powrót; do indeksunastwpna strona

nr 05 (CVII)
czerwiec-lipiec 2011

Esensja słucha: Wiosna 2011
Codes In The Clouds ‹As The Spirit Wanes›, Earth ‹Angels of Darkness, Demons Of Light 1›, Jamie XX, Gil Scott-Heron ‹We’re New Here›, Hooverphonic ‹The Night Before›, Interpol ‹Interpol›, Mr. Big ‹What if...›, My Chemical Romance ‹Danger Days: The True Lives of the Fabulous Killjoys›, Negatyw ‹Virus›, Sirenia ‹The Enigma of Life›, Stone Temple Pilots ‹Stone Temple Pilots›, Strange Attractor ‹Untitled›, Sufjan Stevens ‹Age of Adz›, The Streets ‹Computers and Blues›, The Strokes ‹Angles›, Those Dancing Days ‹Daydreams And Nightmares›, White Lies ‹Ritual›
Choć od ostatniego odcinka niniejszego cyklu minęło już kilka miesięcy, nie próżnujemy. Wciąż nasłuchujemy co w trawie piszczy, gdzie wiatr hula i komu w krzyżu strzyka, a o dźwiękach, które wydadzą nam się interesujące – piszemy. Zapraszamy zatem do zapoznania się z zestawem minirecenzji muzyki, która wpadła nam w uszy.
ZawartoB;k ekstraktu: 50%
‹As The Spirit Wanes›
‹As The Spirit Wanes›
Jakub Stępień [50%]
Trzecia w karierze, lecz druga długogrająca płyta Codes In The Clouds to najlepsza jak dotąd porcja indie-post-rocka w ich wykonaniu. Od wciągającego „Where Dirt Meets Water”, przez zaskakujący jazzowo-latynoską trąbką „The Reason In Madness, In Love”, po delikatny koniec w postaci „Your Panopticon” Brytyjczycy snują swoją opowieść, mieszając jawę ze snem. Momentami epickie kompozycje niezauważalnie przechodzą jedna w drugą, czyniąc z „As The Spirit Wanes” kompletną suitę. Lepsze fragmenty chłopcy przeplatają niestety słabszymi, chwilami trochę nużącymi, ale słychać zdecydowanie, że ich twórczość okrzepła, kompozycje nabrały lekkości i wskazują na progres. Być może kolejny album wzniesie się zdecydowanie ponad przeciętność i marazm, w jaki zdaje się popada ten gatunek. Mimo że „As The Spirit Wanes” każe ciągle myśleć o Codes In The Clouds jako o naśladowcach, niepewnych swoich własnych pomysłów, to nie zniechęca do zespołu, daje nadzieję na coś więcej i dostarcza kilku przyjemnych chwil niezobowiązującego słuchania.
ZawartoB;k ekstraktu: 80%
‹Angels of Darkness, Demons Of Light 1›
‹Angels of Darkness, Demons Of Light 1›
Jakub Stępień [80%]
Na swojej kolejnej płycie Earth niczym nie zaskakują, ale powiedzieć, że nie zawodzą, będzie za mało. To dobrze wyważone, dopracowane w szczegółach dzieło zahaczające o doom, drone i post-rock. Elementy, które przeszkadzały na kilku poprzednich albumach grupy, czyli zbytnie rozciąganie każdego motywu, zostały wyeliminowane, a konstrukcje kawałków są lepiej przemyślane, przez co wyraźniej i swobodniej wchodzą w symbiozę ze specyficzną atmosferą. Jest to zdecydowanie mocna pozycja w dyskografii, bliska poziomem „Hex; or Printing in the Infernal Method” oraz kapitalnego, wydanego przed ponad dwudziestoma laty, debiutu – „Earth 2”. Gatunkowo krystalizująca styl zapoczątkowany przez Amerykanów na wspomnianym „Hex” i rozwijany na trzech ostatnich krążkach. Lejące się w nieskończoność powolne motywy i tematy poparte ludowymi, rytualnymi klimatami, ubarwiane grą wiolonczeli pochłaniają tym razem bez reszty. Piękne jest to, jak spiętrzając melodie nakładaniem kolejnych warstw dźwięków muzycy nie przytłaczają słuchacza, pozostawiają mu wiele swobody i miejsca na oddech, nawet roztaczają przed nim ogromne, rozległe i nieskażone krajobrazy. Urzeka nastrojowość utworów, w których poszczególne instrumenty kontrastując ze sobą się uzupełniają, rezonują wzajemnie mimo dysonansów, minimalnych różnic w długościach nut, wybrzmiewają razem mijając swoje interwały. Nasuwa się pewne zaskakujące stwierdzenie: Earth udało się nie przy pomocy ciszy przedstawić ciszę. Ciężko tę płytę opisać, nie używając oksymoronów, jednak patrząc na tytuł chyba to nie dziwi. Czekać wypada teraz na zapowiedzianą już część drugą, gdyż z tą pierwszą, wprawiającą w zadumę, potęgującą nostalgię, melancholię a w końcu wyciszającą i kojącą, warto się zapoznać.
ZawartoB;k ekstraktu: 80%
‹We’re New Here›
‹We’re New Here›
Michał Perzyna [80%]
