Jakiś czas potem ułożyła się wygodnie z głową w zagięciu jego ramienia i odezwała się znowu: – Jeszcze mi trudno to wszystko ogarnąć rozumem, ale dobrze, żeście zrobili koniec z onym zbrodniarzem. Ludzie wreszcie odetchną i rychło zapomną, w jakim tu byli strachu. – Cieszę się z tego. Issel zrezygnował z przekonywania jej, by zwracała się do niego zwyczajnie, po imieniu. Za każdym razem kiwała głową na zgodę, a potem znów mówiła „wy” nie mogąc się pozbyć nawyku, więc dał temu spokój. – Dla was to pewnie zwyczajna rzecz – zauważyła. – Ale ciekawam, czy wam kto kiedy chociaż powie „dziękuję”. Issel wzruszył ramionami. – Szczęśliwie, będąc u Najjaśniejszego Pana na żołdzie, nie muszę się na ludzką wdzięczność oglądać. Ale, owszem, panna Desill mi dziękowała… – Słusznie, teraz może się już nie trapić, że ją mają za wiedźmę. – Issel uśmiechnął się w duchu, a Sarill ciągnęła dalej. – I tak ciężko musi być dziewczynie, kiedy nie ma przy sobie matki, ani kogo innego, żeby się w różnych kobiecych sprawach poradzić. Najwyraźniej i ona miała swe zdanie o obu cioteczkach rzekomo mających opiekować się panną. – Hm, a gdybym tak wstąpił po drodze do przybytku Pani i spytał, czy jakaś czcigodna niewiasta nie zechciałaby przybyć do Tarwi? – rzucił Issel udając, że ta myśl nagle mu przyszła do głowy. Nie dodał też, że zamierza prosić, aby to była osoba choć trochę obeznana z magicznym rzemiosłem. – Naprawdę moglibyście tak zrobić? – ucieszyła się Sarill. – Dawnośmy tu nie mieli kapłana ani kapłanki, więc trochę się ckni, żeby ktoś znowu nauczał o Bogach. – Zatem spróbuję. Sarill, chciałem ci jeszcze rzec, że za dzień albo dwa ruszam w drogę – dodał Issel, chyba trochę zbyt szybko, bo kobieta obrzuciła go uważnym spojrzeniem. – A myślałam, że gdzie w sąsiedztwie osiądziecie na roli – zagadnęła złośliwie. – Szkoda wam jechać? To i dobrze, bo na dłużej zapamiętacie. Issel zaczął się przyglądać belkom u powały. Sarill zachichotała. – Ach, jakie to każdy ma mniemanie o sobie! Ale – dodała o wiele łagodniej – przecież i ja nie cieszę się z waszego wyjazdu. Jeśli już, to z tego, że wcześniej się jakaś zła przygoda nie przytrafiła. Jakeście spytali o onego Gilena, tom sobie potem dopiero przypomniała, co o nim mówili. Że jeszcze zanim u pana Umeta wstąpił do służby, paru ludzi miał na sumieniu. Aż mi się nijak zrobiło. – To znaczy, że wprawdzie piękna pani płakać po mnie nie będzie, ale za to mogę być dumny, że rozprawiłem się z takim strasznym bandytą? – Jakby to coś szkodziło, komuś miłe słowo powiedzieć. – Wyglądało na to, że bezwstydnie się z niego naśmiewa. – Wy wszystko tak wykręcacie na swoje, że aż człek sam nie wie, co mówi. Prawie zapomniałam, o co was chciałam spytać na samym początku. – A o co? – A o to, że tu wprawdzie żadnego maga nie było, ale tak sobie pomyślałam: „A gdyby?”. – I cóż? Paru z nich już w życiu spotkałem. – No więc, że się nie boicie takiego Gilena, czy innego rębajły, bo samiście w mieczu mocniejsi, to jasne. Ale czarodziejów? Taki przecie potrafi zakląć, chorobę na człowieka sprowadzić, nie wiem co jeszcze… – Różne rzeczy. Ale niektórzy są na czary odporni. – Aha, pamiętam, jakem jeszcze od mojej babki słyszała, że naprawdę są tacy. Że w ich żyłach płynie stara krew Drugiego Ludu i właśnie dlatego żadna ludzka magia się ich imać nie może. Issel roześmiał się. – Jako dziecko musiałaś strasznie dopraszać się bajek. – Racja, dorosłam. Ale i dziś nic bym nie miała przeciwko temu, gdyby mi kto coś ciekawego chciał rzec na dobranoc. – Bajkę, przypowieść? – Issel zastanawiał się chwilę. – Dobrze, ale najpierw, daj mi powiedzieć… Nie wiem, czy kiedykolwiek spotkałem kobietę podobną do ciebie. Taką miłą, dobrą i mądrą, i śliczną. Taką, przy której nikomu nie może być smutno. – Ach, to chyba początek. Za górami, za lasami…- Sarill kiwnęła głową, zaśmiała się i wygodniej umościła się w łożu. – Mówcie dalej, przyjemnie się słucha. Z końcem wiosny nad okolicą zaczęły przetaczać się burze. W Dzień Przesilenia gwałtowna, choć krótka ulewa przepędziła świętujących od ognisk, które zgodnie z tradycją rozpalono na