– Że pan jakiś wielki i straszny przyjechał od króla. Że ledwo spojrzy, to każdemu krew lodem w żyłach staje i rychło patrzeć, jak tu kogo trupem położy. – Dobrzy Bogowie! – Saldarczyk parsknął śmiechem. – Aż dziw, żeście się na cztery spusty nie zamknęli w komorze. – Babska ciekawość przemogła. A kiedym was zobaczyła, to już mi strach całkiem odszedł. Widok wasz przecie wcale niestraszny. – Uśmiechnęła się do niego figlarnie. – Tak mówicie? – Issel wziął ją za rękę. Poczuł, że jest silna i ciepła, i chętnie znajduje się w jego dłoni. Kobieta przysunęła się bliżej. – I cóż? – powiedziała cicho. – Będziecie jechali po nocy do dworu? Gdy jeden ze strażników mocował się z bramą, drugi energicznie machnął ciężką, na poły zabytkową już halabardą, w niezbyt udanej próbie oddania wojskowego salutu. Issel wzdrygnął się w środku, bo niewiele brakowało, by ów zbrojny sam w ten sposób pozbawił się stopy. Mimo to odpowiedział na pozdrowienie z taką powagą, jakby właśnie wjeżdżał do grodu strzeżonego przez królewskich gwardzistów.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pora była dość wczesna, ale we dworze trwała już poranna krzątanina czeladzi. Issel oddał konia posługaczowi i wszedł do środka z nadzieją, że zdoła się przemknąć do swojej izby nie zwracając niczyjej uwagi. Po drodze w jego myślach zaczął formować się pewien plan, dla którego powodzenia lepiej by było, gdyby Saldarczyk chwilowo unikał wypytywania o postępy, jakie uczynił w śledztwie. Poza tym chętnie przespałby godzinę lub dwie. Niestety, nie było mu to dane. Kiedy mijał uchylone drzwi do świetlicy, ktoś cicho zawołał go ze środka. Panna Desill. Wszedł i od razu zgadł, że dziewczyna również nie zmrużyła oka tej nocy. Miała podpuchnięte, zaczerwienione oczy i była jeszcze bledsza niż podczas wczorajszej wieczerzy. – Czekałam na was, bo to musi się wreszcie skończyć – powiedziała szybko, nie zwracając nawet uwagi na powitanie. – Wiedzcie, że wszystko to moja wina, nie ma co dłużej ukrywać! Issel przystanął za progiem, przyglądając się młodej kobiecie, która mówiąc zaciskała kurczowo splecione dłonie. Oddech miała płytki i nienaturalnie rozszerzone źrenice, jak ktoś, kto dobrze wie, że stanął w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Nie udawała, więc przyszło mu na myśl, że może się jednak pomylił. Potem znalazł wyjaśnienie, tak oczywiste, że po raz pierwszy od czasu, gdy przybył w te strony, naprawdę ogarnął go gniew. Stłumił go i powiedział spokojnie: – Jak rozumiem, w waszej rodzinie był już ktoś obdarzony mocą. – Moja babka – wyszeptała Desill, blednąc jeszcze bardziej, choć wydawało się to niemożliwe. – Ale ona nie zrobiła nikomu nic złego. Nie myślałam, że ja… Że kiedykolwiek… Na początku to były tylko sny. Raz i drugi szukałam czegoś, grzebienia, motka jedwabiu, co zginął, a potem znajdowałam w widocznym miejscu, jakby same do mnie wróciły. Nie pragnęłam uprawiać czarów, nie szukałam mocy, ani tym bardziej nie chciałam, żeby ci ludzie umarli. Ale się stało. Bo jednak w głębi serca źle im życzyłam, myślałam, że oni są źli, a przecież… – Dość tego. Issel podszedł, wziął ją za ręce i siłą porozginał ściśnięte palce, bo już do krwi raniła się paznokciami. Zaczęła dygotać, jakby ktoś ją nagle postawił na mrozie, więc na wpół zaprowadził, na wpół zaciągnął ją do komina, gdzie służba zdążyła rozniecić poranny ogień. Dziewczyna była sztywna, niczym słomiana kukła, ledwie zdołał ją usadzić na ławie. – Ojciec się chyba domyśla. Kiedy prosiłam, żeby posłał po was, niechętnie się zgodził. – To jeszcze powiedziała wyraźnie, ale potem jej głos znów opadł do szeptu i przeszedł w niewyraźne mamrotanie, może modlitwę. Saldarczyk potrząsnął ją za ramiona, ale bez skutku, jej umysł już umykał gdzieś w głąb, by uniknąć przerażenia i bólu. Obejrzał się więc na drzwi i stwierdziwszy, że ciągle są sami, wymierzył pannie siarczysty policzek. Osiągnął tyle, że znów patrzyła na niego, raz po raz mrugając oczyma, zdumiona, że ktoś śmiał ją tak potraktować. – Słuchajcie mnie! – powiedział stanowczo. – Śmiertelnej