Dwa odmienne style i dwie różne osobowości udało się połączyć na naprawdę niezłej płycie. Ale po kolei. Dużym wydarzeniem była już zeszłoroczna premiera albumu „I’m New Here”, którym Gil Scott-Heron powrócił po blisko szesnastu latach milczenia; a artysta to nieprzeciętny, z olbrzymimi zasługami zarówno dla sceny bluesowej, soulowej czy jazzowej, jak i hiphopowej. Wystarczy wspomnieć, że początki jego zaangażowanej politycznie twórczość sięgają lat 70. ubiegłego wieku, a charakterystyczne melorecytacje uważa się dzisiaj za zwiastuny współczesnego rapu. Z drugiej strony mamy Jamiego Smitha – producenta, specjalistę od remiksów i członka indiepopowego zespołu The XX. Krótko mówiąc – reprezentanta młodego pokolenia, rozmiłowanego w niskich tonach i elektroniczno-instrumentalnych wariacjach. I to właśnie Jamie XX wziął na warsztat znakomitą płytę Scotta-Herona i opracował dla niej całkiem nową, bardzo świeżą warstwę muzyczną, która najwięcej wspólnego ma chyba z dubstepem, ale i sporo z dokonaniami The XX. Bo o ile w przypadku oryginału można mówić o bluesowym, ale mrocznym, czasami mocno triphopowym klimacie, o tyle na „We’re New Here” króluje niebanalna, różnorodna i minimalistyczna elektronika, stanowiąca jednak doskonałe, ale i współczesne uzupełnienie recytacji amerykańskiego poety i muzyka. Potwierdzeniem umiejętnego zgrania oraz dopasowania obu artystów są choćby kawałki: „Home”, „Ur Soul And Mine”, mroczne i pulsujące „NY Is Killing Me” czy w końcu mistrzowskie „I’ll Take Care Of You”. Dzięki kunsztowi Jamiego żaden ze stworzonych przez niego podkładów na pewno nie nudzi, a nawet co chwilę na nowo wciąga i podbija zainteresowanie słuchacza. Co najważniejsze, jednocześnie nie przyćmiewa wcale przesłań, treści i pierwotnego „ducha” tekstów Gila. Czy jest to dobry materiał? To chyba jasne. Czy lepszy od „I’m New Here”? Na pewno inny, bardziej nowoczesny, klubowy i może łatwiejszy do przyswojenia dla dzisiejszego odbiorcy. I dowodzący, że krążek z remiksami można stawiać w jednym rzędzie z oryginałem. Dodajmy, świetnym oryginałem.
ZawartoB;k ekstraktu: 60%
‹The Night Before›
‹The Night Before›
Michał Perzyna [60%]
Mieszane uczucia towarzyszą mojej przygodzie z najnowszym krążkiem doświadczonej formacji Hooverphonic. Belgijscy muzycy, uznawani swego czasu nawet za łączników pomiędzy twórczością Portishead i Massive Attack, wypuszczają na rynek album na wskroś popowy, choć przy tym mocno akustyczny. Mimo że w ich twórczości właściwie już od czasu „Blue Wonder Power Milk” z 1998 roku dało się zauważyć stopniowe poszerzanie instrumentarium i marsz w stronę bardziej przystępnych i rozrywkowych brzmień, to i tak na usta ciśnie się pytanie: gdzie ten niepowtarzalny trip hop z dawnych lat, gdzie towarzysząca mu tajemnica? Przepadły chyba na dobre… i w tym momencie można by rozpocząć znęcanie się nad nowym projektem grupy, gdyby nie fakt, że melodyjny pop w ich wykonaniu to całkiem zjadliwa, a momentami nawet wciągająca propozycja. Najważniejszą z ostatnich zmian w Hooverphonic jest pojawienie się kolejnej nowej wokalistki – świetnie rozpoznawalną Geike Arnaert zastąpiła młodziutka Noemie Wolfs. Z jej udziałem powstało w sumie dwanaście umiarkowanych i ciepłych utworów, które trafiły na omawiane „The Night Before”. Co najistotniejsze, wśród nich jest kilka naprawdę ciekawych i dobrze zaśpiewanych. Na początku uwagę zwraca zwłaszcza drugie na playliście, a pełniące rolę singla „The Night Before” (doskonale przyjęte w kraju muzyków) – dynamicznie zaśpiewane, nagrane w asyście smyczków, a do tego przyjemnie kołyszące. Nieźle sprawdzają się także: „Identical Twin”, „How Can You Sleep Tonight” albo choćby „Sunday Afternoon”. Nie można nie wspomnieć też o lekko filmowym klimacie, z którego Hooverphonic słynęło w przeszłości – i tutaj na kilku numerach daje się odnaleźć charakterystyczne dla ścieżek dźwiękowych posunięcia nie tylko muzyków, ale i samej wokalistki. Pomimo wszelkich początkowych zastrzeżeń „The Night Before” zasługuje na co najmniej chwilę uwagi, ale przede wszystkim publiczności gustującej w downtempo i przyjemnym popie.
ZawartoB;k ekstraktu: 30%
‹Interpol›
‹Interpol›
Jakub Stępień [30%]
„Interpol” to kolejny stopień na ścieżce, jaką obrał sobie ten nowojorski kwartet. Szkoda tylko, że kapela, zamiast piąć się w górę, schodzi coraz niżej. Nie pomógł powrót pod skrzydła producenta i wydawcy, z którymi muzykom udało się tak świetnie rozpocząć karierę. Tak nudne rzeczy jak choćby „Success”, „The Undoing” i „Barricade” zupełnie przysłaniają ciekawsze „Summer Well” czy „Safe Without”, a całość zlewa się w jedną ciężkostrawną papkę. Równanie w dół.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

252
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.