powrót; do indeksunastwpna strona

nr 05 (CVII)
czerwiec-lipiec 2011

Niebieskie paciorki
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– A jak nazwać inaczej to, co żeście zrobili? Wasi poddani kłamią, wszystkie ślady zatarte, poznikały dowody poza tym jednym, niech się użalą Bogowie, sznurkiem paciorków. A to za mało, by orzec o winie. O wiele za mało, nawet, jeśli wasza pasierbica jeszcze sześć sznurków chowa pod sukniami w haftowanej sakiewce. Widziałem je, i cóż z tego? Mieć takie, to jeszcze nie zbrodnia. Dziwię się wam, bo chyba wiecie, że będą następne trupy. I znowu, choćby tuzin ludzi widziało, jak wasza panna rzuca zaklęcie, wszyscy wyprą się w żywe oczy.
Umet otworzył usta i zaraz je zamknął. Słuchał, coraz silniej czerwieniejąc na twarzy.
– Niewiele mogę zrobić, gdy za waszą sprawą panuje tu zmowa milczenia – ciągnął Issel. – Najwyżej powiadomić o wszystkim pana domena, niechże on zdecyduje, jak z wami postąpić. Może nawet okaże łaskę wiedząc, że chcieliście jeno ochronić rodzinę. Jeśli zaś idzie o czarownicę… – zawiesił głos. Bacznie obserwował, jakie wrażenie na gospodarzu wywiera jego przemowa i nagły błysk w oku powiedział mu wszystko. Udał więc zniechęcenie. – Doprawdy nie wiem, co powinienem zrobić. Dlatego poradzę się mojego dowódcy. Prawdę mówiąc, mam nadzieję, że sam zechce tu przybyć, by całą rzecz odpowiednio zakończyć. Wyruszam jutro z samego rana.
– Straszne rzeczy mówicie, panie – odezwał się wreszcie Umet, który najwyraźniej zdołał już nieco pozbierać myśli. – Nie do uwierzenia. Że moja Desill miałaby… Może i coś podejrzewałem, ale nie, niemożliwe. I wiedzcie, że wcale nie kazałem nikomu kłamać. Przeciwnie.
– Chcecie mnie przekonać, że naprawdę nie byliście niczego świadomi? – Saldarczyk zrobił minę pełną niedowierzania. – I nigdy nie widzieliście owych koralików, które przenoszą klątwę? Przecież wasza pasierbica trzyma je w skrzyni, w atłasowym woreczku, własnoręcznie wyhaftowanym, tyle się z tym kryjąc, co nic. Pewnie i w wyszywanki wplotła ochronne zaklęcia, a teraz nikogo już się nie boi, będąc pewną waszej opieki.
– Nic o tym nie wiedziałem, przysięgam.
Saldarczyk westchnął.
– Chciałbym wam wierzyć – rzekł z udawanym namysłem. – Słuchajcie, jedno mogę dla was uczynić. Jeśli zechcecie, zabiorę ze sobą list do pana domena, w którym wy opiszecie wszystko ze swojej strony. A teraz wybaczcie, bo i ode mnie oczekują raportu. Sporządzę go zaraz, póki, co tu widziałem, mam świeżo w pamięci.
Wstał, chłodno ukłonił się panu i ruszył do drzwi.
– Lepiej dobrze się zastanówcie – dodał złowieszczym tonem, przystając na chwilę w progu. – Czas macie na to do rana.
• • •
Mówiąc, że musi napisać raport, Issel zełgał bezwstydnie i zrobił to jedynie po to, by mieć pretekst do zamknięcia się w swojej izbie na resztę wieczoru. Po tym, jak służba dostarczyła mu żądane karty, inkaust i pióra oraz po burkliwym zawiadomieniu, że nie życzy sobie dziś siadać z państwem do wieczerzy, był pewien, że nie będą mu więcej przeszkadzać. Gdy tylko został sam, zasunął rygiel, zapalił najgrubszą świecę, by jej blask mógł być długo widziany pod drzwiami, po czym wyszedł przez okno.
Miał nadzieję, że nikt akurat nie będzie spoglądał do góry, chociaż po dziedzińcu wciąż kręcili się ludzie. Nie mógł zejść prosto pomiędzy nich, pomijając nawet fakt, że dobre dziewięć łokci dzieliło go w tym miejscu od ziemi. W tych okolicznościach pokładał zresztą nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy, iż w ogóle mógł opuścić izdebkę.
Stanął na wąskim gzymsie i przesunął się w stronę, gdzie okap dachu był nachylony dość, by doń sięgnąć rękoma. Podciągnął się, po czym poczołgał w górę, starając się przy tym nie postrącać dachówek. Gdy dotarł do szczytu, odszukał wzrokiem miejsce, gdzie gałęzie jabłoni niemal stykały się z dachem i zaczął ostrożnie się zsuwać. Zobaczył też dwóch strażników czuwających przy tylnej furcie, ale odległość była wystarczająca, żeby nie zwrócili na niego uwagi, jeśli tylko będzie się zachowywał cicho.
Zeskoczył na ziemię pod drzewem, jeszcze raz obejrzał się na dwóch zbrojnych, którzy umilali sobie czas warty cichą rozmową, i przemknął pod mur. Tak jak sądził, zwietrzałe kamienie w wielu miejscach dostarczały dogodnego oparcia rękom i stopom. Przeszedł na drugą stronę w czasie krótszym, niż trzeba na opróżnienie dzbana.
