powrót; do indeksunastwpna strona

nr 05 (CVII)
czerwiec-lipiec 2011

Niebieskie paciorki
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Rozumiem. W takim razie lepiej go popilnujcie, póki nie wróci do siebie. – Issel wskoczył na siodło i zawrócił wierzchowca w kierunku wsi. – Uprzedźcie straże przy bramie o moim późnym powrocie.
• • •
Wierzchołki pobliskich wzgórz spływały miedzianą poświatą, a nad polami zaległy już cienie. Issel z łukiem w ręku przeszedł pomiędzy oziminami, płosząc lisa, który zamiótł kitą i zniknął w zaroślach nad stawem. Szelesty i ciągły ruch wśród młodego zboża świadczyły o tym, że wszędzie dookoła buszuje ptactwo. Wystarczyło trochę poczekać, bo kaczki przed wieczorem chętnie wracały na wodę. Wkrótce też jedna para zakołowała w powietrzu.
Issel przepuścił pierwszego ptaka, samiczkę, a do drugiego strzelił w samą porę, by zdobycz upadła na brzegu. Znowu czekał, nadsłuchując, a potem zaklaskał w dłonie. Tym razem poderwały się cztery sztuki, z których dwie zostały strącone szybko wypuszczonymi strzałami. Saldarczyk uznał, że to wystarczy. Brodząc w zielsku, pozbierał kaczory zdobne długimi piórami w ogonie i wrócił na skraj pola, gdzie zostawił wierzchowca. Bułanek pasł się spokojnie, choć nie zadowoliwszy się samą trawą, zaczął właśnie skubać świeżo wyrosłe zboże. Kiedy Issel zagwizdał, koń parsknął i potrząsnął kudłatym łbem, jakby wyrażał skruchę, choć pewnie był tylko niezadowolony, że musi przerwać tak smakowity posiłek.
– Uważaj no, pasibrzuchu – zaśmiał się jego pan. – Jak tak dalej pójdzie, zmienię ci imię.
Nie doczekał się żadnej reakcji, więc przytroczył kaczki do siodła i ruszył w kierunku wsi.
Mijał obwieszone amuletami zagrody, gdzie jedynie słaby blask sączący się zza okiennic świadczył o tym, że wewnątrz toczy się jakieś życie. Gdy dotarł przed bramę obejścia, którego szukał, nikły, lecz wciąż wyczuwalny zapach miodowej brzeczki upewnił go, że znalazł się we właściwym miejscu. Issel zobaczył światło, pod morwą ktoś ustawił na stole latarnię. Zawołał cicho i Sarill podeszła, żeby otworzyć mu furtę.
– Nie pogniewacie się, że was niepokoję po nocy? – zapytał.
– Jeszcze nie noc, a ja po całym dniu lubię czasem siąść sobie tutaj pod drzewem. I po prawdzie, tak mi przyszło do głowy, że może wrócicie. Zostawiłam dla was nakrycie podczas wieczerzy.
Issel zrobił skruszoną minę.
– Zatem znów was kłopoczę, a w dodatku nie stawiłem się w porę. Ale przynajmniej nie przyprowadziłem ze sobą Begita.
Sarill parsknęła śmiechem, ale zaraz zmitygowała się:
– Nic bym przeciw temu nie miała. To poczciwy człowiek.
– Nie twierdzę inaczej. Ale zobaczcie, co mi się trafiło po drodze. – Odtroczył ubite kaczory od siodła i wręczył je gospodyni. – Weźcie z przeprosinami i w podzięce za waszą uprzejmość.
Kobieta podniosła ptaki do światła, zarazem oceniając w ręku ich wagę.
– Wielce to z waszej strony miło, panie. – Uśmiechnęła się. – Trudno wiosną o dziczyznę, a na dodatek mój syn nie ma ręki do łuku. Jak jego ojciec zresztą.
– Dawno umarł wasz mąż? – zapytał Issel.
– Sześć lat już będzie. Na gorączkę. Sami widzieliście, że tu u nas wszędzie stawy, podmokłe łąki i wodne cieki, które się sączą przez ziemię. To nad nimi chory opar się zbiera. Tego lata, kiedym pochowała męża, kilkoro innych we wsi umarło. I nasza pani.
– Współczuję z całego serca.
– Ano, czas wszystko wygładza. Poczekacie chwilkę? Zamknę te ptaszki w spiżarni, bo mi jeszcze koty-niecnoty rozwloką.
W izbie też jeszcze paliło się światło. Nim Sarill wróciła, usłyszał cichą rozmowę. Potem gospodyni zjawiła się niosąc opleciony i znacznie omszały gąsiorek oraz te same czarki, które widział już wcześniej. Tym razem trunek był inny, ciemny, bardzo wytrawny.
– To jeszcze mój mąż stawiał – powiedziała Sarill, dmuchnięciem odpędzając nocnego motyla, który usiłował przysiąść na brzegu czarki. Miała ładne usta, pełne i czerwone jak wiśnie. – Może wam nie wiadomo, ale sześć – siedem lat to wcale nie jest za dużo dla miodu.
