Paradoksalnie nie odczuwałem satysfakcji z sukcesu, za jaki można by uznać przekonanie obydwu panów do mojego pomysłu. Opowiadając im o wszystkim, miałem skrytą nadzieję, że wyśmiany przez kuzynów, a najlepiej również przez Ewę, będę mógł zapomnieć o całej tej historii aż do czasu, gdy kogoś naprawdę i z całą pewnością pożre jakiś demon albo aż skończy się tequila, a wraz z nią werwa naszego komendanta. Zamiast tego zostałem wciągnięty na listę uczestników wyprawy w jakieś podejrzane okolice miasta w poszukiwaniu świadków ataku demona. Kiedy wychodziliśmy z klatki schodowej, zauważyłem mocno przybrudzonego pana, który na nasz widok szeroko się uśmiechnął i podbiegł do mnie, podtykając pod oczy poczerniałą od ciężkiej pracy dłoń, w której ściskał – nie, nie mylicie się – żarówkę. Rozpoznałem jednego z mężczyzn, których zaczepiałem w ciągu ostatniego tygodnia, rozpytując o naszą drogocenną zgubę. – Czy tego pan szukał, szefie? – zachrypnięty głos przepełniony był nadzieją na obiecaną wcześniej gratyfikację. Ponieważ na mocy edyktu naszego koordynatora sponsorem miał być sprawca utraty żarówki, czyli Piotr, to on właśnie się odezwał, chociaż już otwierałem usta do odpowiedzi. – Nie jesteśmy pewni. Musielibyśmy sprawdzić, czy to ta. – To na pewno ta! Kolega znalazł ją tydzień temu w waszym śmietniku. Kosztowała mnie dwa kilo puszek, szefuńciu – wychrypiał mężczyzna z wyraźnie wyczuwalną w głosie nutką rozżalenia.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
– Piotrek, daj panu dziesięć złotych i idźmy wreszcie! Taksówka czeka – ton Maksa nie dopuszczał najmniejszego sprzeciwu. Po szybkiej transakcji żarówka znalazła się z powrotem w naszym posiadaniu, zakładając oczywiście, że to była ta żarówka. Mogliśmy się o tym przekonać dopiero po powrocie. Na razie czekało nas niecierpiące zwłoki zadanie: odnaleźć miejsce bestialskiego mordu, o którym usłyszałem trzy godziny wcześniej. Było mi trochę wstyd się przyznać, gdzie podsłuchałem rozmowę dwóch młodych studentek medycyny, którą streściłem w czasie narady, ale na szczęście obydwaj panowie zajęci byli kłótnią o podział kosztów odzyskania żarówki, zaś Ewa nie wydawała się potępiać czegokolwiek, a w szczególności spożywania obiadów w wegetariańskiej knajpce prowadzonej przez siostry zakonne naprzeciwko prosektorium Akademii Medycznej. Szczęśliwie dla naszych planów, knajpka była o tej porze wprost przepełniona wygłodniałymi adeptami trudnej sztuki krajania trupa. Z zapałem omawiali najbardziej zdeformowane organy, jakie zdarzyło im się wypreparować, i licytowali się na potworność obrażeń, jakie oglądali przy stole prosektoryjnym. Sądząc po ich zadowolonych minach, a nawet wybuchach śmiechu, medycyna sądowa stanowiła źródło niebywale komicznych historyjek i opowiastek. Nas interesowały głównie anegdotki, niekoniecznie śmieszne, o ludziach pożartych przez demony. Zgodnie ze skleconym naprędce planem każde z nas miało dosiąść się do innego stolika i spróbować wyciągnąć od swojego towarzystwa wszelkie możliwe informacje o mężczyźnie, którego znaleziono ponoć dwa dni wcześniej bez głowy, za to z wyraźnymi śladami wielkich zębów na pozostałej we względnym porządku reszcie ciała. W razie niepowodzenia stolik należało zmienić i akcję rozpocząć na nowo. Godzinę później, wypchany po uszy wegetariańskimi pierożkami z sojowym boczkiem i dziwaczną surówką, której składników bałem się nawet zgadywać, czekałem przy wyjściu na moich towarzyszy. Jeśli poszło im równie dobrze jak mnie, czyli beznadziejnie, za pół godziny mieliśmy siedzieć w knajpce gdzieś w mieście i popijać piwo z głębokim przekonaniem, że zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy, aby uratować miasto przed zamówionymi przeze mnie demonami. Niestety, wyglądało na to, że dwóch wielbicieli rudowłosych piękności uległo czarowi Ewy i dostarczyło jej nie tylko dokładny opis ran nieszczęśnika, którego rzeczywiście znaleziono na jakiejś opuszczonej uliczce, ale również sensacyjną informację, że wcale nie był to jakiś brudny włóczęga, ale (nie uwierzycie) dwudziestodwuletni student wydziału (tak, zgadliście!) zarządzania. Nie wiedziałem, co dziewczyna im naobiecywała, ale przyrzekli zorganizować (cokolwiek to miało znaczyć) w ciągu pół godziny ksero oficjalnego raportu z jego sekcji, łącznie z dokładnym adresem, pod którym przebywał przez ostatnie pół godziny swojego krótkiego i jakże gwałtownie