powrót; do indeksunastwpna strona

nr 05 (CVII)
czerwiec-lipiec 2011

Klaudyna w Paryżu
Colette
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Tatusia nie było się co bać. Puściłby mnie i tak, on robi wszystko, co ja zechcę…
– Och! Wiem o tym – mówi z odrobiną irytacji, szarpiąc srebrzystego wąsa. – Obiecaj mi chociaż, że nie zechce ci się żadnych głupstw.
– Kto wie! Kto wie! Chciałabym na przykład… ale czy pan się zgodzi na to, czego ja bym chciała?
– Jakież drzewo bananowe mam obłupić? Jakiego karczocha z bajki mam, gorzkiego, obrać? Wystarczy jedno słówko, jeden gest, jeden jedyny… a nadziewane czekoladki same wlecą do gąbki… Te wąskie klubowe powoziki krępują rozmach mego gestu, Klaudynko, lecz nic nie jest w stanie skrępować rozmachu moich uczuć!
Literaci zawsze lubią trochę poblagować i wszyscy mniej więcej w ten sam sposób, ale o ileż ten jest bardziej subtelny od Maugisa, i nie ma tego okropnego akcentu paryskiego przedmieścia…
– Pralinek w czekoladzie nigdy się nie odmawia. Ale… no, więc ja chciałabym nie nazywać pana „wujkiem”.
W przelotnym blasku padającym od jakiegoś sklepu Renaud pochyla głowę z udaną rezygnacją.
– Stało się. Będzie mnie teraz nazywać „dziadziusiem”. Godzina, której się lękałem, wybiła…
– Nie, niech pan nie żartuje. Pomyślałam sobie, że przecież jest pan moim kuzynem, a nie wujkiem, i że gdyby się pan zgodził, mogłabym mówić do pana… Renaud. To chyba nie jest takie straszne?
Jedziemy ulicą słabo oświetloną; Renaud pochyla się nade mną, by na mnie popatrzeć; lojalnie powstrzymuję się od trzepotania rzęsami.
– To wszystko? – odpowiada wreszcie. – Ależ proszę cię, zacznij jak najprędzej. Odmładzasz mnie; nie tyle jeszcze, ile bym chciał, ale o jakieś pięć lat co najmniej. Spójrz tylko na moje skronie; czy nie są znowu blond jak niegdyś?
Pochylam się, by sprawdzić, lecz niemal natychmiast się cofam. Gdy patrzę na niego z tak bliska, czuję, jak żołądek jeszcze bardziej mi się kurczy.
Milczymy. Od czasu do czasu, w świetle, zerkam ukradkiem na jego krótki profil i oczy szeroko otwarte, uważne.
– Gdzie pan mieszka… Renaud?
– Mówiłem ci już, na ulicy Bassano.
– Ładnie tam jest u pana?
– Dla mnie tak.
– A mogłabym pójść kiedy zobaczyć?
– Skądże!
– Dlaczego?
– Dlatego, że… że jak dla ciebie to trochę za bardzo w stylu osiemnastowiecznych sztychów.
– Phi, to co!
– Pozwól mi wierzyć, że jednak „coś” … Klaudynko, jesteśmy na miejscu.
Szkoda!
Przed Blanszetką raczę się sumiennie Rudzielcem. Chłopięcy wdzięk, powściągliwość gestu Zuzanny Després zachwycają mnie: spod rudej peruczki spoglądają oczy zielone jak oczy Łusi. A precyzyjna, jak biczem tnąca proza Juliusza Renarda jest dla mnie drugim źródłem zachwytu.
Nieruchoma, zasłuchana, z brodą podaną do przodu, czuję nagle, że Renaud na mnie patrzy. Odwracam się szybko: oczy ma zwrócone na scenę i minę najniewinniejszą w świecie. Ale to niczego nie dowodzi.
Kiedy przechadzamy się w czasie antraktu, Renaud pyta mnie:
– Uspokoiło się trochę nerwowe stworzonko?
– Wcale nie byłam zdenerwowana – odpowiadam zjeżona.
– Nie? A skąd ten chłód i ta nieruchomość delikatnej łapki na moim rękawie, jak jechaliśmy tutaj? To może ja byłem zdenerwowany?
– Pan… też.
Powiedziałam to zupełnie cicho, lecz lekkie drgnienie jego ramienia upewnia mnie, że usłyszał.
W trakcie gdy na scenie rozgrywa się akcja Blanszetki, wspominam – tak już odległe – wyrzekania dyrektorczynej Aimée. W początkach naszej zażyłości, w sposób o wiele bardziej dosadny niż ta Blanszetka, zwierzała mi się, jakie przerażenie i jaką odrazę budzi w niej, malutkiej nauczycielce przywykłej już do względnego dobrobytu życia w szkole, ojcowskie domostwo ubogie, pełne wrzasku i brudu. Stałyśmy w progu dusznej klasy, na przeciągu, za naszymi plecami przesuwała się panna Sergent, zazdrosna i milcząca, a Aimée wyliczała swoje obawy spragnionej ciepła kotki…
Mój sąsiad, jakby czytając w moich myślach, pyta szeptem:
– Tak było w Montigny?
– Tak, i jeszcze gorzej!
Nie dopytuje się więcej. Wsparci o siebie ramieniem milczymy; odprężam się powoli, czując tę dobrą, pokrzepiającą bliskość. W pewnej chwili podnoszę ku niemu głowę, on spogląda w dół ku mnie i uśmiecham się z całego serca. Widzę tego człowieka piąty raz, ale znamy się od zawsze.
Podczas ostatniego aktu opieram się na aksamitnej poręczy fotela, zostawiając trochę miejsca. Jego ramię w lot chwyta zaproszenie i przysuwa się do mojego. Nie czuję już najmniejszego ucisku w żołądku.

