Zdawałoby się, że „Duch Mozarta” Julii Cameron to elegancka powieść obyczajowa z lekką dawką fantastyki. Otóż nic bardziej błędnego. W rzeczywistości jest to ordynarny, koślawo napisany romans, pełen papierowych postaci i miałkich zdarzeń.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Doprawdy nie wiem, od czego zacząć. Czy od tego, że polscy wydawcy, kupując za granicą prawa do powieści, zatrważająco często mają gdzieś to, czy nabywany produkt przedstawia sobą jakąkolwiek wartość? Że zatrudniając tłumacza na ogół mają gdzieś to, czy tekst będzie elegancko spolszczony? A może od tego, że jeśli już na okładce pojawia się opis zawartości woluminu, a nie czcze peany nad geniuszem autora i ponadczasowością jego prozy, to nagle okazuje się, że ten, kto taki opis układał, kartkował książkę bardzo nieuważnie? Takie właśnie problemy mam w przypadku książki Julii Cameron, „Duch Mozarta: Komedia romantyczna”. Bo, zaczynając od okładki – opis fabuły jest z grubsza poprawny, aczkolwiek posiada dyskwalifikujące – przynajmniej wobec tego, kto to pisał – błędy. „Anna nie jest zwykłą nauczycielką – umie porozumiewać się z duchami”. Poniekąd to prawda, tyle że bohaterka jest przede wszystkim medium, zaś zawód nauczycielki wykonuje wyłącznie po to, żeby załatać dziurę w domowym budżecie. „Edward nie jest zwyczajnym pianistą – ma wyjątkowy talent”. Nieprawda. „Nadzwyczajność” Edwarda polega na tym, że trochę inaczej interpretuje utwory Mozarta. „Oboje mieszkają w tej samej, nowojorskiej kamienicy i nie są idealnymi sąsiadami”. Dlaczego nie są? On może rzeczywiście trochę denerwuje, bo gra na fortepianie, ale ona? „Anna wie, jak pomóc ukochanemu wygrać konkurs”. Właśnie, że nie wie. I dowiaduje się tego jakoś tak pod koniec książki. „I wtedy pojawia się… duch Mozarta”. Nie „wtedy”, tylko na samiuteńkim początku opowieści, kiedy bohaterka nawet jeszcze nie zna Edwarda. „Jest nieznośny i namolny, lecz może wiele zdziałać!” To też bzdura, bo zdziałać nie może nic, głównie wobec oporu bohaterki. W końcu jest tylko duchem. Może i się czepiam, ale wynika to stąd, że książka zwyczajnie mnie wkurzyła, i to z kilku powodów. Po pierwsze – tłumaczeniem. Jest niechlujne i toporne. Niechlujne, bo w wielu miejscach w oczy rzucają się łatwe do poprawienia zgrzyty, jak choćby witające czytelnika zdanie: „Była spóźniona. Znowu wyszła z domu za późno.” Inne, zapadające w pamięć przykłady, to określenie gry na fortepianie per „rzępolenie” (a przecież na okładce figuruje o wiele trafniejsze „bębnienie po klawiszach”), fraza „skandynawskie rysy ludzi, jakich znała z dzieciństwa w Michigan” czy tajemnicza ryba akwariowa o cokolwiek osobliwej pisowni „corydor” (zgaduję, że chodzi o corydoras). A przecież w stopce książki widnieje redaktor prowadzący, redaktor merytoryczny, redaktor techniczny oraz dwie osoby w podpunkcie ”korekta”. Czy naprawdę nie było komu poprawić tych rzeczy? Drugi punkt wzmagający irytację to grafomańskie wtręty. Autorka koniecznie chce się pochwalić znajomością trudniejszych słów i wplata w fabułę trochę nazw egzotycznych ryb oraz co rzadszych potraw, a także marki samochodów. Co tylko jej się obiło o uszy w akwarystycznym sklepie albo wskoczyło w oczy podczas przeglądania menu, natychmiast lądowało w skrypcie, pstrząc tekst w częstotliwości mniej więcej jednego fikuśnego słowa na dwie-trzy strony. Maniera to raczej śmieszna, bowiem wszystkie te określenia nie służą niczemu innemu, jak pokazaniu czytelnikowi, że autorka „znasię”. Do tego dochodzą przerażająco puste dialogi, jawnie pisane wyłącznie po to, by nabić objętość powieści. Zapewne podobną funkcję pełnią obszerne bloki tekstu kompletnie zbędnego z punktu widzenia fabuły, jak choćby pomyłkowy telefon do bohaterki czy rozwlekłe historie miłosnych podbojów jej koleżanki. Ostatnim „rodzynkiem” jest konstrukcja fabuły. Otóż nie ma ona wiele wspólnego z ogólnie przyjętymi standardami, bowiem podstawowy dla opowieści moment, czyli zakochanie się w sobie dwójki bohaterów, następuje zupełnie ni z gruszki, ni z pietruszki, i to powyżej połowy objętości tekstu. Wcześniej są to po prostu obyczajowe scenki z życia dziewczyny, która nie do końca jest przekonana o słuszności obranej drogi życiowej. I to scenki bynajmniej nie śmieszne, mimo że na okładce „Ducha Mozarta” pyszni się zachęta (ponoć autorstwa Eriki Jong) mająca przekonać czytelnika, że trzymana w ręku książka jest „Poruszająco zabawna”. Tak po prawdzie z całej tej tak zwanej zabawności można tu co najwyżej uświadczyć irytującą ciapowatość pianisty i męczące znerwicowanie bohaterki. W efekcie otrzymujemy coś w rodzaju mieszanki lichej powieści obyczajowej z kulawym romansem, gdzie od czasu do czasu na wierzch zupełnie bez sensu wypływają duchy, bez których książka świetnie by się obeszła. I nic nie zmieni w tym momencie świadomość tego, iż Julia Cameron była żoną Martina Scorsese, bo informacja taka podnieść może wartość fabularną „Ducha Mozarta” chyba wyłącznie u czytelniczek plotkarskich pisemek. A i tego nie jestem tak do końca pewien.
Tytuł: Duch Mozarta Tytuł oryginalny: Mozart’s Ghost ISBN: 978-83-247-1218-2 Cena: 32,90 Data wydania: 20 października 2010 Ekstrakt: 20% |