Popasali obok gościńca. Trakt, którym Saldarczyk zamierzał podążać aż ku granicom domeny, prowadził prosto z północy na południe, a do owej wspomnianej wcześniej Tarwi za dzień lub dwa należałoby odbić ku zachodowi. Niewiele nadłożyłby drogi, lecz jeszcze nie zdecydował, czy w ogóle warto tam jechać. – Dziwna ta klątwa – zauważył, kiedy jego rozmówca zamilkł na chwilę, zapchawszy sobie usta połową podpłomyka. – W postaci glinianych paciorków. – Barwionych, panie. – Begit przełknął z wysiłkiem. – Rozsypane się znajduje przed progiem, a potem, jeszcze nim dzień jeden minie, śmierć po kogoś w tym domu przychodzi. Saldarczyk zamyślił się. Podobne znaki miały zazwyczaj o wiele bardziej złowróżbny charakter. To tutaj zakrawało na żart, lecz nie wtedy, jeśli zgony, o których opowiadał ten człowiek, naprawdę się wydarzyły. – Powiadacie, że w sumie było ich pięcioro? – upewnił się. – No, rymarz Otil pierwszy, dalej stara Cesi. Trzeci był Ravik, jako i ja z pańskiej drużyny. – Begit wzdrygnął się. – Potem jeszcze Nimil Psia Noga i młynarzów syn. Każde samo rękę na siebie podniosło, ale przecie niemożliwe, żeby z własnej nieprzymuszonej woli. – A może ktoś ich pomordował zwyczajnym sposobem? – Nie, panie. Toż rymarz na oczach własnej rodziny gardło sobie kozikiem rozchlastał. A za dwa dni starucha się do studni rzuciła. – A pozostali? – Ravik akurat wartę trzymał przy furcie z jednym jeszcze. Poszedł na stronę. Potem, kamrat powiada, hałas jakiś usłyszał, więc za nim. Patrzy, a tu Ravik klęczy pod murem i z pleców mu ostrze własnego miecza wystaje. Na całe dwie dłonie! O kamienie musiał rękojeść zaprzeć. – Begit szybko zrobił znak Bogów na piersi i mówił dalej – Co się tyczy onego Nimila, to głupek wioskowy jest, prawda, i normalnie nikt by się nie zdziwił, że mu coś nagle do łba strzeliło i się obwiesił, ale i przed tą szopą, gdzie sypiał, znaleźli paciorki. – Młynarczyk też sam się zabił? – W stawie utonął, a rodzice powiadają, że zawsze wody się bał, jak niczego innego. Begit sięgnął po drugi podpłomyk. Jak widać, wspomnienie ponurych zdarzeń nie zdołało popsuć mu apetytu. – To co, pojedziecie, panie, zobaczyć, co się tam u nas wyprawia? – zapytał po chwili. Saldarczyk stłumił westchnienie. – Pojadę. Były dwie ciotki. Obie wystrojone niczym na święto, a poza tym tak do siebie podobne zarówno z twarzy, jak z uczesania, że gdyby nie kolor sukni, miałby wrażenie, iż dwukrotnie witał się z tą samą osobą. Z początku wydawały się wielce zainteresowane przybyszem, ale podczas wieczerzy szybko skupiły uwagę na panu domu, ciągle go zagadując i na wyścigi podsuwając rozmaite specjały. Gospodarz musiał być do owej nieustannej rywalizacji o jego względy przyzwyczajony, gdyż wszelkie zabiegi krewniaczek przyjmował jako coś oczywistego, jednocześnie nie bardzo na nie zważając. Pan Umet z Tarwi okazał się mężczyzną w sile wieku, mocnej budowy, dość energicznym. Odziewał się stosownie do swojej rangi, lecz bez ostentacji. Także i wystrój dworu świadczył raczej o dostatku, niźli wielkim bogactwie. Albo o rozsądnej skromności. Panna, ponoć tutejsza dziedziczka, miała na sobie prostą błękitną sukienkę i sporej wielkości szafir na złotym łańcuszku zawieszony na szyi. Jednak sądząc po tym, jak pochylała głowę i odpowiadała półsłówkami, kiedy się do niej zwracano, raczej nie z własnego pomysłu postanowiła pochwalić się cennym klejnotem. Pan Umet od czasu do czasu rzucał pasierbicy zatroskane spojrzenie. Saldarczyk przypatrywał się domownikom, słuchał szczebiotu obu dam, jak się zdawało, bardzo zadowolonych z okazji do urządzenia przyjęcia, i wymieniał z panem domu uwagi dotyczące spraw tak ważkich jak stan dróg w królestwie albo brak deszczu tej wiosny, nie najlepiej wróżący jesiennym zbiorom. Niejakiej rozrywki dostarczał mu młody ogar, który zdołał pozostać w izbie, sprytnie chowając się pod obrusem. Siedział tam teraz cicho i tylko od czasu do czasu trącał dłoń gościa wilgotnym nosem. Szybko zawarli milczące przymierze. Jeden raz po raz nieznacznie zsuwał z talerza kawałek pieczeni, drugi zaś łykał szybko i bez ostentacyjnego mlaskania. Poczynając od spełnienia obowiązkowych toastów, aż do chwili, kiedy służba poczęła wnosić łakocie, nikt ani słowem nie wspomniał o celu, w jakim zaproszono przybysza. Mógł to być pokaz przykładnych manier