Za murem ciągnął się wąski pas pola przecięty ścieżką, która następnie znikała pomiędzy drzewami. Issel pobiegł tamtędy, chcąc przed udaniem się na swój posterunek przy drodze sprawdzić, czy Begit z panną już odjechali. Szybko się przekonał, że nie. Zbrojny przysiadł na przewróconym pniu obok wykrotu i swoim zwyczajem coś tam pojadał. Obok pasły się dwa osiodłane wierzchowce.
Dzień chylił się już ku zachodowi i w lasku było dość ciemno, dlatego Begit ujrzał Saldarczyka dopiero, gdy ten podszedł do niego blisko. Drgnął z zaskoczenia, a może i trochę ze strachu.
– Uf, to wy! – odezwał się, rozsądnie zniżając głos. – Już myślałem, że mnie jakie leśne dziwo podeszło. A panienka gdzie?
– Na pewno niedługo przyjdzie. Czekajcie na nią.
– Pewnie, że będę czekał – przytaknął Begit. – Nic się nie martwcie, do Ugli prosta droga, jak trzeba to i za ćmy się przejedzie.
– Bardzo dobrze. – Issel, który właśnie taką odpowiedź pragnął usłyszeć, klepnął go w ramię. – No, to bywajcie.
Poszedł dalej, klucząc między drzewami, aż znów znalazł się w polu. Musiał trochę nadłożyć drogi, by ominąć ciągnące się na przestrzeni może z pół łaga bagienko. Mimo to był spokojny, że zdąży. W końcu musiało minąć trochę czasu, nim Umet przemyśli to, co od niego usłyszał, nim rozmówi się ze swoim zaufanym przybocznym i nim ten ruszy ze dworu. A przedtem jeszcze zdobędzie sakiewkę zawierającą korale. Tę samą, którą Issel dla pewności dwukrotnie Umetowi opisał. Zatem nie tylko zdąży, ale powinien nastawić się na dłuższe czekanie, bo pewnie będzie już noc, gdy Gilen pojawi się na trakcie wiodącym do wsi. Cóż, to tylko sprzyjało jego zamysłom. Panna tymczasem znajdzie się bezpiecznie pod opieką krewniaków w Ugli. Potem, zwłaszcza wobec schwytania bezpośredniego zabójcy, nikt już jej nie będzie oskarżał o czary.
Saldarczyk przeszedł jeszcze kilkaset kroków. W oddali, na tle ciemnych traw, które porastały tutejsze podmokłe łęgi, zamajaczyła mu droga. Uznał, że aby wyjść na nią w punkcie, który sobie wcześniej wyznaczył, musi zboczyć nieco na wschód. Wtedy usłyszał krzyk.
W tej przedwieczornej godzinie każdy głos niósł się daleko, ale też zyskiwał mylące echa. Issel przez chwilę myślał, że to nic, może wołanie jakiegoś ptaka, dopóki nie pojął, że własny umysł, do tej pory skierowany do celu prosto jak strzała, usiłuje płatać mu figle.
Zawrócił w miejscu. Biegnąc co sił w nogach w kierunku lasku, gdzie pozostawił Begita, myślał już tylko o tym, że we dworze także musieli usłyszeć, że pewnie dotrą tam wcześniej. I co zastaną? Nie wiedział, ale przeczucie podpowiadało mu, że jego misterny plan właśnie począł się walić.
7.
Drzewa brodziły już w mroku, czarne pnie przysłaniały widok. Biegnąc, Issel słyszał głosy ludzi nadchodzących od strony dworu. Poruszali się wolniej, ostrożnie, zapewne niewiele widząc w ciemności. Dostrzegł wreszcie prześwit pomiędzy pniami. Ktoś stał obok wykrotu. Spod burego płaszcza mignęła mu jasna sukienka. Desill. Nie stała, tylko cofała się małymi kroczkami od ciała, które leżało rozciągnięte na ziemi. Zatrzymała ją dopiero zwalona kłoda. Issel pojął, że dziewczyna jest zbyt wstrząśnięta, by choć pomyśleć o jej obejściu.
Wielka szkoda, bo oto na polankę wbiegali już drużynnicy pana Umeta. Jemu samemu wciąż brakowało dziesięciu kroków i wiedział, że nie zdąży nic zrobić. Tak czy owak, co mógłby zdziałać? Chyba tylko zmusić pannę, by się ukryła, żeby nie zastali jej tak jak teraz, nad zwłokami nieszczęsnego Begita. Ale spóźnił się, bo już je odkryli, o czym świadczyły przestraszone, a potem gniewne okrzyki. Ktoś przykląkł obok, pewnie szukając oznak życia, pozostali skupili się wokół.
Usłyszeli go wreszcie, głowy odwróciły się w jego stronę, szczęknęło żelazo.
– Spokój – warknął komendant. On także był tutaj i trzymał dłoń na rękojeści miecza, ale rozpoznał Issela i wyraźnie odczuł ulgę na jego widok. – Też żeście słyszeli? – zwrócił się do niego z pytaniem. – A może widzieliście tego, który to zrobił?
– Niestety.
– A co w ogóle…? – Komendant przerwał sam sobie i machnął ręką. – To później. Trzeba poszukać zbrodniarza, zanim ucieknie daleko.
– Pewnikiem już uciekł – zauważył jeden z jego podkomendnych. – Ćma przecież wokoło.
Pozostali rozglądali się niepewnie na boki. Czekali rozkazów, ale widać było, że nie mają wielkiej ochoty zagłębiać się w ciemny las.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

42
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.