Zapraszamy do lektury fragmentu powieści Adama LeBora „Protokół budapesztański”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Sonia Draga.  | ‹Protokół budapesztański›
|
Tylko nieliczni mogli liczyć na pochówek. Miklos Farkas przekroczył zamarznięte ciało kobiety i otworzył walizkę, na której wciąż zaciśnięta była jej dłoń. Walizka okazała się pusta. Miklos, opatulony w swój cienki płaszcz, ruszył szybkim krokiem Bulwarem Karola. Instynkt samozachowawczy już dawno zabił w nim wszelkie poczucie wstydu, które mógłby odczuwać, przeszukując zwłoki. Chodnik był pokryty grubą warstwą lodu, śnieg mocno sypał. Lodowaty wiatr smagał Miklosowi twarz. Czuł w ustach smak pyłu unoszącego się nad zrujnowanymi kamienicami. W powietrzu rozchodził się zapach dymu i kordytu. Na środku drogi leżał martwy koń. Brama getta przy ulicy Dohány była jakieś dziewięćdziesiąt metrów za nim. Od miejsca docelowego, kwatery głównej SS, mieszczącej się obecnie w hotelu Savoy, dzieliło go siedem minut marszu. Z mroku wyłonili się dwaj żołnierze i na widok Miklosa uśmiechnęli się chciwie. Jeden z nich, wysoki i szczupły, ze spiczastym nosem i długimi wąsami, do płaszcza miał przypiętą srebrną mezuzę, pojemnik z małym pergaminowym zwojem wieszany przez Żydów na drzwiach domów. Drugi mężczyzna, niski i rumiany, przestępował nerwowo z nogi na nogę. Obaj ubrani byli w wojskowe płaszcze i czapki, a na ich opaskach na rękach widniał strzałokrzyż. Buty owinęli warstwami pergaminu pokrytym hebrajskimi literami – spływający z niego atrament wsiąkał w śnieg. Wysoki żołnierz z całej siły uderzył Miklosa w brzuch kolbą karabinu. Ten stracił na chwilę dech, zachwiał się na oblodzonej ziemi i zgiął wpół. Zaraz jednak się wyprostował i podniósł prawą rękę. Serce waliło mu jak oszalałe. – Odwagi, bracia – powitał ich pozdrowieniem strzałokrzyżowców. – Nie zauważyłem was wcześniej – powiedział, podając im dokumenty z nadzieją, że nie zauważą, jak trzęsą mu się ręce. Niższy zaczął krążyć wokół Miklosa. Zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, szturchając go co rusz trzymanym w ręku pistoletem. – Bracia? Nie sądzę. Wyglądasz mi raczej na Żyda. – Wypowiadał te słowa głosem podekscytowanego uczniaka. – Ja? Żyd? Jeśli ktoś tu wygląda na Żyda, to prędzej ty. Zastrzel mnie, jeśli chcesz – oznajmił z pogardą Miklos, po czym splunął na ziemię. – Ale będziesz się z tego tłumaczył przed SS. – Przed SS? To się jeszcze okaże. – Wysoki żołnierz uśmiechnął się szyderczo. – Tu są Węgry, a nie Niemcy. – To mówiąc, przycisnął lufę karabinu do gardła Miklosa, dokładnie między szyją a podbródkiem, zmuszając go w ten sposób do odchylenia głowy w tył. Miklos jęknął z bólu. – Głowa do góry, właśnie tak, do góry. Według papierów jesteś Miklos Kovacs, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, brązowe włosy, niebieskie oczy – wyliczał, przyglądając się uważnie Miklosowi. Zajrzał do dokumentów. – Masz pozwolenie od Niemców na przebywanie poza gettem po godzinie policyjnej ze względu na pracę, jaką wykonujesz w hotelu Savoy. Pięknie. Ale to nie wystarczy, Miklosie Kuhn – powiedział, dociskając mocniej lufę karabinu. – Nazywam się Miklos Kovacs. Jest to wyraźnie napisane w dokumentach – odparł Miklos, próbując przełknąć ślinę. – Kuhn, Cohen, jak zwał tak zwał. Zobaczmy, kim jesteś naprawdę. Odmawiaj swoje pacierze – zażądał mężczyzna, odsuwając lufę karabinu. Dla Niemców zabijanie Żydów było zwykłą robotą, ale dla strzałokrzyżowców, ich węgierskich sprzymierzeńców, przyjemnością. Szczególnie teraz, kiedy zbliżali się Rosjanie. – Ojcze nasz, któryś jest w niebie. – Miklos zakasłał, ale już po chwili kontynuował. – Święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. I odpuść nam nasze winy… – Kończ już – warknął żołnierz. Znad rzeki dobiegł odgłos eksplozji, od której zatrzęsły się szyby w okolicznych budynkach. – Pospiesz się. Miklos płynnie recytował dalej: – Bo Twoje jest królestwo, potęga i chwała na wieki. Amen. – Na koniec przeżegnał się starannie. Wyższy żołnierz opuścił karabin. Przyglądał się teraz