powrót; do indeksunastwpna strona

nr 05 (CVII)
czerwiec-lipiec 2011

Niebieskie paciorki
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Imię fortecy, którą zburzono w czasach, gdy Nieprzyjaciel po raz pierwszy najechał królestwo.
– Imię zburzonej fortecy – powtórzyła, błądząc myślami gdzie indziej. – Dziwne godło dla tych, którzy mają bronić innych ludzi od czarów.
– Nie, jeśli się wie, że garść obrońców przetrwała, aż król im przybył z odsieczą, mimo mocy tych wszystkich magów, których poszczuł na nich Kahileen.
Dziewczyna wzdrygnęła się na dźwięk imienia, które do tej pory w całym Kernnie uważano za nieszczęśliwe.
Ilustracja: <a href='mailto:wolffowna@gmail.com'>Magdalena Wolff</a>
Ilustracja: Magdalena Wolff
– Panie…
– Słucham.
Na ganku rozbłysło światło. Ktoś trzymał w górze zapaloną latarnię.
– Desi, Desi, to ty dziecko? Wracaj, a prędko! Kto to widział, żeby tak na wieczorną rosę wychodzić?
Oczywiście, jedna z cioteczek. Po głosie też nie dało się ich rozróżnić.
– Już idę, ciociu! – odkrzyknęła panna, po czym zwracając się do Issela, wyszeptała pośpiesznie: – Muszę wam coś rzec. Ale to później, na osobności. – Wbiegła po stopniach.
3.
Troje młodszych dzieci skuliło się w kącie obok porysowanej skrzyni. Dziewczynka, na oko może siedmioletnia, oburącz trzymała zawinięte w kocyk niemowlę. Jedynie najstarszy syn, żylasty podrostek o ponurym spojrzeniu, stanął obok matki, opiekuńczo kładąc jej dłoń na ramieniu. Kobieta mimo rozdętego brzucha wydawała się wręcz wychudzona. Zastali ją przy robocie i nim zdążyła opuścić podwinięte rękawy, Issel zauważył na jej przedramionach żółtawe sińce, które nie zdążyły do końca zblednąć.
Izba była czysto wymieciona, a sprzęty utrzymane w porządku, ale i tak z każdego kąta wyzierała bieda, co wydawało się dziwne o tyle, że i w niedużej wsi porządny rzemieślnik powinien był bez trudu zarobić na utrzymanie rodziny.
Begit zaraz na wejściu wręczył gospodyni duży kosz wyładowany jedzeniem, który mu na odjezdnym dała kucharka z dworu. Miarą jego współczucia dla tej rodziny był fakt, że nawet do niego nie zajrzał po drodze. Można rzec, że dzięki temu cała wizyta nie poszła na marne, bo ani rymarzowa, ani jej dzieci nie mieli nic pożytecznego do powiedzenia. Kobieta, jąkając się z przerażenia, że wypytuje ją jakiś obcy, powtórzyła Isselowi mniej więcej to samo, co usłyszał wcześniej od komendanta. Tak jak inni, nie umiała rzec, co mogło skłonić jej męża do podobnego postępku. Prawda, że przy wieczerzy pił tęgo, ale przecież nie pierwszy raz, a nigdy przedtem krzywdy sobie nie czynił.
Prędzej już komu innemu – zauważył w duchu Saldarczyk, ale nie wypowiedział tej myśli głośno, tylko na pożegnanie wcisnął kobiecie monetę do ręki i wyszedł, wołając Begita za sobą.
– Serce się kraje, jak na te dzieciska popatrzeć – westchnął zbrojny, kiedy już się znaleźli za progiem. – To co, panie, teraz pewnie zechcecie innych krewniaków odwiedzić?
– Po co? Wszak tylko ci tutaj cokolwiek widzieli, inni nie.
– Kiedy tak mówicie, prawda, że tylko oni. – Zaskoczony Begit poskrobał się w głowę.
– Pokażcie mi wszystkie te miejsca, gdzie znaleziono zabitych – poprosił Issel, choć po czasie, który minął od tamtej pory, wszelkie ślady niemal na pewno uległy zatarciu.
Rychło przekonał się, że miał w tej kwestii zupełną rację. Obejrzał staw za młynem i po zdeptanej na brzegu ziemi stwierdził jedynie, że wielu innych było tu przed nim. Dookoła bujnie rozrosły się rozmaite krzewy i zielsko, tak, że gdyby ktoś chciał utopić dziecko i nie być przy tym widzianym, z łatwością mógłby tego dokonać. W obejściu wdowy Cesi już gospodarowali jej krewni, więc tym bardziej o szukaniu tam śladów nie było mowy. Szopa, gdzie znaleźli owego nieszczęsnego Nimila, przybudówka starej drewutni, miała wyjście skierowane w zaśmiecony zaułek na tyłach innego domu. Po wypytaniu sąsiadów okazało się, że ludzie tam, owszem, chodzili, lecz nie za często.
Co do wypadku, który uczynił na wszystkich największe wrażenie, to jest śmierci jednego z członków drużyny, Issel miał swoje zdanie. Wczorajszego wieczoru przekonał się, że wprawdzie zbrojni istotnie trzymają wartę u bramy, ale niezbyt przykładają się do swojego zadania. Z drugiej strony, nawet gdyby zabójca zdołał zajść drużynnika niepostrzeżenie, to jednak odebranie mu miecza nie było już taką prostą sprawą. Szczególnie, jeśli miałoby się odbyć bez żadnego hałasu. Chyba, żeby go najpierw ogłuszył od tyłu, a potem dopiero zadźgał. Być może nawet postąpiono tak z każdą z ofiar, bo nawet słaby na umyśle Nimil próbowałby się bronić, gdyby go chciano powiesić. Oczywiście, ze starą kobietą lub z dzieckiem na pewno poszło o wiele łatwiej.
