Przedstawiamy fragment książki Rebekki Skloot „Nieśmiertelne życie Henrietty Lacks”. Książka ukaże się nakładem wydawnictwa Sonia Draga.  | ‹Nieśmiertelne życie Henrietty Lacks›
|
Henrietta Lacks urodziła się jako Loretta Pleasant w Roanoke, w stanie Wirginia, 1 sierpnia 1920 roku. Nikt nie wie, w jaki sposób została Henriettą. Akuszerka imieniem Fannie przyjęła ją na świat w małej szopie przy ślepej drodze z widokiem na zajezdnię kolejową, gdzie stawały i skąd ruszały każdego dnia setki wagonów towarowych. Henrietta mieszkała w tym domu razem ze swoimi rodzicami i ośmiorgiem starszego rodzeństwa aż do 1924 roku, kiedy jej matka, Eliza Lacks Pleasant, zmarła, wydając na świat swoje dziesiąte dziecko. Ojciec Henrietty, Johnny Pleasant, był przysadzistym mężczyzną poruszającym się o lasce, którą często bijał ludzi. Rodzinna fama głosi, że zabił rodzonego brata za próby spoufalania się z Elizą. Johnny nie miał cierpliwości do wychowywania dzieci, toteż gdy Eliza umarła, zabrał je wszystkie z powrotem do Clover w stanie Wirginia, gdzie jego rodzina nadal uprawiała pole tytoniowe, na którym przodkowie pracowali jako niewolnicy. Nikt w Clover nie był w stanie przyjąć dziesięciorga dzieci naraz, więc krewni podzielili je między siebie – jedno do tego kuzyna, drugie do tamtej ciotki. Henriettą zaopiekował się jej dziadek Tommy Lacks. Tommy mieszkał w składającej się z czterech pomieszczeń chacie z bali, dawnej kwaterze niewolników: z podłogą z desek, gazowymi lampami i wodą przynoszoną przez Henriettę z potoku w dolince. Chata stała na zboczu wzniesienia, gdzie hulający wiatr wdzierał się przez szczeliny w ścianach. W środku było tak zimno, że kiedy ktoś z rodziny umierał, krewni trzymali jego ciało w głównym korytarzu przez wiele dni, żeby ludzie mogli przyjść i pożegnać się ze zmarłym. Później odbywał się pogrzeb z tyłu za chatą. Dziadek Henrietty wychowywał już innego swojego wnuka, którego jedna z jego córek zostawiła po porodzie na gołych deskach podłogi. Chłopiec nazywał się David Lacks, ale wszyscy mówili na niego Day, ponieważ mieszkańcy Południa, zaciągając z wiejska, słowo „dom” wymawiali jako „dum”, a imię „David” jako „Day”. Mały Day był jednym z tych dzieci, które nazywano „zakradkami”: mężczyzna nazwiskiem Johnny Coleman przejeżdżał przez miasto; dziewięć miesięcy później pojawił się Day. Dwunastoletnia kuzynka i akuszerka imieniem Munchie przyjęła go na świat sinego jak chmura gradowa i z bezdechem. Biały lekarz przyszedł do chaty w meloniku i z laseczką, wpisał „martwo urodzony” na akcie urodzenia Daya i wrócił do miasta zaprzężoną w konia bryczką, pozostawiając za sobą chmurę czerwonego kurzu. Munchie modliła się, kiedy odjeżdżał: Dobry Boże, wiem, że nie chciałeś zabierać tego dziecka. Wykąpała Daya w wanience z ciepłą wodą, potem położyła go na czystym prześcieradle i tak długo pocierała i poklepywała jego klatkę piersiową, aż zachłysnął się pierwszym oddechem i jego sina skóra nabrała cieplejszego, jasnobrązowego koloru. Kiedy Johnny Pleasant podrzucił Henriettę dziadkowi Tommy’emu, ona miała cztery lata, a Day był dziewięciolatkiem. Nikt nawet nie przypuszczał, że Henrietta spędzi resztę życia z Dayem – najpierw jako kuzynka dorastająca w domu dziadka, a później jako jego żona. W dzieciństwie Henrietta i Day wstawali co dzień o czwartej rano, żeby wydoić krowy i nakarmić kurczęta, świniaki i konie. Doglądali ogródka, w którym rosła kukurydza, orzacha i zielenina, a następnie szli na pole tytoniowe ze swoimi kuzynami, Cliffem, Fredem, Sadie, Margaret i zgrają pozostałych. Większość młodości spędzili pochyleni na tych polach, sadząc tytoń za pługami ciągniętymi przez muły. Każdej wiosny odrywali szerokie zielone liście od łodyg i zbierali je w małe wiązki – palcami spierzchniętymi i klejącymi się od żywicy nikotynowej – następnie wspinali się po krokwiach dziadkowej stodoły na tytoń i zawieszali je pod kalenicą do suszenia. Każdego letniego dnia modlili się o burzę, która by im schłodziła spieczoną słońcem skórę. Kiedy nadciągał deszcz, wrzeszcząc biegli przez pola i zagarniali łapczywie dojrzałe owoce i orzechy włoskie, które wiatr postrącał z drzew. Jak większość członków rodziny, Day Lacks nie ukończył szkoły: poprzestał na czterech klasach, ponieważ rodzinie były potrzebne ręce do pracy na polu tytoniowym. Jednakże Henrietta pozostała w szkole aż do szóstej klasy. W trakcie roku szkolnego, po zadbaniu o ogródek i żywinę, każdego ranka maszerowała dwie mile – obok szkoły dla białych dzieci, które rzucały w nią kamieniami i drwiły z niej – do szkoły dla kolorowych: składającego się z trzech pomieszczeń drewnianego budynku gospodarskiego ukrytego w cieniu