Saldarczyk kiwnął głową. Zarówno ich dowódca jak i pozostali członkowie drużyny robili lepsze wrażenie, niźli można by sądzić, zawarłszy wcześniej znajomość z Begitem. Mimo to było jasne, że ta sprawa daleko przerasta ich możliwości. – Każden powiadał to samo, że oni się sami zabili – ciągnął dalej komendant. – Tyle, że potem zaczęło się gadanie o klątwie, ani chybi przez te korale. – No właśnie, opowiedzcie mi o nich. – Kiedy nie bardzo jest co, panie. Takie zwyczajne, na jarmarkach sprzedają i co druga dziewucha we wsi je nosi. Chociaż pewnikiem teraz już nie. Pokażę wam. Kiwnął na jednego ze swoich ludzi, a ten pogrzebał w skrzyni stojącej w kącie i wydobył z niej skórzaną sakiewkę. Komendant wysypał jej zawartość na stół. Rzeczywiście, były to najzwyklejsze barwione na niebiesko gliniane paciorki. Sznurek, na który je nanizano, nie był zerwany, ale ktoś równo przeciął go nożem. Część koralików się rozsypała. – Tak żeście to znaleźli? – Co, że ucięte? – zorientował się komendant. – Takie było. Co poleciało w piach, kazałem wyzbierać. Saldarczyk wolno przesunął paciorki między palcami, pilnie przy tym obserwując twarze otaczających go drużynników. Wiedział, że nawet gdyby rzeczywiście była w nich moc, on nie zdoła jej wyczuć, ale zachowanie innych mogło mu wiele powiedzieć. W każdym ludzkim zbiorowisku trafiał się ktoś z pomniejszym talentem albo przynajmniej wrażliwy na magię. Tu jednak nie doczekał się żadnej reakcji. Byli ciekawi, to wszystko. W dodatku chyba żaden z tych mężczyzn za bardzo nie wierzył w klątwę, skoro nie bali się trzymać owych korali w izbie. – Jeden sznurek – powiedział. – A pozostałe? – Takie same. Nie braliśmy, a może trzeba było? – zafrasował się dowódca drużyny. – Nie widzę, po co. Macie rację, są zupełnie zwyczajne. Powiedzcie mi co innego. Rozumiem, że pierwszy był rymarz, jego rodzina widziała, jak sobie poderżnął gardło? – To właśnie od niego. Komendant trącił ręką ozdobę, kilka koralików poturlało się po stole i spadło na ziemię. Siedzący w pobliżu młodzik, któremu zarost dopiero zaczynał się sypać na twarzy, wyraźnie się wzdrygnął, a potem spłonął rumieńcem. – Niewiele brakowało, żebyśmy nie zwrócili uwagi, ale Turi – wskazał innego członka drużyny – ma dobre oko. Więc on nagle powiada: „A co tu leży?” I onże zaraz zobaczył, że nie zerwane, tylko przecięte. Tak było? Drużynnik z zapałem pokiwał głową. – No to dziwne mi się wydało, bo niby czemu? – dokończył komendant. – Ale o co innego wam szło. Otóż było tak, że żona owego rymarza i jego najstarszy syn poszli do starszego we wsi, żeby o nieszczęściu powiedzieć, a tenże zaraz przybiegł do dworu. To wziąłem dwóch chłopaków i pojechałem. No i tak: rymarz miał gardło rozerżnięte od ucha do ucha, a kozik w ręku. Ponoć od wieczerzy wstał, przez próg przeszedł i nagle się chlasnął. Nie wiadomo, dlaczego. Powiem wam szczerze, że może nie bardzo bym w tę opowieść uwierzył, z rymarza był paskudnik i raptus, co sobie wrogów narobił, to pewna. Ale wszyscy tam przysięgali, że na własne oczy widzieli. Żona, syn i reszta dzieciaków, chociaż te młodsze to ledwie ze strachu mogły buzie otworzyć. W wielkim są teraz ludziska kłopocie, bo tam jest czworo drobiazgu, a kobieta znów z brzuchem chodzi. – Rozumiem. A inni? – Wdowa do studni wpadła i kark sobie skręciła. Tego to już nikt nie widział, więc niby ktoś mógłby ją wrzucić, ale po pierwsze – komendant zagiął palec – mało kto chodził do niej w obejście, bo baba była złośliwa i pyskata jak rzadko. Po drugie, zydel se przystawiła, żeby przeleźć przez cembrowinę, po trzecie, ze sprzętów w domu nic nie ruszone, a w skrzynce pod łóżkiem zostało pół tuzina srebrnych talarów, teraz córce i zięciowi na pociechę. No i koraliki pod progiem też były. – Przy śmierci pozostałych też nikt nie był obecny? – Nie przy samej, ale ludzie widzieli, jak Nimil, niechże mu tam Bogowie rozum naprostują w Zaświatach, do szopy wchodzi, on i nikt inny. A potem już wisiał na sznurze z własnych portek i koszuli skręconym. Za waszym przeproszeniem, całkiem był goły! – Podobno