– Jest wyborny – pochwalił Issel zupełnie szczerze. – Tak, jak i wasze.
– Szczęściem mój Navik piśmienny był, zostawił mi receptury. Teraz syn się ich uczy.
– Begit powiedział, że z was dzielna kobieta i widzę, że wcale się nie pomylił.
Zaśmiała się.
– Pięknie dziękuję. Ale chyba nie przyjechaliście, by mówić o mnie? – spoglądała na niego wciąż z uśmiechem, po swojemu chyląc głowę na ramię.
– Chciałem dodać: „I mądra”. Kto, jak nie wy wie o wszystkim, co dzieje się w okolicy.
– Każdy, kto się tutaj urodził, a uszy ma do słuchania i oczy…
– Tyle, że z innych trudno cokolwiek wydobyć. – Issel skrzywił się z niechęcią, jakby cała ta sprawa dojadła mu już ze szczętem. – Chyba bardziej boją się rzec, co im wiadomo, niźli tych czarów.
Na słowo „czary” Sarill pogardliwie parsknęła, ale potem się zasępiła.
– Wiecie, czasem lepiej, żeby jeden z drugim ugryzł się w język.
– Może i macie rację. Znacie niejakiego Tavina z Ugli?
– Znam. Oni tam są dalecy krewni po pierwszym mężu pani, to jest ojcu panienki Desill. Nasz poprzedni pan na polowaniu się zranił i tuzin dni nie minął jak umarł na zgorzel. Może inaczej by było, gdybyśmy tu mieli porządnego uzdrowiciela, ale wtenczas, jako i dziś, była tylko zielarka. – Spojrzała na Issela spod oka. – Żadnymi mocami ona nie włada.
– Ludziom lepiej się żyje, gdy w okolicy mieszka uczciwy czarodziej lub uzdrowiciel – powiedział poważnie Saldarczyk. – Takich nie ścigam. Jeno tych, co używają mocy, by innym szkodzić.
– Wierzę wam, panie. Co z onym Tavinem?
– Dzisiaj zastąpił mi drogę, wymachując żelazem i krzycząc, że niesłusznie oskarżam pannę Desill o czary.
Sarill jęknęła.
– Nic mu nie będzie – uspokoił ją szybko Issel, – choć może zapamięta nauczkę na przyszłość.
Kobieta odetchnęła z wyraźną ulgą.
– No, to nie pomyliłam się. Dobry z was człowiek. A chłopak ma przecie czas, żeby jeszcze nabrać rozumu.
Saldarczyk przytaknął. Czuł, że Sarill dusi coś w sobie. Milczał więc, by jej nie spłoszyć.
– Nie chciałam nic mówić przy Begicie – zaczęła z lekkim wahaniem – bo gniewałby się, że o państwie plotkuję. By prawdę rzec, we wsi aż huczy, ale tylko tak, między sobą.
– Nie powtórzę nikomu.
– No, to słuchajcie. Z onymi czarami, to naprawdę jest brednia, ale gadanie wzięło się stąd, że każdy widział, jak nasza panna paciorki na jarmarku kupuje. Zwyczaj taki we dworze jest, że na Święto Ofiarowania, oprócz drobnego pieniądza, całej czeladzi coś dają ot tak, dla przyjemności. Drobiazg jakiś – a to łyżkę ładnie z drzewa wyciętą, a to stroik z piórek do czapki, ozdóbki dla dziewczyn. No i jak zjechali kupce wiosną, to na jednym straganie były takie korale. Niby nic, a ładne, z glazurą, świecące. W różnych kolorach, ale pannie spodobały się te niebieskie. Wszystkie sznurki kupiła.
– Takie same, jak te, które potem znajdowano przy każdym z zabitych?
– Takie. – Sarill westchnęła. – Więc ludzie gadają, a panienka na pewno gryzie się tym, biedactwo.
– I tyle całej zagadki – Issel pokiwał głową. – Zdaje się, że panna Desill sama chciała mi o tym powiedzieć.
– Ale nie pomyślicie sobie…
– Nie. – Uśmiechnął się uspokajająco. Nie chciał przed Sarill zdradzać podejrzeń, które natychmiast zrodziły się w jego głowie. – Jeszcze jedna rzecz mnie ciekawi, choć pewnie bez związku z całą tą sprawą. Na pewno znacie też drużynników pana Umeta?
– Widujemy ich we wsi. O którego chcieliście spytać?
– O tego z piętnem wisielca na szyi.
– Gilen. – Kobieta skrzywiła usta. – Nic złego o nim nie mam do powiedzenia, tyle, że boją się go. Nawet inni z drużyny. Ale u pana jest w łaskach, bo ponoć za dawnych czasów oddał mu jakąś przysługę.
– Rozumiem. Dzięki wam za cierpliwość.
– At, cierpliwość! – Sarill machnęła ręką. – Wiecie chyba, czemu wyszłam dziś do was, kiedyście przejeżdżali z Begitem. Ciekawa byłam, bo opowiadali mi o was. Ale, jak się okazało, czystą nieprawdę.
– Tak? – Issel uniósł brwi. – A co mówili?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

39
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.