powrót; do indeksunastwpna strona

nr 05 (CVII)
czerwiec-lipiec 2011

Relacja MFF Ars Independent 2011: Multikulti
Pierwsza edycja nowego międzynarodowego festiwalu w Katowicach zakończyła się, pozostawiając wiele różnorodnych wrażeń. Pod sztandarem artystycznego kina niezależnego Ars Independent zaprezentował widzom ciekawe produkcje zebrane ze światowych festiwali, przegląd filmów Bliskiego Wschodu, retrospektywy takich twórców jak Jafar Panahi i Lech Majewski oraz awangardowe utwory Themersonów czy Pawła Wojtasika. Nie zabrakło również atrakcyjnej sceny koncertowej, Konkursu Filmów Amatorskich KilOFF i panelu dyskusyjnego o cenzurze w kinie, w którym wziął udział sam Béla Tarr.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Program początkującego festiwalu można scharakteryzować za pomocą takich pojęć jak: wielokulturowość, różnorodność, inność. Współobecność filmów z pochodzących Iranu, Turcji, Hiszpanii, czy Indii zachęca do porównań tych odmiennych kontekstów kulturowych, przyjęcia nowej perspektywy i spojrzenia na rzeczywistość ze specyficznej strony. Przyjrzyjmy się zatem bliżej kilku obrazom, które można było zobaczyć na Ars Independent.
Na spalonym (Offside) – reż. Jafar Panahi, Iran 2006
Przed otwierającym festiwal seansie „Na spalonym”, Béla Tarr radził publiczności, żeby na czas filmu spróbowali zapomnieć o całym przykrym kontekście politycznego uwięzienia Jafara Panahiego. Węgierski reżyser opisał swojego irańskiego przyjaciela jako zawsze uśmiechniętego, skromnego człowieka, który przede wszystkim robił filmy z myślą o swoich widzach, dlatego sam obraz powinien „przemówić” w sposób wystarczający. Po obejrzeniu trudno sprzeczać się z Tarrem. Film Panahiego to dzieło uniwersalne, głęboko humanistyczne, pełne współczucia i skromnej nadziei.
Oczywiście fabuła została osnuta wokół bardzo specyficznej i konkretnej sytuacji – kilka młodych dziewczyn próbuje dostać się na mecz piłkarski Iranu z Bahrajnem, który zadecyduje o kwalifikacji do mistrzostw świata. Mimo pomysłowych wybiegów (jedna z bohaterek przebiera się nawet za żołnierza), kilka dziewczyn zostaje złapanych i zatrzymanych w prowizorycznym areszcie z barierek. Od tego punktu narracja opiera się na interakcji dziewczyn z pilnującymi ich żołnierzami – równie młodymi i naiwnymi.
Struktura filmu wydaje się naturalna i spontaniczna, jakby wydarzenia organicznie z siebie wypływały tuż przed oczami widza. W jednej z sekwencji żołnierz eskortuje dziewczynę do toalety, a kamera wraz z nimi opuszcza na dłuższy czas miejsce „aresztu”. Jednak nie wydaje się to niepotrzebną dygresją, a raczej wartościową wycieczką, mówiącą wiele o zabawnych i mniej zabawnych absurdach wynikających z sytuacji (dziewczyna musi się przemieszczać w wyciętej z plakatu „masce” piłkarza, żeby uniknąć kontrowersji wśród mężczyzn).
Zarówno główne bohaterki, jak i pilnujący ich żołnierze to subtelnie i z sympatią zarysowane postaci, dzięki czemu mamy do dyspozycji całe spektrum reakcji i postaw wobec kulturowego zakazu, na którym zasadza się główny konflikt. Nawet najbardziej krzykliwy z żołnierzy jest w istocie jedynie zagubiony w tych kłopotliwych okolicznościach, a najbardziej bezpośrednia z dziewczyn ma bardziej skomplikowany charakter niż początkowo się wydaje.
Dialogi są pełne lekkiego humoru i polotu, a reżyser nie wkłada w usta bohaterów żadnego jednoznacznego przesłania. Bohaterowie rozmawiają posługując się własnymi, wadliwymi argumentami, jednak szala nie przechyla się na żadną ze stron. Ważniejsze rzeczy dzieją się poza słowami. Kiedy Iran wygrywa mecz, radość jest podzielana przez wszystkich – porządek kulturowy pozostaje na drugim planie w spontanicznym wybuchu entuzjazmu.
Ocena: 90%
The Most Important Thing In Life Is Not Being Dead, reż. Olivier Pictet, Pablo Martin Torrado, Marc Recuenco, Szwajcaria/Hiszpania 2010
Główny bohater to stroiciel fortepianów, żyjący w Hiszpanii pod rządami generała Franco. Od lat wiódł spokojną, pełną wiary egzystencję. Kiedy miał problem z nastrojeniem fortepianu, po przebudzeniu okazywało się, że praca została wykonana. Bohater przypisywał to za każdym razem boskiej interwencji. Jednak kiedy na starość dopada go bezsenność, odkrywa, że za „cudami” kryje się inna, bardziej przyziemna prawda – choć odpowiednio dziwaczna.
Nic dziwnego, że film ten zrealizowało trio reżyserskie – wygląda on właśnie na twór zlepiony z różnych wizji, którym w połączeniu brak koherencji. Z jednej strony panuje klimat magicznego realizmu, z drugiej mamy polityczne tło, z trzeciej – surrealistyczne sny. O ile całość jest atrakcyjna estetycznie (czarno-białe zdjęcia, z okazjonalną interwencją koloru, animacji i malowanego tła), to kolejne przewroty stylistyczne są średnio umotywowane i niewiele dodają do warstwy znaczeniowej. Czysto wizualna przyjemność.
