powrót; do indeksunastwpna strona

nr 05 (CVII)
czerwiec-lipiec 2011

Niebieskie paciorki
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Szczególne, ale nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na pannę, która tymczasem skuliła się przy wiatrołomie, zakrywając sobie oczy rękoma. Mimo to była przecież doskonale widoczna. Issel przeskoczył przez pień i stanął obok niej w przekonaniu, że za chwilę będzie musiał jej bronić i kto wie, czy cała rzecz nie obróci się w krwawą jatkę. Kiedy wreszcie zrozumiał, czego właśnie jest świadkiem, przeklął w myśli swoją głupotę najgorszymi słowami.
Do tej pory ani mu w głowie postało, że to nieledwie dziecko naprawdę umie posłużyć się mocą. Ale ona też nie miała o tym pojęcia. Zapewne, przerażona, po prostu chciała się ukryć i to pragnienie wystarczyło, by utkać wokół niej prostą iluzję. Jednak Desill, nie mając żadnego doświadczenia w tej kwestii, mogła w każdej chwili uwolnić czar. Jeśliby nagle pojawiła się znikąd, doprawdy nie potrzeba by było żadnego więcej dowodu jej winy. Gdyby tylko istniał sposób, żeby choć na chwilę zająć ich uwagę czym innym…
Czyżby niebiosa raczyły usłuchać?
Od pewnego czasu Issel był świadom, że jeszcze kilkoro ludzi nadchodzi od strony dworu. Właściwie wcale by się nie zdziwił, gdyby przybiegli wszyscy, łącznie z ciotkami i podkuchenną. Jednak nie spodziewał się wrzasku, który, mógłby przysiąc, sprawił, że z najbliższego drzewa posypały się liście. Na polanie nie było takiego, który natychmiast nie zwróciłby się w tamtą stronę. Drużynnicy z wrażenia powytrzeszczali oczy, a kobieta na ścieżce krzyczała i krzyczała, jakby nigdy nie miała przestać.
Saldarczyk oprzytomniał najszybciej. Złapał pannę za odzienie na plecach, uniósł jak kota i przerzucił na drugą stronę wykrotu.
– Ani drgnij! – syknął i dla pewności jeszcze przygiął jej głowę ku ziemi.
Ilustracja: <a href='mailto:wolffowna@gmail.com'>Magdalena Wolff</a>
Ilustracja: Magdalena Wolff
Nikt nie zauważył. Issel odetchnął. Znów zwrócił się w kierunku źródła hałasu, a wtedy okazało się, że dobrze zgadywał, rzeczywiście była tam jedna z ciotek. Ucichła dopiero, gdy sam Umet potrząsnął nią mocno. Wtedy się rozszlochała, ale już znacznie ciszej.
Umet, choć wybiegł odziany w domową szatę, dzierżył w ręku obnażony miecz. Władczym gestem skinął na komendanta swojej drużyny.
– Co się tu stało?
– Zabili Begita. – Komendant usunął się na bok, tak by jego pan mógł zobaczyć ciało. – Krzyk żeśmy usłyszeli, z początku zdawało się, że kobieta, ale to on musiał być…
– Na pewno nie żyje? – przerwał mu Umet. – Jak?
– Nie wiadomo, panie. Nic nie widać, żeby zraniony, ale nie dycha. Sprawca nam umknął.
– No pięknie! – Umet wydął usta ze złością. – A z was też, widzę, marny pożytek – zwrócił się do Issela.
– Być może.
Saldarczyk nie patrzył na niego. Jeszcze kilkoro czeladzi przybiegło do nich. Jakaś dziewczyna przyniosła ze sobą zapaloną latarnię i pozostali odruchowo skupili się przy niej. Na małej polance zrobiło się tłoczno, on zaś wypatrywał tylko jednego człowieka. Wreszcie zobaczył go, cień przemykający na granicy cienia.
Ruszył do niego, odpychając pachołka, który zagapił się z otwartymi ustami. W paru krokach dopadł Gilena, wykręcił mu ramię na plecy i rzucił na ziemię. Ten, całkowicie zaskoczony napaścią, szarpnął się tylko raz, wrzasnął z bólu, a następnie zasypał go stekiem plugawych przekleństw. Issel przycisnął mu plecy kolanem.
– To jest wasz sprawca! – krzyknął tak głośno, by na pewno wszyscy go usłyszeli.
Zakotłowało się wokół nich. Ludzie, jeden przez drugiego, próbowali się przepchnąć do przodu, wśród nich kilku członków drużyny, tak samo zdumionych jak pozostali.
– Przytrzymajcie go.
Jeden z drugim spoglądali po sobie nerwowo, nie wiedząc, czy mają wykonać rozkaz. Dopiero, gdy ich komendant skinął głową, chwycili swego towarzysza pod ręce. Z tyłu rozległ się gniewny głos pana Umeta domagającego się natychmiastowych wyjaśnień.
– Lepiej popatrzcie. – Saldarczyk zbliżył się do Gilena, który stał teraz spokojnie, tylko łypał na niego ponurym wzrokiem. Sięgnął do jego kaftana, tam, gdzie już wcześniej zauważył nieduże wybrzuszenie na piersi. Szarpnął i wyciągnął niebieską, haftowaną jedwabiem sakiewkę.
– Co to jest? – Nawet w półmroku dało się dostrzec, że twarz pana Umeta przybiera naraz o wiele ciemniejszą barwę.