rozłożystych drzew, z placem od frontu, gdzie pani Coleman kazała chłopcom i dziewczętom bawić się po przeciwnych stronach. Po skończonych lekcjach, i zawsze gdy nie było nauki, Henrietta pracowała na polu z Dayem i kuzynami. Kiedy była ładna pogoda, po pracy młodzi biegli prosto do sadzawki, którą robili co roku, stawiając na potoku za domem zaporę z wrzuconych do nurtu kamieni, patyków, worków z piaskiem i wszystkiego, co dało się zatopić. Ciskali do wody kamienie, żeby przepłoszyć jadowite mokasyny błotne, po czym z pluskiem skakali z konarów drzew lub nurkowali z rozmiękłych brzegów. O zmroku rozpalali ogniska, do których wrzucali kawałki starych butów, żeby odgonić komary, i przyglądali się gwiazdom spod wielkiego dębu, na którym zamontowali linę do rozhuśtywania się. Bawili się w berka i chodzi lisek w koło drogi, grali w klasy i tańczyli na polu, śpiewając, dopóki dziadek Tommy nie wrzasnął na wszystkich, żeby szli spać. Każdego wieczoru kładli się pokotem w ciasnej przestrzeni na stryszku drewnianej kuchni stojącej parę stóp od chaty. Leżeli jedno przy drugim – opowiadając sobie historyjki o bezgłowym farmerze, który nawiedza uliczki nocą, albo o mężczyźnie bez oczu, który żyje opodal potoku – aż w końcu zasypiali i spali dopóty, dopóki ich babcia Chloe nie rozpaliła pod piecem i nie dotarł do nich zapach świeżych bułek. W sezonie zbiorów w jeden wieczór każdego miesiąca dziadek Tommy zaprzęgał po kolacji konie i szykował się do wyjazdu do South Boston, gdzie odbywał się drugi co do wielkości w kraju targ tytoniu razem z paradami tytoniowymi i pokazami Miss Tobacco i gdzie mieścił się port, z którego statki zabierały ususzone liście, żeby mogli je palić ludzie na całym świecie. Przed opuszczeniem domu Tommy zwoływał młodych kuzynów, którzy mościli się na prostym wozie załadowanym tytoniowymi liśćmi, a potem walczyli z opadającymi powiekami tak długo, aż nie ukołysał ich do snu miarowy chód koni. Podobnie jak inni farmerzy z całej Wirginii, Tommy Lacks z wnuczętami podróżował nocą, aby dostarczyć swoje zbiory do South Boston, gdzie wszyscy zjawiali się skoro świt – jeden wóz za drugim – i czekali na otwarcie wielkich zielonych drewnianych wrót punktu skupu. Po przybyciu na miejsce Henrietta z kuzynami pomagała wyprząc konie i nasypać im obroku do koryta, a później rozładować rodzinny zbiór tytoniu na drewnianą podłogę skupu. Licytator wykrzykiwał liczby, które odbijały się echem w ogromnym, przestronnym pomieszczeniu z sufitem na wysokości niemal trzydziestu stóp, upstrzonym okienkami zapyziałymi od wieloletniego brudu. Podczas gdy Tommy Lacks stał przy swoim tytoniu, modląc się o dobrą cenę, Henrietta i jej kuzynowie biegali wokół pryzm i małpowali licytatora, szybko wyrzucając z siebie niezrozumiałe słowa. Wieczorem pomagali Tommy’emu zaciągnąć niesprzedany tytoń na dół, do piwnicy, gdzie liście zamieniały się w wyrko dla dzieci. Biali farmerzy spali na górze, na stryszkach i w osobnych pokojach; czarni spędzali noc w mrocznych trzewiach punktu skupu razem z końmi, mułami i psami, na zakurzonym klepisku poprzedzielanym drewnianymi zagrodami dla inwentarza i z górami pustych butelek po alkoholu sięgającymi prawie do sufitu. Noce w skupie sprowadzały się do picia, hazardu, prostytucji – tak farmerzy spożytkowywali sezonowe zarobki. Sporadycznie zdarzało się morderstwo. Ze swego tytoniowego łoża dzieci przyglądały się belkom stropowym grubości drzew, odpływając w sen przy wtórze śmiechów, brzęczenia butelek i woni suszonego tytoniu. Rankiem wskakiwali na wóz z niesprzedanym tytoniem i wyruszali w długą podróż powrotną. Ci z kuzynostwa, którzy zostali w Clover, wiedzieli, że wycieczka do South Boston oznacza ucztę dla wszystkich – kawałek sera, a może i pęto kiełbasy bolońskiej – wystawali więc godzinami na Main Street, czekając na wóz, który następnie odprowadzali pod chatę. Szeroka pylista Main Street w Clover była pełna samochodów Ford model A i wozów ciągniętych przez muły i konie. Staruszek Snow miał pierwszy traktor w okolicy i podjeżdżał nim pod sklep, jakby to był samochód – z gazetą zatkniętą pod ramię i swoimi dwoma psami, Cadillakiem i Danem, popiskującymi obok niego. Na Main Street było kino, bank, jubiler, gabinet lekarski, sklep żelazny i parę kościołów. Przy dobrej pogodzie biali mężczyźni w szelkach, cylindrach i z długimi cygarami – wszyscy, od burmistrza przez lekarza do grabarza – stali na ulicy, popijając whiskey z butelek po soku, rozmawiając albo grając w warcaby na drewnianej beczce przed apteką. Ich żony plotkowały w sklepie wielobranżowym, podczas gdy ich dzieci zasypiały rządkiem na ladzie z główkami opartymi na długich belach tkanin. |