powrót; do indeksunastwpna strona

nr 05 (CVII)
czerwiec-lipiec 2011

Niebieskie paciorki
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Issel poczekał, aż dwójka młodych, a potem towarzyszący im zbrojni znikną za zakrętem. Wyjrzał ostrożnie na drogę. Nadsłuchiwał przez chwilę, po czym powrócił w zarośla. Musiał trącić jakaś gałązkę, poczuł, jak strużka zimnej wody spływa mu po karku. Zarzucił kaptur na głowę, ale niewiele mu to pomogło, bo zarówno płaszcz, jak i znajdujące się pod nim odzienie dawno przemokło. Nie pierwszy raz zresztą, od czasu, gdy chował się po tutejszych lasach. Zaśmiał się w duchu z tej chęci, by poużalać się trochę nad sobą. Potem nagle zastygł w bezruchu, gdy znów usłyszał tętent na drodze. Jeden jeździec, jadący kłusem. Jeszcze daleko.
Sprawdził łuk i bez pośpiechu zamocował cięciwę, którą przez wszystkie te deszczowe dni chronił w zanadrzu. Sięgnął do kołczana, przeczesał palcami lotki. Był gotów.
Końskie kopyta zapadały się w ziemi rozmiękłej po deszczu. Ostro poganiany wierzchowiec boczył się, nie czując pod nogami pewnego podłoża. Próbował zwalniać. Pan Umet z Tarwi nie był zadowolony z mitręgi. Wcale. Nie dość, że musiał teraz udawać przyjaźń z ugleńskim dworem, to jeszcze ten młodzik, Tavin, już całkiem przestał się kryć z tym, jakie zamiary ma wobec Desill. Co gorsza, jego rodzina najwyraźniej nie miała nic przeciw temu.
– Niedoczekanie – mruknął Umet przez zęby.
Koń parsknął, zastrzygł uszami i stanął jak wryty. Jego pan zaklął. Już wznosił pejcz, by smagnąć niepokorne zwierzę po boku, gdy i on ujrzał na przed sobą przeszkodę. Jakiś człowiek w obszernym płaszczu z kapturem stanął na samym środku drogi, jakby chciał mu zagrodzić przejazd. Umet na wszelki wypadek poluzował miecz w pochwie. Wprawdzie od dawna nie słyszano, by w tutejszym sąsiedztwie plądrowali grasanci, ale zawsze lepiej było zachować ostrożność. Jednak przybysz był sam i nie sprawiał szczególnie groźnego wrażenia. Pan z Tarwi, rozgniewany kolejną zwłoką w podróży, ostro krzyknął na niego, każąc się opowiedzieć.
Wtedy mężczyzna odrzucił kaptur na plecy, a Umet aż sapnął z niepomiernego zdumienia.
– To wy! Na Bogów, czego tu znowu szukacie?
Mimo buńczucznego tonu, pytane było wyraźnie podszyte strachem. Issel skrzywił się z niesmakiem.
– Wróciłem, by wam powiedzieć, żeście źle uczynili, chcąc się moimi rękoma pozbyć kłopotu. Nie po to istnieje Saldarski Porządek, żeby dla cudzego kaprysu zabijać niewinnych.
– Co? Nie rozumiem…
– Myślę, że rozumiecie wręcz doskonale.
Kiedy Saldarczyk odrzucił połę płaszcza z ramienia, uniósł łuk i nałożył strzałę, ruch był niemal zbyt szybki, by Umet zdołał go śledzić oczyma. A tym bardziej, by zdążył pojąć jego znaczenie. Uderzył się w plecy. Czyżby spadł z konia? Dlaczego…
Issel podszedł bliżej i przyjrzał się ciału. Zadowolony, pokiwał głową. Strzała utkwiła w sercu, odbierając życie niemal natychmiast. Ściągnął ze zwłok nabijany srebrnymi guzami pas, wziął miecz w bogato zdobionej pochwie, pierścienie z palców oraz sakiewkę, w której oprócz garści miedziaków znalazł kilka drobnych kamieni. Po krótkim namyśle dorzucił buty, porządne, ze skóry i nie bardzo znoszone. Wszystko to zawinął w podbitą brokatem opończę, robiąc z niej zgrabny tobołek, który zarzucił sobie na ramię. Zanim odszedł, pogonił jeszcze wierzchowca, który tymczasem zaczął spokojnie paść się przy drodze. Nie miał wątpliwości, że zwierzę w końcu znajdzie drogę do stajni, ale nim to nastąpi i nim zaczną szukać Umeta, on sam już będzie daleko.
Szedł może godzinę, najpierw po zboczu pagórka, brnąc w mokrym podszycie, później ścieżką wydeptaną przez sarny. Minął pas wiatrołomu, aż klucząc między powalonymi drzewami, dostrzegł kotlinkę, na której dnie połyskiwało lustro ciemnej i cichej wody.
Znalazł to miejsce przed kilkoma dniami i od razu uznał je za właściwe dla swoich zamiarów. Łatwo było zgadnąć, że wśród miejscowych raczej nie cieszy się ono dobrą sławą, ba, nawet widoczne na ziemi tropy zwierząt nigdy nie podchodziły do brzegu. Nic dziwnego, już sam zapach był mocno odstręczający. Na powierzchni od czasu do czasu pojawiały się bąble cuchnącego gazu, a drzewa wokół stały uschnięte. Słowem – upiorny stawek, jak z baśni, w którym nikt z pewnością nie będzie zarzucał więcierza. Zresztą, nie było po co, bo ta woda w oczywisty sposób nie zawierała w sobie żadnego życia.
Issel obciążył swój pakunek solidnym kamieniem, po czym przeszedł po zwalonym pniu i z rozmachem cisnął go daleko od brzegu. Plusnęło, rozeszły się kręgi na wodzie, na powierzchnię wydobyło się jeszcze więcej oparu, ale za chwilę nie pozostał już żaden ślad. Teraz już mógł być pewien, że nikt nigdy nie pomyśli inaczej, jak tylko, że pan Umet z Tarwi padł ofiarą zwyczajnej bandyckiej napaści.
Saldarczyk wrócił na brzeg, zagwizdał. Z pewnej odległości odpowiedziało mu rżenie. Zagwizdał znowu. Wierzchowiec zarżał i zatupał w gęstwinie, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie zamierza ruszyć się z miejsca, a tym bardziej zbliżać do smrodliwego bajora.
– Ech, koniku mój wierny – westchnął Issel i sam poszedł go szukać.
powrót; do indeksunastwpna strona

47
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.