Znany z licznych i bardzo krytycznych wypowiedzi wobec byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, George’a W. Busha, Sean Penn postanowił uderzyć w niego również za pośrednictwem filmu. Problem w tym, że w kinie polityka nie zawsze idzie w parze ze sztuką.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Laureat dwóch Oscarów Sean Penn jest obecnie bodaj najinteligentniej dobierającym role aktorem w Hollywood. Tworzy kreacje szalenie wyraziste, zróżnicowane, niejednoznaczne. Niczym Robert De Niro w swych najlepszych latach stapia się z kreowanym bohaterem. Od pierwszej nominacji do Oscara za rolę w dramacie Tima Robinsa „Przed egzekucją” łatwiej wskazać jego wybitne niż słabe występy: „Słodki drań”, „Sam”, „Rzeka tajemnic”, „Zabić prezydenta”, „Obywatel Milk”. W minionej dekadzie umiarkowaną porażką okazała się w zasadzie tylko schematyczna i nijaka „Tłumaczka”. Choć za usprawiedliwienie może posłużyć to, że zapewne niewielu mężczyzn odmówiłby występu o boku Nicole Kidman… „Tłumaczka” to niejedyny moment, kiedy filmowy flirt Penna z polityką zakończył się porażką. „Wszyscy ludzie króla” mimo znakomitej obsady nie wyszedł poza schemat przewidywalnej historii o populistycznym polityku, porywającym tłumy i dochodzącym do władzy. Podobnie rzecz wygląda w przypadku „Fair Game” – obrazu przegadanego i nudnego, dążącego do potwierdzenia z góry założonej tezy, niewiarygodnego aktorsko i nieciekawie zrealizowanego. To historia Valerie Plame Wilson (tym razem mało przekonująca Naomi Watts), tajnej agentki CIA, której mąż (w tej roli Penn) wypowiedział prywatną wojnę administracji Busha, zarzucając jej kłamstwo i manipulację, mającą na celu usprawiedliwienie ataku Stanów Zjednoczonych na Irak. Doug Liman, specjalista bardziej od kina rozrywkowego niż poważniejszego w wymowie, nie poradził sobie niestety z prowadzeniem akcji, w której główną bronią bohaterów nie są pistolet, karabin czy specjalne moce, lecz inteligencja i spryt. Nie pociski, a słowa, ciosy nie w twarz, a poniżej pasa. W efekcie ledwie dwie sceny są tu jako tako ciekawe: rozmowa wyniosłego i celebrującego intelektualną przewagę nad rozmówcą Scootera Libby’ego z zagubionym agentem CIA oraz fragment, w którym Plame zdaje sobie sprawę, że jego walka o prawdę to tak naprawdę starcie z cyklu „jeden przeciw wszystkim”. Najciekawsze filmy wygrywające motyw „ostatniego sprawiedliwego” powstawały w latach 70., by przypomnieć takie klasyki jak „Wszyscy ludzie prezydenta”, „Syndykat zbrodni” czy „Trzy dni Kondora”. Obrazy nawiązujące do tamtych czasów powstają nadal – ostatnio całkiem niezły „The International” czy wyborny „Michael Clayton”. Wszystkie one wygrywają motyw osamotnienia, odcięcia jednostki oraz nieufności wobec polityków i państwowych instytucji. Liman nie podejmuje jednak żadnego z tych tropów, skupiając się na trwającym dwie trzecie filmu zawiązaniu akcji i wprowadzaniu bohaterów. Wydaje się, że pojawiająca się w filmie polityka nie służy nie tylko Pennowi. Również Limanowi, który potrafi zrobić świetne kino sensacyjne („Tożsamość Bourne’a”) czy zwłaszcza komercyjne błyskotki, umilające spożywanie popcornu („Jumper”, „Mr. & Mrs. Smith”). Z thrillerem politycznym twórca „Swingersów” zdecydowanie sobie nie poradził. Cóż, nie od dziś wiadomo, że od polityki lepiej trzymać się z daleka…
Tytuł: Fair Game Rok produkcji: 2010 Kraj produkcji: USA Data premiery: 27 maja 2011 Czas projekcji: 106 min. Gatunek: akcja, biograficzna, dramat Ekstrakt: 30% |