W obecnym miesiącu zajmujemy się albumami wydanymi w latach kończących się na „4”, czyli 1964, 1974, 1984, 1994 i 2004. Tym razem nie tylko skaczemy po odmiennych stylistykach, ale i wybieramy się na wycieczkę po świecie, prezentując krążki nagrane w takich krajach jak Słowenia i Rosja. Zapraszamy do lektury.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
1964 – Chuck Berry & Bo Diddley „Two Great Guitars” Sytuacje, kiedy w studiu spotykają się muzyczne sławy i nagrywają wspólny materiał, nawet dziś elektryzują fanów, na finalny efekt w postaci albumu czekających z wypiekami na twarzy. Można więc sobie wyobrazić, jakim szaleństwem musiała okazać się podobna kooperacja w 1964 roku. Wtedy to doszło do jednej z pierwszych tzw. „supersesji”, w czasie której spotkali się bogowie gitary – Chuck Berry i Bo Diddley. Pierwszy dzięki klasykom w postaci „Roll Over Beethoven”, „Sweet Little Sixteen” czy „Johnny B. Good” w USA wciąż cieszył się statusem megagwiazdy, a rodzący się wówczas ruch rockandrollowej brytyjskiej inwazji, której orędownikami byli The Beatles i The Rolling Stones, czerpał całymi garściami z jego twórczości. Wymienione zespoły jawnie przyznawały się do inspiracji dziełami Berry’ego, nieraz coverując jego kawałki. Na przełomie lat 50. i 60. rozbłysła również gwiazda Diddleya, który zaskarbił sobie serca fanów dzięki świetnym przebojom pokroju „Who Do You Love” i „You Can’t Judge a Book by the Cover”. Dlatego też spotkanie obu panów w studiu stało się niemałym wydarzeniem. Owocem ich wspólnego jamu jest płyta „Two Great Guitars”. Składają się na nią cztery instrumentalne kawałki, które po dziś dzień robią wrażenie i stanowią podręcznikowy przykład, jak wspaniale mogą uzupełniać się artyści o tak nietuzinkowych osobowościach. Choć przez cały czas mamy do czynienia z wyrafinowanymi pojedynkami gitarowymi, to nie ma mowy o megalomanii. Berry i Diddley są równorzędnymi partnerami, o czym mogą świadczyć tytuły utworów: „Chuck’s Beat” i „Bo’s Beat” (pierwszy trwa 10 minut, drugi ponad 14), a także to, że strona A krążka poświęcona jest Berry’emu, natomiast strona B Diddleyowi. Trudno stwierdzić, który z muzyków wypadł lepiej, mimo to na szczególną uwagę zasługuje blisko trzyminutowa wariacja na temat tradycyjnego hymnu gospel „When the Saints Go Marching In”, opracowana przez Diddleya. Wspomnieć należy również o świetnej fotografii zdobiącej krążek, gdzie widzimy wymienione w tytule „dwie wspaniałe gitary”, które faktycznie należały do muzyków – Gibsona ES-335 Chucka i wykonany własnoręcznie instrument Bo.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
1974 – Robert Wyatt „Rock Bottom” Tym razem pozwolę sobie uderzyć w tony bardziej niż zwykle osobiste, z nadzieją, że P.T. Czytelnicy wybaczą mi ów drobny nietakt. W latach obejmowanych przez niniejszy odcinek cyklu światło dziennie ujrzały bowiem dwa krążki mieszczące się na możliwie nawet skróconej liście płyt dla mnie najważniejszych. Pierwszy z nich, zarówno chronologicznie, jak i pod większością innych względów, to „Rock Bottom” Roberta Wyatta. Można by, zgodnie z pewnym obyczajem, opowieść o wyjątkowości albumu osnuć wokół nieszczęśliwego wydarzenia, które poprzedziło jego powstanie i wywarło na efekt końcowy niebagatelny wpływ – wokół skutkującego trwałą niepełnosprawnością wypadku artysty. Ale myślę, że lepiej ograniczyć się do muzyki. Niesamowity, choć z początku trochę niepozorny w zestawieniu z pozostałymi i bardziej od nich zwykły, jest już pierwszy utwór: „Sea Song”, wiedziony przez miękki, dojrzały, ale jakby podszyty dziecięcą naiwnością i zadziwieniem światem głos byłego perkusisty i wokalisty Soft Machine. Po tej stonowanej balladzie, jak cała płyta ujmującej oryginalnym, pełnym magii brzmieniem, które tyleż niepokoi, co zachwyca, pojawia się sporo bardziej eksperymentalnych dźwięków. Absurdalne teksty łączą się z dziwacznymi melorecytacjami, znajduje miejsce i awangardowa