– Przecież wiecie – odparł spokojnie Saldarczyk. – Własność panny Desill, ukradziona przez tego człowieka. A w środku, zobaczcie, paciorki. Macie zatem waszego mordercę oraz sposób, w jaki próbował obarczyć ją winą.
Umet, całkiem już czerwony na twarzy, zaczął gwałtownie chwytać ustami powietrze. Przez moment wydawało się, że nagła krew go zaleje na miejscu. Tymczasem odezwał się komendant, także wstrząśnięty, lecz panując nad sobą lepiej od swego pana:
– Czemu Gilen miałby to robić?
– O to już sami będziecie musieli go szczegółowo wypytać.
– Nie omieszkam.
– Końmi każę rozerwać! – wysapał Umet trochę już odzyskawszy głos. – Przysięgam na Boga, że to cię, podły zdrajco, nie minie…
Z uniesioną do ciosu pięścią ruszył w kierunku Gilena. Jeden z trzymających złoczyńcę drużynników odstąpił na bok, by zrobić mu miejsce, a wówczas tamten, nie wiadomo jakim sposobem, nagle powalił drugiego i rzucił się do ucieczki.
Było to tak niespodziewane, że w pierwszej chwili nikt się nie ruszył z miejsca. Issel, mając świadomość, że lada moment uciekinier zniknie pomiędzy drzewami, a wtedy czeka go dłuższy pościg, rzucił się za nim. I wpadł na komendanta, który najwyraźniej ocknął się w tym samym momencie, niechcący zastępując mu drogę. Starszy mężczyzna zachwiał się, warknął coś gniewnie i wcale nie zamierzał ustąpić na bok. Gilen tymczasem co sił w nogach umykał ścieżką w kierunku dworu.
Nim Issel zdążył pomyśleć, jaki sens może mieć tak obrany kierunek, jeszcze jedna postać zamajaczyła w prześwicie. Jakiś głos krzyknął „Stój!”, a potem dało się słyszeć charakterystyczny szczęk stali.
Nie zdążyli odebrać mu miecza – uświadomił sobie Saldarczyk.
Wyminął komendanta i znów zaczął biec.
Na skrawku wolnej przestrzeni Gilen i młody dziedzic z Ugli już wymieniali ciosy. Trudno było zgadnąć, skąd się tam wziął Tavin, ale było jasne, że słyszał wszystko i zapragnął zatrzymać złoczyńcę. Jednak w oczywisty sposób mocno się przeliczył z siłami. Gilen natarł na niego z furią zrodzoną ze strachu o własne życie, przebił się przez zbyt słabo złożoną zastawę, a potem pchnął od dołu, prosto pod żebra. Chłopak zachwiał się, ale o dziwo, utrzymał na nogach. Issel wkroczył pomiędzy nich, nim jego przeciwnik zdążył uderzyć ponownie.
Saldarczyk już zdążył pożałować, że nie docenił Gilena. W dodatku po pierwszym złożeniu zdał sobie sprawę, że zamiar, jaki powziął z początku, to jest rozbrojenia złoczyńcy, by go potem poddać przesłuchaniu przy świadkach, łatwo może spełznąć na niczym. Ten człowiek nie był nowicjuszem, jak Tavin, a jego zacięta mina mówiła wprost, że jest zdecydowany walczyć do końca.
Issel w szybkim wypadzie zdołał drasnąć go w ramię, ale wtedy Gilen przerzucił miecz do lewej ręki i od razu ciął z takim impetem, że Saldarczyk zdołał sparować dosłownie w ostatnim momencie. Siłę uderzenia odczuł w całym ramieniu. Jeszcze raz spróbował pozorowanego wypadu, a za nim cięcia przez bark, ale gdy nadeszła odpowiedź równie zdecydowana i szybka, zrozumiał, że będzie musiał Gilena zabić. Mimo to przez chwilę jeszcze celowo przedłużał starcie, z myślą o Desill, która może wreszcie oprzytomnieje na tyle, by niepostrzeżenie wymknąć się ze swojej kryjówki. Skupienie uwagi wszystkich obecnych na pojedynku dawało jej taką szansę.
W końcu uznał, że minęło dość czasu. Udając zmęczenie opuścił gardę, niewiele, tylko tyle, ile było potrzeba, by jego przeciwnik sądził, że czyni to nieświadomie. Tamten natychmiast skorzystał z okazji. Pchnął mocno, kierując ostrze w górę, prosto ku jego sercu. Issel obrócił się błyskawicznie, schodząc z linii ciosu, a potem sam uderzył go w odsłonięty kark. Stal zazgrzytała na kości i Gilen padł tam, gdzie stał, twarzą wprost w rozdeptaną ziemię.
Issel wytarł miecz. Wokół tłoczyli się ludzie, niektórzy na ścieżce, inni po obu jej stronach, wgniatając krzaki albo próbując wyglądać zza drzew. Trochę dalej, przy świetle latarni, dwoje służących zajmowało się rannym Tavinem, który leżąc na ziemi na przemian jęczał i w niezbyt składnych słowach usiłował dać wyraz swoim uczuciom do Desill. Panna klęczała przy nim, trzymała go za rękę i szeptała coś tak cicho, że nikt tego nie słyszał. Sądząc po reakcji pozostałych, jej obecność nie wzbudziła niczyich podejrzeń. Nic zresztą dziwnego, w tym zamieszaniu i panujących dookoła ciemnościach. Potem uznają, że wraz z innymi przyszła ze dworu. Przynajmniej o to Issel nie musiał się troszczyć. Na razie.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

43
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.