Tak czy owak, nie było powodu sądzić, że wszyscy oni nie padli ofiarą mordu dokonanego bez użycia jakichś nadzwyczajnych mocy. Któżby jednak chciał uśmiercić kilkoro ludzi, między którymi nie istniał żaden widoczny związek? Czemu w taki dziwaczny sposób? I co miały oznaczać owe przeklęte paciorki?
– Begicie – Saldarczyk zwrócił się do towarzyszącego mu drużynnika. – Pamiętacie może, kto tu pierwszy zaczął mówić o czarach?
– Nie, panie. Wygląda, jakby wszystkim naraz to wpadło do głowy. O, widzicie, tam wianek z tojadu wisi nad drzwiami. – Begit dla pewności pokazał palcem. – I na tej chałupie, cośmy ją dopiero mijali, też.
Issel pokiwał głową. Wiara, że owo ziele odpędza złe moce, była dość powszechna wśród ludu. Na większości domostw widniał też nakreślony węglem podwójny Krąg Bogów.
Jednak w kolejnym obejściu nie dostrzegł ich wcale. Dom, jak na wiejską siedzibę, wydawał się wcale okazały, z dwiema przybudówkami po bokach, czysto wymiecionym podwórkiem i pobielonym starannie płotem. O ten płot opierała się gospodyni. Suknię z samodziału ozdobiła kwiecistą chustą, włosy, ciemne i lśniące, miała zebrane w gruby węzeł na karku, a spojrzenie dość śmiałe. Choć nie pierwszej młodości, była wciąż urodziwa, jak czasem potrafią kerimskie kobiety, gdy wiek odbiera delikatność ich rysom, w zamian dodając wyrazu.
– Witajcie, panie Begicie – zawołała, gdy obaj jeźdźcy zbliżyli się nieco. – Niech Bóg i Bogini dadzą wam zdrowie! Dawno was nie widziałam.
– Wzajemnie, Sari – odparł zbrojny kiwając ręką na powitanie. – Cóż to, nowe miody się sycą?
Rzeczywiście, słodki, korzenny zapach docierał do drogi.
– Ano, ruszyliśmy jesienne zapasy. Ale – kobieta uśmiechając się przechyliła głowę na ramię – nastaw z zapoprzedniego roku już dojrzał. Zaszlibyście spróbować. I wy, panie – zerknęła na Saldarczyka. – Jeśli łaska, zapraszam serdecznie.
Issel ściągnął wodze.
– Z miłą chęcią przyjmuję – rzekł z lekkim ukłonem, a Begit, który wyraźnie tylko na to czekał, ochoczo zeskoczył z siodła.
Kobieta odemknęła szeroką furtę, by mogli wprowadzić wierzchowce do środka. Na jej wołanie zaraz przybiegł parobek i odprowadził je na bok, do studni.
Na palenisku pod wiatą jakiś chłopak w samej koszuli i portkach zawiniętych do kolan mieszał długą chochlą w wielkim miedzianym saganie. To stamtąd unosiła się bogata woń miodowej brzeczki. Przed domem stare morwowe drzewo ocieniało wkopany w ziemię stół i dwie ławy.
– Siądźcie, panowie, w taką duchotę jak dziś, milej tu, niźli w izbie – zaprosiła kobieta. – Ja zaraz miodu przyniosę.
– To wdowa, ta Sarill – powiedział Begit, ledwie gospodyni zniknęła za progiem. – Dzielnie sama się do rzemiosła wzięła, kiedy mąż umarł. Niejeden tu do niej ze wsi w konkury chodził, ale ona powiada, że czeka, aż syn do lat dojdzie i schedę po ojcu przejmie. O, ten tam – pokazał na chłopaka, który wprawdzie ciekawie wytrzeszczał oczy na gości, ale nie przerwał swojego zajęcia. Mógł liczyć sobie z piętnaście lat. – Wyrękę ma z niego, trzeba przyznać – dodał zbrojny. – A wiedzie się im wcale nieźle, bo po miody przyjeżdżają kupce z samej Balieny i ze dworu biorą i czasem nawet ze wsi, jak jest wesele.
Sarill wróciła rychło w towarzystwie jeszcze jakiejś starszej kobiety, która przyniosła okrągły kołacz na desce. Miód był w glinianym dzbanku, ale czarki do niego szklane, przez co tym bardziej kusił kolorem płynnego bursztynu.
Begita do poczęstunku nie trzeba było zachęcać, lecz kiedy łyknął napitku, zatchnął się lekko i poczerwieniał na twarzy. Miód był mocny, o korzennym posmaku i na pewno dojrzewał dłużej niźli wspomniane dwa lata.
– Wasze zdrowie, gospodyni – rzekł Issel unosząc czarkę. – Niechże się szczęści wam i waszemu domowi.
– Dziękuję, panie. – Kobieta spuściła wzrok, ale widział, że nadal spogląda na niego ciekawie spod oka.
– Wy nie boicie się czarów? – zapytał wskazując na nadproże jej domu, ozdobione prostym drewnianym rytem, ale bez żadnych amuletów czy wianków.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

37
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.