gra altówki, i opętana trąbka, ale nie zapomina Wyatt o delikatnych uderzeniach w klawisze fortepianu oraz innych, nowocześniejszych instrumentów. Czaruje zarówno poruszający „dyptyk” tworzony przez „Alifib” i „Alifie”, dedykowany wspierającej artystę ukochanej, jak i kończąca płytę deklamacja o telefonie, który się zepsuł, i o autostradzie, i o jeżu. Mógłbym napisać: baśniowy jazz-rock, ale to przecież powszechna etykietka obdarowana po prostu dodatkowym epitetem. Szczęśliwie jest wyraz, który pasuje lepiej – wyatting. Według popularnej sieciowej encyklopedii oznacza on „puszczanie dziwacznych utworów na pubowych szafach grających, żeby drażnić pozostałych gości”. Owszem, jest Robert Wyatt osobnym gatunkiem, który podrażni, ale i urzecze niejednego.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
1984 – Videosex „Videosex ‘84” Ponad dwadzieścia pięć lat temu w Jugosławii (obecnej Słowenii) miał miejsce początek piosenkarskiej kariery młodej Anji Rupel, za której sprawą powstał elektropopowy zespół Videosex. Obok niej w skład grupy weszli: Nina Sever, Matjaž Kosi, Janez Križaj oraz Iztok Turk. Wspólnie muzycy nagrali kilka interesujących albumów, a ostatni z nich ukazał się w 1992 roku, w którym nastąpiło też zakończenie działalności formacji. Nas najbardziej interesuje tutaj debiut grupy, który światło dzienne ujrzał w 1984 roku i nosił prosty tytuł – „Videosex ‘84”. Na album trafiło dziewięć swobodnych, lekkich i humorystycznych kompozycji z pogranicza rocka, synth i elektro popu. Mnóstwo zabawy płynie choćby z pierwszego kawałka – „Detektivska Priča”, który nawet teraz powala swoją dynamiką, przebojowym refrenem i swobodnym wykorzystaniem, dziś mocno oldschoolowych, elektronicznych dźwięków. Na dodatek nie można pozbyć się wrażenia, że gdzieś na ówczesnej, polskiej scenie usłyszeć można było rodzimą wersję tego numeru. Pastiszowy charakter ma wyjątkowo zabawne „Moja Mama”, ale też późniejsze „Kako Bih Volio Da Si Tu” – jedyne z charakterystycznym, męskim wokalem. Wydawnictwo urozmaica ciekawe „1001 Noć”, na którym, jak sam tytuł wskazuje, znajdujemy orientalne motywy złożone w całkiem przyjemny, instrumentalny i elektroniczny przystanek w żywej zabawie z dźwiękami zebranymi na „Videosex ‘84”. Zresztą podobnie można scharakteryzować ostatnie na playliście pozbawione śpiewu „Neonska Reklama 2”. Warto zaznaczyć, że oba kawałki, pomimo odczuwalnej muzycznej różnicy kilku dekad, brzmią naprawdę dobrze i całkiem świeżo, co tylko pokazuje, jak pomysłowi i wprawni byli członkowie formacji Videosex. Całe „Videosex ‘84” to przede wszystkim mnóstwo rozrywki, która daje wiele powodów do uśmiechu, czego przyczyn należy upatrywać nie tylko w zmyślnym wykorzystaniu gitar, instrumentów klawiszowych, perkusji i ówczesnych syntezatorów, humorystycznych tekstach, ale chyba także w specyficznym języku, który dla nas brzmi jednocześnie znajomo i egzotycznie. Warto sprawdzić.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
1994 – Sergey Kalugin „Nigredo” Drugi z zapowiadanych wyżej moich faworytów jest bez porównania mniej popularny niż szczytowe osiągnięcie Wyatta. Właściwie – poza Rosją mało kto o nim słyszał. Co prawda Siergiej Kaługin w pewnym sensie pojawił się już nawet na naszych łamach – z niego pochodzi jedno z mott „Jesiennych wizyt” Łukjanienki, którego w muzycznej wersji wysłuchać można na „Nigredo” – ale poza owym hołdem w przetłumaczonej na język polski powieści próżno szukać nad Wisłą śladów po moskiewskim artyście. Zupełnie nie rozumiem dlaczego. W końcu w ojczyźnie Jacka Kaczmarskiego, która jak swoją przyjęła też muzykę Wysockiego czy Okudżawy, powinien być słyszalny głos w niezwykły sposób rozwijający tradycję słowiańskich bardów; w sposób, który zbliża propozycję Kaługina do progresywnego folku czy nawet rocka, ale całkiem po swojemu. Bo wcale tutaj nie zgrzyta, a wręcz zdaje się oczywistością, kiedy na wskroś wschodnioeuropejskie rytmy