albo wyraz zrozumiałej skądinąd niechęci do podjęcia nieprzyjemnego tematu. Nieraz miał do czynienia z podobną postawą. Ludzie przestraszeni jakimś nienaturalnym zdarzeniem najpierw wzywali pomocy, a później tego żałowali, bo zjawienie się w okolicy któregokolwiek z przedstawicieli Saldarskiego Porządku budziło większą obawę niż same czary, wszystko jedno, prawdziwe czy wymyślone. Zupełnie jakby się spodziewali, że ledwie wstanę od stołu, zaraz skrócę tu kogoś o głowę – pomyślał z niechęcią. Cóż, nie dało się ukryć, że poczynania Saldarczyków zdążyły już obrosnąć swego rodzaju krwawą legendą. Na dodatek, występując w imieniu Korony, pozostawali nietykalni wobec praw obowiązujących w poszczególnych domenach. Strach był więc zrozumiały, lecz odwlekanie chwili, gdy przejdą wreszcie do rzeczy, nie miało żadnego sensu. Saldarczyk odsunął od siebie talerz, podrapał psa za uszami i rzekł: – Panie Umecie i wy, moje panie, dziękuję wam za waszą gościnność, ale nie po to tu przyjechałem, by się nią cieszyć. Powiedziano mi, że jesteście w kłopocie. Raczcie zdradzić, czego on właściwie dotyczy. – Okropne rzeczy się dzieją – jęknęła dama w sukni koloru wina, zupełnie jakby tylko na to czekała. – Ci biedni wieśniacy i na koniec dziecko niewinne… – Tak – przerwał jej gospodarz. – Wielce to niefortunne zdarzenia, których, przyznaję, całkiem nie umiem pojąć. Dlatego uznałem za słuszne zwrócić się do was. W istocie wziąłem to za szczęśliwy omen, kiedy mi doniesiono, że przebywacie w okolicy, panie… Isselu? To ostatnie wypowiedział tonem pytania. Saldarczyk skinął głową. – Taki noszę przydomek. Wybaczcie, bo nie z braku grzeczności nie przedstawiam się wam prawdziwym imieniem, ale z powodu reguły, która nas wszystkich obowiązuje. – Tak też słyszałem. – Umet odchrząknął, po czym mówił dalej. – Zatem, panie Isselu, jak wam już na pewno Begit powiedział, ostatnio śmierć dosięgła pięcioro moich poddanych, a mnie trudno uwierzyć, by wszyscy oni nagle sami pragnęli zakończyć życie. Jeśli jednak zamordowano ich, to tak podstępnie, że nie sposób odgadnąć ani kto, ani w jaki sposób tego dokonał. Nie myślcie tylko, że nic nie zrobiłem w tej sprawie. Posłałem ludzi, żeby zbadali każdy przypadek z osobna, ale niestety, bez skutku. – I dlatego pomyśleliście o czarach? – Rzecz jasna. Choć wcale nie ja pierwszy. – Umet ze zmęczeniem potarł czoło. – Gdybyście wiedzieli, jaki strach we wsi panuje! Kreślą znaki i u nadproży wieszają wianki mające odstraszać złe moce. Jeden na drugiego wilkiem spogląda. A jakby tego było mało… – Niedorzeczność. Niektórzy nawet naszą rodzinę szkalują – wyrwała się jedna z ciotek, ale zaraz umilkła pod surowym spojrzeniem gospodarza. Saldarczyk zauważył, że przy tych słowach panna jeszcze niżej spuściła głowę, tak, że ciemne włosy niemal zupełnie zakryły jej nagle pobladłą twarzyczkę. Pan Umet prychnął z niezadowoleniem. – Czego jeszcze nie gadają? Słuchać szkoda. Niemniej, panie – zwrócił się wprost do Issela – mam nadzieję, że dacie nam dobrą radę. – Chciałbym to zrobić. Nie wiem tylko, czy nie powinniście byli raczej poprosić pana domena, by podesłał wam tutaj jednego ze swoich śledczych. W takim przypadku, postaram się go jak najlepiej zastąpić. – Issel uśmiechnął się uspokajająco. – Jeśli zaś rzecz naprawdę dotyczy czarów, tym bardziej będę szukał winnego. Jak rozumiem, nie podejrzewacie nikogo? – Nigdym nie słyszał, żeby ktoś w okolicy zabawiał się mocą. – Zobaczymy. Poproszę was o dwie rzeczy, panie. Po pierwsze, byście przydzielili mi przewodnika, takiego, co dobrze zna wasze włości, wieś i wieśniaków. Po drugie, chciałbym sam pomówić z tymi z waszej drużyny, którzy badali wszystkie te sprawy na miejscu. – Będzie, jak sobie życzycie. Moich drużynników możecie przepytać nawet i zaraz. Zaprowadzę was do ich kwatery. To przynajmniej pozwoliło mu umknąć od stołu. Szybko okazało się jednak, że żaden ze zbrojnych nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Ich komendant, starszawy, statecznie wyglądający mężczyzna, sprawiał wrażenie poważnie tym zmartwionego. – Pan kazał, byśmy mówili wam wszystko, co wiemy – rzekł, przygryzając ustnik wygasłej fajki, co musiało być jego stałym nawykiem. – Ale po prawdzie, tyle tego co nic. Wzięliśmy na spytki rodziny, sąsiadów, wszystko jak trzeba. O obowiązek swój dbam. |