Jak spora część lichych, przeznaczonych wyłącznie na rynek DVD kontynuacji kinowych hitów, „Strażnik czasu 2: Decyzja” nie zachwyca poziomem realizacji. Na plus jednak można zaliczyć mu to, że nie ciągnie na siłę wątków z pierwowzoru i swobodnie broni się jako samodzielna historia.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jak i w poprzednim filmie, w „Strażniku czasu 2: Decyzji” chodzi o udaremnianie prób zmiany przeszłości. Tym razem przyczyną kłopotów agencji pilnującej porządku w czasie nie są pospolici przestępcy, a grupa idealistów, dążących do wybielania ciemnych kart historii. Gdy podczas jednej z takich akcji zastrzelona zostaje żona przywódcy tej grupy, ów wypowiada wojnę agencji, wysyłając swoich ludzi w przeszłość z zadaniem eliminacji przodków wszystkich jej pracowników. W efekcie co i rusz któryś z agentów czy techników literalnie rozpływa się w powietrzu. Jedyną osobą zdolną powstrzymać szaleńca jest Ryan Chan (Jason Scott Lee), doświadczony agent, który kosztem własnej kariery i zdrowia ściga niegodziwców po rozmaitych historycznych lokacjach. Fabuła, jak widać, jest całkiem prosta i tak na dobrą sprawę nie posiada żadnych wątków pobocznych. W centrum ekranu przeważnie bryluje skośnooki bohater, z rzadka ustępując miejsca przeciwnikowi, który naturalnie nosi się na czarno i bez skrupułów morduje bogu ducha winnych ludzi. Od czasu do czasu obaj panowie biją się na pięści i kopniaki, bądź nawzajem do siebie strzelają, przerzucając się przy okazji rozmaitymi pogróżkami. Wszystkie te gonitwy i szarpaniny na tyle mocno jednak przykuwają uwagę widza do ekranu, iż niecałe półtorej godziny seansu mija prawie niezauważenie. Miłym zaskoczeniem jest również zaserwowany na początku filmu epizod z wizytą w hitlerowskich Niemczech 1940 roku, kiedy to część obsady rzeczywiście mówi po niemiecku. Niestety, równocześnie jest to pierwszy, wówczas jeszcze niezbyt niepokojący objaw dość swobodnego podejścia twórców wobec logiki, czy też może raczej zbyt silnego zapatrzenia się w hollywoodzkie schematy. Po pierwsze – bohater negatywny, kierowany nie do końca jasnymi motywami, postanawia zabić Hitlera, żeby ocalić miliony ludzkich istnień. Dlaczego na pierwszy ogień idzie akurat Hitler? I dlaczego zamach ma być dokonany dopiero w roku 1940? Czemu nie wcześniej, przed 1933, najlepiej w okresie, gdy głównym zajęciem przyszłego führera było malowanie widoczków? Po drugie – grupka bohaterów (trzech agentów z jednej strony, z drugiej zaś naprawiająca świat parka) zaczyna wykłócać się o pryncypia tuż pod drzwiami pomieszczenia, w którym jest Hitler i kilku jego najbliższych oficerów, w budynku, który jest ściśle strzeżoną nazistowską kwaterą, w dodatku czyniąc to niezbyt przyciszonym głosem po… angielsku. Kolejne wątpliwości wzbudza wpływ dokonanych w przeszłości zmian na bieżące funkcjonowanie Agencji. Na zdrowy rozsądek powinno to wyglądać tak, że w momencie rozwiania się „wymazanego” pracownika znikać powinny również wszelkie o nim wspomnienia. A tu nic z tego. Facet właśnie wsiąka, zaś jego kumple, którzy OBSERWUJĄ zjawisko, mają jeszcze czas i sposobność ciepło go wspomnieć i zagrzać się nawzajem do wzmożonego wysiłku, mającego na celu wytropienie i przykładne ukaranie niegodziwca, który doprowadził do tego przykrego zdarzenia. Przecież to bezsens! Takie zmiany mógłby zaobserwować – i to wyłącznie po fakcie – podróżnik w czasie, który wraca do zmienionej już rzeczywistości. On pamięta to, co było przed skokiem, natomiast ci, co obsługują maszynerię do skoków, powinni niepomiernie się zdziwić, że skoczek wygaduje jakieś brednie na temat kolegi, który – przynajmniej z ich punktu widzenia – nigdy nie istniał. Żeby było bardziej głupio, twórcy jak najbardziej słyszeli o powyższej zasadzie (choćby i z poprzedniej części „Strażnika czasu”), bo bohater dobrych kilka razy niezupełnie może się porozumieć ze współpracownikami, którzy po każdym kolejnym jego powrocie ze skoku wyglądają coraz dziwniej i dziwniej. A skoro twórcy znali zasadę, to czemu ją złamali za pierwszym razem? Tak sobie myślę, że w grę może wchodzić tutaj zbyt kurczowe trzymanie się zasad rządzących współczesnym hollywoodzkim kinem sf. Zasad, które nakazują wpychać efekty specjalne wszędzie tam, gdzie jest to tylko możliwe, i to niezależnie od ich jakości, a także od tego, czy rzeczywiście jest sens je tam pchać. W niektórych kręgach panuje bowiem przekonanie, że film fantastyczny po prostu musi mieć efekty specjalne, żeby można było poznać, że jest fantastyczny. Podobnie rzecz się ma z udziwnioną scenografią. Oba trendy widać szczególnie wyraźnie w nieznośnie melodramatycznej i – chyba zupełnie przypadkiem – groteskowej scenie procesu nad jednym z ludzi próbujących poprawiać przeszłość. Gigantyczna, praktycznie pusta sala, egzekucyjne krzesełko oświetlone snopem jaskrawego światła, a potem skazaniec rozpada się na cząsteczki, wijąc się przez chwilę z bólu. Dla kogo ten pokaz? I czemu w ogóle jest stosowana kara śmierci, skoro pozostali przestępcy, i to znacznie groźniejsi, dożywają sędziwego wieku w więzieniu, a nie fruwają po okolicy w postaci pogrążonych w melancholii obłoczków? Czegóż jednak wymagać od filmu, który ma być tanią, prosta rozrywką. Akcja jest, walki są, romans też się znajdzie. Owszem, daje się we znaki słabe, wręcz bliskie dubbingu udźwiękowienie, są również problemy z nienajlepszą grą aktorską, ale w ogólnym rozrachunku „Strażnik czasu 2: Decyzja” wypada całkiem znośnie, sprawdzając się jako wieczorne, niezobowiązujące umysłowo patrzydło.
Tytuł: Strażnik czasu II: Decyzja Tytuł oryginalny: Timecop: The Berlin Decision Rok produkcji: 2003 Kraj produkcji: USA Data premiery: 15 stycznia 2004 Gatunek: akcja, SF Ekstrakt: 40% |