jednego ze swoich też żeście stracili w niezwykły sposób. Komendant spochmurniał. – Ano tak. Ravik mu było. Mieczem się pchnął nagle i bez żadnej przyczyny. Gilen wtedy z nim służbę miał, może zaświadczyć. Jeden ze zbrojnych mruknął pod nosem jakieś przekleństwo. – Nikogo innego w pobliżu nie było. Wartę żeśmy przecie trzymali – dodał dziwnie ochrypłym, pozbawionym tonacji głosem. Przyczyną tego mogła być półokrągła, nierówna blizna, którą tylko częściowo zasłaniała chusta zamotana na szyi. – A koraliki? – Pod nogami jego leżały. – Młynarczyk się utopił. – Jak rzekliście – przytaknął komendant. – To było oczko w głowie rodziców, ich jedynak. Pilnowali go strasznie, a tu matka powiada, ledwie na chwilę z oczu spuściła i chłopaka nie było. Później ze stawu go wyłowili. A koraliki znowu pod progiem. – No tak, dziękuję wam, komendancie. – Saldarczyk podniósł się z ławy. – Mniemam, że się nie obrazicie, bo będę chciał sam jeszcze z ludźmi we wsi pomówić. Pan Umet obiecał mi przewodnika. – To weźcie Begita, on jest tutejszy. – Komendant po raz pierwszy uśmiechnął się lekko pod wąsem. – Chyba, że zanadto wam dokuczył w podróży? – Wcale – zapewnił go Issel udając, że nie dostrzega, jak wspomniany niemal się dławi, usiłując pośpiesznie przełknąć kęs placka, który podjadał przez cały czas trwania rozmowy. Dwóch zbrojnych trzymało wartę przy bramie. Issel minął ich niezauważony i przeszedł dalej wzdłuż muru. Nie miał zamiaru ani potrzeby się kryć, ale z nawyku poruszał się cicho i wybierał miejsca, gdzie gęstniejące o zmierzchu cienie maskowały jego sylwetkę. W przeznaczonej dla niego komnatce ktoś rzucił na węgle garść ziół, napełniając wnętrze słodko-duszącym zapachem. Wyszedł więc na przechadzkę w nadziei, że do jego powrotu trochę się tam przewietrzy. Dwór i przylegające doń zabudowania otoczono solidnymi umocnieniami, zapewne w czasach, gdy jeszcze było tu pogranicze. Nie ulegało wątpliwości, że siedziba pana Umeta jest stara, choć, jak zrozumiał Issel, wcześniej należała do rodu jego zmarłej małżonki. Miała też pozostać w jego posiadaniu, o ile panna Desill znajdzie sobie odpowiedniego kandydata na męża i doczeka się własnego potomstwa. Panna zaś stanowiła pewną zagadkę; jej przygnębienie, a właściwiej byłoby rzec, głęboki smutek, wyraźnie rzucały się w oczy. Od południowej strony pod murem zasadzono drzewa owocowe, które okwitły już parę tygodni temu, ziemię pod nimi wciąż pokrywał dywan z powoli brązowiejących płatków. Tylna furta także powinna być w nocy strzeżona, ale kiedy Saldarczyk zbliżył się do niej, nie zobaczył strażnika. Co więcej, krata była otwarta. Za nią dwoje ludzi, niewidocznych w głębokim cieniu, rozmawiało półgłosem. Jednym z nich była panna, o której właśnie rozmyślał, drugim zaś, sądząc po głosie, młody mężczyzna żarliwie przekonujący ją o swoich uczuciach. Issel zamierzał już odejść, ale wtem usłyszał szelest, coś, co przypominało odgłos drobnej szamotaniny, a potem głos Desill, wysoki, zirytowany: – Mówiłam ci, żebyś tu nie przyjeżdżał. Dla twojego własnego dobra! Krata brzęknęła o mur i panna energicznym krokiem ruszyła w kierunku domu. Issel cofnął się między drzewa. Desill powinna go minąć, nie zauważając, ale kiedy była już blisko, pod jego stopą trzasnęła gałązka. Panna aż podskoczyła ze strachu, nie krzyknęła jednak, tylko usta sobie przycisnęła oburącz. – Wybaczcie, pani. Nie chciałem was wystraszyć – powiedział Issel, wychodząc z cienia. Zastanawiał się, czy powinien poszukać jakiejś wymówki dla swojej obecności w tym miejscu. – Nic, nic – odparła Desill szeptem, z niejakim trudem chwytając oddech. – Tylko nie mówcie panu ojcu, bo będzie się niepotrzebnie gniewał. A to – obejrzała się przez ramię – to nic nie jest. – Jak sobie życzycie. Chodźcie, odprowadzę was do domu. Po krótkim wahaniu przyjęła oferowane jej ramię. Milczała, ale chyba tylko dlatego, że nie bardzo wiedziała, jak zacząć rozmowę. Postanowił jej nie ponaglać. – Powiedzcie mi, proszę – odezwała się, kiedy już byli o kilka kroków od ganku – co to jest Saldar. Co znaczy ta nazwa? |