zamieniają się we flamenco albo muzykę dawną z sakralnymi konotacjami. Bo proste, typowe środki (chociaż nie brak dodatków pokroju fletu, rebeku albo drumli) pozwalają tu osiągnąć iście barokowe, klasycyzujące struktury, a zarazem muzykę niezwykle emocjonalną. Pięć utworów – zróżnicowanych i w większości długich, zwykle zbudowanych na fundamencie akustycznej gitary i śpiewu – rozdzielają recytowane przez twórcę sonety, co podkreśla poetycki charakter płyty. Ostatni numer, jedyny klasycznie rockowy, trochę odstaje, z pozoru pogodny, ale gdy się wsłuchać, okazuje się, że to nie dość, iż spójne z resztą, to jeszcze całkiem przewrotne zakończenie. I tylko trudno uwierzyć, że taki album pozostaje znany garstce wtajemniczonych – warto wspominać o nim jak najczęściej.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
2004 – Kaada/Patton „Romances” Akt I, Scena I: Czerwona kotara powoli podnosi się w górę. Karzeł i olbrzym, podrygując koślawie, zapowiadają występ tajemniczej trupy przybyłej z innego miejsca i innego czasu. Może jednak deklamują zupełnie coś odmiennego, gdyż jedyną zrozumiałą częścią ich performensu jest wymawiane co chwila słowo – „Romances”. Trudniej wyobrazić sobie płytę z bardziej filmową muzyką, która jednak nie jest soundtrackiem do żadnego obrazu. Dziewięć kompozycji na niej zawartych tworzy prawdziwą mozaikę dźwięków i głosów, melodii, ciszy i hałasu. Chwilami muzyka uspokaja, delikatnie głaszcząc słuchacza, by za ułamek sekundy zacząć z nim prowokacyjnie flirtować, za kolejny moment już ześlizguje się po plecach kostką lodu, wzbudzając gęsią skórkę i grozę. Norweski kompozytor do spółki z frontmenen m.in. grupy Fantomas mieszają motywy rodem z horrorów klasy B i podrzędnych romansideł, opakowując je w teatralną podniosłość i operową dramaturgię. Jakby tego było mało, melodie ze spaghetti westernów przenikają ambientową estetykę. Czerpiąc z kabaretowych klasyków, muzyki ludowej czy też francuskiej piosenki przedwojennej, udało się duetowi pokazać cały swój niebywały talent oraz warsztat. Z każdym przesłuchaniem słuchacz wciąga się bardziej i bardziej w zmysłową grę jaką w 2004 roku Kaada i Patton dla niego przygotowali. A może zrobili to tylko dla siebie, z uwielbienia do filmowych ścieżek. Kto wie jaka jest prawda? Pewne jest natomiast to, że dużo wody musi upłynąć by można było uznać muzykę z „Romances” za niedzisiejszą. Być może nie ma takiej ilości wody.
Tytuł: Two Great Guitars Nośnik: CD Data wydania: 1964 Czas trwania: 30:53 Utwory 1) Liverpool Drive: 2:56 2) Chuck's Beat: 10:39 3) When The Saints Go Marching In: 2:52 4) Bo's Beat: 14:23
Tytuł: Rock Bottom Nośnik: CD Data wydania: 26 lipca 1974 Czas trwania: 39:31 Utwory 1) Sea Song: 6:31 2) A Last Straw: 5:46 3) Little Red Riding Hood Hit the Road: 7:40 4) Alifib: 6:55 5) Alife: 6:31 6) Little Red Robin Hood Hit the Road: 6:08
Tytuł: Videosex ‘84 Nośnik: CD Data wydania: 27 lutego 1984 Utwory 1) Detektivska Priča: 3:07 2) Ana: 3:13 3) Moja Mama: 3:44 4) U Sjeni Egzotičnih Trava: 2:57 5) 1001 Noć: 3:23 6) Kako Bih Volio Da Si Tu: 2:23 7) Videosex: 3:09 8) Neonska Reklama: 3:35 9) Neonska Reklama 2: 7:49
Tytuł: Nigredo Wydawca: MDC Nośnik: CD Data wydania: 1994 Czas trwania: 43:41 Utwory 1) Сонет #1 (Soniet #1): 0:49 2) Рассказ Короля-Ондатры о рыбной ловле в пятницу (Rasskaz Korola-Ondatry o rybnoj łowle w piatnicu): 9:06 3) Сонет #2 (Soniet #2): 0:45 4) Танец Казановы (Taniec Kazanowy): 7:49 5) Луна над Кармелем (Łuna nad Karmielem): 11:42 6) Сонет #3: 0:42 7) Восхождение Чёрной Луны (Woschożdienije Czornoj Łuny): 6:54 8) Сонет #4 (Soniet #4): 0:48 9) Радость Моя (Radost́ Moja): 6:05
Tytuł: Romances Nośnik: CD Data wydania: 30 listopada 2004 Czas trwania: 44:52 Utwory 1) Invocation: 2:53 2) Pitié Pour Mes Larmes: 5:31 3) Aubade: 11:17 4) L'absent: 3:04 5) Crépuscule: 4:10 6) Viens, Les Gazons Sont Verts: 6:59 7) Seule: 5:58 8) Pensée des Morts: 4:37 9) Nuit Silencieuse: 3:19 |