Kolejny dostępny na naszym rynku knot z The Asylum to „Ostatni żywy człowiek”, historia żerująca na popularności „Jestem legendą” z Willem Smithem w roli głównej. Nie muszę chyba mówić, że to bardzo niedobry film, prawda?  |  | ‹Ostatni żywy człowiek›
|
Ze wszystkich ekranizacji powieści „Jestem legendą” Richarda Mathesona tylko ta najstarsza, „The Last Man on Earth” z Vincentem Pricem, wciąż jeszcze nie dotarła do Polski. Pozostałe trzy od jakiegoś czasu są już u nas dostępne. Tyle że jeśli „ Człowiek Omega” z Charltonem Hestonem oraz „ Jestem legendą” z Willem Smithem krążą w normalnej dystrybucji, to „Ostatni żywy człowiek”, z tytułem w najmniejszym stopniu nie sugerującym związku z poprzednimi ekranizacjami (choć w oryginale i owszem: „I Am Omega”), wszedł na rynek niejako tylnymi drzwiami, udając – zresztą bardzo nieskutecznie – pierwszy lepszy film sensacyjny. Swoją droga trudno się dziwić takiej taktyce IDG, polskiego dystrybutora, bowiem wprowadzony przezeń produkt jest paskudnie niskiej jakości i praktycznie jednorazowego użytku, nakręcony został bowiem wyłącznie po to, by podebrać część klientów – głównie tych mniej cierpliwych i bardziej nieuważnych – edycji DVD „Jestem legendą”. The Asylum, nie pogonione dotąd żadnym procesem o plagiat czy nieuczciwą konkurencję, zrobiło sobie z takich podróbek całkiem wygodny sposób na dostatnie życie, bez najmniejszego wstydu wypuszczając co chwila tanie, kiepsko zrealizowane produkty filmopodobne. W bieżącym roku dokuczyli w ten sposób na przykład miłośnikom „ Thora” („Almighty Thor”) oraz „ Inwazji: Bitwa o Los Angeles” („Battle of Los Angeles”). Szerzej o działalności tego pasożyta pisałem jakiś czas temu w recenzji „ H. G. Wells: Wojna światów”. Szkielet fabularny „Ostatniego żywego człowieka” powiela znaczną część elementów znanych z powieści Mathesona, dorzucając do kompletu zmodyfikowane wątki zaczerpnięte z „Człowieka Omegi”. Co i tak w niczym mu nie pomaga ze względu na miernego scenarzystę i chyba jeszcze gorszego reżysera. Świat został dotknięty jakąś zarazą i większość ludzi przemieniła się w zombie. Jednym z tych, którzy uniknęli takiej przemiany, jest nasz bohater, były żołnierz, żyjący samotnie w ufortyfikowanym domku. Przez pierwsze trzydzieści minut seansu mamy możność przekonania się, że potrafi on przygotowywać sobie posiłki (i, co ważniejsze, nawet je konsumować!), posiadł umiejętność przyswajania słowa drukowanego, zaś z przemykających po jego czole zmarszczek możemy wywnioskować, że nieobca mu bywa głębsza myśl (może trochę przesadzam z tą „głębszą”, ale niech tam). Z (dramatycznym) biegiem wydarzeń dowiadujemy się, że bohater dręczony jest koszmarami przeszłości i darzy szczerą nienawiścią wszelkie zombie, w związku z czym wypuszcza się w trakcie dnia na wycieczki „w miasto”. Wówczas to na przykład zwiedza wielką rurę wbitą w zalesione zbocze (w scenariuszu nosi to miano „eksploracji systemu kanalizacyjnego miasta”) i od czasu do czasu przylepia do stojących przy leśnych duktach słupów bomby własnej konstrukcji (i znów odniosę się do scenariusza, gdzie czynność ta zwana jest „minowaniem miasta”). Ach, przepraszam, zahacza jeszcze o „osiedlowy sklepik”, czyli sypiącą się drewnianą budę, stojącą gdzieś przy wyrobisku porzuconego kamieniołomu. Patrząc na takie obrazki łatwo rozbudzić w sobie współczucie dla Amerykanów, których największe metropolie wyglądają jak – nie przymierzając – nasz Pcim Dolny. Jak by nie było, do obowiązków bohatera należy też wpatrywanie się w ekran komputera, na którym od niesprecyzowanego bliżej czasu mryga informacja o nadchodzącej wiadomości video. Wahanie naszego ulubieńca jest wręcz tytanicznej natury, ale