„Martwe mięso” z pewnością ma jeden atut – zaraza, jaka dopada ludzkość i zmienia homo sapiens w krwiożercze bestie, przychodzi od krów. Oczywiście szalonych krów.  |  | ‹Martwe mięso›
|
Aż się wierzyć nie chce, że budząca swego czasu wręcz panikę wśród europejskich konsumentów choroba szalonych krów doczekała się ledwie jednego horroru, i to w dodatku lichego. Temat, zdawałoby się, wystrzałowy – bo jak inaczej określić koncepcję swojskiego bydła, które w amoku rzuca się zagryzać przypadkowych przechodniów – a także wciąż na czasie, bo związany z modą na ekologię i obawą przed modyfikowaną genetycznie żywnością. A tu – proszę, ledwie jeden film, w dodatku nakręcony za marne grosze gdzieś w Irlandii. Po prostu wstyd. Sytuację w materii ogarniętych szałem przeżuwaczy z lekka ratuje dwa lata późniejsza, nowozelandzka „ Czarna owca”, aczkolwiek skromnych rozmiarów wełnisty kudłacz, nawet jeśli wkurzony, nie ma szans dorównać sile natarcia poczciwej na ogół Mućki czy Krasuli. Niestety, w całym „Martwym mięsie” mamy możność bodaj jedynie raz zaobserwować szturm rogatego zwierza, bowiem cała populacja krów została wcześniej wyrżnięta przez wojsko, próbujące odzyskać kontrolę nad paroma okolicznymi miasteczkami. Co więcej, ów atak następuje w nocy, więc na dokładkę mało co widać. W efekcie zamiast pięknej, budzącej dreszcze historii z szarżującym bydłem, dostaliśmy klasyczny, tandetny zombie-horror. Klasyczny, bo tradycyjnie ucieka się tutaj przed powolnymi, dwunożnymi konsumentami homo sapiens, a tandetny, bo twórcy – zapewne ze względu na niski budżet – nie poradzili sobie z efektami specjalnymi, ograniczając się do wykorzystania jednej krowy (przy czym wcale nie jest pewne, że była żywa) oraz nałożenia na twarze robiących za zombie statystów czegoś w rodzaju naleśników posmarowanych dżemem. Więcej chyba nie trzeba pisać. Sama fabuła również rozczarowuje, irytująco często podążając wytartymi ścieżkami filmów o żywej śmierci. Jadąca autem para narzeczonych potrąca idącego środkiem drogi mężczyznę. Gdy próbują mu pomóc, ten nagle ożywa i gryzie chłopaka. Przerażona dziewczyna biegnie więc po pomoc na pobliską farmę, gdzie – a jakżeż by inaczej – trafia na zombie i musi walczyć o życie. Pokonawszy napastników – w tym i swojego narzeczonego, któremu na początku walki zamiast dać kopniaka w jaja, wbiła w czoło… malutki gwoździk – ucieka w plener, gdzie natyka się na lokalnego grabarza, oferującego schronienie w położonym na odludziu domu. Potem jest więcej ucieczek, przerywanych scenami niezbyt dynamicznych walk, toczonych niekiedy w całkiem ciekawych lokacjach (na przykład w ruinach opactwa). W końcu bohaterowie trafiają na parę posiadającą terenowe auto i – kierując się informacjami podanymi przez lokalną radiostację – ruszają do zorganizowanego przez wojsko punktu ewakuacyjnego. Jak widać, twórcy nie potrafili wycisnąć z oryginalnego przecież pomysłu żadnych nowalijek, traktując wściekłe krowy wyłącznie jako pierwotny zaczyn fabuły. Owszem, tu i ówdzie po historii są porozrzucane ładne, ocierające się o groteskę scenki, dzięki czemu można podnieść o kilka oczek finalną ocenę filmu (zombie na wózku inwalidzkim, zombie drzemiący, walka odkurzaczem, żonglerka butami na wysokich obcasach), jednak jest ich na tyle mało, że stanowią dosłownie łyżkę miodu w beczce dziegciu. Cały film jest bowiem po prostu nudny i w sposób wręcz skandaliczny kradnie widzowi czas, oferując zamiast prawdziwej akcji głównie chodzenie i rozmowy, czym wzbudza notoryczną chęć wciskania klawisza szybkiego podglądu. W końcu nie ma tu wielkich (ba! – w ogóle zauważalnych) kreacji aktorskich, a akcja jest budowana segmentowo (ucieczka, walka, marsz, walka, ucieczka, spotkanie), przy czym każdy z tych segmentów nieodmiennie trwa o dobrych parę chwil za długo. Na dokładkę nie sposób doświadczyć tu dreszczu emocji – może prócz wspomnianej sceny z atakującą krową – ani poczuć sympatii wobec bohaterów, niemożliwie wręcz rozmemłanych i nijakich. Sprawę pogarszają tanie efekty, kilka kuriozalnych lokacji (krzaki, udająca wiejski dom opuszczona rudera) oraz paskudne zdjęcia, robione trzymaną w ręku cyfrową kamerą – ciemne, odbarwione, nabierające rumieńców dopiero wtedy, gdy na niebie pojawia się słońce, czyli prawie nigdy, bo jak już jest słońce, to akcja akurat dzieje się po krzakach, a jak dzieje się na otwartym terenie, to o takiej porze, że słońca już praktycznie nie ma co wypatrywać. Przykro mi to pisać, ale na dobry film o wściekłych krowach przyjdzie nam jeszcze długo czekać, zaś irlandzkie „Martwe mięso” polecam traktować wyłącznie jako niedrogą, umiarkowanie interesującą filmową wprawkę, która zapewne więcej radości przyniosła twórcom, niż da widzom.
Tytuł: Martwe mięso Tytuł oryginalny: Dead Meat Rok produkcji: 2004 Kraj produkcji: Irlandia Data premiery: 27 kwietnia 2007 Czas projekcji: 89 min Gatunek: horror, komedia Ekstrakt: 30% |