Wychodzimy za kwadrans dwunasta. Niebo jest czarne, wiatr prawie rześki.
– Renaud, czy moglibyśmy nie wsiadać od razu, tylko przejść się najpierw po bulwarach? Ma pan czas?
– Choćby i przez całe życie – odpowiada z uśmiechem.
Trzyma mnie pod rękę, mocno, i idziemy równym krokiem, bo ja mam nogi długie. Zobaczyłam nas w świetle lamp; Klaudynka wznosi ku gwiazdom pyszczek dziwnie natchniony; wiatr rozwiewa długie wąsy Renauda.
– Opowiedz mi o Montigny, Klaudynko, i o sobie.
Lecz ja potrząsam głową. Tak jest dobrze. Nie trzeba nic mówić. Idziemy szybko: stąpam dziś jak Fanszetka, a ziemia jest jak trampolina.
Błyski świateł, żywe błyski, kolorowe szyby, ludzie przy stolikach na tarasie…
– Co to?
– Piwiarnia Logre.
– Och, ja chcę się czegoś napić!
– Doskonale. Ale nie tutaj…
– Właśnie tutaj! Tu jest jasno, głośno, wesoło.
– Ale trochę za literacko, za kokotliwie i za hałaśliwie…
– To jeszcze lepiej!! Ja chcę tutaj.
Renaud szarpie przez chwilę wąsa, a potem robi ręką ruch, który mówi: „Ostatecznie, dlaczego nie?”, i wprowadza mnie do głównej sali. Wcale nie jest tak pełno; mimo że to sezon, jest czym odetchnąć. Okładane zielonymi kafelkami filary przywodzą mi na myśl łazienkę i dzbany z chłodnym płynem.
– Pić! Pić!
– Zaraz, zaraz będzie coś do picia! Cóż za niebezpieczne stworzenie! Nie radziłbym nikomu sprzeciwiać ci się w wyborze męża…
– I ja też bym nie radziła – mówię bez uśmiechu.

Siedzimy przy stoliku koło filaru. Po prawej stronie, pod malowidłem obfitującym w nagie bachantki, wisi lustro, które upewnia mnie, że nie jestem poplamiona na policzkach atramentem, nie mam przekrzywionego kapelusza, powieki mi trzepoczą, a usta są czerwone od pragnienia, a trochę może i od gorączki. Renaud, naprzeciw mnie, nie może opanować rąk i ma wilgotne skronie.
Woń raków, które kelner niesie na półmisku, wyrywa mi cichy jęk pożądania.
– I raki też? Proszę, proszę! Ile?
– Ile? Nigdy nie liczyłam, ile mogę zjeść. Tuzin, na początek, potem zobaczymy.
– A do picia? Piwo?
Krzywię się.
– Wino? Nie. Szampan? Asti, moscato spumante?
Czerwienieję z łakomstwa.
– O tak!
Czekam niecierpliwie i przyglądam się wchodzącym pięknym kobietom w lekkich wieczorowych płaszczykach naszywanych pajetkami. Bardzo to ładnie wygląda: oszałamiające kapelusze, włosy nazbyt złote, pierścionki… Mój przyjaciel, któremu wskazuję każdą z nadchodzących, okazuje nieprzyzwoitą obojętność. Czyżby te „jego” były jeszcze ładniejsze? Pochmurnieję i siedzę naburmuszona. Zdziwiony, cytuje dobrych autorów:
– Cóż to? Wiatr się odwrócił? „Hildo, skąd ten smutek na twej twarzy?”
Ale ja milczę.
Kelner przynosi asti. By przepędzić smutek i ugasić pragnienie, wychylam duszkiem całą szklaneczkę. Kobieciarz naprzeciw mnie usprawiedliwia się, że umiera z głodu, i rzuca się łapczywie na krwisty rostbef. Muszkatelowy i zdradliwy płomień asti obejmuje mi piekącym obrąbkiem uszy, podsyca pragnienie. Podsuwam szklankę i piję teraz wolniej, z oczami wpółzamkniętymi z rozkoszy. Mój przyjaciel śmieje się:
– Pijesz tak, jakbyś ssała. Cóż za zwierzęcy wdzięk jest w tobie, Klaudynko.
– A wie pan, Fanszetka ma synka.
– Nie, nie wiem. Trzeba mi go było pokazać! Założę się, że śliczny jest jak marzenie.
– O, jeszcze śliczniejszy… Och, te raki! A wie pan, Renaud (za każdym razem gdy wymawiam jego imię, podnosi na mnie oczy), u nas, w Montigny, są takie całkiem malutkie raki, łowiłam je zawsze rękami w Gué-Ricard, brodząc po wodzie. Te są cudownie pieprzne.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

89
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.