klątwy nie da się rzucić niechcący ani przez sen. To niemożliwe. – Co? – Niewielu magów w ogóle potrafi, na szczęście. A i to, zapewniam was, muszą się dobrze postarać. – Jesteście pewni? – Ponad wszelką wątpliwość. Żadna z was czarownica. Desill znów zamrugała, potarła zaczerwieniony policzek, a potem nieoczekiwanie zarzuciła mu ramiona na szyję i rozpłakała się. Issel wzniósł oczy do nieba i zobaczył, że na rzeźbionej belce u powały gromadzą się pajęczyny. – Sześć sznurków zostało – mówiła Desill, już tylko od czasu do czasu siąkając nosem. – Połowa, bo najpierw był tuzin. Musiało minąć parę ładnych chwil, nim panna doszła do siebie na tyle, że znów można z nią było rozmawiać. Wyplątała się z objęć Issela i zaraz zaczęła przepraszać, że tak niemądrze się zachowuje. – To ja was proszę o wybaczenie – odparł krótko. – Ale jedno i drugie jest teraz nieważne. Powiedzcie mi lepiej, gdzie trzymacie te koraliki. – U siebie, w skrzyni. Drewnianej. Malwy są wymalowane na wieku. – A czy ta skrzynia ma jakieś zamknięcie? – Nie, ale kto by tam szukał? Z wierzchu zimowe suknie złożone, a korale schowałam w takim woreczku, sama go haftowałam, ale niezbyt się udał… Saldarczyk słuchał cierpliwie, bo wbrew pozorom, wszystkie te szczegóły miały swoje znaczenie. Zyskał już niejakie pojęcie o zwyczajach mieszkańców i rozkładzie pomieszczeń w tym domu. Wiedział również, że żadne nie posiada prawdziwego zamka, najwyżej skobel, który można było opuścić tylko od środka. Zatem gdy panna opuszczała swoją komnatkę, drzwi pozostawały otwarte, każdy mógł tam wejść i szperać do woli. Nie ulegało też wątpliwości, że wszyscy wiedzieli o zakupie owych feralnych paciorków. Tylko udawali, że nie. Zapytał o kolor owej wyszywanej sakiewki. – Także niebieska. – Panna zadrżała. – To ważne? – Owszem, jak wszystko, co może ocalić wam życie. – Jak to? Dlaczego? Desill była znów przerażona, ale Saldarczyk uznał, że nie pora ją uspokajać. – W tym domu jest ktoś, kto wam bardzo źle życzy. Chce waszej śmierci. Najlepiej zadanej cudzymi rękoma, moimi, gdybym, jak wszyscy, uwierzył, że rzucacie szkodliwe uroki. – Nawet ja sama w to uwierzyłam – jęknęła kryjąc twarz w dłoniach. – Bogowie, kto mógłby być zdolny do takiej podłości? Issel stłumił westchnienie. W tym przypadku oczywista niewinność dziewczyny była tylko przeszkodą. Nie potrafiła udawać, gdyby powiedział jej prawdę, zdradziłaby się natychmiast. – Musicie mi zaufać i zrobić, co powiem. Z zapałem kiwnęła główką, tak pełna wiary w niego, jakby już ją ocalił od śmierci. Może zresztą rzeczywiście tak właśnie się czuła. – Wystarczy jak przez dzień, dwa będziecie bezpieczna – powiedział po krótkim namyśle. – Jedźcie do swoich krewnych, do Ugli. W pierwszej chwili zaczęła protestować, bo rodziny od dawna nie utrzymywały ze sobą serdecznych stosunków. Jednak Issel był pewien, że nie wyrzucą jej za drzwi. Już młody Tavin się o to postara. – Weźcie ze sobą Begita jako eskortę, jemu możecie zaufać. A potem zostańcie pod opieką pana Tamila, a kiedy już będzie po wszystkim, sam po was przyjadę. Tylko pamiętajcie, nikomu nie wolno mówić, dokąd się wybieracie. Wreszcie panna wyraziła zgodę. Jeszcze dziś miała w dogodnej porze ukradkiem opuścić dom. – Tylko zaczekajcie do piątego czuwania, bo zauważą, że was nie ma i zaczną szukać – ostrzegł ją Issel. – Najlepiej, jakbyście wynaleźli sobie jakąś dolegliwość jako pretekst, by pójść wcześniej do łóżka. Trochę trudniej poszło z Begitem, który wprawdzie nie miał nic przeciw temu, by zaopiekować się Desill, ale chciał natychmiast o wszystkim powiedzieć swojemu panu. Kiedy Saldarczyk wprost mu tego zabronił, zaczął na niego łypać złym okiem, najwyraźniej nie mając zamiaru usłuchać. – Dobrze to sobie rozważcie – ostrzegł go Issel – ktoś dybie na życie waszej panienki i łatwo zgadnąć, że ma swobodny dostęp do domu, a także do jej osoby. Nie wiecie, kto to. Może zaufany pana Umeta? Może wasz pan, niczego nieświadom, zwierza się przed nim? Jeśli stanie się jakieś nieszczęście, chcecie je wziąć na swoje sumienie? |