Dla dynamizacji narracji skaczemy po różnych planach czasowo-przestrzennych: od młodości do starości głównego bohatera, od rzeczywistości do snu. Ujęcia są często tak skomponowane, żeby uwzględnić lustro – sugerując ukrytą warstwę rzeczywistości, której jeszcze nie dostrzega bohater. Inspiracje twórców widać jak na dłoni. Szkoda jednak, że nie zostały one wystarczająco twórczo zinterpretowane.
„The Most Important Thing In Life Is Not Being Dead” to w gruncie rzeczy sympatyczny, lekki i łatwo przyswajalny film. Szkoda tylko, że jest bardziej remiksem różnych stylistyk, niż bardziej autorską wypowiedzią.
Ocena: 60%
Gandu, reż. Kaushik Mukherjee (Q), Indie 2010
„Gandu„ to wieloznaczne określenie, które można przetłumaczyć jako „dupek„, czy „frajer„. Taki też jest tytułowy bohater, reprezentant młodego pokolenia, którego postać powstała zainspirowana doświadczeniami samego reżysera – Q. Sam twórca filmu wcześniej zajmował się teledyskami, poza tym jest również muzykiem.
Film jest prawie afabularny – śledzimy jedynie krótkie epizody z życia Gandu: jak kradnie pieniądze kochankowi matki, przesiaduje w kafejce internetowej, ogląda porno, ćpa i spędza czas ze swoim kumplem – rikszarzem i fanem Bruce’a Lee. Gandu jest także raperem, więc warstwa muzyczna jest w filmie dominująca – kolejne przerywniki z agresywnym rapem pełnią rolę bezpośredniego komentarza, gdzie teksty piosenek stają się częścią obrazu jako typografia.
Reżyser wspominał na Q&A po seansie, że film to nieco desperacka reakcja na mainstreamową, bollywoodzką twórczość w Indiach. Doskonale widać to anarchiczne nastawienie – niski budżet, czarno-biała taśma (z jedną kolorową sceną), brak konwencjonalnej narracji, chaos montażowy, powtórzenia, przerywniki i dygresje. W pewnym momencie mamy nawet sytuację autotematyczną – pojawia się reżyser filmujący bohaterów, ukazana zostaje cała aparatura techniczna.
Wszystko to jest interesujące do pewnego momentu, po którym pozostaje tylko irytująca chęć szokowania i transgresji. Warto docenić bunt i pasję reżysera, warstwa muzyczna także robi osobne wrażenie, jednak nie przekłada się to na zbyt dobry film. Jest to jedna z tych sytuacji, kiedy kontekst, osoba twórcy, anegdoty i okoliczności towarzyszące są dużo ciekawsze niż samo dzieło.
Ocena: 40%
Finisterrae, reż. Sergio Caballero, Hiszpania 2010
„Finisterrae” to zwycięzca Konkursu Głównego Ars Independent – wcześniej film także został doceniony na festiwalu w Rotterdamie. Niewątpliwie jest to film nietypowy, dość trudny w odbiorze, ale bardzo świeży. Głównymi bohaterami są dwa duchy (w obowiązkowych prześcieradłach z otworami), którym znudziła się pozagrobowa egzystencja i postanawiają wrócić do życia w nowych wcieleniach. W tym celu muszą się udać na koniec świata.
Film Caballero, mimo wszystkich ekscentryczności, trzyma się struktury kina drogi. Jednak choć podróż pozostaje podróżą, to poszczególne przystanki mogą przyprawić o konfuzję. Trudno powiedzieć, dlaczego duchy mówią rosyjskimi głosami, dlaczego podróżują raz na koniu, raz z wózkiem inwalidzkim, a czasem koń przybiera postać groteskowej, kręcącej głową kukły. Oczywiście zwierzęta także mówią i udzielają filozoficznych porad, a w pniach drzewa można obejrzeć video-art. Ale najczęściej zderzenie europejskiego stylu kina artystycznego (czy też jego parodii) z absurdalnym komizmem rodem z kreskówki, podanym bez porozumiewawczego mrugnięcia okiem, owocuje wspaniałymi scenami.
Szczególną uwagę warto zwrócić na fantastyczną pracę kamery Eduarda Graua, autora zdjęć do „Samotnego mężczyzny” i „Pogrzebanego”. Tutaj udało mu się ewokować malarski majestat krajobrazów niczym z „Barry’ego Lyndona”, wydobyć abstrakcyjny humor ze statycznego kadru i uzyskać dramaturgię w licznych scenach ze zwierzętami (spotkanie z sową, reniferami czy stworem z innego wymiaru). Klimat filmu budzi też skojarzenia z takimi twórcami jak Bunuel, Bergman czy Jodorowosky, jednak bez bezpośredniego naśladownictwa, powinowactwo wynika raczej ze specyficznego związku metafizyki i absurdu.
„Finisterrae” to film bardzo dziwny i wymagający, trudno też na poważnie interpretować go na podstawie jakichś filozoficznych tropów. To raczej dzieło na pograniczu sztuki i zgrywy, miejscami zbyt idiosynkratyczne, ale częściej szalenie zabawne i oryginalne, a nawet uderzające apollińskim pięknem. Nawet napisy końcowe zostały tu twórczo wykorzystane, czytane beznamiętnym głosem przez lektora, wraz z imionami występujących w filmie zwierząt.
Ocena: 80%



Miejsce: Katowice
Od: 11 czerwca 2011
Do: 14 czerwca 2011
WWW: Strona
powrót; do indeksunastwpna strona

186
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.