągle ją trzyma. Robert wskazał na dziewczynkę tulącą ważkę. – Aniu, proszę – zwrócił się ojciec do córki – podaj Olę, musimy ją wysłać do kościoła. – Tatusiu, jeszcze tylko coś jej powiem. Dziewczynka przyłożyła oko ważki do buzi i wyszeptała: – Leć, Olu, do mamusi, tam wysoko, do nieba, i powiedz jej, że ją bardzo, bardzo kochamy. Ze łzami w oczach oddała ważkę ojcu. – Kochanie, czy coś się stało? – Myślisz, że mamusia nas widzi? Tam, w niebie? – Tak, na pewno, kochanie. Czemu pytasz? – Nie, nic, tatusiu. Wystartuj Olę delikatnie, proszę. Ojciec umieścił ważkę na platformie, sprawdził na terminalu współrzędne, czas startu i trajektorię lotu. Spojrzał raz jeszcze na odliczany czas, a gdy zegar wskazał zero, szyba uchyliła się i ważka wystrzeliła przed siebie z sykiem. Wystartowała z pełnym impetem. Włączyło się łopotanie skrzydeł, dzięki czemu mogła miarowo wznosić się nad blokami. Za chwilę wokół niej pojawiły się tysiące innych ważek uruchomionych w tej fali pochodu świątecznego. Wszystkie były takie same, w identycznych białych wdziankach. Wszystkie oprócz Oli, naznaczonej przez Anię. Sztuczna inteligencja robotów została zaprojektowana tak, aby wykonywały program przelotu według wyznaczonej trasy. Jednak nad tym, jak mają się zachować w trakcie lotu i reagować w sytuacjach krytycznych, czuwał inteligentny algorytm uczący. Zbudowany był w oparciu o progresywne sieci neuronowe; to właśnie dzięki niemu ważki omijały przeszkody i nie zderzały się ze sobą. Po osiągnięciu bezpiecznego pułapu wyrównały lot i nabierały prędkości. Ich kształty odbijały się w taflach szklanych bloków. Coraz więcej ludzi podziwiało ten majestatyczny, pełen siły spektakl, dostrzegając w nim potęgę ludzkiego umysłu oraz mistyczne symbole. Jedni dobre – widząc w nich anioły. Inni złe – rozpoznając w nich analogię do jednej z plag egipskich – szarańczy, albo wręcz wynalazek diabła. Jednak to sam Kościół zaproponował, by w ten sposób unowocześnić wielkanocny zwyczaj święcenia pokarmów. Przeciwnicy Kościoła dopatrywali się w tym komercjalizacji uroczystości, ale większość wiernych zaakceptowała nową tradycję. Gdy chmura ważek minęła ostatnie zabudowania, obniżyła swój lot i znacznie przyspieszyła. Zmierzała w kierunku olbrzymiego parku, w którego centrum znajdował się NeoKościół. Monumentalna budowla składała się z czarnych, szklanych sześcianów ułożonych w tesserakt – trójwymiarową siatkę sześcianu czterowymiarowego; inspiracją projektu było „Ukrzyżowanie” Salvadora Dali. Wokół kościoła znajdowały się cztery rozległe, okrągłe pola wyścielone soczyście zieloną trawą, przyciętą przez automatyczne roboty ogrodnicze. Anteny komunikacyjne umieszczone w rogach pól służyły do komunikacji z ważkami. Chmura ważek zaczęła rozdzielać się na cztery grupy, które z wolna opadały na trawę. Gdy wszystkie znalazły swoje miejsce w wyznaczonym przez program okręgu, odtworzono z głośników nagranie błogosławieństwa święconek. Pod koniec modlitwy wirujące nad polami roboty wysunęły zainstalowane w ich wnętrzach święconki. Niemal w tej samej chwili z trawy wyłoniły się systemy nawadniające, aby rozpylić wodę święconą. Gdy z megafonu dobiegło słowo „Amen”, systemy wyłączyły się. Ważki schowały święconki w swoich wnętrzach i rozpoczęła się sekwencja odlotu. Podrywały się do lotu wielką falą. W ciągu kilku sekund chmura wzniosła się, oddalając od NeoKościoła i zmierzając w kierunku pobliskiego osiedla. Ania i Robert przygotowywali się z tatą na wielkanocne śniadanie w domu. Na przezroczystym, podwieszonym na metalowych niciach stole rozstawione były już świąteczne potrawy. Jednak wszyscy stali w drzwiach do balkonu i obserwowali powrót ważek. Wpatrzeni w nadlatującą falę, myśleli o jednym, ale dopiero Ania odważyła się to wyartykułować. |