przerwanego życia. Cóż nam pozostało? Wróciliśmy do knajpki, zamówiliśmy po szklance soku pomarańczowego, piwo bowiem siostry serwowały jedynie bezalkoholowe, i czekaliśmy. Nawet więcej, doczekaliśmy się. Spodziewałem się ponurej, fabrycznej ulicy wybrukowanej kocimi łbami i zastawionej kontenerami na śmieci oraz starymi beczkami, w których płonęłaby smoła, ogrzewając stada bezdomnych w rękawiczkach z poobcinanymi czubkami palców. Aha, jeszcze miały być szczury, wielkie i tłuste. I puste puszki, które toczy po bruku wiatr. No i rozbite szyby, takie małe fabryczne okienka, wiecie na pewno jakie. Nie muszę dodawać, że na asfalcie koniecznie wyrysowany kredą zarys ciała i szkarłatne plamy krwi. – To tutaj. Dwieście metrów od ostatniej przecznicy. – Max trzymał w dłoniach kopię raportu i rozglądał się nerwowo. Chyba wypatrywał czegoś krwiożerczego i nienawidzącego studentów. Wygląd tego miejsca nie miał nic wspólnego z moimi wyobrażeniami: gruntowa droga kończąca się w szczerym polu, wszędzie wokół krzaki, chaszcze i jakieś sękate drzewa, a ostatnie mizerne budyneczki kilkaset metrów za nami. Żadnej krwi, kredy czy chociaż wdeptanej w suche łodygi taśmy z napisem ‘Miejsce zbrodni – wstęp wzbroniony’. Kompletna porażka. – I po to wydaliśmy tyle kasy na taryfę? Nic tu nie ma, Max – Piotr był wyraźnie rozżalony, co najmniej jakby to on płacił za kurs. – A czego oczekiwałeś? Okrutnego demona czającego się w krzakach? – odparł Max, wpatrując się w suche badyle. – Krwiożerczego demona. Dokładnie tak, kuzynku. Po to przecież tu jechaliśmy. – Może zaraz jakiegoś spotkamy, a jutro będą opowiadali sobie o nas studenci medycyny. Zawsze chciałeś być sławny – nie odpuszczał Max. Podczas gdy Max z Piotrkiem przekomarzali się, choć z zauważalnie mniejszym niż zwykle zacięciem, Ewa spacerowała wzdłuż ulicy i wypatrywała czegoś w krzakach. Tak naprawdę to sprawiała wrażenie, jakby węszyła. – Coś tu śmierdzi – powiedziała wreszcie, a w jej głosie dało się wyczuć subtelną nutkę paniki. Jaki zapach mógłby wystraszyć potężną, rudowłosą kobietę, której wystarczyłoby włożyć do ręki topór i dokleić brodę, żeby mogła dowodzić łupieżczą wyprawą Wikingów? Kuzyni też chyba dostrzegli ten niepokój i zamilkli. Zamiast śpiewu ptaków i pogrywania świerszczy, którego spodziewać by się można na porośniętym trawą i chwastami polu, powietrze wypełnione było ciszą tak gęstą, że niemal słyszałem bicie naszych serc, głośne i miarowe. I przerażone. Teraz i ja czułem ten zapach: słodkawy i ciężki, przywodzący na myśl gnijące warzywa i pleśń. – Panowie, nie podoba mi się tutaj. Coś jest naprawdę nie w porządku. Idźmy stąd! Były to ostatnie słowa, jakie Max wypowiedział w swoim wypełnionym smakiem tequili i pizzy życiu. Trochę szkoda, że nie powiedział czegoś bardziej wzniosłego albo chociaż mocniejszego w brzmieniu, ale na dłuższe przemowy nie starczyło mu czasu. Zaledwie kilka sekund minęło od chwili, kiedy krzaki zatrzęsły się, jakby miało zaraz wybiec z nich stado słoni, do momentu kiedy głowa Maksa zniknęła w olbrzymiej, najeżonej drobnymi, białymi zębami paszczy czegoś, co wyglądało jak skrzyżowanie gigantycznej pijawki z ludzikiem Michelina, tylko bez takiej sympatycznej buźki, no i rąk oczywiście. Patrzyliśmy oniemiali, jak wielka gęba zaciska się na szyi Maksa z odgłosem przypominającym łamanie grubej gałęzi i żadne z nas nie potrafiło uwierzyć, że krew potrafi tryskać tak wysoko, jak również że człowiek może stać na nogach jeszcze całkiem długą chwilę po tym, jak większa część jego rdzenia kręgowego została rozciągnięta krwawym sznurem po asfalcie, znacząc drogę, którą wielkie, białe coś powróciło pomiędzy krzaki, najwyraźniej najedzone czymś tak niewielkim jak głowa naszego dobrego kolegi. – O żesz kurwa… Trzy proste słowa wypowiedziane dramatycznym szeptem przez Piotra doszczętnie zrujnowały atmosferę. Dotarło do mnie nagle, że leżący na asfalcie korpus ubrany dokładnie tak jak Max jest w samej rzeczy Maksem, moim drogim gospodarzem i wiernym kompanem (może przesadziłem trochę z wiernością, ale byłem w sporym szoku, rozumiecie to na pewno). Co więcej, rosnąca z każdą sekundą wokół jego szyi szkarłatna kałuża nie pozostawiała żadnych wątpliwości, że Max nie wróci już nigdy do domu, co najwyżej jako zawartość urny, a i to najwcześniej za parę tygodni. Krótko mówiąc, wszystko było naprawdę nie w porządku. Wtedy Ewa zaczęła krzyczeć. |