błoniach. Powszechnie uznano to za omen wróżący pogodę na resztę lata. I rzeczywiście, od tej pory tak to już szło. Po kilku dniach nieznośnego upału, coś zaczynało szurgotać w niebiosach i wkrótce strugi ciepłego deszczu spływały na ziemię, spragnioną po miesiącach wcześniejszej suszy. Potem znów wychodziło słońce. Tak było i dziś. Padać przestało koło południa, powietrze było znów rześkie, a wszystko dookoła umyte i lśniące czystą, intensywną zielenią. Wierzchowce, które jeszcze wczoraj smętnie zwieszały głowy, postękując z gorąca, teraz szły raźno, zadowolone z życia tak samo, jak dosiadający ich ludzie. Desill w bardzo twarzowym kubraczku i starannie dobranej pod kolor podróżnej sukni jechała na białej klaczy, mając przy sobie Tavina, który, choć trochę blady po niedawno przebytej chorobie, odzyskał już większość dawnych sił i wigoru. Za nimi, w odległości około tuzina kroków podążało dwóch zbrojnych z eskorty. Panna, jeśli nawet nie z wielką uwagą, to z wyraźną przyjemnością przysłuchiwała się temu, co mówił do niej młodzieniec. – Zatem – ciągnął ujęty okazywanym mu zainteresowaniem – choć od swoich rodzin otrzymali w podarunku szmat dobrej ziemi, jeszcze cztery lata minęły, nim mogli wreszcie zamieszkać we własnym domu. Najpierw drogę trzeba było wyrąbać na zboczu, a tam zaraz pod ziemią znalazła się skała. Dlatego tak długo to trwało. Ale dziadek się uparł, bo spodobało mu się to miejsce i już. Trzeba ci wiedzieć, że nim skończyli budowę, jego ojciec wyzwał pana z Miedzianki na partię kości, by w ten sposób rozstrzygnąć, u kogo ich dzieci pozostaną w gościnie na zawsze. – Tavin dokończył opowieść ze śmiechem. – Żaden nie wierzył, że się im w końcu powiedzie. Była to w skrócie historia powstania ugleńskiego dworu, który rzeczywiście szczycił się pięknym widokiem ze wzgórza. Desill słyszała ją wcześniej, ale uśmiechnęła się miło, bo nie miała wątpliwości, że Tavin ma swoje powody, by jej to wszystko powtarzać. Prawda, niekiedy nie wysławiał się nazbyt składnie, ale w czasie, jaki minął od owej niemal fatalnej w skutkach przygody w lesie, nauczyła się cenić jego przywiązanie. Czekała więc cierpliwie, aż dojdzie do sedna. – Tyle chciałem rzec, najmilsza. – Młodzieniec odchrząknął znacząco. – I ja jestem cierpliwy. Skoro pan Umet niechętnie mnie widzi, poczekam. Desill kiwnęła główką. Przynajmniej tym razem doskonale rozumiała, w czym rzecz. Wprawdzie po tym, jak Tavin przebywał przez dłuższy czas u nich we dworze lecząc się z rany otrzymanej od owego zbrodniczego Gilena, dawne niesnaski między ich rodzinami zdawały się zażegnane, ale nie znaczyło to wcale, że ojczym gotów był przystać na zaręczyny. Stanowczo twierdził, że jest na to jeszcze za młoda i w ogóle nie chciał słyszeć o podobnych pomysłach. Desill tak przywykła zgadzać się z jego zdaniem, że prawie gotowa była przyznać mu rację. Jednak tylko w tym, żeby całą rzecz jeszcze odłożyć, bo samego Tavina coraz bardziej lubiła. Zwłaszcza odkąd powiedział, że nic by nie miał przeciwko temu, gdyby naprawdę okazała się czarownicą, że i tak pragnąłby ją poślubić. Pomyślała, że może nawet kiedyś odważy się wyznać mu prawdę. Nie wiedziała tylko, co by powiedzieli na to jego rodzice. Na razie oboje zdawali się być o niej raczej dobrego zdania. Ciągle ją zapraszali do Ugli. Rzecz jasna, pana Umeta również, jakby dobrze wiedzieli, że on nigdy nie puściłby jej samej. Czyżby uważali, że ojczym mocno przesadza z troską, jaką jej okazywał na każdym kroku? Uznała, że to całkiem możliwe, bo dziś na przykład, kiedy już mieli odjeżdżać, pani Geira w ostatniej chwili zatrzymała go pod pretekstem pokazania jakichś wspólnych rodzinnych pamiątek. Inaczej, choćby Tavin, jak zwykle, odprowadzał ich pół drogi do domu, trudno byłoby im swobodnie zamienić słowo. Desill spojrzała za siebie, trochę zdziwiona, że ojczym jeszcze ich nie dogonił, ale droga za nimi była wciąż pusta. Nie przejęła się tym, pomyślała jedynie, że jeśli nadal będzie się spóźniał, zdążą tymczasem dojechać do Tarwi. Wtedy zaś, wszak nie wypada inaczej, trzeba będzie zaprosić Tavina, by zjadł z nimi wieczerzę. |