w końcu słaba ludzka wola się poddaje i we wspomnianej trzydziestej minucie wiadomość zostaje wreszcie odczytana. Tutaj widzowi może nagle zadrgać powieka, bo na wierzch momentalnie pcha się wręcz wataha absurdów. Przede wszystkim owa „wiadomość” nie ma czego zawierać, bo w rzeczywistości jest czymś w rodzaju połączenia oczekującego, emitowanego za pośrednictwem radiowego nadajnika. Co więcej, emisja ta bynajmniej nie była skierowana do bohatera, tylko ot tak, w świat, na zasadzie wołania o pomoc. Ale to nie koniec. Dziewczyna, która wysłała sygnał, od razu wie, że ktoś odebrał jej wołanie. JAKIM SPOSOBEM? Przecież nadawca radiowej wiadomości nie ma szansy zobaczyć, czy sygnał do kogokolwiek dotarł, zwłaszcza jeśli nie zna odbiorcy! A tak w ogóle – czy dziewczę naprawdę tygodniami siedziało kołkiem przed kamerą, gotowe odezwać się w tej samej sekundzie, w której sygnał zostanie odebrany? Jeszcze zabawniej się robi, gdy żołdak zaczyna ROZMAWIAĆ z dziewczyną, najwyraźniej ani nie posiadając w laptopie kamery, ani prawdopodobnie nie dysponując radiową anteną nadawczą. Bo ze względu na upadek cywilizacji z pewnością nie wchodzi w grę połączenie sieciowe, a – jak podejrzewam – również i satelitarne. A tak w ogóle to skąd bohater ma tyle prądu? Bezproblemowo chodzi mu bateria rozmaitych reflektorów, syrena alarmowa, komputer, a nawet – łatwe przecież do zastąpienia nie marnującymi cennej energii odpowiednikami – elektryczny budzik czy ekspres do kawy. Myliłby się ten, kto by uznał, że fabuła osiągnęła w tym momencie dno. Oto bowiem rozmówczyni stwierdza, że mieszka niedaleko śródmieścia, nie precyzując nawet, o jakie miasto może chodzić. To jednak żadna przeszkoda, bo nasz bohater i tak wie, gdzie należy szukać bidulki, co nie znaczy, że w ogóle będzie zamierzał to robić. Opryskliwie odmawia udzielenia pomocy i po prostu zamyka laptopa, na dziesięć minut (oczywiście tych naszych, a nie jego) wracając do rozklejania bomb po chaszczach. Gdy w czterdziestej minucie seansu zjawia się przed fortalicją dwóch panów z giwerami i rozwala z bazooki dom (oczywiście w celach motywacyjnych), bohater w końcu zgadza się wziąć udział w ekspedycji ratunkowej. Tym samym można uznać, że akcja wreszcie rusza z miejsca. Niezłe tempo, jak na film sensacyjny, prawda? W każdym razie ekipa wchodzi w rurę… to znaczy w system miejskiej kanalizacji, by tamtędy dostać się do dziewczyny. A dlaczego tamtędy? Bo zombie nie lubią soli, której w kanałach jest ponoć w nadmiarze (tu następują mętne tłumaczenia o zasysaniu ongiś przez miasto morskiej wody w celu „zasilania systemu”, cokolwiek by to nie znaczyło). I tak dalej w ten deseń. Oczywiście, jak przystało na produkcje The Asylum, kręcone z ręki zdjęcia są sine i rozedrgane, broń palna „strzela” doklejonymi w programie graficznym gwiazdkami „ognia”, a zombie – czyli półnadzy statyści biegający po planie z przyklejonymi do pleców kostnymi grzebieniami – zajmują się dziwnymi rzeczami, jak choćby ukrywaniem się pod trawnikiem czy kradzieżą zaopatrzonych w kółka śmietnikowych kontenerów. Gra aktorska przedstawia sobą identyczny poziom, mimo że Mark Dacascos, przecież nie nowicjusz, napina się jak może, bezskutecznie próbując przekonać widza, że jest świetnym aktorem. To prawda, „Jestem legendą” był filmem przeciętnym i rozczarowującym, zwłaszcza w porównaniu z „Człowiekiem Omegą”, ale przy „Ostatnim żywym człowieku”, nie posiadającym bodaj ani jednej pozytywnej cechy, jawi się wręcz jako arcydzieło godne wiekuistej adoracji.
Tytuł: Ostatni żywy człowiek Tytuł oryginalny: I Am Omega Rok produkcji: 2007 Kraj produkcji: USA Data premiery: kwiecień 2011 Gatunek: akcja, horror, SF Ekstrakt: 10% |