Miklosowi, podkręcając wąsa. – Nieźle, całkiem nieźle. Ale co to za sztuka nauczyć się modlitwy. Spodnie w dół. – Ano właśnie, tego nie ma jak się nauczyć – powiedział piskliwie drugi mężczyzna. – Oszaleliście? Zamarznie mi i odpadnie! – zaprotestował Miklos. Wysoki zamachnął się i mocno uderzył go w klatkę piersiową kolbą karabinu. – Ze mną się nie dyskutuje – wycedził powoli. Miklos się zachwiał. Siła ciosu pchnęła go na ścianę. Pośliznął się na lodzie i upadł, uderzając policzkiem o chodnik. Chwycili go pod ręce i szarpnęli nim tak, żeby uklęknął. Niski wykręcił mu rękę za plecami i śmiejąc się, przycisnął pistolet do jego karku. – Czyja teraz kolej? – zapytał. – Nie pamiętam – odpowiedział jego towarzysz – Chyba ja załatwiałem ostatniego. Czy ty? Miklos trząsł się, czuł, że po plecach spływa mu lodowata strużka potu. Próbował przywołać w pamięci obraz swojej żony Ruth, ale przed oczami miał tylko szary, oblodzony chodnik. Ogarnęła go wściekłość. „Nie teraz. Nie w taki sposób”. Próbował się wyrwać, ale niski jeszcze mocniej szarpnął jego wykręconą na plecach rękę. Poczuł, jak przeszywa go ostry ból. Wyższy żołnierz wymierzył do niego z broni. Miklos znieruchomiał, zamknął oczy i przygryzł wargę; szybko wciągał i wypuszczał powietrze z płuc. – Zrób sobie przysługę, Kuhn, i nie ruszaj się, a wszyscy będziemy mieć to z głowy szybko i bezboleśnie. Inaczej będzie niezły bałagan. W tym momencie podjechał do nich czarny lśniący grosser mercedes z nazistowskimi proporczykami przy przednich reflektorach. Zatrzymał się gwałtownie, ślizgając się nieco na oblodzonej drodze. Drzwi auta gwałtownie się otworzyły. Wysiadł z niego oficer SS w pełnym umundurowaniu. Jego adiutant opuścił pojazd z drugiej strony – w rękach trzymał pistolet maszynowy gotowy do strzału. Obydwaj stanęli naprzeciwko Węgrów. – Halt! Opuścić broń! – rozkazał oficer. Węgrzy wykonali polecenie i odsunęli się. Miklos wstał powoli, z rękami w górze. Niemcy podeszli do niego szybkim krokiem. Wysoki żołnierz uśmiechnął się nerwowo, wskazując na Miklosa: – Jest do waszej dyspozycji. Żyd. Oficer SS wyciągnął z kabury swojego lugera i wycelował w strzałokrzyżowców. Dźwięk wystrzału odbił się głośnym echem, a kula wydrążyła dużą dziurę w ścianie tuż za nimi. Mężczyźni odskoczyli nerwowo, wystraszeni i zszokowani. Oficer SS wystrzelił jeszcze dwa razy – tuż przy nogach każdego z nich. Niski zaczął się trząść z przerażenia. Obok jego nogi zaczęła się formować niewielka, żółta kałuża. Miklos opuścił ręce i wytarł zakrwawione usta, patrząc wyczekująco na Niemca. Był to wysoki blady mężczyzna o bardzo jasnych, niemal białych włosach, ostrych rysach, niebieskich oczach i inteligentnym spojrzeniu. Lewy rękaw jego płaszcza był pusty. Friedrich Vautker, najmłodszy puł kownik Waffen SS – jego promocja została przyspieszona w związku z wojną – kiwnął głową Miklosowi, a ten uczynił to samo. Jego serce wciąż biło jak oszalałe. – Ten człowiek pracuje dla nas, czy to jasne, węgierskie dupki? – wrzasnął Vautker. – Śmierdzi od was gorzałą. Nic dziwnego, że Rosjanie są już niedaleko. Vautker schował broń. Zerwał srebrną mezuzę z płaszcza jednego z Węgrów. Nadjechała wojskowa ciężarówka wiozą ca niemieckich żołnierzy na front. Kierowca zwolnił i oceniając sytuację jednym krótkim spojrzeniem, zatrzymał się. – Jakiś problem? – zapytał. Silnik warczał nierówno na rozwodnionej benzynie. Kilku niemieckich żołnierzy odwróciło się z ciekawością w ich stronę. – Nie, w porządku – odparł Vautker. – A wy dokąd jedziecie? – Do sektora wschodniego. Dostajemy łomot od czerwonych. Dowództwo stwierdziło, że za mało tam naszych. Vautker kiwnął ręką w stronę strzałokrzyżowców. – Weźcie ich ze sobą. Na pierwszą linię frontu. Węgrzy próbowali protestować, jednak sześciu krzepkich żołnierzy zeskoczyło z ciężarówki i wepchnęło ich na pakę. Kiedy odjeżdżali, strzałokrzyżowcy zawodzili jak małe dzieci. Esesman przez chwilę ważył w dłoni srebrną mezuzę, po czym podał ją Miklosowi. – Weźcie to ze sobą, Herr Kovacs. To chyba jest coś warte. A teraz wsiadajcie do samochodu. |